Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cmentarz tajemnic - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cmentarz tajemnic - ebook

Autor serii kryminalnej Dochodzenie w kolejnej misternej odsłonie.

Na starodawnym cmentarzu na wyspie San Michele ekshumowano ciało młodej dziewczyny i wyrwano jej z rąk jakiś przedmiot. Tak rozpoczyna się niezwykła historia.

Młody naukowiec Daniel Forster znalazł pracę na lato – przyjeżdża do Wenecji, aby skatalogować bibliotekę kolekcjonera sztuki. Gdy pracodawca wysyła go, by od pewnego drobnego złodziejaszka kupił kradzione skrzypce, rozpoczyna się seria oszustw, intryg i morderstw. Daniel zostaje wciągnięty w orbitę wydarzeń związanych z policyjnym dochodzeniem, w którym przeplatają się wątki pięknej kobiety, tajemniczego weneckiego pałacu i zaginionego arcydzieła koncertowego z 1733 roku.

Dwie rozdzielone wiekami, lecz przeplatające się historie o namiętności, zdradzie i niebezpieczeństwie przenoszą czytelnika między światem gęstej od intryg Wenecji ery Vivaldiego a brutalną rzeczywistością współczesnych detektywów. Od muzycznego geniuszu po morderczą chciwość David Hewson nieubłaganie zwiększa napięcie, zmierzając do finałowej, oszałamiającej niespodzianki.

Hewson jest obdarzony onieśmielającym talentem, […] bez żadnego wysiłku mnoży kolejne sensacje.

Jeffery Deaver

David Hewson (ur. 1952) – bestsellerowy brytyjski pisarz znany na całym świecie z doskonale skonstruowanych powieści i znakomitych pomysłów fabularnych. W wieku siedemnastu lat porzucił naukę i zaczął pracę w lokalnej gazecie w północnej Anglii, później współpracował z „The Times” czy „The Independent”. Zadebiutował w 1986 roku i od tego czasu opublikował kilkanaście książek. Jest autorem między innymi trzech powieści napisanych na podstawie duńskiego serialu The Killing – znanego w Polsce pod tytułem Dochodzenie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64700-26-2
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wiedział, że trzeba się ubrać na czarno. Lekki tani garnitur z supermarketu Standa. Lśniące półbuty. Okulary przeciwsłoneczne, podróbki ray-banów model Predator, skradzione japońskiemu turyście, który dopiero co wysiadł z autokaru na Piazzale Roma.

Rizzo zapalił papierosa, stojąc przy stróżówce obok bramy cmentarza San Michele. Była pierwsza niedziela lipca. Zaczynało się lato, znad nieruchomych wód laguny unosił się nieświeży zapach, a jaskółki świergotały, jakby chciały ogłosić nadejście nowej pory roku. Cyprysy, rząd wykrzykników wzdłuż ściany cmentarza, kołysały się w delikatnych podmuchach wiatru. Z prawej strony w cieniu arkad ułożono starannie jedna na drugiej puste sosnowe trumny. W promieniu słońca padającym na narożnik jednej z nich coś się poruszyło. Mała jaszczurka o nakrapianym grzbiecie wybiegła na spłachetek światła, zatrzymała się na chwilę, po czym uciekła i skryła się w pęknięciu ceglanego muru.

Ot, robota, pomyślał Rizzo. Pieniądze za obejrzenie trupa.

Dozorca cmentarza wyszedł z biura. Tak długo wpatrywał się w papierosa, którego trzymał Rizzo, że ten w końcu go zgasił. Był to niski i gruby czterdziestolatek w przepoconej białej koszuli, o gęstych przetłuszczonych włosach oraz rzadkim wąsiku przypominającym grzebyk złamany na pół i przyklejony nad pulchnymi ustami.

– Ma pan dokumenty?

Rizzo przytaknął i uśmiechnął się niezręcznie. Dozorca patrzył na niego wrogo, jakby podejrzewał, że coś jest nie w porządku. Rizzo miał dwadzieścia pięć lat, ale w tym ubraniu mógł uchodzić za trzydziestolatka. Tak czy inaczej, wyglądał dość młodo jak na kogoś, kto zgłasza się po odbiór nieboszczyka niczym po bagaż z dworcowej przechowalni.

Wyciągnął dokumenty, które Massiter dał mu tego ranka. Spotkali się w jego wielkim, świetnie urządzonym apartamencie w budynku obok galerii Peggy Guggenheim. Według Anglika papiery nie wzbudzały podejrzeń. Dużo za nie zapłacił.

– Jest pan krewnym? – spytał dozorca, wpatrując się w linijki drobnego druku.

– Kuzynem – odparł Rizzo.

– Nie ma innych krewnych?

– Nikt nie został.

– Hm. – Stróż złożył dokumenty i wetknął je do kieszeni. – Mógł pan poczekać jeszcze cztery tygodnie. Byłoby dziesięć lat. Co do dnia. Widziałem wielu ludzi zjawiających się tu za późno. Mało kogo przed terminem.

– Obowiązki.

Dozorca się skrzywił.

– No pewnie. Zmarli muszą się dziś dostosować do terminarzy żyjących. Nie inaczej. No a jednak... – Posłał mu porozumiewawcze spojrzenie, w którym można było dostrzec cień sympatii. – Pan przyjechał. Ale zdziwiłby się pan, po ilu z tych biedaków nikt się nie zgłasza. Mija im dziesięć lat w ziemi, a potem do miejskiego ossuarium. Nie ma wyboru, wie pan, brakuje miejsca.

Każdy wenecjanin wie, jak to z tym jest, pomyślał Rizzo. Chcesz zostać na San Michele, musisz trzymać się zasad. Ta mała wysepka, leżąca między Murano a północnym brzegiem miasta, była przepełniona. Sławni ludzie, których przyjeżdżali oglądać turyści, spoczywali w spokoju. Wszyscy inni mieli zezwolenie na dziesięć lat. Gdy tylko dzierżawa kawałka gruntu z grobem wygasała, od krewnych zależało, czy przeniosą prochy w inne miejsce, czy zostawią sprawę służbom komunalnym.

Anglik też świetnie o tym wiedział. Z powodów, których Rizzo nie chciał znać, załatwił papiery ekshumacyjne na tyle wcześnie, by dobrać się do trumny jako pierwszy. Może był jeszcze ktoś inny zainteresowany gnijącym trupem, kto zamierzał odczekać do samego końca dziesięcioletniego terminu. A może nie. Rizzo i tak nie widział w tym sensu. Pewnie chodziło o to, by się upewnić, że w trumnie faktycznie są zwłoki. Tak naprawdę jednak nie interesowało go to za bardzo. Skoro znalazł się facet skłonny płacić dwa miliony lirów za pomachanie komuś przed nosem plikiem podrobionych dokumentów, Rizzo o nic więcej nie pytał. Zawsze to jakaś odmiana od wyciągania portfeli ludziom w tłumie na placu Świętego Marka.

– Mamy tu procedury dotyczące takich spraw – powiedział dozorca. – Wszystko musi być na tip-top.

Rizzo poszedł za nim. Minęli schludny zestaw lśniących nowością trumien i znaleźli się w promieniach palącego słońca. Przeszli przez pierwszą strefę cmentarza, w której leżeli zmarli bez terminu ekshumacji, i dotarli do części, gdzie trwał bezlitosny cykl tymczasowych pochówków. Zielonymi płachtami zaznaczano groby tych nieboszczyków, którym kończył się termin i którzy mieli zostać usunięci. Na każdym z malutkich kamieni nagrobnych była fotografia. Ludzie starzy i młodzi, utrwaleni w czasie, patrzyli w obiektyw, jakby wierzyli, że śmierć nigdy o nich się nie upomni.

Mężczyźni zatrzymali się w sekcji Recinto 1, Campo B pośrodku pachnącego oceanu kwiatów. Dozorca wskazał jeden z nagrobków z imieniem i nazwiskiem dziewczyny zapisanymi w odwrotnej kolejności, jak wszędzie na tym cmentarzu: Gianni Susanna. Zmarła zaraz po osiemnastych urodzinach. Grób był pusty, ziemia świeżo rozkopana.

Rizzo nie mógł oderwać oczu od portretu w owalnej ramce przyczepionej do marmurowego kamienia. Susanna Gianni była najpiękniejszą dziewczyną, jaką widział w życiu. Zdjęcie zrobiono w plenerze w słoneczny dzień, być może tuż przed śmiercią. Nie wyglądała na chorą. Ubrana w czerwony podkoszulek, z długimi ciemnymi włosami opadającymi jej na ramiona. Twarz i szyję miała opalone, a usta rozchylone w naturalnym, szczerym uśmiechu. Wyglądała jak dziewczyna, która właśnie kończy szkołę – niewinna, ale ze spojrzeniem kogoś, kto co nieco już przeżył i poznał kilka sztuczek. Rizzo przymknął oczy przesłonięte szkłami okularów, próbując uspokoić gonitwę myśli. Wiedział, że to nienormalne, ale poczuł sztywnienie w spodniach na widok tej obcej dziewczyny, która zmarła dziesięć lat temu z zupełnie nieznanych mu przyczyn.

– Chce pan ten kamień? – Głos dozorcy przedarł się przez tę trochę straszną, trochę rozkoszną zadumę. – Jak pan go chce, to pan go bierze razem z trumną. Załatwił pan łódź, prawda?

Rizzo nie odpowiedział. Wepchnął ręce głęboko do kieszeni taniej marynarki i wysunął jej poły przed siebie, zastanawiając się, czy facet coś zauważył.

– Gdzie ona jest? – spytał.

– Niech pan każe sternikowi płynąć dookoła, będzie wiedział, gdzie cumować.

– Gdzie ona jest? – powtórzył Rizzo. Anglik dał mu dokładne wytyczne.

– Mamy takie specjalne miejsce... – powiedział dozorca z westchnieniem, jakby już wiedział, co się za chwilę wydarzy.

– Proszę mi je pokazać.

Stróż odwrócił się i ruszył bez słowa ku opustoszałemu zakątkowi cmentarza. Po prawej przepłynął jeden z wielkich promów kursujących do Murano i Torcello. W rozedrganym powietrzu unosiły się mewy. Gdzieniegdzie między nagrobkami chodzili ludzie, niektórzy z nich nieśli kwiaty. Rizzo był tu wcześniej tylko raz – z byłą dziewczyną na grobie jej babci. Atmosfera cmentarza go przygnębiła. Postanowił, że po śmierci zniknie w blasku płomieni, w nagłym uderzeniu ognia krematoryjnego pieca w jednym z zakładów na lądzie. Nie będzie leżeć w suchej ziemi San Michele w oczekiwaniu na termin ekshumacji.

Mężczyźni podeszli do małego niskiego baraku z pojedynczym oknem. Dozorca wyjął z kieszeni klucz na łańcuszku i otworzył drzwi. Rizzo zdjął okulary i wszedł za nim do środka. Jego oczy, atakowane dotąd przez słoneczny blask, zaczęły się przyzwyczajać do mdłego światła samotnej neonówki.

Trumna spoczywała na stojaku pośrodku pomieszczenia – zszarzała, wyblakła i martwa. Wyglądała tak, jakby przez tych kilka lat pod ziemią całkowicie wyschła wraz ze wszystkim, co w niej było.

– Jak mówiłem – odezwał się dozorca – niech pan tu przyśle ludzi. Będą wiedzieli, co robić. Mówię panu, pan nie chce tego oglądać.

Instrukcje Anglika były jasne.

– Otwieraj pan.

Dozorca zaklął cicho, skrzyżował ramiona na piersiach i spojrzał gniewnie znad trumny w ciemny róg pomieszczenia.

– Nie ma mowy – wymamrotał. – W co ty pogrywasz, chłopcze?

Rizzo sięgnął do kieszeni i wyciągnął dwa banknoty po sto euro. Massiter przygotował go na wypadek nieprzewidzianych kosztów.

– Niech pan posłucha – powiedział. – Gianni to moja bliska rodzina. Zobaczę moją kochaną kuzyneczkę po raz ostatni i już mnie nie ma, w porządku?

– Niech to szlag... – Dozorca schował pieniądze i podniósł oparty o ścianę łom. – Mam zdjąć wieko? A może była ci tak bliska, że sam masz ochotę to zrobić?

Papieros – tylko na to miał teraz ochotę. W małym pomieszczeniu brakowało powietrza. Z wnętrza trumny dobiegał gęsty, przenikliwy odór.

– Zdejmuj pan – rozkazał, wskazując brodą skrzynię.

Dozorca chrząknął, uniósł łom i wcisnął go pod wieko. Robił to, prawie nie patrząc. Otwierał je milion razy, pomyślał Rizzo. To jak praca w rzeźni albo w kostnicy. Po jakimś czasie człowiek zupełnie przestaje się zastanawiać nad tym, co robi.

Żelazne narzędzie wchodziło w spojenia drewnianej skrzyni, za każdym razem powoli unosząc wieko o kilka centymetrów, aż pokazały się pogięte zardzewiałe gwoździe. Dozorca podważył pokrywę ze wszystkich stron i po raz ostatni spojrzał na Rizza.

– Jesteś pewny, chłopcze? Na zewnątrz, w świetle dnia, same z was chojraki. Ale tutaj, jak przychodzi co do czego, spuszczacie z tonu.

Rizzo nie lubił, gdy zwracano się do niego „chłopcze”. Powtórzył:

– Zdejmuj pan.

Dozorca ostrożnie umieścił łom pod wiekiem, nacisnął go i pokrywa się uniosła. Drewno pękło na dwie części z nagłym przeszywającym trzaskiem. Rizzo podskoczył mimo woli. Cząstki kurzu uniosły się w powietrze wraz z natarczywym, ohydnym smrodem, w którym dało się wyczuć ludzki składnik. Tylko jedno spojrzenie, pomyślał. Tylko tyle żądał Anglik.

Nachylił się i popatrzył do środka. Twarz dziewczyny skrywał cień. Długie włosy były teraz szare, cienkie i suche. Leżały po obu stronach czaszki, upstrzonej resztkami ciała przypominającymi skrawki starej brązowej tkaniny. W oczodołach też coś tkwiło. Rizzo nie chciał pochylać się zbyt nisko. Pozostałości torsu dziewczyny oplatały strzępy materiału, który kiedyś musiał być białym całunem.

Naszła go obawa, że nie będzie potrafił odwrócić wzroku od jej czaszki, rozmyślając nad niegdyś piękną twarzą. Erekcja minęła bez śladu. Poczuł chłód. Obraz zafalował mu przed oczami. Wcale by się nie zdziwił, gdyby nagle zebrało mu się na wymioty – nie z powodu strachu czy obrzydzenia, ale przez niezdrową, dławiącą atmosferę tego miejsca. Zupełnie jakby stał w chmurze prochu powstałej z cząstek wszystkich istot, które w ciągu wieków przekroczyły bramy San Michele.

Nie wpatrywał się w czaszkę zbyt długo. Wychudłe ramiona nieboszczki skrzyżowane były na piersi i – ku zaskoczeniu Rizza – zamykały w objęciach jakiś duży przedmiot, sięgający jej od brody do pasa. Patrzył na niego świadom, że dozorca także się przygląda. Zanim uświadomił sobie wreszcie, co widzi, minęła dłuższa chwila. Susannę Gianni, kimkolwiek była, pochowano z ramionami zaciśniętymi na starym futerale na skrzypce. Obejmowała go czule, jakby tuliła dziecko.

Anglik nic o tym nie wspominał. Kazał tylko popatrzeć na ciało i zjeżdżać. A więc sprawa załatwiona, pomyślał Rizzo. Nikt nie będzie miał przecież pretensji, jeśli przy okazji trafi mi się mały prezent.

Sięgnął w dół i delikatnie rozchyliwszy martwe ramiona, zaczął wyciągać futerał z objęć wyschniętego ciała.

Dozorca spojrzał na niego, marszcząc brwi.

– Nie powinieneś tego robić.

Rizzo znieruchomiał i westchnął. Był zmęczony tym człowieczkiem, tym miejscem. Sięgnął do kieszeni i wyjął mały, poręczny sprężynowiec, który zawsze nosił przy sobie. Patrząc na grubaska, wcisnął guzik na rękojeści i wąska drzazga ostrza zalśniła w stęchłym powietrzu. Chwycił dozorcę za kołnierz, wpatrując się w jego przerażoną twarz. Pod naciskiem noża sflaczały płat skóry pod powieką stróża naprężył się. Pojawiła się kropla krwi.

– Czego mam nie robić? – zapytał spokojnie. – Przecież nic nie zrobiłem.

Grubasek zamarł w milczeniu. Chłopak sięgnął do kieszeni jego marynarki, wyjął tani plastikowy portfel i spojrzał w dokumenty. Dozorca mieszkał na północ od niego w jednym z komunalnych bloków dzielnicy Cannaregio. Rizzo mógł tam dojść na piechotę w ciągu pięciu minut.

– Będziesz rozsądny – syknął – albo tu wrócę i sam sobie wyprawisz pogrzeb. Co ty na to?

W szklistym spojrzeniu mężczyzny nie było nic prócz przerażenia. Rizzo puścił go i wrócił do trumny. Uniósł ramiona dziewczyny i wyciągnął futerał. Rękawem marynarki starł kurz z jego powierzchni i na wyblakłej papierowej etykiecie zobaczył imię nieboszczki. Zacisnął rękę na uchwycie. Futerał zaciążył mu w dłoni. Wewnątrz coś było. Może tylko kamienie. W dzisiejszych czasach nawet wariaci nie chowają swoich zmarłych ze skarbami.

Grubasek kulił się w ciemnościach i pewnie żałował, mocząc spodnie, że nie siedzi teraz w domu przy swojej żonce, równie tłustej jak on sam. Rizzo skrzywił się, a potem wyciągnął jeszcze kilka banknotów po sto tysięcy lirów i wepchnął je do kieszeni koszuli dozorcy.

– To twój szczęśliwy dzień, kolego. Załatwiam tu mały rodzinny interes, jasne?

Stróż sięgnął po banknoty i zaszeleścił nimi. Na ich widok odzyskał trochę rezonu. W jakimś sensie w ten sposób wyrównali rachunki. Rizzo nie miał nic przeciw temu. Ludzie i tak okazywali sobie za mało szacunku. Założył swoje podrabiane ray-bany, odwrócił się i wyszedł.

W drzwiach dobiegło go wołanie:

– Czekaj! A gdzie przewoźnicy? Muszą się teraz tym zająć!

Rizzo odwrócił się ku pękatemu człowieczkowi stojącemu w mroku przy trumnie.

– Jacy przewoźnicy?

– No ci, którzy mają zabrać kości, na Boga! Przecież po to kazałeś ją wcześniej ekshumować, żeby zająć się wszystkim osobiście.

– Nic takiego nie mówiłem.

– Chryste! To co ja mam teraz z tym zrobić?

Rizzo wzruszył ramionami. Marynarka go cisnęła. Nie znosił kupować tanich łachów. Wolał ubierać się w to, co sprzedawali na placu Świętego Marka: rzeczy od Armaniego, Moschino, Valentino.

– A rób z tym, co chcesz – rzucił i spojrzał na niego. Może trochę przeciągnął strunę. Facet wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem, a może nawet rzucić się na niego, choć wiedział, że Rizzo ma w kieszeni sprężynowiec, którego nie zawaha się użyć. Lepiej nie zatrudniać pomyleńców na cmentarzach, pomyślał. Ale może tylko oni biorą tę robotę.

– Zamknij się – powiedział. – Wyluzuj. Wyglądasz jak wariat. Straszysz ludzi.

Wyszedł szybkim krokiem i wrócił tą samą drogą, którą przyszedł – przez Campo B obok grobu Susanny Gianni. Nie spojrzał ponownie na kamień nagrobny i zdjęcie dziewczyny – coś mu mówiło, że to kiepski pomysł.

Na vaporetto płynącym z Murano było trochę pasażerów. Stanął w środkowej, niezadaszonej części statku i szybko zauważył odsuwających się od niego ludzi. Futerał cuchnął nawet mimo podmuchów bryzy znad laguny.

Łódź zwolniła, później się zatrzymała. Przed przystanią Fondamenta Nuove, do której płynęli, odbywały się regaty. Załogi sportowych łódek ścigały się wzdłuż nabrzeża, zachęcane okrzykami widzów siedzących w barach przy molo. Rizzo zaklął na ich widok. Skrzypce mu ciążyły. Smród się nasilał. Vaporetto kołysało się jak pijak na szarych płachtach fal.

Rizzo przymknął oczy. Gdy je otworzył, znów skierował wzrok na wyspę. Trzy policyjne łodzie zmierzały na sygnale w stronę molo. Nie wierzył własnym oczom. Dozorca, ten gruby pokurcz, nie mógł być aż tak głupi.

Wciąż ściskając uchwyt futerału, przechylił się przez metalową barierkę blokującą wyjście i zwymiotował w tłuste wzburzone wody. Mewy, jakby przyczepione do bladobłękitnego nieba, przyglądały mu się z zainteresowaniem. San Michele, biało-zielona plama pomiędzy miastem i niskim mocnym konturem Murano, falowała w oddali. Rizzo utkwił spojrzenie w jasnym budynku kościoła na wyspie, stojącym opodal przystani. Przysiągł sobie, że już nigdy więcej nie przekroczy jego progu.Zapamiętaj tę chwilę: święto Wniebowstąpienia, czwartek, piąty maja roku Pańskiego tysiąc siedemset trzydziestego trzeciego. Lorenzo Scacchi, wysoki, przystojny młodzian w wieku lat dziewiętnastu i siedmiu miesięcy, stoi na szerokim kamiennym nabrzeżu San Giorgio Maggiore i spogląda na Zatokę Świętego Marka, gdzie doża odnawia swe zaślubiny z morzem. Na wodzie mnóstwo ludzi. Gondole o barwie nocnego nieba walczą o miejsce przy burcie złotoszkarłatnego bucintoro, który statecznie przepływa opodal Rio del Palazzo kursem na bliźniacze kolumny Marco Polo i San Teodoro oraz górującą nad miastem iglicę kampanili.

Powietrze przebiega drżenie. Mówi się, że doża jest chory i zastanawia się, kto mógłby po nim przewodzić Wielkiej Radzie. Najjaśniejsza Republika waha się między świetnością a rozkładem. Kto ocali miasto? Czy jakiś znakomity geniusz zdoła przywrócić mu chwałę, a plugawe tureckie hordy odeśle z powrotem na wschód?

Tego nie wie nikt. Ale cóż to! Bucintoro skręca, oddala się od filigranowej fasady pałacu i rojnego nabrzeża. Powoli sunie w poprzek zatoki, poruszany uderzeniami setki błyszczących złotych wioseł, które z jego burt wystają niczym odnóża egzotycznego, ozdobionego biżuterią owada. Płynie w kierunku młodzieńca, który stoi w rozkroku, z twarzą ku wodzie, na obmywanym falami nabrzeżu. Ręce wspiera na wąskich biodrach, a jego włosy błyszczą w promieniach słońca. Wioślarze, obróceni doń plecami, prują wody kanału, przechylając galerę. Następnie statek – ten ogromny, majestatyczny symbol władzy – zwalnia, dopływa do jasnoszarego brzegu wyspy, gdzie czeka młodzieniec, i zatrzymuje się z gracją. Chłopak stoi pewnie przez cały czas.

„Lorenzo!”, woła doża łamiącym się starczym głosem, w którym jednak wciąż słychać potęgę jego pozycji. „Powtarzam swą prośbę, panie. W imię miłości do Najjaśniejszej! W imię wszystkiego, co drogie naszej Republice! Zastanów się, proszę! Wyprowadź nas z mroku, który nas spowija, ku światłości!”.

Samotna chmura przepływa po doskonale lazurowym niebie i przez chwilę nikt nie może dojrzeć konsternacji malującej się na twarzy młodzieńca. Chwilę później nie ma po niej śladu – znika zastąpiona uprzejmym i pewnym uśmiechem, rozjaśniającym oblicze bardzo mądre i szlachetne jak na człowieka tak młodego.

„Pewnie, szefie”, odpowiada chłopak z wyraźnym wiejskim akcentem i skromnym gestem rozkłada ramiona. Radosne okrzyki tysięcy wznoszą się nad laguną niczym grom wymierzony w niebo. Tak zostaje wybrany nowy doża, a wkrótce...

I co ty na to, droga siostro? Czy teraz przykułem twoją uwagę? Skoro – żebyś chciała czytać moje listy – muszę je pisać w tonie dwupensowych opowiastek, którymi na ulicach handlują nachalni żebracy i kalecy, to wiedz, że tak będę robić. Minął szósty tydzień, odkąd opuściłem Treviso, zrządzeniem złośliwego losu zamieniony w sierotę. Nie pozwól, bym czuł się samotny na tym świecie. Jesteś mą siostrą, starszą ode mnie o dwa długie i ważne lata. Potrzebna mi twoja mądrość. Potrzebna miłość. Jeden list, na dodatek wypełniony skargami na niestrawność, nie wystarczy mi do szczęścia.

Wracam jednak do opowieści, nim cię ona znudzi! Z tego, co wyżej napisałem, możesz pominąć wszystko prócz początku. W rzeczy samej jest dzień Wniebowstąpienia, a ja faktycznie stałem pod wielkim kamiennym monolitem San Giorgio. Jak długo, powiedzieć nie umiem. Trzeba pisarza lepszego niż ja, by odmalować słowami obraz dzisiejszej Wenecji, porzucę więc wszelkie próby. Wiedz, że jest to miasto cudów. Choć już się z nim trochę obyłem, wciąż zadziwiają mnie różne wspaniałości, które, choć przekraczają najśmielsze wyobrażenia, są tu czymś codziennym. Gdy głowa rodziny ma okazję do świętowania i zdecyduje się sypnąć groszem – och, wybacz to wyrażenie! – nie pozostaje nic innego, jak stanąć i podziwiać. Zdaje się, że byłaś tu raz z papą. Sam nigdy nie wypuszczałem się zbyt daleko poza nasze miasteczko aż do smutnego dnia pogrzebu. Dla takiego chłystka z roli jak ja, któremu słoma wystaje z butów, to doprawdy niezwykłe miejsce.

Jest tu kilka osób, które chciałbym ci przedstawić. Wyobraź sobie naszego wuja Leona, chudego jegomościa w prostym ubraniu, stojącego nad wodą ze skrzyżowanymi ramionami i przyglądającego się przepływającej obok pałacu wielkiej barce. Wygląda, jakby widział już takie spektakle milion razy i nic pod słońcem nie jest w stanie go wzruszyć. Jest Wenecjaninem, człowiekiem światowym, który nigdy nie poszedłby w ślady naszego drogiego ojca, by wieść spokojne życie rolnika. Widowiska ma we krwi, żyje nimi. Spodziewam się po nim wiele. Będzie, jak sądzę, dobrym opiekunem i wprowadzi mnie w tajniki świata wydawniczego, tak bym mógł zarobić na przyzwoite życie.

Przy jego boku stoi angielski dżentelmen Oliver Delapole, szlachcic i arystokrata mniej więcej w wieku naszego wuja, czyli lat około trzydziestu pięciu, jednak o całkiem innej przeszłości. Pan Delapole jest człowiekiem zasobnym, który nosi się szykownie, może wręcz trochę ekstrawagancko, a odzienie opina mu się nieco na wydatnym brzuchu. Ma miłą, różową twarz, którą szpeci jedynie blizna – jak mniemam z pojedynku – biegnąca pod prawym okiem sierpowatą krechą. Jednak nie widzę w nim bynajmniej gwałtownika. Przeciwnie, uśmiecha się ujmująco i ma nieskazitelne maniery, przez co każdy mężczyzna – a także kobieta (bądźmy szczerzy, pochodzimy z ludu i mówienie o tych sprawach nie może nas onieśmielać) – rozstaje się z nim w wesołym nastroju.

Spośród mych uwag zapamiętaj szczególnie tę tyczącą się pieniędzy: to najważniejsze słowo w całej lagunie. Pan Delapole jest wcieleniem Kapitału i z tego powodu pół miasta uczepia się jego mankietu, gdy przechodzi ulicą, mimo że trasy dobiera ostrożnie. W zeszłym tygodniu przyszedł do nas w odwiedziny. Wychodząc, zostawił w sieni kapelusz. Popędziłem za nim z tym kapeluszem w ręku przez campo z nadzieją, że dopędzę go, nim dotrze do Canal Grande i zamówi kurs do domu u jednego z tych łobuzów gondolierów. Gdy bez tchu dopadłem go wreszcie, spytał miło, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu:„Czemu mnie tak gonisz, chłopcze? Czy jestem ostatnim człowiekiem przy groszu w Wenecji?”.

Dukaty otwierają drzwi – i to, szczerze mówiąc, właściwie większość drzwi w tym mieście – a pan Delapole hojnie szafuje złotem. Ponoć rozdaje pieniądze tak szybko, że dziurę powstałą wskutek aktów dobroci przed nadejściem kolejnych sum z Londynu wypełniać mu muszą lichwiarze. Zrozum, że nie jest to żaden zarzut. Jeśli szczęście dopisze, dom Scacchich wyda na koszt pana Delapole’a kilka dzieł nowych pisarzy i kompozytorów. Jak dotąd okazał on hojność panu Vivaldiemu, sławnemu muzykującemu księdzu z La Piety, podniszczonego kościoła znajdującego się przy nabrzeżu niedaleko miejsca, które ci dziś opisałem. Nie zostawił również w potrzebie tutejszego artysty Canalego (zwanego przez wszystkich Canalettem, by odróżnić go od ojca, który parał się tym samym rzemiosłem). A Canaletto to doprawdy typ człowieka, który zapach srebra potrafi wywęszyć z odległości wielu mil. Gdy piszę te słowa, siedzi przed nami na dużej platformie z drewna i zmaga się z płótnem, które zawiśnie na ścianie jakiegoś bogacza.

Dziwny z niego jegomość: zapalczywiec, choleryk, a niektórzy uważają, że i szalbierz. Stosuje aparat własnego, jak twierdzi, wynalazku, zwany camera ottica. Chowa go pod czarną płachtą rozpiętą jak namiot, za którą pracuje, wychylając się jedynie co jakiś czas, by się przekonać, czy realny świat wciąż istnieje. Wygląda na to, że aparat rzuca obraz sceny poprzez pewnego rodzaju szklaną soczewkę na wewnętrzny ekran, skąd można go odrysować przed rozpoczęciem malowania. Raz z ciekawości wdrapałem się na platformę, by się przyjrzeć owemu urządzeniu, a artysta wychyliwszy głowę na dźwięk moich kroków, rzucił mi groźne spojrzenie i zaklął w weneckim stylu.

„Jak raz jeszcze jakiś cwaniaczek oskarży mnie o oszustwo, to przysięgam, tak łajzę trzepnę, że mu światło zgaśnie!”, syknął na mnie tytułem ostrzeżenia.

Niezrażony, zerknąłem na mechanizm przez szparę w materiale. Rzecz to niezwykle sprytna.

„Jakże odrobinę nauki w służbie muzy można nazwać oszukiwaniem, panie?”, zapytałem szczerze. „W ten sposób myśląc, trzeba by oskarżyć o to każdego malarza, jeśli nie użył dokładnie takich samych farb, jakie na swych ścianach stosowali Rzymianie”.

To podziałało. Canaletto skinął mi głową w sposób, który uznałem za gest aprobaty.

„Teraz, panie”, dodałem, „będziesz musiał wynaleźć jakiś rodzaj płótna alchemicznego, które samo pod działaniem obrazu nabierze odpowiedniego koloru. Wówczas zbędny stanie ci się pędzel!”.

Usłyszałem złośliwy chichot z ust Gobba, służącego pana Delapole’a, na co wycofałem się i zszedłem ostrożnie z drewnianego rusztowania. Mam nadzieję, że udało ci się w życiu znaleźć przyjaciela. Ja chyba znalazłem. Luigi Gobbo to pokraczny typ mający, wierz mi lub nie, małego garba, na co przecież wskazuje jego nazwisko. Z tego, co wiem, przyłączył się do Anglika, gdy byli we Francji jakiś czas temu. W całej tej grupie Gobbo najmocniej stoi na ziemi i wciąż ma na podorędziu sprośny dowcip tudzież bezbożny komentarz. Gdy poznał moją historię, wziął mnie pod swe skrzydła i przyrzekł, że żadnemu weneckiemu łobuzowi nie pozwoli pozbawić mnie mojej chudej sakiewki. Lubię chłopa, choć wielu podobieństw między nami nie ma. Nasi rodzice, siostro, zapewnili nam podstawy wykształcenia. Przypuszczając, że Gobbo mógł także liznąć książek, zapytałem, czy nie jest aby spokrewniony ze sławnym Lancelotem i czy opuścił podłego Żyda, aby służyć u pana Delapole’a, człowieka z pewnością równie miłego co Bassanio, acz znacznie zamożniejszego^(). Gobbo spojrzał na mnie jak na szaleńca lub, co gorsza, kpiarza. Angielscy dramaturdzy w jego edukacji nie brali udziału. Niemniej ma na sercu moje najlepsze dobro, a ja jego. W tym mieście można jednak odnaleźć przyjaźń.

Przejdźmy teraz do poważniejszych spraw (omówię je krótko, więc nie ziewaj, proszę, i nie odkładaj listu). Mija tydzień, odkąd Manzini ostatni raz pisał na temat nieruchomości (a ja zgadzam się, że to nie w porządku, iż musi układać się ze mną, a nie z tobą, lecz takie jest prawo). Nie mam wielkich nadziei. Nasi rodzice dużo zainwestowali w folwark i tę drogocenną biblioteczkę, którą oboje uwielbialiśmy. Gdyby pożyli dłużej, ich szczodrość z pewnością przyniosłaby teraz korzyści nam wszystkim. Jako że cholera zadecydowała inaczej, musimy najlepiej, jak się da, rozporządzić tym, co mamy. Chciałbym więc zawrzeć z tobą umowę, Lucio. Bądźmy szczerzy wobec siebie w naszych niepowodzeniach. Mówmy sobie prawdę o tych, którzy nas otaczają. I pracujmy wytrwale, byśmy byli godni nazwiska Scacchi – ty do chwili, gdy jakiś hiszpański śmiałek wykradnie ci je, rzecz jasna!

Kocham cię, Lucio, moja najdroższa siostro, i oddałbym całą wieczność weneckich wspaniałości za jedną wspólną chwilę z naszymi rodzicami w starym folwarczku pośród dzikich łąk, gdzie był nasz dom. Nie jest to możliwe, musimy więc patrzeć w przyszłość.

Czekaj! Widzę, że sławny Canaletto znów spogląda gniewnie ze swej grzędy. Wianuszek grubych Holendrów otacza platformę jak stado kaczek i próbuje ją zdobyć, by zerknąć ukradkiem na cenne dzieło. Co za głupcy...

„Przeklęci przyjezdni!”, wykrzykuje artysta, dodając wiązankę wyrafinowanych przekleństw, których nikt poza Cannaregio nie byłby w stanie zrozumieć. „Precz, mordy zakazane, rybni śmierdziele!”.

„Śmiało, panowie, pomachajcie mu przed nosem florenami!”, woła pan Delapole, ośmielając Holendrów. „Zapach przestaje przeszkadzać Canaletcie, gdy tylko wywęszy monetę w kieszeni!”.

Mamrocząc złowrogo, intruzi oddalają się. Zapewne nasz malarz znajduje się poza zasięgiem ich sakiewek.

Podczas gdy Canaletto wymachiwał za Holendrami pięścią, sam wskoczyłem po kryjomu na platformę i z wielkim zdumieniem zobaczyłem, jak bardzo posunęła się praca nad płótnem w ciągu zaledwie niecałej godziny. Ten człowiek nie jest żadnym szalbierzem. Myślę, że to będzie znakomite dzieło. Marzę, by pokazać ci je pewnego dnia, gdy zadomowisz się już w Sewilli i znajdziesz czas oraz pieniądze na wizytę w swym rodzinnym regionie Veneto. Sprawdzimy wtedy, o ile zmniejszyły się nasze troski, a zwiększyły fortuny, odkąd bucintoro wpłynął na surowe płótno Canaletta. Cóż za talent, tak uwięzić w bursztynie wspaniałą chwilę, by dawała świadectwo naszych czasów ludziom nadchodzących stuleci. Ja mam jedynie moje słowa, a płyną one szczodrze z miłującego serca.Giulia Morelli przeglądała raporty leżące na jej biurku. Kierowała popołudniową zmianą. W nowoczesnym budynku policji przy Piazzale Roma było gorąco i praca zaczynała ją nużyć. Czasem zastanawiała się, czy nie złożyć podania o przeniesienie. Wyniosłaby się do Rzymu, może do Mediolanu. Dokądkolwiek, gdzie tylko są jakieś pobudzające umysł wyzwania.

Zaczęła przeglądać leżące przed nią papiery i nagle poczuła, jak rozmyślania o latach stagnacji odpływają w dal. Nazwisko martwej dziewczyny krzyczało do niej z kartki. Giulia Morelli chwyciła telefon i wybrała numer oficera dyżurnego. Policjant już się przebierał przed zakończeniem zmiany i nie był specjalnie zachwycony perspektywą przedłużania swojego pobytu w przegrzanym komisariacie. Ton głosu szefowej pozbawił go jednak złudzeń, że uda mu się wyjść, nim porządnie zrelacjonuje sprawę.

Giulia słuchała przez pięć minut z narastającym zdumieniem. Odłożyła słuchawkę, podeszła do okna i zapaliła papierosa. Na zewnątrz ostatni pracownicy wychodzili z biur i spieszyli do swoich samochodów stojących na wielopiętrowym parkingu opodal mostu prowadzącego na stały ląd i do Mestre, gdzie większość z nich mieszkała. Obserwując ludzkie figurki, Giulia zastanawiała się nad tym, co usłyszała od oficera dyżurnego. To było niedorzeczne i pewnie nawet nie miało żadnego związku ze sprawą Susanny Gianni.

Pewien zdenerwowany grabarz wezwał policjantów na San Michele. Twierdził, że nie mógł nigdzie znaleźć dozorcy, kiedy grupa gości przybyła na ceremonię pogrzebową. Odnaleziono go wreszcie w budynku ekshumacyjnym, był czymś wyraźnie poruszony. Gdy grabarz próbował skłonić go do wyjścia, dozorca stał się agresywny, zaatakował dwie przybyłe na pogrzeb osoby i trzeba go było obezwładnić.

Oficerowi wezwanemu do zajścia pomimo prób nie udało się przesłuchać dozorcy. Według raportu przyczyną tego niefortunnego zdarzenia była nagła utrata panowania nad sobą spowodowana upałem. Sprawca otrzymał pouczenie i został zwolniony do domu. Uznano, że należy poinformować szefostwo cmentarza, lecz nie podjęto dalszych działań prawnych. W dokumencie odnotowano też pewien niezwykły szczegół, który oficer dyżurny potwierdził w rozmowie telefonicznej, choć nie umiał udzielić dokładniejszych informacji. Otóż w pomieszczeniu ekshumacyjnym stała otwarta trumna. Policjant odniósł wrażenie, że z jej wnętrza zabrano jakiś przedmiot, bowiem kształt długiego na około metr obiektu odciśnięty był na zwłokach Susanny Gianni.

Z troską i przenikliwością właściwą służbom mundurowym funkcjonariusz uznał co prawda zdarzenie za warte wzmianki, ale nic nie zrobił. Dopilnował jedynie, by nadzorcę cmentarza odwiozła do domu policyjna łódź, następnie zaś zezwolił na usunięcie trumny, a wraz z nią ciała Susanny Gianni. Nie nadeszło zgłoszenie ze strony rodziny, tak więc służby komunalne zajęły się zwłokami jeszcze tego samego dnia. Trumna zamieniła się w popiół. To, co pozostało z Susanny Gianni – której nazwisko sprawiło, że w żyłach pani kapitan Morelli wzrosło ciśnienie – miało rozpłynąć się pośród morza prochów w miejskim ossuarium położonym na jednej z wysepek laguny.

Giulii po prostu zabrakło sił, żeby zwymyślać policjanta idiotę. Zadzwoniła po ścigacz patrolowy i pięć minut później zmierzała już przez Canal Grande w stronę Cannaregio, zachodząc w głowę, co mogło tak mocno i gwałtownie wstrząsnąć nadzorcą cmentarza, człowiekiem oswojonym przecież przez lata pracy z widokiem zwłok, i czemu stało się to w tak niezwykłych okolicznościach. Zastanawiała się także, kto i dlaczego zabrał z trumny zamordowanej dziewczyny tajemniczy przedmiot.

Kazała policjantowi stojącemu za sterem zacumować przy kościele Sant’ Alvise i czekać na nią, po czym wysiadła z motorówki i podążyła szybkim krokiem na południe, w plątaninę uliczek pomiędzy blokami mieszkalnymi z epoki faszystowskiej. Z jakiegoś niejasnego dla niej samej powodu postanowiła wbrew regulaminowi przeprowadzić rozmowę bez świadków. Teraz, po dziesięciu latach, nie przypominała sobie wyraźnie wszystkich szczegółów sprawy Susanny Gianni. Pamiętała jednak, jak ostrożnie o niej mówiono, zwłaszcza w obecności stażystki, którą Morelli wówczas była. Na razie jednak nie widziała powodu, by wszczynać zamieszanie, przynajmniej dopóki nie znajdzie czegoś, o co warto zawalczyć.

Dozorca mieszkał na trzecim piętrze bloku leżącego na skraju osiedla. Budynek był utrzymany w czystości, lecz dość obskurny. Giulia wkroczyła w zaniedbany komunalny korytarz i włączyła światło. Szereg słabych żółtych żarówek zaświecił nad jej głową. Poszukała też włącznika przy schodach, lecz na próżno. Sama nie wiedziała, dlaczego zaciska dłoń na torebce, by poczuć kształt schowanego tam małego policyjnego pistoletu.

– Idiotka... – syknęła cicho i zaczęła wchodzić po schodach.

Trzecie piętro tonęło w ciemnościach. Żałowała, że nie wzięła latarki, i zastanawiała się, czemu właściwie tak bardzo zależy jej na tym, by przesłuchać faceta bez świadków. Ta sprawa miała dziesięć lat. Gliniarz, który przywiózł tu Giulię motorówką, nie był nawet kadetem, gdy Susanna Gianni zmarła.

Mieszkanie znajdowało się na końcu korytarza, gdzieś w atramentowoczarnej kałuży mroku. Policjantkę dobiegły stamtąd niewyraźne dźwięki. Zawołała głośno nazwisko dozorcy i zaraz pomyślała, że to chyba był błąd. Ze szpary w uchylonych drzwiach sączyła się mdła żółta poświata. Gdy podeszła bliżej, wyraźniej usłyszała przeciągły chrapliwy jęk, który mógł oznaczać wszystko, od ekstazy po konanie.

Morelli sięgnęła do torebki po policyjną krótkofalówkę. Nie było sygnału. Mussolini postawił tu solidne mury. Przełożyła radio do lewej dłoni, prawą wyciągnęła pistolet i szybko weszła do mieszkania, kryjąc się w cieniu przed światłem pojedynczej słabej żarówki.

W myślach sformułowała słowa, chłodne, oficjalne słowa, którymi posługiwała się, gdy chciała napędzić strachu drobnym złodziejaszkom, z jakimi najczęściej miała do czynienia. Lecz głos zamarł jej w gardle, nim zdążyła go z siebie wydobyć. Jednym rzutem oka objęła całą scenę – panował półmrok, a postać i twarz człowieka skrywał głęboki cień. Widziała jedynie szczupłe ramię i dłoń z długim zakrwawionym nożem. Dało się też wyczuć zapach tanich mocnych papierosów, może afrykańskich, oraz kwaśny lepki odór przerażenia.

Nagle jej umysł wypełniło wspomnienie pewnego obrazu, cholernego obrazu, który prześladował ją, odkąd zobaczyła go jako dziecko. Było to Męczeństwo świętego Bartłomieja pędzla Tiepola wiszące w prezbiterium kościoła San Stae. Obraz przedstawiał człowieka z ramionami wzniesionymi ku niebu w geście uniesienia oraz na wpół skrytego w mroku kata, który z uwagą obmacywał skórę świętego, decydując, gdzie zanurzyć ostrze. Giulię zaintrygował ten obraz i spytała o niego mamę, ale ona nie chciała jej nic na jego temat powiedzieć – rzuciła tylko półgębkiem coś, czego Giulia nie zrozumiała: że człowiek ten ma zostać „oskórowany”. Dopiero znacznie później sprawdziła to słowo w słowniku i w jednej strasznej chwili wszystko stało się jasne.

Dozorca cmentarza nie trwał jednak w stanie uniesienia. Giulia stwierdziła, że musi już być martwy, a przynajmniej miała taką nadzieję. Miał starannie, od ucha do ucha, poderżnięte gardło. Rana ziała szeroką krwawą wstęgą mięsa i ścięgien. Schowany w cieniu morderca kończył powoli pracę, dźgając i rwąc tkanki w krtani ofiary.

Giulia Morelli zacisnęła dłoń na kolbie. Broń wyślizgnęła się z jej spoconego uścisku. Palce zsunęły się z uchwytu i policjantka usłyszała metaliczny klekot upadającego na posadzkę pistoletu. Mogła tylko wpatrywać się w trupa, a jej umysł błądził, błądził...

Postać napastnika wyrosła nagle po lewej i Giulia poczuła mocne kopnięcie. Upadła na kolana i oczekując ciosu, zastanawiała się, czy będzie mieć dość odwagi, by spojrzeć w górę, ku niebu, ku pustce, jak święty na obrazie. Lecz tam w górze był morderca, a ona nie chciała oglądać jego twarzy.

Próbowała się odezwać, ale wszystkie sensowne słowa uleciały jej z głowy. Przed oczami zamigotało coś srebrzyście. Poczuła nagłą szpilę bólu w boku, a zaraz potem ciepło płynącej krwi. Krótkimi urywanymi wdechami chwytała powietrze. Czekała.

I wtedy radio w jej lewej ręce ożyło. Zdała sobie sprawę, że zaciska dłoń na przycisku SOS. W jakiś sposób to nikłe wołanie o pomoc przedostało się przez solidne, ułożone za Mussoliniego cegły i dotarło do czyichś uszu. Z oddali dobiegł ludzki głos. Gdzieś z dołu, z klatki schodowej, która dla Giulii mogła równie dobrze znajdować się na innej planecie, zabrzmiały kroki. Było za wcześnie na policję, ale nie wiedziała tego stojąca nad nią ciemna postać z nożem ociekającym krwią.

– Jesteś aresztowany – powiedziała Giulia Morelli. Miała niedorzeczną ochotę się roześmiać, nagle jednak zdała sobie sprawę, że została w pokoju sama. Towarzyszył jej tylko martwy dozorca, który gapił się na nią szklistym, pełnym przerażenia wzrokiem znad krwawej bruzdy.

Giulia pomacała ranę w boku. Wyliże się. Znajdzie tego faceta. Odkryje, co i dlaczego wykradł z grobu Susanny Gianni. Miała robotę do zrobienia. Masę roboty.

Stanęła chwiejnie na nogach. Przy drzwiach pojawili się jacyś ludzie. To pewnie dozorca bloku i sąsiedzi. Teraz trzeba zapanować nad sytuacją, pomyślała.

– Proszę niczego nie dotykać – zarządziła, usiłując zebrać myśli i pokierować wydarzeniami.

Gapili się na nią, zaskoczeni i przerażeni jednocześnie. Powiodła wzrokiem za ich spojrzeniem i zobaczyła krew przesiąkającą przez jej marynarkę. Czerwona struga lepkiej gęstej cieczy ściekała w dół na krótką spódniczkę i płynęła niżej, na kolana.

– Proszę niczego... – powtórzyła i poczuła, że oczy wywracają się jej do góry, zaś mętne światło żarówek pociemniało i zgasło.Wuj spogląda na mnie z ukosa, gdy określam to miejsce mianem Palazzo Scacchi. Tutaj jest to zwykły dom, mówiąc z wenecka – Ca’ Scacchi, lecz w każdym innym miejscu na świecie bez wątpienia nazywano by go pałacem, choć może wymaga nieco pracy i opieki.

Mieszkamy w parafii San Cassian na granicy sestieri San Polo i Santa Croce. Dom nasz wznosi się nad małym rio San Cassian (każdy, z wyjątkiem Wenecjanina, nazwałby to kanałem) opodal niedużego campo o tej samej nazwie. Dom ma drzwi prowadzące, jak w każdym innym mieście świata, na ulicę, lecz także dwoje innych wychodzących na wodę. Znajdują się one na parterze, wykorzystywanym w charakterze piwnicy, co w tym mieście jest powszechne. Nad jednymi z nich biegnie okazały łuk, drugie zaś prowadzą do magazynu i zarazem warsztatu drukarskiego, który stanowi wkład rodziny Scacchich w gospodarkę kraju. Zakład ten mieści się w budynku przylegającym do domu od północnej strony, wysokim na trzy kondygnacje (dom ma cztery!). Jest wreszcie jeszcze jedno wyjście: drewniany mostek z poręczami biegnie nad kanałem na wysokości pierwszego piętra domu i łączy oboje wychodzących na wodę drzwi bezpośrednio z placem. Mogę więc wyjść sobie nań rano i przecierając zaspane oczy, zaraz znaleźć się przy studni stojącej pośrodku campo, skąd można zaczerpnąć świeżej wody. Mogę też dla odmiany wezwać gondolę z okna swej sypialni – czeka już na mnie, gdy zbiegam po schodach, a chwilę później jestem w samym środku najświetniejszej drogi wodnej na Ziemi, niemal dokładnie naprzeciw wspaniałego Ca’ d’Oro! I czyż dom ten nie zasługuje na miano pałacu?

Jak mi powiedziano, budowla ma niemal dwieście lat. Jej cegły przypominają barwą drewno orzechowe, które przeleżało zimę pod śniegiem. Okna zwieńczone są eleganckimi łukami wspartymi na miniaturowych kolumnach doryckich. Stoją one po obu stronach zielonych okiennic skonstruowanych w taki sposób, aby nie wpuszczały okrutnego letniego skwaru. Ja sam mieszkam na trzecim piętrze w trzecim pokoju po prawej (przypadki chodzą trójkami, jak powiadają). Gdy leżę w nocy w łóżku, dobiega mnie chlupot fal, gadanina i śpiewy gondolierów, a czasem sprośne plotki ladacznic stojących na placu, których obecność obniża niestety reputację dzielnicy (lecz taka jest cena życia w mieście – założę się, że płacisz ją też w Sewilli). Rozumiem jednak, dlaczego wuj prowadzi swe interesy właśnie tutaj. Ceny nie są wysokie, a położenie bliskie sercu miasta, dzięki czemu klienci mogą łatwo tu trafić. Co więcej, drukarskie rzemiosło ma w tej okolicy długą tradycję. Scotto i Gardano, Rampazetto i Novimagio – wszyscy oni mieli tu w swoim czasie domy. Nad dzielnicą unosi się duch drukarstwa, mimo że niektóre stare nazwiska są teraz niczym więcej jak wyblakłymi napisami na okładkach woluminów u antykwariuszy na moście Rialto.

Och, siostro! Modlę się, by nadszedł dzień, gdy będę mógł osobiście pokazać ci te wszystkie rzeczy, zamiast starać się je niezręcznie opisać w liście, który dojdzie pod twój hiszpański adres nie wiadomo kiedy. Wenecja przypomina naszą starą bibliotekę: rozciąga się w nieskończoność, niewyobrażalna, pełna ciemnych zaułków i zaskakujących cudów, czekających niekiedy na człowieka dosłownie tuż za progiem. Zeszłej nocy, grzebiąc w szpargałach zalegających w rogach piwnicy, natrafiłem na egzemplarz Poetyki Arystotelesa wydany tu w roku 1502 przez samego Aldusa Manutiusa. Leżał ukryty za stertą niewyprzedanych (i prawdę mówiąc, podrzędnych) kantat. Na stronie tytułowej widnieje symbol akademii Aldine, słynny kolofon przedstawiający kotwicę i delfina, o którym opowiadał nam ojciec! Pobiegłem ze swym odkryciem do wuja Leona i ujrzałem – ha, nie lada zwycięstwo – jak cienka równa linia jego ust wygina się w kształt przypominający uśmiech.

„To ci znalezisko, chłopcze! Opłacisz mi się, widzę. Wezmę za to porządną sumkę na Rialto”.

„A czy mogę to najpierw przejrzeć?”, spytałem z niepokojem. Wuj czasami bywa nieprzyjemny w obejściu.

„Książki są po to, żeby je sprzedawać, a nie czytać”, odrzekł twardo.

Udało mi się jednak dostać tom na jedną noc, bowiem handlarze o tej godzinie już nie pracowali. Od tamtej pory, licząc na to, że znajdę jeszcze jeden podobny klejnot, przeszukałem dokładnie wszystkie zabałaganione zakamarki, lecz nie trafiłem już na nic godnego szczególnej uwagi.

Nasz wuj jest po pierwsze człowiekiem interesu, po drugie zaś wydawcą, niemniej ma także ucho do muzyki. Czasem prosi mnie, bym zagrał jakiś utwór z zeszytu z nutami, który idzie do składu. W ten sposób pewnego razu przypadkiem odkryłem, że on sam miał kiedyś pewne ambicje muzyczne. (Scacchi są z natury wszechstronnie uzdolnieni, moja droga, choć czasem los krzyżuje nasze życiowe plany).

Na pierwszym piętrze ponad głównym mostem w części domu, którą można by nazwać bawialnią, stoi starodawny klawesyn. Jego brzmienie... spróbuj sobie wyobrazić dźwięk, jaki wydawałoby kilka kur z Leghorn, takich, które już się ze starości nie niosą, gdyby łaskotać je w ich pierzaste piersi. Kko-klok, kko-klok, kko-klok... Kko-kloook!

Jednakże, jak mawia Leo, instrument to tylko połowa sukcesu. Nawet tak początkujący grajek jak ja potrafi wydobyć z tego pudła coś w rodzaju melodii. Muzyka to czy literatura, oczywiste jest, że większość utworów, które drukujemy, przelewamy na papier z chęci zysku. Autor płaci sam lub, jeśli udało mu się znaleźć mecenasa, jakiś naiwniak z przepełnioną sakiewką pokrywa za niego rachunek. Niektórzy jednak nieźle się zapowiadają. Trzy noce temu Leo położył przede mną kartkę papieru i burknął: „Zagraj!”, po czym, gdy już skończyłem, spytał mnie o zdanie (a to dość niezwykłe).

Coś podpowiedziało mi, że najlepsza tu będzie odpowiedź dyplomatyczna.

„Ciekawa kompozycja, wuju, lecz nie umiem jej dobrze ocenić po jednej tylko kartce. Nie ma tego więcej?”.

„Nie!”, rzucił, uśmiechając się sardonicznie. Uniósł ku mnie prawą dłoń i wówczas wyraźnie ujrzałem to, co poprzednio jedynie zdarzało mi się dostrzec kątem oka. Palec mały i wskazujący miał potwornie wykrzywione, przygięte ściśle do dłoni, jakby tkanki, z których te palce się składały, postanowiły zrejterować. Zastanawiałem się niegdyś, dlaczego zestawianie czcionek idzie mu tak niesporo. Oto była odpowiedź. Dni jego muzycznej kariery należały już do przeszłości, przynajmniej jeśli chodzi o grę. „Nic więcej spod takiej dłoni nie wyjdzie!”, dodał.

„Więc to twój utwór, wuju?”. Usiłowałem nie dać po sobie poznać zaskoczenia. Między nami mówiąc, Lucio, rzecz była naprawdę niezła.

„Miałem tym zadziwić Rudego Księdza i jego dziewczynki z La Piety. Gdybym tylko skończył, zanim powstał ten szpon...”.

„Bardzo mi przykro. Może, gdybyś zechciał, mógłbyś podyktować mi swe pomysły, a ja spróbuję przelać je na papier”.

„A jeśli oślepnę, to będziesz według moich wskazań malował, żebym mógł zmierzyć się z Canalettem?”.

Najlepiej było już nic nie mówić. Wuj Leo ma niewielu przyjaciół i, o ile mi wiadomo, żadnej kobiety, a to wielka szkoda, jako że żona mogłaby złagodzić jego naturę. Praca jest dla niego całym życiem, a ma ciężkie zajęcie, które pochłania zbyt wiele czasu, by starczyło na romanse. Sami we dwóch musimy robić wszystko, co wiąże się z wydaniem każdego tomu, od złożenia czcionek po obsługę prasy drukarskiej, choć Leo zapewnia mnie, że wynajmie jeszcze kogoś do pomocy, jeśli zajdzie taka potrzeba. Skoro sam Aldus Manutius (czy też Aldo Manuzio, jak nazywają go miejscowi) nie mógł utrzymać się w Wenecji z wydawania książek, to czasem zastanawiam się, jak też mają sobie poradzić zwykli Scacchi.

Przeczytałem ponownie poprzednie zdanie i zaraz wpadłem w gniew! Do diabła z czarnowidztwem (wybacz mój język). Należymy do rodu Scacchich. Ten zawód, całkiem zresztą niezły, pozwala mi być blisko literatury i muzyki. Może sami artystami nie jesteśmy, lecz dzięki nam świat może poznać artystów, a to przecież nie byle co. Nie jest to jednak łatwy kawałek chleba. Dziś, zmęczony po wczorajszej całonocnej pracy, źle zrozumiałem wskazówki Leona i nieodpowiednio złożyłem szpalty podczas szykowania do druku małej broszury o naturze nosorożców. Wszystko trzeba było zrobić jeszcze raz na koszt wuja, nie dało się cofnąć mojej pomyłki (drukowanie to zajęcie, które za błędy karze bardzo surowo). Leo uderzył mnie, lecz niezbyt mocno, a zresztą na to zasłużyłem. Czeladnik jest wszak po to, by pobierać naukę.

Naprzeciw naszego domu w kościele parafialnym znajduje się obraz przedstawiający męczeństwo świętego Kasjana – jak pewnie pamiętasz, to patron nauczycieli. Dzisiejszego wieczora wpatrywałem się w niego bez końca. Jest to ciemne, ponure malowidło, którego nie ożywia żaden wesoły kolor (zdaje się, że to cecha wszystkich scen męczeństwa dominujących w tutejszych kościołach). Naga muskularna postać Kasjana znajduje się na pierwszym planie. Wokół niego – dręczyciele z szaleństwem wypisanym na twarzach, dzierżący w dłoniach pióra, noże, nawet rylce, za pomocą których zamierzają posłać go na tamten świat. Ksiądz wyjaśnił mi, że święty był ich nauczycielem, a uczniowie zwrócili się przeciw niemu, gdy zaczął głosić prawdy chrześcijaństwa.

Obraz ten jest ważną alegorią, wyjaśnił mi kapłan. A jednak nie mogę wyjść z zadziwienia. Co sprawiło, że podopieczni, i to nie jeden, ale wszyscy, napadli na swego mentora z zabójczymi zamiarami? Czy karał ich srożej, niż na to zasługiwali? Są to ludzie upadli, widać po twarzach. Lecz co ich doprowadziło do upadku? Na obrazie nie ma nigdzie śladu Szatana.

Czuję, że ton mego listu stał się ponury, więc zapewne odłożyłaś go już na bok i wyszłaś z nowymi przyjaciółkami potańczyć na fiestę. Ślę ci wyrazy miłości, droga siostro, i bardzo jestem rad, że twoje zdrowie się polepszyło.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: