Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Co Bóg zrobił szympansom? - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 września 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Co Bóg zrobił szympansom? - ebook

DLA KATOLIKÓW I ANTYKATOLIKÓW

NOWA KSIĄŻKA AUTORA BESTSELLEROWEGO APOKRYFU AGŁAI

Dlaczego niektórzy ludzie nie potrzebują Boga? Na czym polega wiara bez Kościoła? Co może się kryć za fascynacją Judaszem? Jerzy Sosnowski zabiera nas w podróż po pograniczach wiary – niewiary i kultury.

Tę książkę powinien przeczytać każdy, bez względu na światopogląd. Autor stawia ludzi wierzących i niewierzących na tym samym zaminowanym polu, gdzie każde ich słowo może się stać argumentem w kwestii podstawowej: Bóg jest, czy też nie.

Sosnowski, przypatrując się rodzajom wiary, idzie przez labirynt kwestii istotnych dla nas wszystkich. Przywołuje myśli Tischnera, płyty Pink Floydów, wiersz Barańczaka, ale też wypowiedzi współczesnych celebrytów. Osobiste wątki z wypraw do Izraela sąsiadują tu ze sławnymi Dezyderatami wyśpiewanymi przez Piwnicę pod Baranami. Intymna opowieść o poetce Marii Komornickiej, która zakwestionowała własną płeć, towarzyszy historii biblijnej Maryi – Miriam. Serial Z archiwum X łączy się z sadystyczną Pasją Mela Gibsona. Wszystko po to, aby zagorzałym antykatolikom, jak i głęboko wierzącym uświadomić, ile ich łączy i jak wiele pozostaje do wspólnego przemyślenia.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-049-9
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Najpierw: słowo do niewierzącego czytelnika tej książki. Żyjemy obok siebie – może po nią sięgnąłeś przypadkiem i już-już odkładasz, wzruszając ramionami. A jednak nie traktuj mnie, proszę, jak „inteligentnego inaczej”, kogoś, kto ufa bujdom, nieodróżnialnym od opowieści o Latającym Potworze Spaghetti. Mylisz się również, jeśli podejrzewasz, że najchętniej spaliłbym Cię na stosie, tylko wiem, że mi niestety nie wolno. Owszem, różnimy się. Staram się tę różnicę zrozumieć i opisać. Z pewnych powodów opowiadam się po stronie religii, choć przecież widzę nieoczywistość tej decyzji. Wyjaśnię to bliżej w pierwszej części książki. Nie po to, żeby cię przekonać, tylko żebyś zobaczył, jak to wygląda od mojej strony.

Ewangelia podsuwa mi język do mówienia o najważniejszych sprawach ludzkiego życia. Służy temu od stuleci, także zresztą sceptykom, agnostykom i ateistom. Najbardziej fascynująca wydaje mi się w niej nieracjonalność – co nie znaczy: niedorzeczność. Tłumaczę to w części drugiej.

Obaj funkcjonujemy w tej samej kulturze. Mnie pewne jej zjawiska intrygują, inne zachwycają, inne drażnią, niekoniecznie zgodnie z kluczem wyznaniowym. W miarę swoich możliwości staram się też ją współtworzyć – na określonych warunkach. Mówi o tym wszystkim część trzecia. Tam jest chyba najwięcej zdań skierowanych bezpośrednio do moich współwyznawców. Cóż, niektórzy z nich potępiają współczesność hurtem, co mi się nie podoba. Być może z oddalenia słabo to widać, ale uwaga: my, katolicy, w wielu kwestiach różnimy się od siebie zasadniczo.

Właśnie współwyznawcy muszę się teraz z czegoś zwierzyć. Moje stosunki z chrześcijaństwem są złożone, z Kościołem katolickim – jeszcze bardziej. Nie o wszystkich tego powodach jestem skłonny opowiadać publicznie, gdyż istnieje taka sfera w naszym życiu, dla której (gotów byłbym się upierać, wbrew wielu kolorowym tygodnikom i wielu programom telewizyjnym) jedyną naturalną przestrzenią jest ewentualnie cień konfesjonału. Niemniej te powikłane relacje są jedną z przyczyn, dla których piszę – i w tej książce niektóre swoje teksty z ostatnich lat przypominam (dokładając kilka nowych).

W naszej wspólnocie tymczasem coraz wyraźniej i szybciej rozpowszechnia się pogląd, że prawdziwym katolikiem można zostać pod warunkiem przyjęcia bez dyskusji nie tylko rzeczywistych dogmatów wiary, ale i pewnego projektu politycznego, a także pełnej nieufności postawy wobec współczesnej kultury. Projekt mi się nie podoba, a nieufności nie podzielam, w każdym razie w tym natężeniu.

Faktem jest, że kultura zrobiła się dziś dla wątków religijnych dziwnie nieprzyjazna, może nie w sensie wyrażanej wprost niechęci, ale – obojętności. Jakby religia nie dostarczała także agnostykom i ateistom ważnego kodu do wyrażania problemów egzystencjalnych; jakby nie pozostawała dla wielu ludzi żywym problemem; jakby dorobiła się wizerunku hobby dla umysłów zbyt prostych lub nadmiernie wyrafinowanych. Pisząc, czułem się nieraz, jakbym zwierzał się z problemów jakiegoś niewielkiego środowiska, niezmiernie dziwacznego dla wszystkich poza nim samym (choć, sądząc po odsetku ludzi ochrzczonych, większość rodzin w Polsce pozostaje co najmniej w rytualnym związku z katolicyzmem).

Trudno też przeczyć, że w świecie Zachodu ruchy lewicowe uważają dziś katolicyzm za jedno z głównych źródeł opresji (przyznajmy wszakże, że nie zawsze bezpodstawnie...). Agresja słowna, z jaką katolik może spotkać się w internecie, bywa trudna do zaakceptowania nawet przy największym natężeniu dobrej woli. A przecież nie umiem pozbyć się wrażenia, że odpowiadanie na nią z podobną agresją oznacza uznanie reguł, właściwych dla świata zwierząt, na przykład szympansów. To w nim istnieje tylko alternatywa: (kontr)atakuj lub uciekaj.

Dwa tysiące lat temu pewien Nauczyciel z Galilei podsunął nam myśl przekroczenia tego horyzontu. Jemu wierzę – natomiast komentarze do Dobrej Nowiny wielu moich współwyznawców, w tym duchownych, budzą we mnie co najmniej zakłopotanie. Tym większe, że przecież wiem: Ewangelia dotarła do nas, więc także do mnie, dzięki nim i ich poprzednikom, nie zawsze lepszym.

W tej skomplikowanej sytuacji, nim zaczniemy poszukiwać dróg wyjścia, warto najpierw ją opisać z wielu stron. Więc może także z mojej, choćby zgromadzone tutaj teksty miały zostać uznane tylko za symptomy schorzeń. Tak się widzi kawałek świata (ten, który dano mi oglądać), kiedy jest się człowiekiem starającym się zarówno serio traktować wiarę, jak i bez dezaprobaty podchodzić do współczesnej, świeckiej kultury.SPOTKANIE WYSOKIEGO RYZYKA

Co się dzieje podczas spotkania między człowiekiem wierzącym a niewierzącym? Mam na myśli ten moment, kiedy z jakiegoś powodu obaj dostrzegają różnicę, która ich dzieli; a to, co między nimi zaszło, zmusza, by uczynić ją tematem. Teraz już nie tylko rozmowa, lecz każdy, nawet bezsłowny gest staje się odniesieniem do kwestii: Bóg jest, czy też nie?

Niech na przykład niewierzącemu w lekkiej, towarzyskiej rozmowie wyrwie się: „Minęło tysiąc lat od chrztu Polski. Ciekawe, jak nas teraz od-chrzcić?” – w przekonaniu, że znajduje się wśród swoich, którzy docenią koncept. Albo niech wierzący, zajmując w hotelu pokój, który będzie przez parę dni dzielił z niewierzącym, położy na stoliku brewiarz – i napotka zdziwione spojrzenie tamtego (w obydwu takich sytuacjach zdarzyło mi się uczestniczyć). Od tej chwili nie tylko każde wypowiedziane zdanie, ale i mowa ciała będą odwoływać się do aktu definiującego sytuację.

Kim mam być w twoich oczach?

Wyobrażam sobie ten moment jak na zwolnionym filmie, klatka po klatce. Wierzący dostrzega nagle siebie oczami niewierzącego. Widzi swoją postawę jako nieoczywistą (to coś bardziej dojmującego niż teoretyczna świadomość, że ludzie mają rozmaity stosunek do religii). Także niewierzący ogląda siebie oczami wierzącego. Oczywiście jeden i drugi portret jest wyobrażony (i żadnemu się nie podoba). Niewierzący prawdopodobnie będzie zakładał, że stanie się za chwilę przedmiotem irytującej go próby nawracania (choć wierzący może nie mieć wcale takiego zamiaru). Mięśnie wierzącego napną się w pierwszej chwili w oczekiwaniu ataku: „zaraz będę odpowiadał za inkwizycję, pedofilię niektórych księży i zakaz używania prezerwatyw” (choćby niewierzący miał głowę zajętą czymś innym). Jak w grze lustrzanych odbić, te wyobrażenia mogą się mnożyć w nieskończoność: wierzący wyobraża sobie, że niewierzący wyobraża sobie, że wierzący wyobraża sobie... I tak dalej.

Zaczynają się zatem kłopoty komunikacyjne. Żeby się porozumieć, powinniśmy bowiem mieć poczucie, że rola, jaką chcemy odgrywać, i rola, jaką nam się przypisuje, są tożsame. Żeby je uzgodnić, potrzeba wzajemnego zaufania. Kiedy ono wydaje się wątłe, można próbować je pogłębić dzięki większej szczerości. Ale otwieranie się w obliczu kogoś, kogo podejrzewamy, że właśnie zaczął dopasowywać nas do stereotypu, jest strategią ryzykowną i mającą niewiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Nie dość na tym, bo dochodzi tu do jeszcze jednej komplikacji.

Tym razem chodzi o określenie samego siebie. Wierzący wie dobrze, ile rozmaitych postaw kryje się pod tym, z pozoru jednoznacznym, określeniem tożsamości, nawet jeśli brać pod uwagę wyłącznie jedno wyznanie (niech to będzie katolicyzm, w Polsce najpowszechniejszy). Tworzymy chór, gdy podczas Mszy odpowiadamy na wezwania kapłana – i z pewnej perspektywy jest to najważniejsze. Ale wystarczy wyjść ze świątyni, żeby okazało się, jak rozmaicie rozumiemy i praktykujemy swoją wiarę. Istnieje wiara formalna, odziedziczona i niepoddana refleksji. Istnieje wiara łącząca dogmaty Kościoła powszechnego z partykularną polityką narodową. Istnieje wiara zbudowana na lekturach i wiara, którą te lektury właściwie zastępują: aktywność umysłu, nie serca. Istnieje wiara oparta na pedagogice lęku i radosna wiara oparta na zaufaniu. Dramatyczna wiara polegająca na nieustającym przezwyciężaniu zwątpienia i wiara tłumiąca jakiekolwiek pytania. Własne bycie człowiekiem wierzącym, gdy w wyniku konfrontacji z niewierzącym obróciło się w problem, staje się nagle kwestią: jak szeroki krąg współwyznawców jestem gotów reprezentować? I na ile zdradzanie się z tą nieoczywistością w obliczu niewierzącego jest uczciwe, na ile zaś będzie tchórzliwym naruszeniem chóru, w którym przecież bez wahania powtarzało się z innymi: „dzięki składajmy Panu Bogu naszemu”. „My” składajmy, a nie „ja z kilkorgiem koleżanek i kolegów, z którymi zgadzam się we wszystkim”.

Naturalnie symetryczne wahanie dopada w tym samym momencie niewierzącego, choć ów bez oporu może podkreślać swoją pojedynczość – jego światopogląd nie musi łączyć go z żadną wspólnotą. Czy jednak – pojedynczy – jest ateistą, czy tylko agnostykiem? Czy mówi o sobie: „brak mi łaski wiary”, co nieomal włącza go w szeregi wierzących, czy też wszelką religijność ma za „opium dla ludu”? Dewocja stanowi w jego oczach kłamliwe i zbędne szminkowanie potrzeb zwierzęcia, jakim jest człowiek, czy też uważa ją za przydatną społecznie formę trzymania bestii w ryzach? W religii widzi wstrętnie polukrowany mechanizm dyskryminacji całych grup społecznych (np. kobiet, mniejszości seksualnych, egzotycznych imigrantów) czy zrozumiały wyraz tęsknoty za ładem, którego rzeczywisty brak przejmuje go grozą – przy czym umiejętność wytrzymania tej grozy stanowi w jego oczach miarę ludzkiej godności? A może po prostu dziwi się, że innym nie szkoda czasu na świątobliwe głupstwa? Problemem okazuje się nie tylko, w jakie wyobrażenie będzie go teraz ubierał wierzący partner spotkania, ale i to, jak sam siebie postrzega – i ile z tego autoportretu będzie chciał tamtemu odsłonić. Niewiara bywa równie obolała jak wiara.

Wreszcie następuje trzeci moment: zaczynają działać lęki, pochodne Kantowskiego imperatywu kategorycznego. Jak mam się zachować, by moje zachowanie mogło stać się prawem powszechnym? A to znaczy: jaki świat może narodzić się z takiego a nie innego przebiegu spotkania, jeśli wszystkie podobne konfrontacje miałyby analogiczny przebieg? Wierzący obawia się swojej nieumiejętności w dawaniu świadectwa, jakby w efekcie miał odpowiadać za szerzenie się ateizmu po całej Ziemi. Imaginacja podsuwa mu równocześnie obraz chrześcijan wszystkich czasów zabijanych za przyznawanie się do Chrystusa – a oni domagają się od niego już nie tyle wiary, ile najprostszej wierności. Niewierzący z kolei odczuwa może solidarność z Kazimierzem Łyszczyńskim, straconym w XVII wieku za napisanie dzieła De non existentia Dei (którego zresztą prawdopodobnie nawet nie planował, a cały proces był zbrodnią sądową, uknutą przez pożądających jego majątku sąsiadów). Może wręcz czuje się nowym Łyszczyńskim, widząc w konfrontacji z wierzącym archetypiczną sytuację walki prawdy z ciemnotą, walki, którą ciemnota wygrywała w przeszłości siłą. Uczestnik spotkania zaczyna widzieć w tym drugim uosobienie wszystkich zagrożeń, o których mu kiedykolwiek opowiadano.

Spotkanie, którego początek staram się tu prześledzić, odbywa się niby w intymności rozmowy dwóch ludzi, a tak naprawdę w przestrzeni sporów publicznych ciągnących się od stuleci. W tym poszerzonym kontekście dzieje się coś szczególnie niepokojącego.

Koniec oczywistości

Niewierzący, w zależności od tego, na czym dokładnie polega jego niewiara, może tak lub inaczej tłumaczyć sobie przyczyny, dla których drugi człowiek twierdzi, że Bóg istnieje. Ostatecznie jednak rozwiązanie tego problemu nie jest mu szczególnie potrzebne. Bliźni wierzy – więc wierzy, taką ma widocznie osobistą przypadłość.

Ale dla wierzącego spotkanie ze zdeklarowanym ateistą jest źródłem poważnego niepokoju, który nie daje się łatwo uśmierzyć. Ufając, że „światłość prawdziwa (...) oświeca każdego człowieka, gdy przychodzi na świat”(J 1,9)^(), stajemy oto przed bliźnim, który – naszym zdaniem – przebywa w ciemności i, co więcej, najwyraźniej nie czuje z tego powodu dyskomfortu. Albo więc Światłość go nie oświeciła – albo została przez niego z całym spokojem odrzucona. Pierwsza możliwość każe myśleć o ograniczeniach boskiej wszechmocy lub dobroci (jeśli przyjąć, że Światło napotkało nieprzezwyciężalną przeszkodę albo że Bogu spodobało się komuś uniemożliwić zetknięcie z Dobrą Nowiną). Obie te myśli, jeśli się nie mylę, są bluźnierstwem. Druga możliwość każe z kolei podejrzewać, że stojący przed nami człowiek po prostu chce pozostawać w ciemności – co już bluźnierstwem nie jest, stanowi jednak nie mniej mroczną pokusę, by ateistę osądzić, a mianowicie zaliczyć do dusz potępionych.

Próbujemy zatem racjonalizować przyczyny niewiary, doszukując się winy w tych, którzy mieli być przekaźnikami światłości, jej blask jednak stłumili. Na miejsce spotkania z niewierzącym bliźnim przywołujemy innych ludzi, sylwetki hipotetyczne i widmowe, ale mające do odegrania realną rolę. Zjawiają się więc nietaktowni duszpasterze; niechętni religii rodzice; sprawcy nieszczęść, które zagłuszyły wschodzącą roślinę wiary. Z pozoru są świadkami obrony niewierzącego, ale to nam, nie jemu, niosą ulgę. Choć w wielu przypadkach możemy nawet mieć rację, wyobrażając sobie ich nikczemne oddziaływanie, to jednak w wielu jej nie mamy: nieraz zwyczajnie brakuje uchwytnego momentu, który tłumaczyłby światopogląd bliźniego. A przy tym ludzie, wychowani poza Kościołem, niekiedy sami go odkrywają; nie każdy konflikt z księdzem prowadzi do ateizmu; rozpacz może równie dobrze zniszczyć wiarę, jak wiarą zaowocować. Wnętrze człowieka pozostaje tajemnicą i nie sposób rozstrzygnąć, jakie echo wzbudzą w nim takie lub inne wydarzenia.

Co jednak groźniejsze, proces racjonalizacji przyczyn niewiary daje się łatwo odwrócić, pytanie postawić na nowo: czy do aktu naszej własnej wiary nie da się zastosować analogicznego redukcjonizmu? Ależ owszem: przecież da się powiedzieć, że do wiary przyciągnął nas fascynujący duszpasterz, religijni rodzice, a wreszcie szczęśliwe lub, wprost przeciwnie, traumatyczne doznania, po których zapragnęliśmy się schronić pod skrzydłami Opatrzności (możliwe, że o tym wszystkim myśli właśnie dociekliwy niewierzący). A skoro i takie hipotezy dają się wysłowić, zatem niewiara i wiara są doskonale symetryczne. Stoimy po dwóch stronach szyby i podejrzewamy, że to ten drugi jest naszym odbiciem. Stąd już niedaleko do nieprzyjemnej konstatacji: ateista może mieć rację, my zaś – nie on – tkwić w iluzji.

Wszystko to, co do tej pory staram się opisać, odbywa się, zanim jeszcze wierzący i niewierzący zamienią choćby jedno słowo. To nie w sferze intelektualnej rozgrywa się bowiem dramat. Ateista, choćby w ogóle nic nie mówił, samym swoim istnieniem czyni nasz egzystencjalny wybór wiary problematycznym. Nie jest komfortowe, gdy sami dla siebie stajemy się pytaniem.

Na szczęście – przypominamy sobie zaraz – powiedziane jest: „głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu” (Mk 16,15). Więc temu ateiście, stojącemu przed naszymi oczami, również. A jeśli go przekonamy do swoich racji, jeśli przestanie być ateistą i stanie się „nasz”, to odzyskamy spokój (przy okazji zaś – ocalimy jego duszę). Odzyskamy spokój także w gorszym wypadku: jeśli go nie przekonamy, a jedynie zmiażdżymy w dyskusji, zmusimy do milczenia lub do wstydu, że jest ateistą. Choć nie wiadomo, co wtedy z jego duszą...

Nie chcę podważać szlachetnych przyczyn, które stoją za niejedną próbą nawracania niewierzącego. Kiedy jednak uważnie przyglądam się swoim własnym reakcjom, niepokoi mnie leżące gdzieś na samym ich dnie zniecierpliwienie^(). Religia jest aktem społecznym – i nie trzeba czytać Gombrowicza (choć warto), by wiedzieć, że deklarowana zgodność światopoglądowa grupy wzmacnia wybory jednostkowe. Dlatego tak heroicznymi świadkami wiary byli chrześcijanie pierwszych wieków – nie tylko ci, których rzucano na pożarcie lwom, ale także ci, którzy po prostu mieli odwagę ufać Obietnicy, stanowiącej głupstwo dla pogan, czyli wówczas: dla wszystkich dookoła.

Wiara jednostkowa, bez wsparcia otoczenia, jest bożym szaleństwem. Religia wspólnoty jest natomiast instytucją. Coraz liczniejsze deklaracje osobistego ateizmu stanowią dla wierzącego indywiduum egzystencjalne wyzwanie, dla członka religijnej zbiorowości przybierają wszakże jeszcze inny charakter: społecznego, a ostatecznie politycznego zagrożenia. W gruncie rzeczy lękamy się powtórzenia sytuacji sprzed dwóch tysięcy lat: że siłę wiary mielibyśmy czerpać wyłącznie z osobistego przekonania, że zostalibyśmy skazanymi na heroizm samotnymi świadkami Dobrej Nowiny. Póki więc opisane przez socjologię mechanizmy będą działać bez dodatkowych hamulców – pisząc „hamulce” mam na myśli przede wszystkim zaufanie do Ducha Świętego – zbiorowość (a więc i każdy z nas, w tej mierze, w jakiej działają na niego odruchy wspólnoty) będzie reagowała zgodnie z wpisanym w nas przez biologię scenariuszem: będzie starała się na rozmaite sposoby zwalczać odmieńców. Dlatego zarówno nawracanie „ogniem i mieczem”, jak i dużo późniejsze (i niewątpliwie bardziej cywilizowane) traktowanie ateistów jako przeciwników politycznych, których wpływy należy za wszelką cenę ograniczać, ich zaś samych izolować (np. poprzez indeks ksiąg zakazanych i inne formy cenzury), mam za dowód niedostatku wiary w Kościele minionych wieków. Nie przekonuje mnie zupełnie teza tradycjonalistów, że były to świadectwa wiary żywej i gorącej, na którą jakoby nie stać dzisiejszych, zbyt letnich katolików.

Sobór Watykański II starał się, jak sądzę, wzmóc zaufanie do niewidzialnego, pneumatologicznego wymiaru Kościoła. Stąd wzięła się autodefinicja naszej wspólnoty jako współśrodkowych kręgów, z których najszerszy obejmuje wszystkich ludzi dobrej woli, i idące za nią porzucenie literalnego rozumienia słów św. Cypriana, że poza Kościołem nie ma zbawienia. W tym kontekście jednak pytanie, dlaczego odwodzić ateistów od ich ateizmu, robi się jeszcze bardziej kłopotliwe (choć przecież nakaz ewangelizowania świata wciąż obowiązuje). Trzeba by wiedzieć: co takiego jest w wierze, co mogłoby jeszcze wzbogacić niewierzącego człowieka dobrej woli? Czyż jego ateizm może stać na przeszkodzie zbawczym zamiarom Boga?

Najprościej jest wobec tego upierać się, że ateizm prowadzi z dużym prawdopodobieństwem w moralne bagno. I zdarza się, że my, wierzący, taką właśnie strategię świadomie lub mimowolnie obieramy.

(Nie)wiara i (nie)moralność

Kiedy stoi przede mną drugi człowiek, kiedy widzę jego wzrok, rzucenie mu prosto w oczy, że skoro nie wierzy, to tym samym jest (faktycznie lub tylko potencjalnie) niemoralny, stanowi – na szczęście – spory problem. Jeśli nie zaślepia nas fanatyzm, na podobny akt nieprzyjaźni raczej się nie decydujemy (to, co sobie myślimy w skrytości ducha, nie jest wszakże bez znaczenia). Gorzej, że głosząc nasze przekonania publicznie – przez media, ambony, katedry – widzimy wielu ludzi, a nie pojedynczego człowieka, więc jego spojrzenie nie przypomina nam o istnieniu granicy, której nie powinno się przekraczać.

Co jest w intymnym spotkaniu dwóch ludzi niegrzecznością i niegodziwością, w skali społecznej nabiera jeszcze innego, katastrofalnego wymiaru. W swoim czasie mówiła o tym Kinga Dunin^(), z którą rzadko się zgadzam, w tym punkcie jednak – zdecydowanie tak. Otóż, chcemy czy nie, choć żyjemy w kraju o kulturze zbudowanej na fundamentach chrześcijaństwa, to społeczeństwo, które tu mieszka, jest dziś światopoglądowo zróżnicowane. Nie wszyscy z wchodzących w dorosłość roczników będą chrześcijanami. Zatem twierdzenie, że poza naszą religią nie sposób wyznaczyć nieprzekraczalnych granic moralnych, działa jak samospełniająca się przepowiednia i to na dwa sposoby. Jeden: sprowadzamy chrześcijaństwo do funkcji regulatora zachowań, a Boga do roli strażnika na wieży ogólnoświatowego panoptikonu (o panoptikonie będzie jeszcze mowa w tej książce) – straszliwa redukcja, ogałacająca religię z olbrzymiego bogactwa i czyniąca sprzeciwianie się jej aktem wolności, choć przecież „Chrystus nas wyzwolił, abyśmy byli wolni” (Ga 5,1). Drugi sposób: osłabiamy zasady społecznego współżycia, których presję winien odczuwać każdy członek zbiorowości, niezależnie od swoich przekonań metafizycznych. Rewers źle brzmiącego w uszach wielu katolików postulatu „państwa neutralnego światopoglądowo” to postulat „neutralnych światopoglądowo obowiązków obywatela”. Odrzucenie tej ostatniej formuły zwiększa zagrożenie anarchią. Przywołując Josepha Conrada, należałoby powiedzieć tak: pasażerom parowca „Patna” ma być obojętne, czy jego załoga wierzy, czy nie wierzy w Boga. Ucieczka z tonącego statku jest bowiem niemoralna niezależnie od światopoglądowego widzimisię uciekinierów; podobnie zresztą jak bardzo wiele innych nieszlachetnych uczynków, których ocena zazwyczaj nie budzi sporu wierzących z niewierzącymi. Zamiast budować wokół tego międzyludzką solidarność, skupiamy się – my, wierzący – na tych normach, które akurat dla ludzi spoza naszej wspólnoty często nie są oczywiste (jak prawny zakaz aborcji czy zakaz stosowania środków antykoncepcyjnych – ten ostatni nie jest oczywisty także dla wielu z nas) i sugerujemy zuchwale, że bez zgody na nie otwiera się otchłań moralnej anarchii, królestwo antywartości, cywilizacja śmierci. Otóż upierałbym się, że granice „cywilizacji śmierci” są znacznie, ale to znacznie węższe.

Wydaje się przy tym dość oczywiste, że związek pomiędzy deklarowanym światopoglądem a praktykowanym systemem wartości jest skomplikowany. Nie dość, że żyjemy zazwyczaj nieco poniżej głoszonych zasad – starając się do nich dosięgnąć, jeśli udało nam się zachować resztki sumienia, w przeciwnym wypadku jedynie dbając o pozory (rozróżnienie tych strategii przez zewnętrznego obserwatora nie zawsze jest łatwe). Co dziwniejsze, ludziom zdarzają się zachowania heroiczne, pochodzące jakby spoza ich przeświadczeń, przekraczające horyzont tego, co gotowi byli wyznawać, lub tego, co skłonni bylibyśmy im przypisywać. Jak to ujmuje Pismo: „Nie każdy, kto mówi do Mnie: «Panie, Panie!», wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz tylko ten, kto pełni wolę mojego Ojca, który jest w niebie” (Mt 7,21). Krótko mówiąc: zarówno głoszone niekiedy przez zacietrzewionych ateistów twierdzenie, że religia demoralizuje wiernych, jak i twierdzenie przeciwne, nierzadkie wśród apologetów Kościoła, że tylko ludzie religijni potrafią rozpoznać i wybrać dobro, nie ma żadnego związku z rzeczywistością.

Coraz częściej podejrzewam, że w wierze nie o moralność przede wszystkim chodzi – i gdy zdarza mi się marzyć, by jakiś znajomy ateista przyjął Dobrą Nowinę, to u podstaw tego marzenia nie tkwi ani chęć ocalenia jego duszy (ufam, że Pan Bóg zdążył przede mną dostrzec jej niepowtarzalną wartość), ani uznanie, że wiara mego znajomego uczyni go tu, na Ziemi, kimś lepszym, niż jest obecnie. Skłaniam się raczej do dwóch myśli, z których pierwsza jest niewątpliwie paradoksalna.

Oto ona: jego wiara, gdyby udało się ją wzbudzić, byłaby może rzeczą cenniejszą dla Boga niż dla niego samego. To znaczy: wielu ludzi potrafi, jak się okazuje, żyć szlachetnie, nie wierząc; ale Bogu, któremu zawdzięczamy istnienie, miły byłby może jeszcze jeden głos wyrażający świadomie wdzięczność. Świat wypełniony wyłącznie ateistami wydawałby mi się smutny nie tyle dlatego, że zamieszkiwaliby go jedynie kandydaci do piekła (miłosierny Bóg może by i tak chciał ich zbawić), ale ze względu na samotność Stworzyciela, o którym miałoby zapomnieć stworzenie.

Druga myśl kojarzy wiarę z widzeniem tych jakości świata, które niewierzącemu są chyba niedostępne. Chodzi więc znowu: nie o ulepszanie moralne bliźniego, ale o dar (tym razem dla człowieka). O dar specjalnego wzroku, pozwalającego dostrzec Tajemnicę. Także o dar niepokoju, który wydaje mi się współcześnie ważnym składnikiem przeżywania sacrum; o drogę ucieczki z więzienia, w którym zamknęła nas pycha nowożytnego rozumu. O dar nadziei.

Bóg jako starszy brat?

Dzieciom na lekcji religii – o ile nic się nie zmieniło od czasów, gdy ja zaczynałem naukę – dość wcześnie daje się do zapamiętania katechizmową formułę: „Bóg (...) za dobre wynagradza, a za złe karze”. Jeśli się to zdanie zrozumie nadto dosłownie, wyniknie z niego widzenie dobrych uczynków jako swoistej inwestycji na (pośmiertną) przyszłość, a złych jako aktów zadłużania się (z perspektywą piekła jako miejsca dla bankrutów). Ten infantylny, bo interesowny, sposób myślenia o Bogu ociera się w swoich ostatecznych konsekwencjach o pelagianizm, gdyż sugeruje, że możemy Zbawiciela zmusić do tego, by – skoro nasz rachunek wykaże pod koniec życia korzystne saldo – wpuścił nas do Królestwa Niebieskiego. Wydaje się, że warto tę „kapitalistyczno-pelagiańską” interpretację naszej religii przekroczyć na możliwie wczesnym etapie życia.

Nie wypada mi orzekać o duchowości bliźnich, ale zdarza mi się mieć wrażenie (być może błędne), że wielu katolików pozostaje w obrębie opisanego wyżej sposobu rozumienia chrześcijaństwa. Wśród rozmaitych skutków tego błędu jeden jest stosunkowo rzadki, ale szczególnie dziwaczny. Otóż jeśli, pozostając w jego mocy, umiemy dostrzec ewangeliczne (tak jest!) dobro, jakie nieraz niosą światu ateiści, musimy uznać ich całkowitą bezinteresowność. A wówczas tylko krok nas dzieli od zafascynowania się niewiarą i przejścia na jej pozycje: Camusowski „święty bez Boga” staje się uosobieniem najwyższego altruizmu, altruizmu bez cienia nadziei na nagrodę (w Niebie), więc doskonalszego niż ten dostępny kapitalistyczno-pelagiańskim chrześcijanom.

Na to niebezpieczeństwo przejścia na pozycję ludzi, których powinniśmy ku naszej wierze pociągać, zwracają nieraz uwagę katoliccy przeciwnicy pojęcia „dialogu”. W istocie dialog, jeśli jest uczciwy, stanowi otwarcie się na ryzyko: „obie strony – pisał Tischner w Etyce solidarności – wznoszą się jakby ponad siebie, dążąc ku wspólnocie jednego i tego samego punktu widzenia na sprawy i rzeczy” – nie sposób z góry przewidzieć, co z tego punktu się zobaczy. Jednak mam wrażenie, że spotkanie wierzącego z niewierzącym owocuje rzeczywistym dialogiem niezwykle rzadko: zazwyczaj bowiem nie wchodzimy w dialog, a jedynie w spór, którego specyfikę wyznacza fakt, że ktoś wygrywa, a ktoś zostaje pokonany. Dobrze jest nie mylić tych dwóch rodzajów wymiany poglądów.

Przypomina mi to pewną sytuację sprzed lat. Była jesień 1981 roku, strajk studentów Uniwersytetu Warszawskiego. W kilka osób siedzieliśmy na śpiworach, rzuconych na podłogę sali wykładowej. Rozmowa zeszła na sprawy religii i jeden z naszych kolegów zadeklarował się jako niewierzący. Wzbudziło to nasze zdziwienie, bo w tamtym gorącym okresie wyraźnie deklarowany ateizm kojarzył nam się z komunizmem. Nie byliśmy, na szczęście, tak niemądrzy, żeby te dwa pojęcia utożsamiać, a ważny dla ruchu pierwszej Solidarności postulat, by każdy miał prawo głosić otwarcie swoje przekonania, kazał popierających „ruch odnowy” ateistów traktować z ostentacyjną serdecznością (choć wzajemna serdeczność dla katolików, której niewątpliwie oczekiwano, sprawiała, że „twardy” ateizm zaczynał upodabniać się do „miękkiego” agnostycyzmu). Jednak deklaracje zdecydowanej niewiary, a zwłaszcza ich uzasadnienia, siłą rzeczy musiały czerpać z retoryki, którą wierzący znali aż za dobrze z antykościelnej propagandy komunistów. Taki też posmak miały wypowiedzi naszego kolegi, choć starał się je łagodzić żartem. Większość z nas szybko znudził przebieg dyskusji, może też zawstydziliśmy się poniewczasie naszej liczebnej przewagi. Już tylko jedna koleżanka nie odpuszczała; a ponieważ jej apologetyczne argumenty nie robiły na rozmówcy wrażenia, rzuciła w końcu z irytacją: „Zobaczysz, w końcu Pan Bóg ześle na ciebie jakieś nieszczęście i wtedy pogadamy!”.

Takich rozmów i takich kwestii słyszałem na pewno więcej; nie wiem, dlaczego zapamiętałem akurat tę. Mam wrażenie, że odsłania ona (zapewne dzięki prostoduszności młodej ewangelizatorki) charakterystyczne zjawisko. Chodzi o dwuznaczną funkcję końcowej wypowiedzi. Czym właściwie była, poza mimowolnym przyznaniem się do porażki? Pogróżką? Obietnicą? Mnie usilnie przywodzi na myśl (jakkolwiek zabrzmi to sztubacko) scenę z Przygód Tomka Sawyera Marka Twaina, gdy Tomek spotyka nieznajomego chłopca i w kłótni powiada: „Powiem mojemu starszemu bratu, to rozłoży cię małym palcem”. Bóg jako starszy brat zostaje przywołany, żeby wkroczył z nieszczęściem i pognębił adwersarza, którego nie udało się pokonać. W tej dyskusji, jak w wielu innych, nie chodziło bowiem o nawrócenie ateisty (od kiedy to zresztą udaje się nawracać samym słowem?), lecz o lingwistyczne zapasy, których cel stanowiło zajęcie pozycji dominującej w dyskursie. Obawiam się, że taka też jest istota naszych współczesnych debat światopoglądowych i to zarówno w sferze prywatnej, jak w publicznej. Im bliżej do sporów o kształt ustrojowy państwa, tym rzecz robi się klarowniejsza, ale i w konfrontacjach prywatnych idzie raczej o władzę niż o prawdę i raczej o usunięcie przeciwnika z przestrzeni rozmowy niż o przekonanie go do czegokolwiek; spodziewaną nagrodą jest zaś władza nad językiem (pozwalająca definiować podział na sensowne/absurdalne, twórcze/destrukcyjne, logiczne/nielogiczne). Nic dziwnego, że ludzie mający tylko takie doświadczenia – i tylko tak prowadzący dyskusję – wezwanie Tischnera do dialogu uznają za akt kapitulacji.

Zaufać światłu

Spotkanie wierzącego z niewierzącym, spotkanie na temat ich wiary/niewiary owocuje więc niezliczonymi niewygodami i niebezpieczeństwami. Niewygoda pierwsza: kłopot z komunikacją. Niewygoda druga: kłopot z samoidentyfikacją. Dalej: presja społeczna, by zaczynającą się konfrontację rozumieć nie jako spotkanie Mnie z Tobą, ale Nas z Wami (co wciąga uczestników spotkania w społeczny kontekst wydarzeń historycznych, nieraz krwawych dla obu stron). Skłonność do lekceważenia ateistycznej etyki, co paradoksalnie redukuje, poniża także etykę chrześcijańską, a ponadto grozi destruowaniem moralnego minimum, które winno funkcjonować między ludźmi niezależnie od różnic światopoglądowych. Wreszcie: pokusa władzy, ostatecznie odróżniająca spór od rzeczywistej ewangelizacji, która toczy się z zasady poza słowami.

Poza słowami – to ważne rozpoznanie. W wierze wydaje się wszak kryć coś, co nie daje się uchwycić jako przedmiot sporu ani nawet jako przedmiot dialogu – nie jest bowiem, w ścisłym, filozoficznym sensie, przedmiotem. Mam na myśli to, co Bierdiajew określa metaforycznie (bo nie sposób inaczej) jako „promieniowanie słonecznego światła” (Prawdy), które sprawia, że „nigdy nie dowodzę prawdy sobie, zawsze muszę dowodzić ją innym. Żyję poznawczo w dwóch światach – w świecie pierwotnym, egzystencjalnym, w którym możliwe jest obcowanie z Prawdą, i w świecie wtórnym, uprzedmiotowionym, w którym Prawda komunikowana jest innym, jest dowodzona, w świecie, w którym jest ona rozdrabniana na wiele prawd wskutek przystosowania do upadłego stanu świata”. Ona to staje się pierwszą ofiarą dyskursywnego pojedynku z ateistą: zostaje zagadana tak, że nie słychać nawet wymownej ciszy.

To z gruntu niedyskursywne doznanie jest otoczone i wspierane – niby przez rusztowanie, zewnętrzny szkielet – za pomocą całego systemu podtrzymywania życia (duchowego), na który składają się: zinstytucjonalizowana obecność współwyznawców, uznawana przez nich argumentacja, wypracowane w zbiorowości nawyki, przyjęty sposób mówienia o wierze itd. Ryzyko spotkania z niewierzącym dotyczy tego właśnie systemu. Jego poszczególne elementy mogą zostać z dobrą wolą zawieszone lub rozbite w wyniku walki. Chrześcijanin ma prawo obawiać się tego chwilowego powrotu w realia późnego antyku, gdy wiara musiała być aktem heroicznym. Z drugiej wszakże strony – czy wiara nieheroiczna, wiara wspierana z zewnątrz, nie jest skłonna do zapomnienia o swoim wewnętrznym, niedającym się wysłowić źródle?

Wspomniałem, że nie jest komfortowe, gdy dostrzegamy nieoczywistość własnych wyborów, gdy sami dla siebie stajemy się pytaniem. Tymczasem tak pisze wybitny duszpasterz i teolog, ks. prof. Tomáš Halík:

Kim właściwie jestem? „Stałem się sam dla siebie pytaniem”, mówi Augustyn. Tak, „ja” winno stać się przedmiotem pytania, wątpienia i poszukiwania. (...) Żywa wiara, wiara w żywego Boga – w odróżnieniu od czci oddawanej bożkom – ma zawsze postać pytania o Boga, szukania Boga, a zarazem szukania siebie samego, próby zrozumienia samego siebie. Niepokój tych pytań jest pulsem naszego pobytu na ziemi; tutaj nic nie może go uspokoić, uspokoi go dopiero Bóg swoją wiecznością; chęć zatrzymania tego pulsu – również za pomocą „religijnych pewności” – oznacza zejście z drogi wiary.

Tak pojęta wiara jest ryzykiem i spotkanie z ateistą boleśnie o tym przypomina. Odziera nas ono z oczywistości wyboru, podjętego dawno, może nawet nie przez nas, a jedynie w naszym imieniu, jeśli po prostu zostaliśmy wychowani po katolicku. Kiedy więc będziemy już tak stali, ogołoceni, twarzą w twarz z tym drugim, który bezwiednie, a może wręcz wbrew swej woli, przywrócił nam pamięć o źródłowym doświadczeniu naszej religijności – o kruchej bezpośredniości wewnętrznego Światła – wówczas dzieje się coś jeszcze. Przychodzi mianowicie pora na kwestię, ważniejszą może niż wszystko, co opóźniało jej wypowiedzenie. Można ją wysłowić na wiele sposobów; tu przypomnę jej wersję poetycką, pióra Stanisława Barańczaka. Brzmi tak:

Ale dosyć już o mnie. Powiedz, co u Ciebie

słychać, co można widzieć

gdy się jest Tobą.

Ufam, że w tych samych słowach kryją się jeszcze inne, już nie ku człowiekowi skierowane:

Ale dosyć już o mnie. Mów, jak Ty się czujesz

z moim bólem – jak boli

Ciebie Twój człowiek.

------------------------------------------------------------------------

^() W książce, jeśli nie zaznaczono inaczej, cytaty z Biblii przytaczam według wydania: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Najnowszy przekład z języków oryginalnych z komentarzem, oprac. Zespół Biblistów Polskich z inicjatywy Towarzystwa Świętego Pawła, Częstochowa 2011.

^() Ujawniło się ono zwłaszcza – co prawda zgodnie z treścią zamówienia redakcji „Gazety Wyborczej” – w mojej polemice z tezami Richarda Dawkinsa (Bogu nie robi się zdjęć, „GW” 25.11.2006). Niniejszy tekst wziął się niewątpliwie z chęci zdystansowania się do tamtej publikacji, której żywy odbiór w internecie wzbudzał moje lekkie zażenowanie: zdarzało mi się bowiem pisać subtelniej i mądrzej, choć sprzeciw wobec tez Dawkinsa, rzecz jasna, podtrzymuję.

^() Por. Kinga Dunin, Szczęście bezbożników, „Wysokie Obcasy” (dodatek do „GW”) 24–25.01.2009.DLACZEGO NIEKTÓRZY LUDZIE NIE POTRZEBUJĄ BOGA?

Chciałbym zacząć od deklaracji, że moim zdaniem niewiara jest tajemnicą. Skoro bowiem uznajemy, że wiara jest łaską, to niewiara dla wierzącego musi być skandalem poznawczym. Próbujemy go usunąć, racjonalizując przypadki niewiary. Pisałem o tym na poprzednich stronach, jak i o tym, że są to zazwyczaj wysiłki jałowe. Dlatego odpowiadając na pytanie, czemu niektórzy ludzie nie potrzebują Boga – i w co wierzy ten, kto nie wierzy – pozwolę sobie zachować pełną lęku rezerwę wobec marzenia o objaśnieniu najgłębszych źródeł ich światopoglądu. Wiele jednak daje chyba przyjrzenie się formom odrzucenia religii, rozmaitości głosów pochodzących spoza wspólnot religijnych. Jeśli nawet powody, dla których pokusa niewiary znajduje w ludziach odzew, pozostaną tajemnicze, to same okoliczności pojawienia się tych pokus dadzą do myślenia. Także dlatego, że niektóre z nich obciążają, jak mi się zdaje, sumienie wierzących. Będę jeszcze powracać do tej kwestii.

Skromne doświadczenie niewiary

Niech mi wolno będzie ponadto złożyć pewną osobistą deklarację. Otóż pomimo kilkunastu lat, jakie spędziłem nie identyfikując się z Kościołem katolickim (w obrębie którego zostałem wychowany i do którego wróciłem, nie bez „strat własnych”, bo bez prawa do sakramentów), w niewielkim tylko stopniu mogę, mówiąc o braku wiary, korzystać z własnych doświadczeń. Niewiarę bowiem poznałem osobiście jedynie na dwa, skromne sposoby. Po pierwsze, przed wielu laty czułem się przez kilka, a może kilkanaście tygodni, niewierzący po nagłej śmierci mojego ojca. Dziś myślę – a późniejsze moje doświadczenia zdają się to potwierdzać – że w gruncie rzeczy trafnie nazwałem wówczas fakt, że nie ma Boga: takiego mianowicie, w jakiego wierzyłem jako dziecko, zantropomorfizowanej Bozi chroniącej mnie przed każdym nieszczęściem. Jeśli coś mi z tamtego przeżycia pozostało, to niska tolerancja na chrześcijan propagujących taką właśnie, dziecinną (jak mi się zdaje) formę wiary. Być może ma ona swoją wartość, kto wie, czy nie lepiej wierzyć dziecinnie niż nie wierzyć wcale – ale łatwość, z jaką rozpadła mi się ta forma doświadczania religii, każe mi jej nie ufać i w wierzących w ten sposób upatrywać kandydatów na wyjątkowo zacietrzewionych ateistów (to, że sam do nich nie dołączyłem, wydaje mi się skutkiem wyjątkowo szczęśliwego zbiegu okoliczności, którego religijną nazwą jest – prywatny cud).

Drugim rodzajem mojej własnej, by tak powiedzieć: intymnej niewiary są wątpliwości, które we mnie pozostają, sprawiając, że wiara to moim przypadku skutek rzeczywistego i ponawianego co chwila wyboru. Żyjąc we współczesnej kulturze i nie chcąc się z niej wyalienować, spotykam się nieraz z interpretacjami świata, które wykluczają istnienie osobowego Boga, który „tak (...) umiłował świat, że dał swojego jednorodzonego Syna” (J 3,16), ów zaś „uniżył siebie samego, stając się posłusznym aż do śmierci, i to śmierci na krzyżu” (Flp 2,8). Nauka i technika, które – zgodnie z powiedzeniem Laplace’a – nie potrzebują tej hipotezy, budują obraz świata logicznie spójny i pragmatycznie owocny. Nie potrafię raz na jakiś czas nie zastanawiać się nad tym, czy nie należałoby ulec ich sugestywnej argumentacji. W tym sensie w niektórych, nakreślonych niżej portretach, odnajduję własne rysy. Jeśli mimo wszystko przedstawię je z zewnątrz, to zaledwie z trzech powodów. Pierwszy – że również raz na jakiś czas otrzymuję łaskę niedającego się zracjonalizować daru Zaufania; drugi – że przekonują mnie wywody niektórych filozofów chrześcijańskich, zwłaszcza zaś Lwa Szestowa i Mikołaja Bierdiajewa, iż naukowo-techniczny obraz świata należy odrzucić nie tylko w obronie religii, ale i w obronie własnej podmiotowości; i trzeci – że trafia mi do przekonania minimalistyczny, defensywny światopoglądowo wiersz Czesława Miłosza, który przytoczę w całości:

Jeżeli Boga nie ma,

to nie wszystko człowiekowi wolno.

Jest stróżem brata swego

i nie wolno mu brata swego zasmucać,

opowiadając, że Boga nie ma.

Sześć modeli

Spróbuję zatem przedstawić pewną typologię niewiary, z którą zdarza mi się spotykać – jako się rzekło – nie tylko na zewnątrz siebie, ale i wewnątrz. Rzecz jasna: tego rodzaju typologia sprawdza się jedynie na wysokim stopniu abstrakcji; w praktyce spotyka się prawie wyłącznie przypadki „mieszane”. Sądzę jednak, że nerwowa reakcja, którą w wielu z nas wywołuje spotkanie z niewierzącym, zaciera ważne rozróżnienia i niesłusznie podpowiada, by widzieć w każdym niewierzącym postawę potencjalnie groźną, etycznie marną, a intelektualnie trywialną. Lub przeciwnie, bo i tak się zdarza w wyniku ważnego dla współczesnego chrześcijanina marzenia o dialogu: by w każdym niewierzącym dostrzegać postawę zawsze życzliwą, etycznie wzniosłą, a intelektualnie inspirującą. Zacznę od najmniej pociągających mnie odmian niewiary, przechodząc do takich, które rzeczywiście mam za kontrpropozycje światopoglądowe warte sporu.

NIEWIARA ANESTEZJOLOGICZNA – niewiara oparta na mechanizmie znieczulenia, a mianowicie na braku refleksji, zgodnie ze słowami Koheleta, że „gdzie wiele mądrości, tam wiele smutku” (Koh 1,18), które, komentując ten rodzaj niewiary, należałoby oczywiście odwrócić: im mniej mądrości, tym mniej smutku, bezmyślność pozwala więc (do czasu) podtrzymywać iluzję szczęścia. Chodzi mi tutaj o stan świadomości, którego analizę znajdziemy np. w powieści Aldousa Huxleya Nowy wspaniały świat. W (zbyt) łatwej apologetyce katolickiej nieraz próbuje się sprowadzić każdą niewiarę do tej właśnie postaci: jakby „nie wierzyć” było równoznaczne z „nie myśleć”. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Co więcej, obawiam się, że brak refleksyjności może równie dobrze prowadzić do zachowania zewnętrznych form religijnych. Między „niewiarą anestezjologiczną” a „wiarą formalną” różnica jest nieprzyjemnie mała.

NIEWIARA NIHILISTYCZNA – niewiara oparta na konkretnym projekcie antropologicznym, zakładającym, że nie tylko religia, ale i świeckie formy kultury, afirmujące jakiekolwiek „wartości wyższe”, są jedynie społecznym wmówieniem, które odrzuca człowiek świadomy. Perwersyjną satysfakcję odczuwa się tutaj na myśl o tym, że nic, co ludzie są gotowi afirmować, czemu są gotowi się poświęcić, nie jest prawdą – i że zatem ktoś, kto to odkrył, jest przynajmniej szczery, nurzając się w złu. Zło, jak i dobro, traktuje się tu zresztą konsekwentnie jedynie jako konwencje wytworzone w toku historii. Jeśli dobrze rozumiem tę postawę, jedyną wartością pozostaje przyjemność, ale pod warunkiem, że wywołuje dezaprobatę większości. Gdyby tę postawę ekstrapolować na szerokie masy ludzkie, budując na jej podstawie projekt społeczny, uzyskalibyśmy niewątpliwie system totalitarny, być może poprzedzony fazą darwinowskiej anarchii, innymi słowy coś w rodzaju rzeczywistości, przedstawionej w słynnym filmie Piera Paola Pasoliniego Salò, czyli 120 dni Sodomy.

NIEWIARA EPISTEMOLOGICZNA – niewiara wyrosła na fundamencie dziewiętnastowiecznego scjentyzmu (którego z kolei podstawę stanowi osiemnastowieczny empiryzm, a przedłużenie – dwudziestowieczny neopozytywizm). Przyjmuje się tutaj, że to, co rzeczywiste, jest doświadczalne; przy czym doświadczenie rozumie się w sensie eksperymentu naukowego. Niewierzący w taki sposób nie kwestionuje, że normy etyczne są pożyteczne – tyle, że widzi w nich jedynie wytworzone historycznie mechanizmy regulacyjne, które nie mają być prawdziwe, lecz tylko skuteczne w dziele przetwarzania hordy w społeczeństwo. W jego oczach religia odegrała niewątpliwie rolę cywilizacyjną, ale w miarę rozwoju ludzkości koszty utrzymywania tego złudzenia zaczynają przeważać nad zyskami z religijnego uzasadniania norm obyczajowych i moralnych. Na pytanie, czemu nie wierzy, niewierzący „epistemologicznie” odpowiada, że nie ma powodu, aby wierzyć; logicznych ani empirycznych dowodów na istnienie Boga lub bogów brak, rzeczywistość jest wyjaśnialna bez tej hipotezy, a fakt, że pozostają w niej zjawiska niewyjaśnione, jest jej przypadłością, która stopniowo da się przezwyciężyć.

NIEWIARA ETYCZNA – niewiara, która rodzi się z odruchu moralnego: z gniewu na religię rozumianą jako wyrafinowaną i pozbawioną kontroli formę władzy nad ludźmi. Protekcjonalna, ironiczna życzliwość, z jaką niewierzący „epistemologicznie” jest gotów traktować religię, zostaje tu zastąpiona rewolucyjnym oburzeniem, pragnieniem zniszczenia zła, jakim – zdaniem niewierzącego „etycznie” – są instytucje i przekonania religijne. Zasadniczym marzeniem jest wszechobejmująca emancypacja wszystkich grup, które czują się wykluczone, dyskryminowane. Współcześnie oznacza to upominanie się o prawa kobiet, homoseksualistów, a w skrajnej wersji – zwierząt; odpowiedzialnością za nieszczęścia, jakich rzeczywiście doznawały i doznają nieraz te, jakże rozmaite, grupy istot, obciąża się religie (w pewnym stopniu słusznie!); nie ufa się przy tym zapewnieniom, że jest możliwy wzrost wrażliwości ludzi religijnych, którym przypisuje się co najwyżej chęć wymuszonej kosmetyki ich z gruntu barbarzyńskich przekonań.

Odmiana tego rodzaju niewiary jest dziś szczególnie rozpowszechniona wśród wartościowej młodzieży. Jej źródłem jest wówczas nie tyle gniew na akty dyskryminowania innych, ile samoobronna reakcja na to, co uważa się za znieważenie godności własnej. Prowokuje ją pewien typ duszpasterstwa, pełen dezaprobaty dla współczesnych form kultury, tych rzeczywiście gorszących i tych, które można by zaakceptować – typ reprezentowany przez najsłynniejszą katolicką rozgłośnię radiową w Polsce. Będąc przez siedem lat nauczycielem w szkole średniej, musiałem nieomal bez przerwy tłumaczyć moim uczniom, że oprócz nurtu symbolizowanego przez nazwisko księdza Rydzyka są w Kościele katolickim nurty inne, bardziej przekonujące intelektualnie i moralnie. Oczywiście: w tym uznaniu przez młodzież toruńskiego redemptorysty za jedyną twarz naszego Kościoła było sporo łatwizny. Ale cytaty, którymi tłumaczyli swoje odrzucenie wiary, były niestety prawdziwe.

NIEWIARA TRAGICZNA – niewiara, dostrzegająca w religii nie tyle formę władzy nad ludźmi, ile formę nieuczciwego pocieszania ludzi, przesłaniania im tragizmu przenikającego ludzki los. Niewierzący w ten sposób przypomina gnostyków: uważa mianowicie, że najwyższą wartością w ludzkim życiu jest rozumiane maksymalistycznie poznanie, świat zaś, w którym żyjemy, jest bezkresnym padołem zła i cierpienia. W odróżnieniu od niewiary „nihilistycznej” nie redukuje się tutaj człowieka do perwersyjnego zwierzęcia, przeciwnie: etyczny ideał niewiary „tragicznej” jest imponujący. Przyświeca mu pogląd, że zadaniem człowieka jest przeciwstawianie się cierpieniu i złu, a także bunt przeciwko sposobowi, w jaki urządzona została rzeczywistość, bez żadnej nadziei na zwycięstwo w tej walce. Wiara religijna staje się w tej perspektywie albo hipokryzją, albo infantylnym niedostrzeganiem, że życie, w które bez pytania zostaliśmy wrzuceni, jest w gruncie rzeczy nie do przyjęcia; bywa, że chrześcijańską nadzieję określa się brutalnie jako „kicz”. W obu przypadkach skutkiem wiary wydaje się rozbrojenie wojownika. Kwintesencję takiej antropologii można znaleźć rzecz jasna w Micie Syzyfa Alberta Camusa; jej innym, łagodniejszym wariantem wydaje się refleksja obecna w pisarstwie Josepha Conrada.

NIEWIARA METAFIZYCZNA – niewiara dostrzegająca w religii, podobnie jak w sztuce i filozofii, reakcję na podstawowe doznanie istoty świadomej, a mianowicie na doświadczenie dziwności faktu, że się istnieje. Ten rodzaj niewiary nie kwestionuje zatem prawdziwości źródeł religii; uznaje jedynie, że stanowi ona ludzką odpowiedź na nieosobową Tajemnicę, leżącą u podstaw bytu. Zamiast obietnicy Zbawienia, coraz mniej przekonującej w toku historii, dostrzega się swoistą pociechę w możliwości przeżycia emocjonalnego (w sztuce) lub intelektualnego (w filozofii) katharsis, które polega na chwilowym opanowaniu źródłowej Tajemnicy, na satysfakcjonującym momentalnym zmierzeniu się z Nią. Wszystkie poprzednie formy niewiary odrzuca się tutaj, wraz z religią, jako formy świadomości fałszywej. Podobnie jednak, jak to czynią niektóre formy religii, odrzuca się również ideę „zamieszkania w tym-świecie”: empiryzm, naiwny realizm tudzież próbę przeniesienia apokaliptycznych obietnic do immanencji historii (poprzez projektowanie rozmaitych utopii społecznych).

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: