Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ciuciubabka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ciuciubabka - ebook

Europol dostaje informację, że pozostające w cieniu gangi kontrolujące europejskich żebraków łączą się w wielką sieć, skupioną na przemycie ludzi. Od kilku tygodni Paul Hjelm i jego zespół z OpCopu  śledzą podejrzanych o kierowanie tą potężną organizacją. Przełom w śledztwie będzie dopiero drastycznym początkiem serii tragicznych wydarzeń.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-000-3
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JEDNOSTKA OPCOP, EUROPOL

Centrala – Haga, Holandia:

PAUL HJELM: szwedzki inspektor policji kryminalnej, który – ku swojemu zdziwieniu – został szefem tajnej, lecz cieszącej się coraz większym uznaniem grupy Opcop działającej w strukturach Europolu.

JUTTA BEYER: staranna policjantka z Berlina, która szybko się rozwija na różnych polach policyjnej pracy, stała partnerka Arto Söderstedta.

MAREK KOWALEWSKI: polski policjant od zwalczania przestępczości gospodarczej, obdarzony wieloma niespodziewanymi talentami i zawsze w dobrym humorze.

MIRIAM HERSHEY: Brytyjka żydowskiego pochodzenia, dawniej tajna agentka MI5, która niedawno otarła się o śmierć i tworzy klasyczną konstelację z Laimą Balodis.

LAIMA BALODIS: twarda litewska policjantka; dawniej infiltrowała mafię, a teraz przekonuje się, że szef wykorzystuje ją do różnych podejrzanych działań.

ANGELOS SIFAKIS: zastępca szefa jednostki i człowiek odpowiedzialny za organizację pracy; dawniej zwalczał korupcję w Atenach i potrafi na wszystko spojrzeć z szerszej perspektywy.

CORINE BOUHADDI: policjantka o marokańskich korzeniach, pracowała w jednostce antynarkotykowej w Marsylii i wykazuje pewne zamiłowanie do „trawkopodobnych” substancji.

FELIPE NAVARRO: policjant z Madrytu od zwalczania przestępczości gospodarczej; niedawno jego życie uległo gruntownym przemianom i nie nosi już krawata.

DONATELLA BRUNO: nowy członek grupy, dawniej prowadziła śledztwa w sprawach związanych z korupcją; szefowa lokalnego biura grupy Opcop w Rzymie.

ADRIAN MARINESCU: nowy członek grupy z Bukaresztu, specjalista od nasłuchu i monitorowania, zwłaszcza mafii.

ARTO SÖDERSTEDT: Finoszwed z policji kryminalnej z wykształceniem akademickim, dawniej mafijny adwokat, policyjny instruktor i bohater akcji.

Lokalne biuro – Sztokholm, Szwecja:

KERSTIN HOLM: komendantka policji, która zostawiła za sobą biurokrację i została szefową lokalnego biura jednostki Opcop w Sztokholmie.

JORGE CHAVEZ: doświadczony śledczy o chilijskich korzeniach, pracuje na przemian w Sztokholmie i w Hadze.

SARA SVENHAGEN: ekspertka od przesłuchań i trzeci panel sztokholmskiego tryptyku grupy Opcop, pracuje na przemian w Sztokholmie i w Hadze.

Na obrzeżach:

GUNNAR NYBERG: pisarz z wyspy Chios, były członek policyjnej Drużyny A; nieoficjalnie wynajęty w charakterze wolnego strzelca przez dawnego kolegę Paula Hjelma.Autobahn

Magdeburg – Brunszwik, 2 stycznia

WJECHAŁA PROSTO w światło. Światło, które niemal ją oślepia.

To takie uczucie jak tamtej nocy, kiedy rozpoczęła swoją długą podróż z Berlina do Brukseli. Wjechała wtedy w światło świtu, a w tej chwili magicznie klarowne, zimowe słońce wstaje nad miastem, o którym wie, że nazywa się Magdeburg. W oddali, na lewo od autostrady, widzi, jak tarcza słońca obejmuje dwie wieże gotyckiej katedry, jakby tak naprawdę światło płynęło od nich, otaczając je niczym aureola. Poniżej autostrady wije się Kanał Śródlądowy w stronę Łaby – a może jest na odwrót – by tuż poza polem jej widzenia utworzyć największe skrzyżowanie szlaków wodnych w Europie. Ale to inne skrzyżowanie – autostrad A2 z Berlina oraz A14 z Lipska – kilkanaście kilometrów dalej sprawia, że przypomina sobie słowa ostrzeżenia, które padły wczorajszego wieczoru.

Zazwyczaj nie jeździ samochodem, a już zwłaszcza na tak długich trasach. W tych nielicznych przypadkach gdy potrzebuje samochodu, najczęściej ktoś ją podwozi. Ale nie dziś; dziś okoliczności są wyjątkowe. I nie ćwiczyła poślizgu kontrolowanego od czasów, gdy miała dwadzieścia parę lat.

Faktycznie jest ślisko. Kilka razy czuła, że koła tracą przyczepność – chwile, gdy ten potworny, prastary lęk próbuje wyrwać się z piersi – i widziała kilka oblodzonych wraków na obrzeżach A2. Raczej pojazdy, które wypadły z trasy, niż skutki zderzeń, ale mimo wszystko to incydenty związane ze śliską nawierzchnią. Na szczęście jej mechanik samochodowy twierdzi, że jej zimowe opony są najwyższej klasy.

Nie powinno być tak źle.

Gdyby nie wczorajszy wieczór. Nowy Rok w Berlinie dobiegł końca. Odnalazła w sobie ospały, noworoczny spokój. Nowy Rok, nowe nadzieje i naprawdę nowe możliwości. Łagodny, wewnętrzny uśmiech. Wszystko poszło lepiej, niż mogła oczekiwać. Ponowna wizyta. I wszystko wydawało się całkiem znośne, pełniejsze nadziei. I wtedy nagle padły słowa ostrzeżenia.

„Najniebezpieczniejszy odcinek autostrady w Niemczech”.

Chyba zaczyna się gdzieś na granicy landu? Tuż za granicą Saksonii-Anhalt i Dolnej Saksonii – i dokładnie w chwili gdy próbuje sobie przypomnieć nazwy miejscowości, zupełnie nieoczekiwanie mija tę granicę. Zaraz potem widzi przemykającą obok tablicę z odległościami i nazwami miejscowości. Dwie z nich poznaje. Helmstedt i Peine. To chyba były te?

Tak. Znajomy, męski głos. „Najniebezpieczniejszy odcinek autostrady w Niemczech to A2, między Helmstedt a Peine”.

Gdy tylko wjeżdża do Dolnej Saksonii, czuje, że próbuje być bardziej skoncentrowana. Niedługo dojedzie do Helmstedt. Między Helmstedt a Peine leży Brunszwik.

Zawodowe wspomnienia z Brukseli; lubi się orientować. To trasa przelotowa przez Niemcy, główny szlak łączący całą wschodnią Europę z zachodnią. Przejeżdża tędy codziennie sto dwadzieścia tysięcy pojazdów. Intensywny ruch drogowy z Polski. Ilość spalin, gazów cieplarnianych i szkodliwych emisji wpływających na zmiany klimatu przebija tylko liczba wypadków. Mówi się, że policja z Brunszwiku to najbardziej aktywna drogówka w Europie.

A teraz drogi są śliskie.

Zimowe piękno zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. I zmienia się również słońce, które zdążyło już wznieść się kawałek nad horyzont. Jego magia staje się czarna; czarna magia. Gdy mija Helmstedt, bardzo wyraźnie czuje grudę w gardle.

Na Autobahn zawsze miała problemy. Ta przedziwna bezgraniczność. Przymus, by częściej patrzeć w lusterko wsteczne niż przed siebie. Nieustanna potrzeba zwracania uwagi na przeceniających swoje możliwości mężczyzn w średnim wieku, którzy z zawrotną prędkością nadjeżdżają od tyłu w swoich służących autoterapii naddźwiękowych bańkach, a potem wiszą metr za tobą i mrugają długimi światłami, bo jedziesz tylko sto sześćdziesiąt.

Ale w porządku, nie mogłaby powiedzieć, że francuscy kierowcy są o wiele lepsi. Choć nigdzie indziej aż tak wyraźnie nie widać różnic kulturowych. Czy właściwie lepiej się czuje w bezprawnej dżungli komunikacyjnej Paryża niż w tym dobrze nawożonym ogrodzie wysokich prędkości, jakim jest Autobahn?

Właściwie to żadnej z tych rzeczy nie woli. Obie są nie na miejscu. Obie należą do dwudziestego wieku, a dwudziesty wiek odszedł. Nadeszła pora, by wreszcie się odważyć wkroczyć w kolejne stulecie.

Tak jak odrzuciliśmy dwudziesty wiek. Jego nieskończone możliwości, by naprawdę stworzyć sprawiedliwe społeczeństwo, w którym wszyscy mogą odnaleźć swoje miejsce i nikt nie musi się znaleźć poza nawiasem. Po raz pierwszy naprawdę były na to środki. I co z tym zrobiliśmy? Pozwoliliśmy na to, by bez walki osunąć się z powrotem ku najbardziej średniowiecznym wartościom, ku coraz prymitywniejszemu społeczeństwu, w którym najsilniejszy wygrywa.

Jest dla niej jasne, że całe to rozumowanie wynika z pragnienia, by minąć Brunszwik, minąć Peine i wrócić na „zwyczajną” Autobahn. Po prostu myśli o czym innym. Jakby Autobahn pozwalała na myślenie o czym innym.

W chwili gdy odwraca głowę w lewo, by dojrzeć zarysy Brunszwiku, widzi coś innego. To dalekowzroczne spojrzenie – jakże istotne, akurat na Autobahn decydujące o życiu lub śmierci – wychwytuje światła ostrzegawcze. To pierwsza rzecz.

Pierwsza z całej serii oznak, docierających do niej z prędkością, która wystawia na próbę analityczne możliwości jej mózgu. Jakieś cztery, pięć samochodów przed nią ktoś włącza światła ostrzegawcze. Kolejne światła przed nią, zarówno hamulcowe, jak i ostrzegawcze, czerwone i pomarańczowe, gdzieś bardzo blisko odgłosy hamowania, gwałtownego. Odgłos poślizgu?

Potem cisza.

Dopiero gdy jej samochód nieruchomieje i dzięki szybkiemu, brzemiennemu w skutki spojrzeniu w lusterko wsteczne może stwierdzić, że również pojazdy za nią stoją w miejscu, dopiero wówczas zaczyna się kolejna seria wydarzeń. I ma miejsce na przeciwnym pasie.

Pierwszy jest dym. I nie jest to spokojna, pełna wdzięku eteryczna mgiełka, która powoli unosi się w przestrzeń. To zupełnie nie ten rodzaj dymu. Prędzej kula dymu, sfera. Czarna kula: wygląda, jakby odbiła się od ziemi i została znów ciśnięta w górę przez ogromną dłoń, która zdążyła się cofnąć dawno temu. Zamiast niej w górze jest coś innego, teraz, gdy kula dymu rozwiewa się na sklepieniu nieba, i tego zdecydowanie tam być nie powinno. A ona nie powinna wysiadać z samochodu, kiedy to widzi. I inni, z innych samochodów, które się zatrzymały, też nie powinni tego robić. Ale robią to. To się wydaje nieuniknione.

W powietrzu, gdzie przed chwilą była kula dymu, teraz jest naczepa. Ciężka, bardzo ciężka naczepa. Wygląda to jak zatrzymany kadr. I nie sposób sobie wyobrazić sił, które cisnęły tę naczepę w powietrze.

To naczepa z cysterną.

Co prawda dzieje się to daleko, a ruch jest tak dziwnie powolny, że nic z tego nie wydaje się rzeczywiste, ale prawdopodobnie powinni teraz siedzieć schronieni w samochodach. Widzi tę świadomość w oczach innych kierowców i pasażerów. Ale jest już za późno, by cokolwiek zrobić, bo teraz naczepa z cysterną znów mknie w dół. Poniżej widać chaotyczne kłębowisko pojazdów. Karambol. Widzi kilka czarnych samochodów, dwa czerwone, jeden niebieski, jeden srebrny i widzi malutki, biały samochodzik w samym środku. Wygląda na to, że wszyscy zderzyli się ze wszystkimi, ale raczej nie jest to śmiertelny wypadek, nie ma tych totalnych zniszczeń, które w takich razach widuje się na Autobahn. W każdym razie wygląda na to, że nikt nie zginął. Jeszcze nie.

Bo ostatnią rzeczą, jaką widzi, zanim naczepa z cysterną spada na stłoczone samochody, jest coś, co z niej wycieka. Nie wycieka – raczej wypływa, tryska. Od tej przejrzystej cieczy, którą dostrzega zaledwie przez ułamek sekundy, rozchodzi się drganie. Płyn tryskający z naczepy z cysterną sprawia, że powietrze zaczyna drżeć.

Wtedy naczepa spada. Zupełnie bezgłośnie.

Nie ma żadnego odbicia, trwającego choćby ułamek sekundy elastycznego ruchu wstecz. Naczepa po prostu spada i leży. Jak przyklejona. Ma czas, by odwrócić się w stronę innych kierowców i pasażerów, i widzi, że oni również wiedzą, co teraz nastąpi. Widzi to w ich oczach.

Powolność, z jaką odwracają głowy.

Z jaką je opuszczają. Jak w zbiorowej modlitwie. Do zupełnie jakiegokolwiek boga.

Nieznośnie przeciągająca się chwila, gdy naczepa z cysterną układa się na ziemi po swoim długim locie. Nie widzi tego, ale przybierające na sile drganie powietrza mówi jej, że ciecz wciąż cieknie. Że dalej wylewa się z naczepy.

I wtedy dzieje się to, co nieuniknione. Ciecz się zapala. Jeden ogromny, bezgłośny płomień wznosi się prosto w górę, jak z poziomego odwiertu. Rozprzestrzenia się we wszystkie strony. Po długiej nieobecności znów powraca dźwięk. Jak pulsujący ryk. Pulsujący ryk, gdy eksplodują kolejne zbiorniki z paliwem. Nieubłagana reakcja łańcuchowa paliw kopalnych.

Teraz wygląda to jak las płomieni. Gęsta dżungla czystego ognia. Mimo odległości gorąco dociera do patrzących na przeciwnym pasie. Zalewa ich. Z jakiegoś powodu myśli, że jej brwi właśnie zniknęły.

Obłędna prędkość spalania. To nawet nie reakcja łańcuchowa. Wszystko dzieje się równocześnie. Świat płonie. Gorąco połyka dźwięk. Dźwięki są wsysane w płomienie. Wszystko jest ogniem. Ciężki czarny dym, który znów formuje kulę i unosi się do góry.

Potem wszystko kończy się równie nagle, jak się zaczęło. Ogień przygasa, gdy już pożarł wszystko, co stało na jego drodze. Kula dymu się unosi i zastępuje ją czarna, ale coraz bardziej rozpraszająca się mgła. Wynurzają się z niej kolejne wraki samochodów, całkowicie wypalone.

Wszystko jest czarne. Spalone i czarne. To świat po ragnaröku.

A jednak nie do końca. Coś stoi pośrodku, jakby w środku okręgu. I nie jest czarne. Jest białe.

To ten mały, biały samochodzik w samym centrum wypalonej czerni.

I dzieje się coś obłędnego. Drzwi białego samochodziku się otwierają. Wysiada z niego chwiejnie młody mężczyzna, równie biały jak samochód. Rozgląda się. Choć jest bardzo mało prawdopodobne, by cokolwiek widział. To raczej wpojony nawyk. Żeby się rozglądać. Wyrobić sobie jakieś pojęcie. Ocenić sytuację.

Młody mężczyzna stoi przy samochodzie. Nic nie widzi. Ale żyje.

Natomiast ci na przeciwnym pasie widzą bardzo dużo. Widzą mały, biały samochodzik, który stoi pozornie nieuszkodzony wśród całej tej wciąż tlącej się czerni. I to jest jak objawienie.

Kobieta rozgląda się. Spogląda na innych kierowców. Ich spojrzenia się spotykają i są takie podobne. Widzą to samo. Widzą biel wynurzającą się z całej tej czerni, zza zasłony dymnej coraz bardziej rozpraszających się ciemności.

I myśli:

Samochód z napędem elektrycznym.

To wtedy zdaje sobie sprawę, co musi zrobić.Transakcja

Târgu Mureș, Rumunia, 17 lutego

CZASEM LUDZIE SIĘ DZIWIĄ, że Mander Petulengro potrafi odróżnić światło od ciemności. Wielu uważa, że Mander oszukuje, że mimo wszystko coś jednak widzi. Ale tak nie jest. Urodził się niewidomy i nie widział nigdy. Nie wie nawet, co to znaczy.

Odczuwa różnicę, gdy spotyka ludzi, którzy niedawno stracili wzrok. Naprawdę cierpią, bardzo silnie przeżywają utratę. Wciąż żyją jako cienie we wszechświecie widzących.

On nie. Jest sam w swoim wszechświecie. Czasem, gdy spotyka innych niewidomych od urodzenia, doświadcza czegoś w rodzaju wspólnoty. Tak jakby ocierali się o jego świat. A jednak nigdy tak naprawdę w niego nie wkraczają. Nie w pełni. Oni również są sami w swoich światach.

Był taki czas, kiedy pragnął, by ktoś pojawił się w jego wszechświecie. To był czas wędrówki. Mała Luminitsa z Sarajewa. Choć była równie niewidoma jak on, widziała go lepiej niż ktokolwiek inny. Znacznie lepiej niż on sam. Przez krótką chwilę znajdowali się w tym samym wszechświecie.

Nie, nie zaglądajmy pod ten kamień.

Wycofał się. Ten dom opieki będzie ostatnim miejscem jego pobytu. Właściwie to najbardziej czeka na następną ciemność. Wyczuwa, że przejście nie będzie szczególnie drastyczne.

Odsunął się nawet od gitary. Teraz, gdy siada na łóżku i rozdrapuje kolejne zupełnie świeże ugryzienie pchły, pozwala sobie na to, by przesunąć dłonią po krzywiznach instrumentu. Myśl o Luminitsie z Sarajewa zostaje brutalnie wyparta przez warstwę kurzu, która szeleści między jego palcami. Przez chwilę przepełnia go smutek, bo pozwolił, by gitara znów pokryła się kurzem. Potem również tę myśl odsuwa od siebie. To logiczne. Wycofał się. Już dość się w życiu nagrał, naśpiewał, nawędrował. I widział znacznie więcej niż wszyscy widzący.

Wącha kurz. Zgniata go lekko między palcami. Poznaje woń brudu, naprawdę starego brudu, ale i coś jeszcze. Pachnie metalem. Jakimś ciężkim metalem. Czy to naprawdę właściwe miejsce, by udać się na spoczynek? Wszystkie te lata mają się skończyć w tym miejscu?

Târgu Mureș nie jest jego domem. To inna część Transylwanii. Jego domem była mała wioska Casin, niedaleko Miercurea-Ciuc w okręgu Harghita. Ale po tym, co się stało, wioska już nie istnieje. Nie istnieje na jego mapie. Został skazany na wędrówkę. A teraz ją zakończył. I przestał grać na gitarze. Śpiewać.

Przestał żyć.

Słyszy ich już od jakiegoś czasu. Wchodzą do pokoi, a za nimi dumny kierownik, mówiący takim tonem, jakiego nigdy dotąd nie słyszał. Rozumie, że to coś oznacza, i w innym życiu zareagowałby szybciej. Wtedy opuściłby już ten dom opieki – wyszedłby tyłem, zna tę drogę jak własną kieszeń – zanim byłoby za późno. Ale za późno na co? Co mu może tutaj grozić? Czy nie jest już na samym dnie?

O wiele za późno pojmuje, że odpoczynek to nie dno. Możliwość odpoczynku. Istnieje dno, gdzie odpoczynku nie ma.

Wie, że jest dzień. Wie, która jest godzina. Tuż po drugiej. To najcieplejsza pora dnia. A mimo to czuje chłód wnikający w stawy. Nie jest aż taki stary. Nie powinien czuć chłodu wnikającego w stawy.

Połowa lutego, kwadrans po drugiej po południu. Czuje światło. Dokładnie wie, jak jest widno. Drzwi są zamknięte, słyszy to, zauważa to po świetle, wygląda na to, że zamknęli drzwi do wszystkich pokoi. Czuje, że coś się dzieje.

Ale nie czuje lęku. Czego miałby się bać? Czy nie przeżył już wszystkiego?

Gdy drzwi się otwierają, Mander Petulengro po raz pierwszy od wielu lat czuje nie tyle lęk, bo to by było za dużo powiedziane, ile coś nieprzyjemnego, wrażenie, że jego świadomie statyczna egzystencja zmieni się w dynamiczną.

Bo wie, że gdy drzwi się otworzą, stanie się jaśniej. Na korytarzu jest jaśniej, a osiem pokoi „gości” to najciemniejsze miejsca w domu opieki. Ale tym razem nie robi się jaśniej. Choć słyszy, że drzwi otwierają się szeroko, robi się ciemniej. Jeszcze ciemniej.

Z początku sądzi, że jego dobrze udokumentowane wyczuwanie światła – to, którego nie powinien mieć – zostało wyeliminowane. A potem zdaje sobie sprawę, że dzieją się inne rzeczy.

Zupełnie inne.

Słyszy po krokach, że jest ich trzech i w porównaniu z lekkimi krokami kierownika, ważącego mniej więcej siedemdziesiąt pięć kilo (które wydają się lżejsze, ostrożniejsze), wszyscy trzej stąpają ciężej. Dwaj są naprawdę ciężcy. Ale odzywa się głos trzeciego.

– Wodogłowie jest niezłe, poza tym nie jesteśmy zadowoleni.

Basowy głos kogoś, kto przywykł do posłuchu, a mimo to neutralny, rzeczowy, z nieustannie wyczuwalnym tonem groźby. Szuranie ołówka po kartce notesu. Mander Petulengro próbuje sobie przypomnieć, co znaczy „wodogłowie”, i równocześnie węchem wyczuwa, że kierownik coraz mocniej poci się pod pachami.

– Ale pląsawica Huntingtona była chyba świetna? – mówi kierownik pojednawczym tonem. – Do tego jest taki mały. Można go z dobrym skutkiem połączyć z matką o odpowiednio bujnych kształtach.

– Organizowanie naszej działalności to chyba nie twoja sprawa, prawda?

– To nie tak…

– Rzadko zdarzało mi się widzieć tak paskudną achondroplazję – przerywa bas. – Naprawdę myślisz, że przyniesie nam chociaż centa?

Mander Petulengro słyszy głęboki wdech kierownika i próbuje poskładać elementy tej układanki. Co to jest? Co się dzieje? I co to ma z nim wspólnego? Może nic. Ma nadzieję, że nic. Chce się lekko obrócić i znów wygodnie ułożyć wśród wygłodniałych pcheł. Ale tego nie robi. Nieruchomieje. Skupia się. Wodogłowie, pląsawica Huntingtona, achondroplazja – to chyba jakieś terminy medyczne? Co to? Choroby?

I: „Naprawdę myślisz, że przyniesie nam chociaż centa?”.

Słyszy ciężkie kroki, podchodzą do każdego z ośmiu „gości” w pokoju. Szczerze mówiąc, nie wie, czy cała ósemka tu jest. Jego czujność była zbyt długo uśpiona.

Słyszy, jak kierownik odchrząkuje i mówi:

– Ale najlepsze zostawiliśmy na koniec.

Mander nawet nie drgnie. Jego dawna czujność nie umarła, leżała tylko odłogiem. Kiedyś ratowała mu życie podczas długich wędrówek. Ona i śpiewanie. I gitara.

Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu czuje potrzebę, by sięgnąć po gitarę.

Znów skrobanie ołówkiem, potem kilka kroków do przodu. Prosto do Mandera. I nagle wszystkie kawałki układanki wpadają na właściwe miejsce. Każdy opada dokładnie tam, gdzie powinien być. I pojawia się obraz. Obraz, którego nie widzi nikt prócz niego.

Mander widzi go w swój szczególny sposób.

– Niby on? – pyta sceptycznie bas.

– Jest niewidomy od urodzenia – mówi z zapałem kierownik. – Proszę tylko spojrzeć na jego oczy. Kto się oprze zupełnie białym oczom?

– Ale ma ponoć trudną historię, tak?

– Wycofał się – zapewnia kierownik. – Przeżył czystki w Harghicie w sierpniu dziewięćdziesiątego drugiego, wywędrował na południe i nie było go przez piętnaście lat.

– Nie prosiłem o kompletne CV – mówi bas. – Chcę tylko wiedzieć, czy będzie robił problemy.

– To uosobienie spokoju – zapewnia kierownik.

Na chwilę zapada cisza. Manderowi Petulengro wydaje się, że wyczuwa skinienie głowy, jako drobną zmianę ciśnienia ciemnego powietrza.

– Ciprian załatwi szczegóły finansowe – mówi bas i jeden z tych o ciężkim kroku się oddala. Za nim kroki kierownika, teraz znacznie szybsze. Odgłosy cichną.

Szybkie szuranie ołówka, potem kilka kroków do przodu. Monstrualny oddech – kucnął – i zdradziecka łagodność basu.

– Nie będziesz robił problemów, co?

– Nazywam się Mander Petulengro – mówi Mander.

– Nie chcę wiedzieć, jak się nazywasz.

– Czyli przed chwilą pan mnie kupił?

– To ostatnie pytanie, jakie zadajesz, prawda? Kupiliśmy całkiem obiecujące wodogłowie, niedorozwiniętego sześciolatka z pląsawicą i naprawdę wstrętnego karła. A teraz już nie jesteśmy tacy pewni. Ślepy z przerażającymi, wywróconymi oczami. Chodź.

Gdy zbliżają się ciężkie kroki, Mander zdaje sobie sprawę, że jego życie wcale się nie skończyło w tym zapchlonym łóżku. Że teraz znów wszystko się zmieni. Nagle do głowy przychodzi mu pewna myśl i wyciąga rękę na lewo. Wyczuwa krzywizny i nagle bardzo wyraźnie widzi Luminitsę z Sarajewa.

Widzi ją na swój szczególny sposób.

– Dostaniecie bonus – mówi, w chwili gdy bardzo ciężka ręka opada na jego ramię. – Jestem muzykiem.

Przez moment jest cicho. Ręka cofa się z jego ramienia.

W końcu bas mówi:

– Muzyków załatwiamy gdzie indziej.

– Ale nie niewidomych muzyków – mówi Mander i czuje mocne bicie serca.

Znowu cisza. Ten rodzaj ciszy, który, jak się nauczył, oznacza, że ktoś wymienia spojrzenia.

– Dobra – mówi bas i właściciel tego głosu wstaje, oddech się odsuwa. – Dobra, masz minutę. Pokaż, co umiesz.

Mander Petulengro sięga po gitarę. Zdmuchuje warstwę kurzu. Czuje w nozdrzach woń ciężkiego metalu, gdy układa instrument na kolanach. Głaszcze delikatnie jego krzywizny i tym razem z jego wyobraźni nie znika obraz Luminitsy z Sarajewa.

Jego własny obraz.

Gdy gra pierwszy akord, jego serce bije zupełnie spokojnie. I jest jasno, jak w zwykłe lutowe popołudnie.Kontakt

Haga – Amsterdam, 28 czerwca

CIENIE WYDAWAŁY SIĘ TAKIE OBCE, gdy ostre promienie letniego słońca wdzierały się przez okna siedziby Europolu w Hadze; każde ziarenko kurzu wydawało się wirować. To już nie były te same cienie.

W ogóle wędrówka po pomieszczeniach zajmowanych przez grupę Opcop wydawała się nieoczekiwanie samotna. Te same pomieszczenia, a jednak nie. Było tu otwarte pomieszczenie biurowe, kącik spotkań nazywany przez wszystkich whiteboardem, lokal przeznaczony na większe zebrania o sakralnym przezwisku Katedra, i gabinet szefa, własny gabinet Paula Hjelma, z oknami wychodzącymi zarówno na otwarte pomieszczenie biurowe, jak i na Raamweg, z widokiem na Hagę. Teraz, gdy spoglądał na miasto z zupełnie pustego gabinetu szefa, wydawało mu się, że dostrzega asymetryczne zarysy nowej głównej siedziby Europolu kilka kilometrów dalej, po drugiej stronie niewielkiego parku Scheveningse Bosjes.

To były już ostatnie gorączkowe dni. Przeprowadzka praktycznie dobiegła końca, zwłaszcza że część zespołu przez cały czas znajdowała się w Amsterdamie i prowadziła obserwacje wymagające dużej liczby personelu. Lokale były puste. W otwartym pomieszczeniu biurowym, gdzie w ostatnich latach tak bardzo wysilali umysły, nie było ani jednego komputera, ani jednego krzesła, nie było w nim nawet biurka. Interaktywna tablica świeciła nieobecnością; została już przeniesiona. Katedra wyglądała jak po wojnie, z dwudziestoma siedmioma ziejącymi dziurami, gdzie niegdyś zamontowane były ekrany pozwalające grupie połączyć się z przedstawicielami krajowymi z dwudziestu siedmiu krajów członkowskich Unii Europejskiej. A pustka w gabinecie szefa przypominała pustkę, którą odczuwał Paul Hjelm.

Ale w dobrym sensie.

Skończyła się pewna epoka. Zacznie się nowa. I zacznie się w najlepszy możliwy sposób.

Ruszył do wyjścia. Gdy się odwrócił i spojrzał na otwarte pomieszczenie biurowe, zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie widzi je po raz ostatni. Przez chwilę stał i chłonął wspomnienia być może najważniejszych lat w swoim życiu zawodowym.

I najsamotniejszych w jego życiu prywatnym.

Ale już niedługo. Gdy jechał na północ w stronę Amsterdamu, czuł narastające wyczekiwanie, prawie jak nastolatek. Podczas tych pięciu mil na autostradzie wypełniło go czysto fizyczne szczęście, a gdy wjeżdżał do gminy o osobliwie rytmicznej nazwie Haarlemmermeer, również i jego serce zaczęło bić inaczej. Bardziej rytmicznie.

W Haarlemmermeer mieści się jedno z największych lotnisk w Europie i to właśnie na Schiphol przy bramkach na sali przylotów poczuł, że jego życie zaczyna się na nowo. Druga połowa pewnej epoki zaczęła się w chwili, gdy ją zobaczył. Drobną, ciemnowłosą, bezpretensjonalną, a mimo to wydawała się otoczona światłem, które głęboko go wzruszyło. Kiedy jej twarz rozpromieniła się w uśmiechu.

W tamtej chwili Paul Hjelm i Kerstin Holm wrócili do domu.

Zwykle łatwo im się ze sobą rozmawiało, mieli raczej problemy z tym, żeby przestać ze sobą rozmawiać, ale w tej chwili było im trudno znaleźć właściwe słowa. Wszystko, co mogliby powiedzieć, zabrzmiałoby płasko. A więc przez większość czasu milczeli, póki nie włożył jej walizek do bagażnika i póki nie usiedli obok siebie w samochodzie. Pozwolili sobie na pocałunek. Długi pocałunek.

Potem Kerstin odchrząknęła i powiedziała:

– Jorge cię pozdrawia i dziękuje.

– Za co? – zdziwił się Paul Hjelm, uruchamiając silnik.

– Za to, że znów może trochę pobyć szefem.

Hjelm się roześmiał.

– Natomiast ty ani trochę nie będziesz szefową.

– Przez kilka tygodni mogę to przeżyć – uśmiechnęła się Kerstin Holm.

Potem znów przez chwilę milczeli. To było dobre milczenie. Na wysokości parku Rembrandta Kerstin spytała:

– A więc hotel Ambassade…?

– Herengracht – pokiwał głową Paul. – Mały apartamencik z widokiem na kanał.

– Luksusy – uśmiechnęła się Kerstin. – Ale…?

– Jakie ale?

– Zabrzmiało to tak, jakbyś miał „ale” na końcu języka.

– Nie myślałaś o tym, żeby zostać detektywem?

– Czyli na początek nie Herengracht, tylko Lauriergracht?

– A masz coś przeciwko temu? To tylko kilkaset metrów od hotelu. Zajrzymy tam szybko. Żebyś sama mogła zobaczyć. I do tego poznać naszych nowych ludzi.

– Słyszałam, że jeden z nich cholernie ciężko pracuje.

– Tak, Adrian. W tej chwili bardzo go potrzebujemy. Żeby nie musieć zatrudniać tłumacza z zewnątrz.

Kerstin Holm pokiwała głową. Nie miała nic przeciwko temu. Jak mogło być inaczej? Tyle tylko że miała nadzieję na coś innego. Jak najszybciej. Może nawet ostentacyjnie, w hotelowej wannie.

Jazda samochodem po Amsterdamie zawsze była ryzykownym przedsięwzięciem. Nieustanny, jednokierunkowy chaos komunikacyjny, pojawiające się nagle znikąd tramwaje, rowerzyści ignorujący wszystkie zasady ruchu drogowego – a do tego te wąskie uliczki wzdłuż wszystkich kanałów, wszystkich tych grachten, które tak trudno od siebie odróżnić.

Lauriergracht był jednym z najkrótszych. I najwęższych. Można było spokojnie siedzieć w mieszkaniu po jednej stronie kanału i zaglądać do mieszkania po drugiej stronie. Poza tym tuż obok był most. W razie potrzeby można było w kilka sekund podbiec i dołączyć do drugiego zespołu, który siedział już w niewielkim mieszkanku w domu naprzeciwko. Na piętrze poniżej tego obserwowanego.

Tyle mogła instynktownie stwierdzić Kerstin Holm, zanim boczną uliczką dotarli do budynku i zostawili potwornie niewłaściwie zaparkowany samochód swojemu losowi.

Na rozgrzanej letnim upałem klatce schodowej pachniało wilgocią, a wręcz pleśnią. Kerstin weszła za swoim partnerem po wąskich, siedemnastowiecznych schodach i stanęła pod drzwiami mieszkania na pierwszym piętrze, na których widniała tabliczka z nazwiskiem Bezuidenhout.

Stara pani Bezuidenhout od kilku tygodni była zakwaterowana w znacznie bardziej luksusowym mieszkaniu przy Jan Luijkenstraat. Osiemdziesięciotrzyletnia wdowa po armatorze najprawdopodobniej nie poznałaby swojego starego mieszkania. Było naszpikowane najróżniejszym sprzętem do monitorowania i nasłuchu. Kerstin Holm chwilowo nie chciało się przyglądać tym wszystkim urządzeniom. Skupiła się zamiast tego na identyfikacji mężczyzny z ogoloną głową, który leżał wyciągnięty na zupełnie niepasującym do dużego salonu łóżku polowym. Miał na głowie bezprzewodowe słuchawki i otworzył oczy, jakby go przyłapano na czymś wstydliwym. A dokładniej mówiąc na tym, że je zamknął. Gdy wstawał z chwiejnego łóżka, Kerstin Holm odwróciła głowę i spojrzała w stronę okna. Wysoka ciemnoskóra kobieta podniosła wzrok znad czegoś, co przypominało teleskop, i spojrzała ze zdumieniem na nowo przybyłych. Potem wyprostowała plecy, uśmiechnęła się szeroko i powiedziała:

– Szef. I komisarz Holm, jak przypuszczam?

– Spotkałyśmy się co najwyżej cyfrowo – odparła Kerstin, wyciągając rękę. – Corine Bouhaddi, prawda?

– We własnej osobie – odparła Bouhaddi i objęła dłoń Holm w niemal żelaznym uścisku.

Gdy Bouhaddi siadała przy wielkim biurku, na którym stało z pół tuzina monitorów i klawiatur, łysemu udało się podźwignąć z łóżka polowego i podszedł do nich.

– Adrian Marinescu – przedstawił się, ściskając dłoń Kerstin. – I szefie, przepraszam, że wyglądałem, jakbym spał. Nie spałem.

– Spokojnie – powiedział Hjelm. – Ciężko pracujesz. Czyli w tej chwili nie ma żadnej aktywności?

Marinescu pokręcił głową, poprawił słuchawki, które zsunęły się trochę krzywo po jego najwyraźniej śliskiej głowie, i odparł:

– Od ponad godziny.

– To się może zaraz zmienić – oświadczyła Bouhaddi i wcisnęła kilka klawiszy. – To dlatego patrzyłam przez lornetkę. Zbliża się coś, co zdecydowanie przypomina posłańca rowerowego.

Marinescu westchnął cicho.

– Jestem gotowy.

Bouhaddi wcisnęła jeszcze kilka klawiszy. Na jednym z monitorów pojawił się posłaniec rowerowy, który wszedł po schodach, pogrzebał w dużej torbie na ramię i zadzwonił do drzwi z małą tabliczką z napisem „U.M.A.N. Imports”. Na sąsiednim ekranie dwóch wysokich mężczyzn wstało z sofy i rozpięło o wiele za szerokie marynarki. Spomiędzy nich wysunął się trzeci i przylgnął do ściany przy drzwiach wejściowych. Jeden z tych wysokich krył drugiego, który podszedł do drzwi i spojrzał w wizjer. Potem schował pistolet za plecy i otworzył lewą ręką. Odebrał kopertę bąbelkową formatu C5 i również lewą ręką złożył elektroniczny podpis. Posłaniec rowerowy zaczął – jak to posłańcy rowerowi – zbiegać po schodach, a wysoki podał kopertę mężczyźnie stojącemu przy drzwiach, który ją wziął i zniknął z kadru. Bouhaddi szybko kliknęła klawisz i mężczyzna pojawił się z zupełnie innej perspektywy, widziany z góry. Rozsiadł się przy biurku, na którym stało kilka komputerów, i umieścił kopertę bąbelkową w dziwnym urządzeniu. Dwukrotnie przesunęła się po niej smuga światła i mężczyzna wpatrzył się uważnie w jeden z monitorów. Potem zaczął rozrywać kopertę i powiedział coś basowym głosem w języku, który przypominał Kerstin Holm coś w rodzaju bardziej szorstkiego włoskiego. Dźwięk był stosunkowo słaby, ale tym głośniej zabrzmiało natychmiastowe tłumaczenie symultaniczne Adriana Marinescu w wyraźnej angielszczyźnie, z akcentem typowym dla dawnego bloku wschodniego.

– „Zaraz zobaczymy, czy załatwili to gówno. Jak ja mam, kurwa, dość Skandynawii. Skąpe skurwysyny. A w Grecji przecież nawet ci niby najbardziej nadziani nie mają już kasiory”.

Potem nastąpiły dwa chrząknięcia w tym samym kanonie muzycznym – możliwe, iż chodziło o śmiech. Mężczyzna rozłożył list wyjęty z bąbelkowej koperty i go przeczytał. Kiwał głową, ale niczego nie komentował.

– Bardzo niewiele robią cyfrowo albo przez komórkę – powiedziała Bouhaddi. – Sądzimy, że próbują zminimalizować ryzyko nasłuchu.

– Może coś podejrzewają? – spytała Holm.

– Nic na to nie wskazuje – odparł Hjelm. – Wygląda na to, że chodzi o ogólną ostrożność.

– A nie można by zatrzymać posłańca rowerowego?

– Dostawy są przeprowadzane na cholernie wiele fantazyjnych sposobów – powiedziała Bouhaddi. – Poza tym w Amsterdamie jest absurdalna ilość firm kurierskich. Naszym najbardziej brawurowym posunięciem było wysłanie jednego z naszych ludzi na drugą stronę, żeby fizycznie zatrzymał posłańca rowerowego i sfotografował papiery. To byłeś chyba ty, Marek?

Na trzecim monitorze pojawił się obraz Marka Kowalewskiego. Siedział przy znacznie mniejszym biurku, na oko w znacznie mniejszym pokoju niż elegancki salon wdowy Bezuidenhout. Skierował szeroką, rumianą twarz do kamery i powiedział zdziwiony:

– Ale was tam dużo.

– Gościnne występy – odparł Hjelm.

Z boku ekranu wyjrzała jakaś postać, delikatna, kobieca twarz o południowych rysach, której Kerstin Holm nie znała. Domyśliła się jednak, że chodzi o Donatellę Bruno, wcześniejszą szefową lokalnego biura grupy Opcop w Rzymie, która w końcu dała się namówić na opuszczenie meteorologicznie gorącego klimatu Włoch na rzecz zawodowo gorącego klimatu w Hadze. Przedstawiły się sobie szybko, a potem Kowalewski ciągnął:

– Tak, ja to zrobiłem. Zgarnąłem posłańca rowerowego, zanim zdążył wejść na schody. Wciągnąłem go w uliczkę, otworzyłem ostrożnie podobną kopertę bąbelkową i sfotografowałem list. Macie u siebie kopię. Potem ważne było to, żeby dokładnie tak samo zamknąć kopertę.

– Jak widziałaś, prześwietlają wszystkie koperty, zanim je otworzą – zauważyła Bouhaddi. – Ale nie wiemy, czego dokładnie szukają.

– Najbardziej się obawiałem – odezwał się z monitora Kowalewski – że posłaniec spanikuje, kiedy te dranie otworzyły drzwi. Ale wszystko poszło dobrze. Niczego nie podejrzewali. Tyle że na przyszłość coś takiego się nie sprawdzi. To o wiele zbyt ryzykowne.

– Tu jest ten list – powiedziała Bouhaddi, kliknęła i otworzyła zdjęcie na czwartym ekranie. – Jak widzicie, to szyfr. Nasi eksperci mają go już od tygodnia, ale go nie złamali. Dwie części, coś, co wygląda jak ciągły tekst, i coś, co bardziej przypomina listę.

– A jak sądzicie, o co chodzi? – spytała Holm, przyglądając się uważnie pisanemu odręcznie szyfrowi literowemu, który zupełnie nic jej nie mówił.

– Prawdopodobnie to sprawozdania z działalności z różnych filii w całej Europie – odparł Hjelm. – Wydarzenia, problemy, dochody, a zwłaszcza nowe nabytki. Rozrastają się przecież zdumiewająco szybko. I może do tego plan operacyjny.

– Wciąż nie pojmuję, jak można zarabiać tyle pieniędzy na żebrakach – stwierdziła szczerze Kerstin Holm.

– Trochę jest tak, że to faktycznie możliwe – odparła z monitora Donatella Bruno. – W katolickich krajach jesteśmy hojni i w odróżnieniu od Skandynawów wciąż najchętniej używamy gotówki.

– Czyli to nie dlatego, że Skandynawowie są „skąpymi skurwysynami” – zauważył Hjelm z elegancką autoironią.

– Chodzi raczej o wasz nienaganny luterański etos pracy – odparł Kowalewski z bardzo neutralną ironią.

– A trochę jest tak – ciągnęła Bruno – że po raz pierwszy mamy realne przesłanki świadczące o tym, że ta żebracka szajka ma związki z grubszym handlem żywym towarem. I być może z większą organizacją przestępczą.

– Ale wciąż nie wiemy z którą i w jaki sposób – wyjaśnił Hjelm – i dlatego tutaj siedzimy.

– Gdybym ja była szefem – zauważyła Corine Bouhaddi ze słodkim uśmiechem – byłabym trochę ostrożniejsza z tym „siedzimy”.

Kerstin Holm ku swemu zdumieniu stwierdziła, że wybuchnęła głośnym śmiechem. Szybko spróbowała załagodzić ten nietakt pytaniem:

– I są Rumunami, tak?

– Dialekt z Bukaresztu – pokiwał głową Adrian Marinescu. – Sami żebracy to też prawie wyłącznie Rumuni. Tyle że to Romowie. Cyganie, jak się ich również nazywa, romscy muzycy oraz mniej lub bardziej niepełnosprawni Romowie. W tej chwili są już w każdym europejskim wielkim mieście. Chodzi o dziesiątki tysięcy ludzi, którzy są niewolnikami.

– Romowie z Rumunii – powiedziała Holm.

– Wiem, co masz na myśli – rzucił dość ostro Marinescu. – Ale nie wolno nam zapominać, że Rumunia ma największą populację Romów w całej Europie… choć zależy to trochę od tego, czy wlicza się do Europy Turcję. Półtora miliona według prezydenta Băsescu. Nie jest tak, że jesteśmy większymi rasistami.

– Zostawmy to na razie – powiedział pojednawczo Hjelm. – Musimy już jechać.

– Konferencja już się zaczęła? – spytała Bouhaddi.

– Nie – powiedział Hjelm. – Inauguracją jest bankiet dziś wieczorem, niedaleko Amsterdamu.

– Będziemy mieszkać w hotelu – powiedziała Holm. – Wasz szef prawdopodobnie od wielu miesięcy nie sprzątał swojej kawalerki.

– Konferencja? – spytał trochę spokojniej Marinescu. – Przepraszam, siedzę tu od dwóch tygodni odizolowany od świata…

Paul Hjelm wyjaśnił:

– Przed oficjalną inauguracją nowej głównej siedziby Europolu we wspomnianej siedzibie głównej odbywa się trzydniowa konferencja European Police Chiefs Convention. Inauguracja będzie pierwszego lipca. Dopiero wtedy będzie mógł przyjść cały Opcop. To znaczy ci z was, którzy tu nie siedzą.

Pożegnali się i wyszli. Gdy znaleźli się na ulicy, za wycieraczką samochodu tkwił mandat. Paul Hjelm wrzucił go do schowka na desce rozdzielczej, gdzie zdaniem Kerstin Holm było już bardzo dużo podobnych świstków.

– Amsterdam – powiedział po prostu Hjelm i ruszył.

Herengracht nie był daleko. Po krótkiej jeździe samochodem ku swemu szczeremu zdziwieniu znaleźli miejsce parkingowe, z którego można było dojść spacerem do hotelu. Dostali pokój, który faktycznie okazał się niewielkim, gustownie urządzonym apartamentem z kilkoma wielkimi oknami wychodzącymi na Herengracht. Natychmiast padli sobie w objęcia, nie zaciągnęli nawet grubych zasłon. Gdy ubrania spadały na podłogę, Kerstin Holm spytała:

– Co powiesz na kąpiel?

– Bardzo chętnie – odparł Paul Hjelm.Duński pamiętnik I

Chicago, 9 maja

GĘSTOŚĆ ENERGETYCZNA.

Zasięg.

Czas ładowania.

Wpływ na środowisko.

Moje życie skupia się wokół tych pojęć od dziesięciu lat. To było dla mnie wszystko. Tylko to. Uzyskanie tej niezrównanej skuteczności, która nagle wszystko uwalnia i całkowicie zmienia zasady gry.

Do tej pory nie było to możliwe. Do tej pory chodziło wyłącznie o teorię. Ale teraz widzimy rozwiązanie, z wielu różnych stron równocześnie, i tego się właśnie dowiedziałem na tej konferencji. Nauczyłem się też innej rzeczy i to dlatego piszę, choć nigdy dotąd nie miałem tego w zwyczaju. To było dziwnie dwuznaczne doświadczenie. Ale jeszcze do tego wrócę, „drogi pamiętniku”.

Szczerze mówiąc, na takie konferencje jeździ się, bo nie ma się wyjścia. Człowiek trzyma język za zębami, nie mówi więcej, niż musi, słucha konkurencji, która też próbuje trzymać język za zębami, próbuje wyczytać jak najwięcej między wierszami, zauważyć te nieuniknione chwile, gdy ktoś niechcący się wygada. Pionierskie badania ubrane w niezobowiązujące banały i groteskowa czujność.

W pewnym sensie ta konferencja w Chicago była dokładnie taka sama, może nawet jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Poszczególne zespoły badawcze ważyły każde wypowiadane słowo. Ale na innej płaszczyźnie wszystko się zmieniło. Trudno mi to sprecyzować, zwłaszcza że jestem badaczem skupionym na swojej pracy. A jednak nie umiem tego określić inaczej niż jako pewien nastrój, pewien duch. Staromodny duch wynalazczości. Albo równie staromodny szybkowar. Ciśnienie i temperatura rosną, czas gotowania skraca się o połowę, a gdy wszystko jest gotowe, otwiera się mały wentyl i gwiżdżąc, wyrzuca z siebie parę gorętszą niż zwykła para.

To tak, jakby wszyscy czekali na ten gwizd.

I jakby niemal każdy z nas mógł to osiągnąć.

Jak zwykle jesteśmy tu cudzoziemcami. Obecne są oczywiście zespoły badawcze z wielkich amerykańskich uniwersytetów oraz niektórych małych z całego świata. Ale ci mali są tutaj, żeby się przyglądać i uczyć, a wielcy bynajmniej nie są niezależni. Mają swoich stałych partnerów z przemysłu samochodowego i naftowego. A zdecydowaną większość obecnych stanowią oczywiście badacze z czysto komercyjnych przedsiębiorstw. Virpi i ja stwierdziliśmy wczoraj podczas kolacji, że spośród głównych graczy chyba tylko my jesteśmy całkowicie niezależni.

Ale tak teraz wygląda świat.

Zresztą nikt się na poważnie z nami nie liczy. I bardzo dobrze, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę wiadomość od Jovana, którą otrzymałem dziś rano. Właściwie miałem ochotę wskoczyć w samolot i od razu lecieć do domu.

To jeden z powodów, dla których o tym piszę, choć drugorzędny. Główny powód jest inny. Będę musiał jeszcze do tego wrócić.

Słuchanie o postępach poczynionych przez innych mimo wszystko jest ekscytujące. Można chyba powiedzieć, że Tesla Motors nadal pracuje nad rozwojem ekologicznie czystych pojazdów, IBM bohatersko stawia na baterie litowo-tlenowe, wspierana przez inwestorów kapitału wysokiego ryzyka Envia Systems wydaje się bliska przełomu odnośnie do gęstości energetycznej starych dobrych akumulatorów litowo-jonowych, ale to zespół badawczy z MIT przykuł największą uwagę swoim semi-solid flow cell. Podczas dzisiejszej prelekcji przedstawicieli MIT myślałem sobie po cichu: no to dopiero jesteście w połowie drogi.

Podobnie jak zespół z MIT odseparowaliśmy dwie podstawowe funkcje baterii – magazynowanie energii, dopóki nie będzie potrzebna, oraz oddawanie jej, kiedy ma być używana – i największą przeszkodą było dla nas właśnie magazynowanie. Brakowało nam pewnego drobnego, ale istotnego elementu. Gdyby tylko ten problem został rozwiązany, stałoby się to naprawdę możliwe; można by nie tyle ładować samochód o napędzie elektrycznym – na co nadal stawia zdecydowana większość – ile wymienić rozładowany płyn akumulatorowy na naładowany. Po prostu zatankować samochód o napędzie elektrycznym na pierwszej lepszej stacji benzynowej, gdzie rozładowany płyn byłby ponownie ładowany, chemicznie, bez zużycia prądu. Wyłącznie czyste produkty odpadowe. Całkowicie przyjaźnie dla środowiska.

Wiadomość od Jovana dziś rano nie była może tym drobnym, acz istotnym elementem, lecz pierwszym krokiem w jego kierunku. Niedługo problem magazynowania przestanie istnieć.

Nie jestem z tego dumny, ale muszę przyznać, że słuchałem odczytu ekipy z MIT z pewną złośliwą satysfakcją.

I było tak, jakby ten dziennikarz to widział. Zaraz potem się do mnie przyczepił. To było prawie najście. Natychmiast spytałem o jego akredytację prasową. To, co mi podsunął pod nos, mignęło mi zbyt szybko, bym mógł cokolwiek przeczytać. Potem spadł na mnie grad pytań. Jak daleko się właściwie posunął ten wspólny europejski projekt? Jak blisko jesteśmy? Czy sądzimy, że samochody na benzynę wkrótce przejdą do historii? Jeśli tak, to jak szybko to nastąpi? I naprawdę zadał mi to pytanie:

„Dlaczego profesor się tak ironicznie uśmiechał, kiedy prelekcję wygłaszali przedstawiciele zespołu badawczego z prestiżowego Massachusetts Institute of Technology?”.

A potem jeszcze spytał: „Jaką to rozmowę telefoniczną odebrał profesor dziś rano podczas śniadania?”.

Uważam się za ściśle racjonalnego człowieka. Niewielu ludzi jest tak racjonalnych jak ja. A mimo to nie potrafię całkowicie racjonalnie wyjaśnić, co sprawiło, że w tamtej chwili chwyciłem jego kartę akredytacji prasowej, którą nosił na szyi. Naprawdę musiałem sprawdzić, jak się nazywał, kto to właściwie był. Jego reakcja była, delikatnie mówiąc, obcesowa. O ile ja zachowałem się zdecydowanie, ale w nieplanowany sposób, o tyle jego reakcja była jeszcze bardziej stanowcza i wyjątkowo dobrze zaplanowana. Sądząc po sile, z jaką wyszarpnął mi z ręki plastikową plakietkę, nie był to zwyczajny dziennikarz naukowy, jestem o tym przeświadczony.

Nie udało mi się odczytać jego nazwiska. Ale teraz, gdy siedzę w pokoju hotelowym i przyglądam się skaleczeniu na prawej dłoni, przemawia to do mnie o wiele bardziej niż jakiekolwiek nazwisko. To sącząca się z mojej ręki krew sprawia, że zaczynam prowadzić ten pamiętnik. Z pewnego punktu widzenia można by to uznać za zwyczajne wydarzenie podczas nagłośnionej przez media konferencji energetycznej. Ale z innego punktu widzenia był to pierwszy sygnał świadczący o tym, że nasza praca nie dotyczy już tylko gęstości energetycznej, zasięgu, czasu ładowania i wpływu na środowisko. Chodzi w niej o przyszłość – i zaczęły działać potężne siły.

Możliwe, że przesadzam. To nawet bardzo prawdopodobne, że chodziło po prostu o jakiegoś dziennikarza naukowego, który pomyślał, że ma szansę zdobyć sensacyjny materiał, i dlatego był taki nabuzowany. Ale nie wiem. Mam mieszane uczucia. Z jednej strony nie mogę się już doczekać, by kontynuować pracę w domu; teraz jesteśmy naprawdę blisko.

A z drugiej strony trochę się… boję.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: