Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cień Endera - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 czerwca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cień Endera - ebook

Andrew „Ender” Wiggin nie był jedynym dzieckiem w Szkole Bojowej. Był tylko najlepszym z najlepszych. Kolejnym z tych przedwcześnie rozwiniętych generałów był chłopiec, zwany „Groszkiem”, który został „cieniem” Endera, jego strategiem i przyjacielem.

Przygody Endera i jego przyjaciół będą zdobywać nowych czytelników, kiedy dziewięćdziesiąt dziewięć procent książek pójdzie w zapomnienie.

Gene Wolfe

Oto Card u szczytu swoich twórczych mocy...

„Booklist”

Orson Scott Card (ur. 1951) – jeden z najbardziej popularnych autorów science fiction. Zadebiutował w wieku 26 lat opowiadaniem „Gra Endera”; zostało ono później rozbudowane do rozmiarów powieści, która zapoczątkowała jeden z najpopularniejszych cykli powieściowych autora – Sagę o Enderze. Równie popularną i powiązaną z nią fabularnie serią jest Saga Cienia, którą otwiera „Cień Endera”. Kolejne jej części ukażą się wkrótce nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-774-6
Rozmiar pliku: 795 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Ta książka, ściśle biorąc, nie jest sequelem, ponieważ zaczyna się mniej więcej wtedy, kiedy zaczyna się Gra Endera, i również kończy prawie w tym samym miejscu. W gruncie rzeczy to inna wersja tej samej historii, z wieloma wspólnymi postaciami i tłem, tylko opowiedziana z perspektywy innego bohatera. Trudno znaleźć dla niej nazwę. Powieść symetryczna? Powieść równoległa? Albo paralaksa, jeśli można zastosować ten termin z nauk ścisłych do literatury.

W idealnej sytuacji ta książka nie powinna zawieść zarówno czytelników, którzy nigdy nie czytali Gry Endera, jak i tych, którzy czytali ją kilkakrotnie. Ponieważ to nie jest sequel, nie trzeba znać żadnych szczegółów z Gry Endera, których tutaj nie ma. A jeśli osiągnąłem mój literacki cel, te dwie książki dopełniają się i wzbogacają wzajemnie. Nieważne, którą przeczytacie pierwszą, druga powinna obronić się dzięki własnym zaletom.

Przez wiele lat patrzyłem z wdzięcznością, jak Gra Endera zdobywa popularność, zwłaszcza wśród czytelników w wieku szkolnym. Chociaż w zamierzeniu nie była książką młodzieżową, trafiła do wielu czytelników w tym przedziale wiekowym, a także do nauczycieli, którzy wykorzystywali ją na lekcjach.

Nigdy nie dziwiło mnie, że istniejące sequele – Mówca umarłych, Ksenocyd i Dzieci umysłu – nie przemówiły równie silnie do młodych czytelników. Powód jest oczywisty: Gra Endera koncentruje się na postaci dziecka, natomiast sequele opowiadają o dorosłych; co chyba ważniejsze, Gra Endera przynajmniej w pierwszej warstwie jest przygodową powieścią akcji, podczas gdy sequele stanowią zupełnie inny rodzaj literatury, o powolniejszym tempie, bardziej kontemplacyjnej i skupionej na ideach, poruszającej tematy nie tak bezpośrednio ważne dla młodego czytelnika.

Ostatnio jednak przyszło mi do głowy, że przepaść trzech tysięcy lat pomiędzy Grą Endera a jej sequelami pozostawia wiele miejsca na inne sequele, ściślej związane z oryginałem. Właściwie Gra Endera nie ma sequeli, pozostaje oddzielna, natomiast trzy następne książki tworzą jedną ciągłą historię.

Przez krótki czas na poważnie rozważałem pomysł, by otworzyć wszechświat Gry Endera dla innych pisarzy, posunąłem się nawet do tego, że zaprosiłem pisarza, którego utwory bardzo podziwiam, Neala Shustermana, do współpracy ze mną przy tworzeniu książek o towarzyszach Endera Wiggina w Szkole Walki. Z dyskusji na ten temat wyłonił się oczywisty pomysł, że na pierwszy ogień powinien pójść Groszek, dziecko żołnierz, którego Ender potraktował tak, jak jego traktowali dorośli nauczyciele.

A potem stało się coś jeszcze. Im dłużej rozmawialiśmy, tym bardziej robiłem się zazdrosny, że tę książkę napisze Neal, nie ja. Wreszcie zaświtało mi, że bynajmniej nie skończyłem z pisaniem o „dzieciach w kosmosie”, jak sam cynicznie nazwałem ten projekt, że naprawdę mam więcej do powiedzenia, naprawdę nauczyłem się czegoś przez te lata od pierwszego wydania Gry Endera w 1985 roku. Toteż, nie tracąc nadziei na współpracę z Nealem przy innej okazji, zręcznie wycofałem się z propozycji.

Wkrótce odkryłem, że opowiedzenie tej samej historii dwukrotnie, tylko inaczej, jest trudniejsze, niż myślałem. Przeszkadzał mi fakt, że chociaż zmienił się punkt widzenia postaci, autor pozostał ten sam, z tymi samymi podstawowymi przekonaniami. Pomagał mi fakt, że w międzyczasie nauczyłem się kilku rzeczy i mogłem podejść do projektu od innej strony, z głębszym zrozumieniem. Obie książki spłodził ten sam, ale nie taki sam umysł; opierają się na tych samych wspomnieniach dzieciństwa, ale postrzeganych z odmiennej perspektywy. Dla czytelnika paralaksę tworzy Ender i Groszek, przeżywający te same wydarzenia w pewnej odległości od siebie. Dla pisarza paralaksę stworzyło dwanaście lat, podczas których moje starsze dzieci dorosły, a młodsze przyszły na świat, i sam świat zmienił się wokół mnie, i dowiedziałem się kilku nowych rzeczy o ludzkiej naturze i o sztuce.

Teraz trzymasz, Czytelniku, w rękach tę książkę. Wyłącznie od Ciebie zależy ocena, czy literacki eksperyment zakończył się sukcesem. Dla mnie warto było zaczerpnąć ponownie z tej samej studni, ponieważ woda bardzo się zmieniła, może nie w wino, ale przynajmniej nabrała innego posmaku, wypełniła bowiem inne naczynie i mam nadzieję, że spodoba wam się tak samo lub nawet bardziej.

Greensboro, Karolina Północna, styczeń 19991

Buch

– Myśli pan, że kogoś pan znalazł, więc mój program idzie pod topór?

– Nie chodzi o tego dzieciaka, którego znalazł Graff. Chodzi o niską jakość znalezisk siostry.

– Wiemy, że szanse były niewielkie. Ale dzieciaki, z którymi pracuję, naprawdę prowadzą wojnę, żeby tylko zostać przy życiu.

– Dzieciaki siostry są takie niedożywione, że wykazują objawy degeneracji umysłowej, zanim jeszcze zacznie je siostra testować. Większość z nich nie wytworzyła żadnych normalnych ludzkich więzi, są takie zaburzone, że nie mogą przeżyć jednego dnia, żeby czegoś nie ukraść, nie zepsuć albo nie zniszczyć.

– A także reprezentują różne możliwości, jak wszystkie dzieci.

– Taki sentymentalizm dyskredytuje cały siostry projekt w oczach MF.

Buch przez cały czas miała oczy otwarte. Młodsze dzieci również powinny pełnić straż i czasami okazywały się całkiem spostrzegawcze, ale po prostu nie zauważały wszystkiego, co powinny zauważyć, a to oznaczało, że w kwestii zagrożenia Buch może liczyć tylko na siebie.

Istniały liczne zagrożenia, których należało wypatrywać. Na przykład gliniarze. Nie pojawiali się często, ale kiedy już przyjeżdżali, chyba specjalnie im zależało, żeby oczyścić ulice z dzieci. Smagali je magnetycznymi biczami, wymierzali okrutne piekące ciosy nawet najmniejszym, wymyślali od robactwa, złodziei, szkodników, plagi pięknego Rotterdamu. Do Buch należało pilnowanie, czy w oddali nie słychać hałasów świadczących, że gliny robią czystkę. Wtedy gwizdała na alarm i małe biegły do kryjówek, dopóki niebezpieczeństwo nie minęło.

Ale gliniarze nie przyjeżdżali często. Prawdziwe niebezpieczeństwo znajdowało się znacznie bliżej – duże dzieci. Buch, w wieku dziewięciu lat, matkowała swojej bandzie (chociaż nikt z nich nie wiedział na pewno, czy jest dziewczyną), lecz to nie dawało jej żadnych forów u jedenasto-, dwunasto- i trzynastoletnich chłopców i dziewczynek, którzy szarogęsili się na ulicach. Dorośli żebracy, złodzieje i uliczne kurwy nie zwracali uwagi na małe dzieci, najwyżej odpędzali je kopniakami. Ale starsze dzieci, również kopane, odwracały role i żerowały na młodszych. Za każdym razem, kiedy banda Buch znalazła coś do jedzenia – zwłaszcza jeśli zlokalizowali stałe źródło odpadków albo łatwy sposób na zdobycie paru groszy – musieli rozglądać się czujnie i ukrywać łup, bo łobuzy z wielką przyjemnością odbierali maluchom nawet nędzne ochłapy. Okradanie małych dzieci było znacznie łatwiejsze niż okradanie sklepów czy przechodniów. A Buch wiedziała, że oni to lubili. Lubili, jak maluchy płaszczyły się, skomlały i posłusznie oddawały im wszystko.

Trzymała straż, więc kiedy chuderlawy dwulatek przycupnął na pokrywie śmietnika po drugiej stronie ulicy, zauważyła go od razu. Dzieciak był zagłodzony prawie na śmierć. Nie, on już umierał z głodu. Patykowate ręce i nogi, stawy jakby groteskowo powiększone, rozdęty brzuch. A jeśli głód wkrótce go nie zabije, dokona tego jesień, ponieważ ubranie miał cienkie i wystrzępione.

Normalnie by nie zwróciła na niego większej uwagi. Ale ten mały miał inteligentne spojrzenie. Ani śladu tego stuporu żywych trupów, które już nie szukają jedzenia ani nawet wygodnego miejsca, żeby położyć się i po raz ostatni odetchnąć cuchnącym powietrzem Rotterdamu. W końcu śmierć niewiele dla nich zmieni. Wszyscy wiedzieli, że Rotterdam był jeśli nie stolicą, to głównym morskim portem piekła. Różnił się od śmierci tylko tym, że w Rotterdamie potępienie nie trwało wiecznie.

Ten malec… co on robił? Nie szukał jedzenia. Nie obserwował przechodniów. I słusznie – marne szanse, żeby ktoś coś zostawił dla takiego malucha. Inne dzieci zabiorą mu wszystko, cokolwiek zdobędzie, więc po co się fatygować? Jeśli chciał przeżyć, powinien chodzić za innymi śmieciarzami i wylizywać po nich papierowe opakowania, skrzętnie zbierać ostatnią warstewkę cukru albo pyłek mąki, której nie wylizał poprzednik. Dla tego dzieciaka nie było miejsca na ulicy, chyba że przyjmie go jakaś banda. Buch nie zamierzała go wziąć. Stanowiłby dodatkowe obciążenie, a jej dzieciaki i tak ledwo sobie radziły bez kolejnej gęby do wyżywienia.

Będzie prosił, pomyślała. Będzie błagał i skomlał. Ale to działa tylko na bogatych ludzi. Muszę myśleć o mojej bandzie. On nie należy do nas, więc mnie nie obchodzi. Nawet jeśli jest mały. Nic dla mnie nie znaczy.

Dwie dwunastoletnie dziwki, które zwykle nie pracowały na tym odcinku, wyszły zza rogu. Buch cicho gwizdnęła. Dzieciaki natychmiast rozproszyły się, starając się nie wyglądać na zorganizowaną grupę.

Nie pomogło. Dziwki już wiedziały, że Buch jest szefem bandy, więc oczywiście złapały ją za ramiona, pchnęły na mur i zażądały opłaty za „zezwolenie”. Buch nawet nie próbowała tłumaczyć, że nic nie ma – zawsze starała się trzymać coś w rezerwie, żeby udobruchać głodnych łobuzów. A wiedziała, dlaczego te dziwki są głodne. Nie wyglądały atrakcyjnie dla pedofilów, kiedy krążyły po ulicy. Zbyt wynędzniałe, zbyt postarzałe. Więc dopóki nie wyhodują dorosłych ciał i nie zaczną przyciągać trochę mniej zboczonych klientów, muszą żerować po śmietnikach. Krew się burzyła w Buch, że te dwie okradają jej bandę, ale mądrzej było zapłacić. Jeśli ją pobiją, nie będzie mogła opiekować się swoimi, nie? Więc zaprowadziła je do jednego ze schowków i wyciągnęła papierową torebkę z połówką pasztecika.

Pasztecik był czerstwy, bo przechowywała go od paru dni właśnie na taką okazję, ale dwie dziwki chwyciły go, rozdarły torebkę i jedna odgryzła więcej niż połowę, zanim podała resztkę przyjaciółce. Czy raczej byłej przyjaciółce, gdyż z takich aktów chciwości rodzą się waśnie. Dziewczyny rozpoczęły bójkę, wrzeszczały na siebie, kopały, drapały pazurami. Buch patrzyła uważnie w nadziei, że upuszczą resztkę pasztecika, ale nie miała szczęścia. Trafił do ust tej samej dziewczyny, która zjadła już pierwszy kęs – ta dziewczyna również zwyciężyła w bójce, a druga ratowała się ucieczką.

Kiedy Buch się odwróciła, tuż za nią stał ten mały chłopiec. Prawie się o niego potknęła. Wściekła, że musiała oddać jedzenie ulicznym kurewkom, pchnęła go kolanem i przewróciła na ziemię.

– Nie stawaj za ludźmi, jak nie chcesz wylądować na tyłku – warknęła.

Wstał i popatrzył na nią, wyczekująco, wymagająco.

– Nie, draniu, nic ode mnie nie dostaniesz – oświadczyła. – Nie odejmę ani jednego groszka od ust swoim dzieciakom, bo nie jesteś wart nawet groszka.

Banda znowu zaczęła się zbierać, kiedy łobuzice odeszły.

– Dlaczego dajesz im swoje jedzenie? – zapytał chłopiec. – Potrzebujesz tego jedzenia.

– Och, przepraszam! – zawołała Buch. Podniosła głos, żeby banda słyszała. – Pewnie to ty powinieneś być szefem, racja? Jesteś taki duży, że bez trudu obronisz jedzenie.

– Nie ja – zaprzeczył chłopiec. – Nie jestem wart nawet groszka, pamiętasz?

– Aha, pamiętam. Ty też chyba pamiętasz, więc lepiej się zamknij.

Banda ryknęła śmiechem.

Ale chłopczyk nawet się nie uśmiechnął.

– Musisz sobie znaleźć własnego łobuza – stwierdził.

– Ja nie szukam łobuzów, tylko ich omijam – odparła Buch. Nie podobało jej się, że szczeniak tak się stawia. Za chwilę będzie musiała mu przyłożyć.

– Codziennie oddajesz jedzenie różnym łobuzom. Daj jednemu łobuzowi, żeby odpędzał od ciebie innych.

– Myślisz, że o tym nie pomyślałam, głupku? Tylko że jeśli kupię łobuza, jak go zatrzymam? Nie będzie za nas walczył.

– Jeśli nie będzie, to go zabijcie – poradził chłopiec.

To rozwścieczyło Buch. Co za zwariowany pomysł! Znowu popchnęła malca kolanem i tym razem kopnęła go, kiedy się przewrócił.

– Może na początek zabiję ciebie.

– Nie jestem wart nawet groszka, pamiętasz? – zaprotestował. – Zabijcie jednego łobuza, weźcie drugiego, niech walczy za was, żeby dostać jedzenie, ale też ze strachu przed wami.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć na taką niedorzeczność.

– Oni was objadają – ciągnął chłopiec. – Więc musicie jednego zabić. Przewróćcie go na ziemię, choć jesteście mniejsi. Kamienie rozbiją głowę każdych rozmiarów.

– Rzygać mi się chce od tego – burknęła Buch.

– Bo o tym nie pomyślałaś – odparł.

Flirtował ze śmiercią, rozmawiając tym tonem z Buch. Wystarczy, żeby mu mocniej przyłożyła i będzie po nim, nie miał żadnych wątpliwości.

Ale przecież już od dawna nosił śmierć przy sobie, pod wystrzępioną koszulą. Czy to ważne, że teraz śmierć podeszła trochę bliżej?

Buch rozejrzała się. Z otaczających ją twarzy nie mogła nic wyczytać.

– Żaden smark nie będzie mi mówił, żeby zabić kogoś, kogo nie możemy zabić.

– Mały dzieciak podejdzie do niego z tyłu, ty popchniesz, on się przewróci – wyjaśnił chłopiec. – Trzymacie już duże kamienie, cegły. Walicie go w głowę. Kiedy widać mózg, zrobione.

– Na co mi trup? – zaprotestowała. – Chcę własnego łobuza, żeby nas chronił, nie potrzebuję trupa.

Chłopiec wyszczerzył zęby.

– Więc spodobał ci się mój pomysł.

– Nie mogę ufać żadnemu łobuzowi – oświadczyła.

– On będzie pilnował was, kiedy pójdziecie do punktów wydawania jedzenia. Wprowadzi was tam. – Malec patrzył Buch w oczy, ale mówił do innych. – Wprowadzi was wszystkich.

– Jak maluch wejdzie do jadłodajni, duże dzieciaki go biją – odezwał się Sierżant. Miał osiem lat i często zachowywał się jak samozwańczy zastępca Buch, chociaż tak naprawdę Buch nie miała zastępcy.

– Weźmiecie sobie łobuza, to ich przepędzi.

– Jak przegoni dwóch łobuzów? Trzech łobuzów? – zapytał Sierżant.

– Tak jak mówiłem. Popchniecie go i już nie będzie taki duży. Macie kamienie. Zawsze gotowi. Nie jesteś żołnierzem? Nie nazywają cię Sierżant?

– Przestań z nim gadać, Sierżancie – warknęła Buch. – Sama nie wiem, po co gadamy z jakimś zasmarkanym dwulatkiem.

– Mam cztery lata – sprostował malec.

– Jak ci na imię?

– Nikt nigdy nie dał mi imienia.

– Jesteś taki głupi, że nie pamiętasz swojego imienia?

– Nikt nie dał mi imienia – powtórzył chłopiec. Ciągle patrzył Buch w oczy, leżąc na ziemi, otoczony przez bandę.

– Niewart groszka – stwierdziła Buch.

– Niewart – zgodził się malec.

– Właśnie – przyświadczył Sierżant. – Jednego głupiego groszka.

– Więc teraz masz imię – oznajmiła Buch. – Wracaj do swojego kubła na śmieci, pomyślę o tym, co powiedziałeś.

– Potrzebuję czegoś do jedzenia – rzekł Groszek.

– Jeśli wezmę sobie łobuza, jeśli to się sprawdzi, może coś ci dam.

– Potrzebuję czegoś teraz – upierał się Groszek.

Wiedziała, że mówił prawdę.

Sięgnęła do kieszeni i wyjęła sześć orzeszków ziemnych, zaoszczędzonych na później. Groszek usiadł prosto, wziął jeden fistaszek z jej dłoni, włożył do ust i przeżuł powoli.

– Weź wszystkie – rzuciła niecierpliwie.

Wyciągnął małą rączkę. Słabą. Nie mógł zacisnąć pięści.

– Nie utrzymam wszystkich – wyjaśnił. – Ręka niedobra.

Cholera. Marnowała zupełnie dobre fistaszki na dzieciaka, który i tak umrze.

Ale zamierzała wypróbować jego pomysł. Naprawdę śmieszny, lecz pierwszy, który dawał nadzieję na jakąś zmianę, na poprawę ich żałosnej egzystencji, żeby Buch jednak nie musiała wkładać babskich ciuchów i startować w zawodzie. A skoro on wpadł na ten pomysł, banda musi widzieć, że Buch potraktowała go sprawiedliwie. Zostajesz szefem, kiedy widzą, że zawsze postępujesz sprawiedliwie.

Więc trzymała wyciągniętą rękę, dopóki nie zjadł wszystkich sześciu fistaszków.

Przełknąwszy ostatniego, znowu spojrzał jej w oczy i powiedział:

– Lepiej przygotujcie się, żeby go zabić.

– Chcę go żywego.

– Przygotujcie się, żeby go zabić, jeśli będzie niedobry.

Co powiedziawszy, Groszek podreptał przez ulicę z powrotem do swojego kubła na śmieci i mozolnie wdrapał się na wierzch.

– Wcale nie masz czterech lat! – krzyknął za nim Sierżant.

– Mam, tylko jestem mały! – odkrzyknął Groszek.

Buch uciszyła Sierżanta i poszli poszukać kamieni, cegieł i pustaków. Skoro rozpoczynali małą wojnę, powinni się uzbroić.

*

Groszek nie lubił swojego nowego imienia, ale zawsze to imię, a imię oznaczało, że ktoś inny go znał i potrzebował jakoś na niego wołać. To było dobre. Tak jak sześć fistaszków. Ledwie sobie z nimi poradził. Żucie bolało.

Podobnie bolało patrzenie, jak Buch schrzaniła jego plan. Groszek nie wybrał jej, ponieważ była najsprytniejszym szefem bandy w Rotterdamie. Wręcz przeciwnie. Jej banda ledwie przetrwała, ponieważ Buch nie zawsze podejmowała słuszne decyzje. I miała zbyt miękkie serce. Za mało bystra, żeby zapewnić sobie wystarczającą ilość jedzenia. Nie wyglądała na osobę, która dobrze sobie radzi.

Ale gdyby naprawdę dobrze sobie radziła, nigdy nie wysłuchałaby Groszka. Nawet by się nie zbliżył. Albo gdyby go wysłuchała i pomysł przypadł jej do gustu, spławiłaby go. Tak działały prawa ulicy. Miłe dzieciaki umierały. Buch była prawie zbyt miła, żeby przeżyć. To przewidywał Groszek. I tego się teraz obawiał.

Cały czas, który zainwestował w obserwację ludzi, kiedy głód zżerał jego ciało, cały ten czas zostałby zmarnowany, gdyby Buch nic nie załatwiła. Chociaż Groszek i tak sam zmarnował sporo czasu. Najpierw kiedy obserwował, jak dzieci żyły na ulicy, jak okradały się wzajemnie, jak podstawiały sobie nogi i podrzynały gardła, jak sprzedawały każdy kawałek siebie, na który znalazły kupca. Widział, że mogło być lepiej, gdyby ktoś miał trochę sprytu, ale nie ufał własnym osądom. Myślał, że na pewno zwyczajnie coś przeoczył. Usiłował nauczyć się więcej – o wszystkim. Nauczyć się czytać, żeby wiedzieć, co znaczą napisy na ciężarówkach, sklepach, wozach i kartonach. Nauczyć się na tyle duńskiego i na tyle wspólnego, żeby rozumieć wszystko, co przy nim mówią. Nie pomagało, że głód ciągle go rozpraszał. Pewnie mógł znaleźć więcej jedzenia, gdyby nie poświęcał tyle czasu na studiowanie ludzi. W końcu jednak stwierdził, że rozumie. Rozumiał od początku. Nie istniał żaden sekret, którego Groszek nie znał, bo był za mały. Te wszystkie dzieciaki postępowały głupio po prostu dlatego, że były głupie.

One były głupie, a on mądry. Więc dlaczego umierał z głodu, kiedy one ciągle żyły? Właśnie wtedy postanowił działać. Właśnie wtedy wybrał Buch i jej bandę. A teraz siedział na pokrywie kubła i patrzył, jak ona zawala sprawę.

Wybrała niewłaściwego łobuza, to na początek. Potrzebowała kogoś, kto polegał wyłącznie na swoim rozmiarze, zastraszał ludzi. Tymczasem ona myślała, że potrzebuje kogoś małego. Nie, głupia! Głupia! Groszek chciał na nią wrzasnąć, kiedy zobaczyła swój nadchodzący cel, łobuza, który przybrał imię Achilles za komiksowym bohaterem. Był mały, złośliwy, szybki i sprytny, ale kulał na jedną nogę. Więc myślała, że łatwiej go przewróci. Głupia! Nie chodziło o to, żeby tylko go przewrócić – można przewrócić każdego za pierwszym razem, kiedy niczego się nie spodziewa. Potrzebujesz kogoś, kogo można ujarzmić.

Ale nic nie powiedział. Nie chciał, żeby wściekła się na niego. Zobaczymy, co się stanie. Zobaczymy, jak się zachowa pobity Achilles. Ona zobaczy – nic nie wskóra i będzie musiała go zabić, ukryć ciało i spróbować jeszcze raz z innym łobuzem, zanim rozejdzie się plotka, że banda maluchów załatwia łobuzów.

Więc nadchodzi Achilles zamaszystym krokiem pyszałka – a może kaleka noga wymusza ten kołyszący chód – i Buch urządza przedstawienie, że niby próbuje uciekać. Fatalnie się spisała, myśli Groszek. Achilles już się połapał. Coś jest nie tak. Powinnaś się zachowywać normalnie! Głupia! Więc Achilles rozgląda się jeszcze uważniej. Ona mu mówi, że ma coś schowane – ta część jest normalna – i prowadzi go do pułapki w alejce. Ale patrzcie, on przystaje. Zachowuje ostrożność. To się nie uda.

Udaje się. Dzięki kulawej nodze. Achilles widzi pułapkę, lecz nie może uciekać. Kilkoro małych dzieci łapie go od tyłu za nogi, Buch i Sierżant popychają z przodu i Achilles pada. Potem cegły walą w jego ciało, w kulawą nogę, walą mocno – małe dzieci dobrze wykonują swoje zadanie, nawet jeśli Buch jest głupia – i tak, dobrze, Achilles naprawdę się boi, myśli, że zaraz zginie.

Groszek zlazł już ze swojego kubła. Wchodzi w alejkę bliżej, patrzy. Trudno coś zobaczyć w tłumie. Przepycha się, a małe dzieci – wszystkie większe od niego – rozpoznają go, wiedzą, że zasłużył na dobry widok, przepuszczają go do środka. Groszek staje tuż nad głową Achillesa. Buch góruje nad nim, trzyma w ręku wielki pustak i mówi:

– Wepchniesz nas w kolejkę po jedzenie w schronisku.

– No jasne, pewnie, obiecuję.

Nie wierz mu. Spójrz mu w oczy, poszukaj słabości.

– W ten sposób ty też dostaniesz więcej jedzenia, Achilles. Zdobędziemy więcej jedzenia, będziemy silniejsi, więcej tobie przyniesiemy. Potrzebujesz bandy. Inne łobuzy odpychają cię na bok… widzieliśmy! Z nami nikt ci nie podskoczy. Widzisz, jak to robimy? Armia to właśnie my.

Teraz do niego dotarło. To naprawdę dobry pomysł, a on nie jest głupi.

– Jeśli jesteś taka sprytna, Buch, czemu wcześniej na to nie wpadłaś?

Buch nic nie powiedziała. Zerknęła na Groszka.

Tylko przelotne spojrzenie, lecz Achilles zauważył. Groszek wiedział, co tamten sobie pomyślał. To oczywiste.

– Zabij go – zażądał Groszek.

– Nie bądź głupi – zaprotestowała Buch. – On się zgadza.

– Właśnie – potwierdził Achilles. – Zgadzam się. To dobry pomysł.

– Zabij go – powtórzył Groszek. – Jeśli teraz go nie zabijesz, on zabije ciebie.

– Pozwalasz, żeby ten mały zasraniec tak bezczelnie pyskował? – rzucił Achilles.

– Twoje życie albo jego – nalegał Groszek. – Zabij go i znajdź następnego.

– Następny nie będzie kulawy jak ja – powiedział Achilles. – Następny nie pomyśli, że was potrzebuje. Ja wiem, że was potrzebuję. Zgadzam się. Znaleźliście właściwego faceta. To ma sens.

Może ostrzeżenia Groszka wzmogły podejrzliwość Buch. Nie poddała się od razu.

– I później nie będziesz się wstydził, że masz zgraję maluchów w bandzie?

– To twoja banda, nie moja – odparł Achilles.

Kłamie, pomyślał Groszek. Nie widzisz, że on cię okłamuje?

– Dla mnie – ciągnął Achilles – to moja rodzina. To są moi młodsi braciszkowie i siostrzyczki. Muszę troszczyć się o rodzinę, no nie?

Groszek od razu zrozumiał, że Achilles wygrał. Potężny łobuz, a nazwał te dzieciaki swoimi siostrzyczkami, swoimi braciszkami. Groszek widział głód w ich oczach. Nie zwykły głód jedzenia, ale prawdziwy głód, głębszy głód, głód rodziny, miłości, przynależności. Trochę tego dostawali jako banda Buch. Lecz Achilles obiecywał więcej. Właśnie przebił najlepszą ofertę Buch. Teraz już za późno, żeby go zabić.

Za późno, ale przez chwilę wyglądało na to, że Buch jest taka głupia i jednak go zabije. Uniosła pustak wyżej, żeby walnąć z całej siły.

– Nie – powiedział Groszek. – Nie możesz. On teraz należy do rodziny.

Opuściła pustak. Powoli przeniosła wzrok na Groszka.

– Wynoś się stąd. Nie należysz do mojej bandy. Nic tu po tobie.

– Nie – sprzeciwił się Achilles. – Lepiej już mnie zabij, jeśli zamierzasz go tak potraktować.

Och, to zabrzmiało odważnie. Ale Groszek wiedział, że Achilles nie jest odważny. Tylko sprytny. Już wygrał. Nie miało znaczenia, że ciągle leżał na ziemi, a Buch trzymała pustak. Teraz banda należała do niego. Buch była skończona. Minie trochę czasu, zanim ktoś to zrozumie oprócz Groszka i Achillesa, ale walka o władzę rozgrywała się tu i teraz, i Achilles wygrywał.

– Ten mały – podjął Achilles – może nie jest w twojej bandzie, ale należy do mojej rodziny. Nie będziesz odpędzać mojego brata.

Buch zawahała się. Na chwilę. I jeszcze chwilę dłużej.

Dostatecznie długo.

Achilles usiadł. Rozmasował siniaki, sprawdził obrażenia. Popatrzył z żartobliwym podziwem na maluchy, które go kamienowały.

– Co za cholerne bachory!

Roześmiały się – z początku nerwowo. Czy teraz je pobije, bo one go pobiły?

– Nie bójcie się – powiedział. – Pokazaliście mi, co potraficie. Zrobimy to jeszcze kilku łobuzom. Musiałem wiedzieć, czy dajecie sobie radę. Dobra robota. Jak się nazywasz? – pytał jedno po drugim.

Uczył się ich imion na pamięć, a kiedy popełnił błąd, robił z tego wielką historię, przepraszał, ostentacyjnie starał się zapamiętać. Po piętnastu minutach wszyscy go kochali.

Jeśli on to potrafi, myślał Groszek, jeśli tak łatwo może sprawić, żeby ludzie go pokochali, dlaczego nie robił tego przedtem?

Bo biedni głupcy zawsze szukają kogoś silniejszego, żeby go słuchać. Ludzie stojący wyżej od ciebie nigdy nie chcą dzielić się z tobą władzą. Dlaczego oglądasz się na nich? Oni nie dadzą ci niczego. A ludzie stojący niżej od ciebie? Jeśli dasz im nadzieję, dasz im szacunek, oni dadzą ci władzę, ponieważ myślą, że jej nie mają, więc oddają ją bez oporów.

Achilles podniósł się na nogi, trochę roztrzęsiony, kaleka noga bardziej bolała niż zwykle. Wszyscy cofnęli się, zrobili mu miejsce. Mógł teraz odejść, gdyby chciał. Zwiać i nigdy nie wrócić. Albo sprowadzić więcej łobuzów, wrócić i ukarać bandę. Ale stał spokojnie, potem uśmiechnął się, sięgnął do kieszeni i wyjął coś zupełnie niewiarygodnego. Garść rodzynków. Pełną garść. Gapili się na jego rękę, jakby nosił ślad gwoździa we wnętrzu dłoni.

– Najpierw mali bracia i siostry – oznajmił. – Najpierw najmniejsi. – Spojrzał na Groszka. – Ty.

– Nie on! – zaprotestował drugi najmniejszy w kolejności. – Nawet go nie znamy.

– Groszek chciał, żebyśmy cię zabili – wytknął inny.

– Groszek – powtórzył Achilles. – Groszek, ty tylko martwiłeś się o moją rodzinę, prawda?

– Tak – potwierdził Groszek.

– Chcesz rodzynka?

Groszek kiwnął głową.

– Ty pierwszy – rzekł Achilles. – Ty nas połączyłeś.

Albo Achilles go zabije, albo nie zabije. W tej chwili liczyły się tylko rodzynki. Groszek wziął jednego. Włożył do ust. Nawet nie rozgryzł. Po prostu pozwalał, żeby rodzynek nasiąkał śliną, która wydobywała jego smak.

– Wiesz – powiedział Achilles – choćbyś nie wiadomo jak długo trzymał go w ustach, nigdy nie zmieni się z powrotem w winogrono.

– Co to jest winogrono?

Achilles roześmiał się, widząc, że Groszek wciąż nie je. Potem rozdał rodzynki innym dzieciom. Buch nigdy nie rozdawała tylu rodzynków, bo nigdy nie miała tyle do podziału. Ale maluchy tego nie zrozumieją. Pomyślą: Buch dawała nam odpadki, a Achilles dał nam rodzynki. Bo maluchy były głupie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: