Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Co mnie zmieniło na zawsze - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Co mnie zmieniło na zawsze - ebook

To nie liceum ją zmieniło.
To gwałt.
Pewnego wieczoru najlepszy przyjaciel jej brata – niemal członek rodziny – sprawia, że świat Eden wywraca się do góry nogami. To, co kiedyś wydawało się proste, teraz jest skomplikowane. To, co kiedyś wydawało się prawdą, teraz jest kłamstwem.  Ci, których kiedyś kochała, teraz budzą tylko jej nienawiść. Nic już nie ma sensu. Wie, że powinna powiedzieć komuś o tym, co się stało, ale nie może tego zrobić. Więc ukrywa to w sobie, głęboko. Ukrywa też to, kim kiedyś była – bo teraz jest już inna. Na zawsze.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7229-628-3
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie wiem wielu rzeczy. Nie wiem, dlaczego nie usłyszałam cichego trzasku zamykających się drzwi. Dlaczego w ogóle nie zamknęłam tych cholernych drzwi na klucz. Albo dlaczego nie zorientowałam się, że dzieje się coś złego – tak bezlitośnie złego – kiedy poczułam, jak materac ugina się pod jego ciężarem. Dlaczego nie krzyknęłam, kiedy otworzyłam oczy i zobaczyłam, jak wślizguje się pod moją kołdrę. Albo dlaczego nie próbowałam z nim walczyć, kiedy jeszcze miałam szansę.

Nie wiem, jak długo leżę po wszystkim, mówiąc sobie: Zaciśnij powieki, spróbuj, po prostu spróbuj zapomnieć. Spróbuj zignorować to wszystko, co wydaje się nie w porządku, wszystko, co sprawia wrażenie, że już nigdy nic nie będzie w porządku. Zignoruj smak w ustach, lepką wilgoć pościeli, ogień rozchodzący się po twoich udach, przyprawiający o mdłości ból – to, co wdarło się w ciebie jak nabój i utknęło we flakach. Nie, nie możesz płakać. Bo nie ma o co. Bo to był tylko sen, zły sen. Koszmar. To nieprawda. Nieprawda. Nieprawda. To właśnie powtarzam sobie w myślach. NieprawdaNieprawdaNieprawda. Powtarzaj, powtarzaj, powtarzaj. Jak mantrę. Jak modlitwę.

Nie wiem – jeszcze – że te obrazy przelatujące mi przez głowę jak film o kimś innym w innym miejscu nigdy tak naprawdę nie znikną, nigdy przenigdy się nie zatrzymają, nigdy nie przestaną mnie prześladować. Znowu zamykam oczy, ale wszystko, co widzę, wszystko, co czuję, wszystko, co słyszę, to: jego skóra, ramiona, nogi, zbyt silne ręce, jego oddech na mnie, rozciąganie mięśni, pęknięcia w kościach, łamanie w ciele, ja sama, słabnąca, blaknąca. Oto wszystko, co jest.

Nie wiem, ile godzin mija, zanim budzę się przy wtórze zwykłego harmidru niedzielnego poranka. Garnki i patelnie brzęczą na kuchence. Zapachy jedzenia sączą się przez szczelinę pod moimi drzwiami – bekon, pankejki, kawa mamy. Telewizor gada o chłodnych frontach i zjawiskach burzowych, które mają nadejść nad naszą okolicę przed południem – to kanał pogodowy taty. Odgłosy zmywarki. Hałaśliwy pies z naprzeciwka poszczekuje i popiskuje. Tradycyjnie. I jeszcze: prawie niesłyszalny dźwięk rytmicznie odbijającej się od zroszonego asfaltu piłki do koszykówki i szurających po podjeździe stóp w adidasach. Nasze głupie, senne przedmieście budzi się zamroczone i obojętne na własną błahość. Wszyscy pragną kolejnej soboty, niechętnie myśląc o obowiązkach domowych i kościele, i listach rzeczy do zrobienia, i poniedziałkowym ranku. Życie po prostu się toczy, po prostu się dzieje, posuwając się naprzód jak zawsze. Normalka. A ja nie mogę pozbyć się świadomości, że życie będzie toczyło się dalej bez względu na to, czy obudzę się, czy nie. Nieprzyzwoicie normalne.

W momencie gdy zmuszam się do otworzenia oczu, nie wiem jeszcze, że kłamstwa zostały już wprawione w ruch. Próbuję przełknąć ślinę. Boli mnie gardło. Jak przy anginie, mówię sobie. Po prostu się rozchorowałam. Muszę mieć gorączkę. Mam przywidzenia. Nie myślę jasno. Dotykam ust. Pieką mnie. Czuję smak krwi na języku. Ale nie, to nie mogło się stać. Nieprawda. Więc gdy wpatruję się w sufit, myślę: Coś musi być ze mną bardzo nie tak, jeśli śnią mi się takie rzeczy. Takie okropne rzeczy. O Kevinie. O Kevinie. Bo Kevin jest najlepszym przyjacielem mojego brata, właściwie moim bratem. Moi rodzice go kochają, jak wszyscy, nawet ja, i Kevin nigdy by… Nigdy by nie mógł. To niemożliwe. Ale wtedy próbuję poruszyć nogami, żeby wstać. Są obolałe. Nie, odnoszę wrażenie, że są połamane. A moja szczęka boli niczym dwa rzędy zębów pełnych dziur.

Znowu zamykam oczy. Biorę głęboki wdech. Sięgam ręką i dotykam swojego ciała. Nie mam na sobie bielizny. Siadam zbyt szybko i moje kości jęczą, jakbym była stara. Boję się spojrzeć. Ale wtedy je widzę: moje majtki z nadrukiem – nazwami dni tygodnia – zwinięte w kulkę na podłodze. Te były opisane wtorek, mimo iż miałam je na sobie w sobotę, no bo – no właśnie, kto by tam miał je oglądać. Tak sobie myślałam, kiedy zakładałam je wczoraj. I teraz wiem na pewno, że to się stało. To się naprawdę stało. I ten ból w samym środku mojego ciała, głęboko w moich trzewiach, wybucha na nowo. Zrzucam z siebie kołdrę. Siniaki w kształcie kolan pokrywają moje ramiona, biodra, uda. I krew. Na pościeli, narzucie, moich nogach.

To przecież miała być zwykła niedziela.

Miałam wstać, ubrać się i usiąść do śniadania z rodziną. Po śniadaniu wróciłabym od razu do swojego pokoju skończyć zadania domowe, których nie zrobiłam w piątek wieczorem. Zadbałabym o to, żeby szczególnie dużo uwagi poświęcić geometrii. Przećwiczyłabym nową piosenkę, której nauczyliśmy się na próbie orkiestry. Zadzwoniłabym do swojej najlepszej przyjaciółki Mary. Potem może poszłabym ją odwiedzić. Zrobiłabym mnóstwo innych, głupich i nieistotnych, rzeczy.

Ale kiedy siadam na łóżku, wpatrując się w sińce na mojej skórze i przyciskając drżące ręce do ust, wiem, że dzisiaj to się nie wydarzy.

Ktoś puka, dwa razy, do drzwi mojego pokoju. Podskakuję.

– Wstałaś już, Edy? – odzywa się głos mojej matki.

Otwieram usta i wydaje mi się, że ktoś wlał mi do gardła kwas solny, że już nigdy nie wypowiem ani słowa.

Puk, puk, puk.

– Eden, śniadanie!

Szybko obciągam koszulę nocną tak nisko, jak się da, ale na niej też widać plamy krwi.

– Mamo? – odpowiadam w końcu zgrzytliwym, okropnym głosem.

Matka uchyla drzwi. Zagląda do pokoju, a jej wzrok natychmiast pada na krew.

– Boże! – Osłupiała wślizguje się do środka i szybko zamyka za sobą drzwi.

– Mamo, ja… – Ale jak mam wypowiedzieć te słowa, najgorsze słowa, te, które, wiem, muszą być wypowiedziane?

– Och, Edy – wzdycha mama, spoglądając na mnie ze smutnym uśmiechem. – Wszystko w porządku.

– Co… – zaczynam.

Jak to może być w porządku? W jakim świecie to jest w porządku?

– Tak się czasem dzieje, kiedy się tego nie spodziewasz. – Mama krząta się po pokoju, doprowadzając go to porządku. Prawie nie podnosi na mnie wzroku, kiedy tłumaczy mi okresy, kalendarze i jak mam liczyć dni. – To przydarza się każdemu. Właśnie dlatego ci powiedziałam, żebyś pilnowała terminów. W ten sposób nie będziesz musiała radzić sobie z takimi… niespodziankami. Będziesz… przygotowana.

Myśli, że to właśnie to.

Prawda jest taka, że obejrzałam wystarczająco wiele filmów w telewizji, aby wiedzieć, że trzeba o tym powiedzieć. Że po prostu trzeba, do cholery, o tym powiedzieć.

– Ale…

– Dlaczego nie wskoczysz pod prysznic, kochanie? – przerywa mi. – Zajmę się tym… no wiesz… – Jej dłoń zakreśla koło i wskazuje na łóżko. Mama szuka słów. – Tym bałaganem.

Tym bałaganem. O Boże, teraz albo nigdy. Teraz.

– Mamo… – znowu próbuję.

– Nie wstydź się – mówi matka ze śmiechem. – Nic się nie stało, naprawdę. Daję słowo. – Kiedy staje nade mną, wydaje się wyższa niż kiedykolwiek wcześniej. Podaje mi szlafrok, nie zauważając moich majtek z wtorkiem zmiętych u jej stóp.

– Mamo, Kevin… – zaczynam, ale jego imię w moich ustach sprawia, że chcę zwymiotować.

– Nie martw się, Edy. Wyszedł na zewnątrz z twoim bratem. Grają w koszykówkę. A tata siedzi przyklejony do telewizora jak zawsze. Nikt cię nie zobaczy. No leć. Załóż to.

Kiedy patrzę na nią z dołu, czuję się taka mała. A głos Kevina wiruje jak tornado w mojej głowie, kiedy chłopak szepcze z oddechem na mojej twarzy: Nikt ci nigdy nie uwierzy. Wiesz o tym. Nikt. Nigdy.

Wtedy mama potrząsa przede mną szlafrokiem, proponując mi kłamstwo, którego nawet nie musiałam wymyślać. Zaczyna mieć ten wyraz twarzy, ten zniecierpliwiony jest-przerwa-świąteczna-a-ja-nie-mam-na-to-czasu wyraz. Najwyraźniej przyszedł czas, żebym już sobie poszła i pozwoliła jej zająć się tym bałaganem. I najwyraźniej nikt mnie nie usłyszy. Nikt mnie nie zobaczy. Wiedział o tym. Spędził w tym domu wystarczająco dużo czasu, by wiedzieć, jak sprawy się tutaj mają.

Próbuję wstać tak, aby nie wyglądało to, jakby wszystko we mnie było złamane. Wkopuję wtorkowe majtki pod łóżko, żeby mama ich nie znalazła i nie zaczęła się zastanawiać nad ich obecnością. Biorę szlafrok. Biorę kłamstwo. I kiedy patrzę przez ramię na mamę i widzę, jak zgarnia w ramiona pościel – dowód – dociera do mnie, że jeśli nie teraz, to to nie wydarzy się nigdy. Ponieważ miał rację, nikt nigdy by mi nie uwierzył. Oczywiście, że by nie uwierzyli. Przenigdy.

***

W łazience ostrożnie ściągam z siebie koszulę. Trzymając ją na odległość ramienia, zwijam ją w kulę i wpycham do kosza na śmieci pod umywalką. Poprawiam okulary i przypatruję się sobie dokładniej. Mam na szyi kilka bladych sińców w kształcie jego palców. Ale są naprawdę niewielkie w porównaniu z tymi na reszcie ciała. Żadnych śladów na twarzy. Tylko pięciocentymetrowa blizna nad brwią po wypadku rowerowym sprzed dwóch lat. Moje włosy wyglądają trochę bardziej okropnie niż zazwyczaj, ale zasadniczo wyglądam tak samo. Ujdzie.

Zanim wyjdę spod prysznica – ciągle brudna, mimo że szorowałam ciało do czerwoności w nadziei, że może uda mi się zmyć te siniaki – on już jest w domu. Siedzi przy moim stole w mojej jadalni z moim bratem, moim tatą, moją mamą, pijąc mój sok pomarańczowy z mojej szklanki. Jego usta dotykają szkła, którego kiedyś będę musiała użyć, widelca, którego wkrótce nie da się odróżnić od innych widelców. Odciski jego palców znajdują się nie tylko na każdym centymetrze mnie, ale są wszędzie. Mój dom, moje życie, świat są nim zainfekowane.

Caelin podnosi głowę i patrzy na mnie, mrużąc oczy, kiedy nieufnie zbliżam się do drzwi jadalni. On to widzi. Wiedziałam, że on to natychmiast zobaczy. Jeśli ktokolwiek miał to zauważyć, to właśnie on, mój starszy brat.

– Dobra, teraz jesteś naprawdę dziwna i poważna – ogłasza.

Zorientował się, bo zawsze znał mnie lepiej niż ja sama.

Więc stoję i czekam, aż coś z tym zrobi. Aż odłoży widelec, wstanie i odciągnie mnie na bok, zabierze mnie do ogrodu na tyłach domu i zażąda, żebym mu wyjaśniła, co się ze mną dzieje. Zażąda, żebym mu powiedziała, co się stało. Wtedy opowiem mu, co Kevin mi zrobił, a on podzieli się ze mną jedną z tych swoich mądrości starszego brata, na przykład: Nie martw się, Edy. Zajmę się tym. Tak, jak zawsze to robił, kiedy ktoś mi dokuczał. A potem wbiegnie do domu i zadźga Kevina nożem do masła.

Ale nic takiego się nie dzieje.

Jedyne, co się dzieje, to to, że Caelin po prostu dalej siedzi. Patrząc na mnie. Potem usta mojego brata układają się wolno w jeden z jego uśmieszków – wyszczerz jak po kawale zrozumiałym tylko dla nas dwojga. Czeka, aż odwzajemnię ten grymas albo dam mu jakiś znak, albo po prostu zacznę się śmiać, jakbym w tajemnicy żartowała sobie z rodziców. Czeka, aż załapie mój żart. Ale się nie doczekuje. Więc tylko wzrusza ramionami, patrzy z powrotem na talerz i odkrawa wielki kawałek placka. Nabój wbija mi się trochę głębiej w brzuch, kiedy stoję znieruchomiała w przedpokoju.

– Ale serio, na co się gapisz? – mamrocze Caelin z ustami pełnymi jedzenia tym znajomym, braterskim, jesteś-najgłupszą-osobą-pod-słońcem tonem, który udoskonalił przez lata.

Tymczasem Kevin ledwie rzuca okiem w moją stronę. Żadnych groźnych spojrzeń, przestróg, niczego. Jak gdyby nic się nie wydarzyło. To samo chłodne lekceważenie, którym zawsze mnie obdarzał. Jakbym ciągle była po prostu młodszą siostrą Caelina, niezdarną, piegowatą i z kiepską fryzurą. Niewidzialną pierwszoklasistką, która gra w orkiestrze i zawsze się za nimi wlecze, dźwigając futerał na swój klarnet. Ale już nią nie jestem. Już nią nawet nie chcę być. Tamta dziewczyna była naiwna i głupia. Była dziewczyną, która pozwoliła, by coś takiego jej się przydarzyło.

– No już, Minnie – tata zwraca się do mnie przezwiskiem. Minnie jak Myszka Minnie, bo zawsze byłam taka cicha. Wskazuje na jedzenie na stole i dodaje: – Siadaj. Śniadanie stygnie.

Kiedy tak przed nimi stoję – ich Cicha Myszka – obnażona przed ośmiorgiem oczu, które czekają, aż zagram swoją rolę, a przekrzywione okulary zjeżdżają mi z nosa, w końcu uświadamiam sobie, o co tu chodzi. Poprzednie czternaście lat było tylko próbą generalną, ćwiczeniem umiejętności poprawnego zamknięcia się teraz. Kevin mi to powiedział. Z ustami niemal dotykającymi moich warg wyszeptał słowa: Gęba na kłódkę. W nocy to było polecenie – rozkaz – ale dzisiaj to po prostu prawda.

Poprawiam okulary na nosie. I ze ściskiem w żołądku, podobnym do tremy na scenie, ruszam powoli, ostrożnie. Próbuję zachowywać się tak, jakby żadna część mojego ciała, w środku i na zewnątrz, nie drgała i nie pulsowała. Siadam na krześle obok Kevina jak podczas niezliczonych wcześniejszych posiłków rodzinnych. Bo uważaliśmy go za członka rodziny. Mama zawsze to powtarzała, ciągle i ciągle. Zawsze był u nas mile widziany. Zawsze.Po śniadaniu zapada w domu zupełna cisza. Caelin i Kevin wyszli grać w koszykówkę z dawnymi kolegami z drużyny ze szkoły średniej. Tata pojechał do sklepu z narzędziami po jakiś specjalny klucz, potrzebny mu do zamontowania nowej deszczownicy, którą kupił mamie na Gwiazdkę. Mama zajęła się w swoim pokoju adresowaniem kartek noworocznych.

Ja siedzę w salonie, wyglądając przez okno.

Rząd kolorowych światełek choinkowych zawieszony wokół garażu migocze spazmatycznie w szarym świetle poranka. Chmury narastają jedna na drugiej, bez końca. Niebo zamyka się nad nami. U sąsiadów z domu obok z olbrzymiego Mikołaja uszło powietrze. Kołysze się teraz wolno na środku ośnieżonego trawnika jak chory zombie. Czuję się jak w tej scenie z Czarnoksiężnika z krainy Oz, kiedy wszystko zmienia się z czarno-białego w kolorowe. Tylko tym razem jest raczej na odwrót. Jakbym zawsze sądziła, że rzeczy istnieją w kolorze, gdy tak naprawdę są czarno-białe, a teraz wreszcie mogę to zobaczyć.

– Dobrze się czujesz, Edy? – Mama pojawia się znienacka w salonie ze stosem kopert w ręce.

Wzruszam ramionami w odpowiedzi, ale myślę, że nawet tego nie zauważa.

Patrzę, jak pod znakiem stopu na rogu przejeżdża bez zatrzymywania się samochód. Kierowca prawie nie sprawdza, czy droga jest pusta. Myślę o tym, co się często mówi: że ludzie najczęściej powodują wypadki drogowe mniej niż półtora kilometra od własnych domów. Może dlatego, że kiedy wszystko jest takie znajome, przestajesz zwracać uwagę na szczegóły. Nie zauważasz tej jednej rzeczy, która się zmieniła: jest ustawiona na opak albo trochę przesunięta, albo staje się niebezpieczna. I myślę o tym, że może właśnie to mi się przydarzyło.

– Wiesz, co myślę? – pyta mama tonem, którego używa w rozmowach ze mną, odkąd w lecie Caelin wyjechał do college’u. – Myślę, że jesteś wściekła na brata, bo spędza z tobą mniej czasu, niż kiedy mieszkał w domu. – Ciągnie swój monolog, nie czekając, aż powiem jej, że się myli. Aż powiem jej, że tak naprawdę to ona jest wściekła o to, że Caelin nie bywa w domu wystarczająco często. – Wiem, że chciałabyś, żebyście byli tylko we dwoje, tak jak kiedyś. Ale on dorasta. Oboje dorastacie. On teraz studiuje, Edy.

– Wiem o tym… – zaczynam, ale matka mi przerywa.

– Chce spotkać się ze znajomymi, kiedy tu przyjeżdża. Nie ma w tym nic złego.

Prawda jest taka, że kiedy Caelina nie ma w domu, żadne z nas nie wie, jak się zachowywać w stosunku do reszty. Jakbyśmy nagle stali się sobie obcy. Mój brat sklejał naszą rodzinę. Dawał nam cel – powód i sposób na przebywanie ze sobą. Bo co mamy razem robić, jeśli już nie kibicujemy mu na meczach koszykówki? Jak mają brzmieć nasze rozmowy przy kuchennym stole, jeśli Caelin nie zabawia nas opowieściami o swoich codziennych zajęciach? Ja na pewno nie nie nadaję się do tego, żeby go zastąpić, wszyscy to wiedzą. Co takiego, do cholery, dzieje się w moim życiu, co mogłoby dorównać nieustannemu, większemu-niż-życie rozgorączkowaniu, które nazywa się Caelin McCrorey? Początkowo myślałam, że to okres przejściowy. Ale my po prostu tacy jesteśmy. Tata czuje się zagubiony bez innego faceta w domu. Mama nie wie, co ze sobą zrobić, kiedy Caelin nie zajmuje jej całego czasu i uwagi. A ja… ja chcę jedynie odzyskać najlepszego przyjaciela. To takie proste, a zarazem takie skomplikowane.

– Tobie też by nie zaszkodziło, gdybyś poszerzyła horyzonty – mówi dalej mama, przekładając koperty z ręki do ręki. – Zaprzyjaźnij się z kilkoma nowymi osobami. Oficjalnie jest już nowy rok. – Uśmiecha się. Ja nie. – Edy, wiesz, że uważam, że Mara jest świetna, że jest dla ciebie dobrą przyjaciółką, ale mówię po prostu, że ludziom wolno mieć więcej niż jednego przyjaciela w życiu, to wszystko.

Wstaję i przechodzę obok niej, kierując się do kuchni. Nalewam sobie szklankę wody tylko po to, żeby się skupić na czymś – czymkolwiek – innym niż mama, bezsens tej rozmowy i niekończący się ciąg myśli tłukących mi się po głowie.

Mama staje koło mnie przy kuchennym blacie. Czuję, że wpatruje się w mój profil. To sprawia, że chcę się ulotnić ze swojej skóry. Mama wyciąga rękę, żeby założyć mi grzywkę za ucho. Zawsze tak robi. Ale się odsuwam. Nie celowo. A może tak. Nie jestem pewna. Wiem, że zraniłam jej uczucia. Otwieram usta, żeby ją przeprosić, ale to, co się z nich wydobywa, to:

– Za gorąco tutaj. Wychodzę.

– Jak uważasz – mówi mama wolno, zdezorientowana.

Stopy niosą mnie jak najszybciej, byle dalej od niej. Łapię kurtkę z wieszaka przy tylnych drzwiach, wsuwam kozaki i wychodzę do ogrodu. Zmiatam śnieg z siedzenia drewnianej huśtawki. Czuję, jak siniaki na moim ciele puchną w zetknięciu z zimnym drewnem i łańcuchami. Chcę posiedzieć przez moment w spokoju – pooddychać, spróbować zrozumieć, jak to się mogło stać, że znalazłam się w tym punkcie, i wykombinować, co mam teraz zrobić.

Zaciskam powieki, zaplatam palce i – chociaż nie robię tego tak często, jak pewnie powinnam – się modlę. Modlę się gorliwiej niż kiedykolwiek wcześniej. Żeby to się odstało. Żebym się obudziła i żeby znowu było rano, tylko tym razem żeby nic się nie stało w nocy.

Pamiętam, że usiadłam z nim przy stole. Graliśmy w monopoly. Nic specjalnego. Wszystko było w porządku. Właściwie był dla mnie miły. Zachowywał się tak, jakby… jakby mnie lubił. Jakbym była kimś więcej niż tylko młodszą siostrą Caelina. Jakbym była kimś prawdziwym. Dziewczyną, nie dzieciakiem. Położyłam się spać szczęśliwa. Położyłam się spać, myśląc o nim. Ale następna rzecz, którą pamiętam, to to, że się obudziłam, kiedy się na mnie wdrapywał, przyciskał dłoń do moich ust i szeptał zamknijsięzamknijsięzamknijsię. I wszystko potoczyło się tak szybko. Gdyby to był tylko sen, tylko sen, z którego mogłabym się obudzić, to wciąż byłabym bezpieczna we własnym łóżku. To miałoby o wiele więcej sensu. I nic nie będzie źle. Nic nie będzie inaczej. Będę w swoim łóżku i nic złego nigdy mi się tam nie przytrafi.

– Obudź się! – Wydaje mi się, że wyszeptałam to na głos.

Boże, po prostu się obudź. Obudź się, Edy!

– Eden! – woła jakiś głos.

Otwieram gwałtownie oczy. Serce osuwa mi się na dno żołądka, kiedy rozglądam się wokół. Bo nie jestem w łóżku. Jestem w ogrodzie, siedzę na huśtawce, zaciskam mocno wokół łańcuchów – mimo iż nie założyłam rękawiczek – zgrabiałe palce.

– Co ty tam robisz, rozszczepiasz atomy? – krzyczy mój brat, stojąc w tylnych drzwiach naszego domu. – Ze sto razy już cię wołałem.

Podchodzi do mnie. Kroki stawia szeroko, szybko i pewnie, depcząc śnieg pod stopami. Prostuję kręgosłup, kładę ręce na podołku i staram się nie pokazać po sobie niczego, co by mu powiedziało, jak bardzo obce jest mi w tym momencie własne ciało.

– Więc, Edy – zaczyna, siadając koło mnie na huśtawce – słyszałem, że jesteś na mnie zła.

Staram się uśmiechnąć. Staram się jak najlepiej udawać siebie.

– Niech zgadnę, kto ci to powiedział.

– Powiedziała, że to dlatego, że nie spędzam z tobą dość czasu.

Jego półuśmiech mówi mi, że jej wierzy.

– Nie, to nie to.

– No dobrze, bo wiesz, zachowujesz się bardzo dziwnie. – Daje mi kuksańca łokciem w ramię i dodaje z uśmiechem: – Nawet jak na ciebie.

Może to moja szansa. Czy Kevin naprawdę by mnie zabił, gdybym powiedziała…? Czy mógłby mnie naprawdę zabić? Mógłby. Upewnił się, że wiem, że mógłby, gdyby chciał. Ale w tej chwili go tu nie ma. Jest za to Caelin. Żeby mnie chronić i być po mojej stronie.

– Caelinie, proszę, nie wyjeżdżaj jutro – wyrzucam z siebie, czując, jak ogarnia mnie jakaś paląca konieczność. – Nie wracaj do college’u. Po prostu mnie nie zostawiaj, dobrze? Proszę! – błagam go, prawie gotowa, żeby z wszystkiego się zwierzyć.

– Co? – pyta niemalże ze śmiechem w głosie. – Co cię napadło? Edy, muszę wrócić. Nie mam wyboru. Wiesz o tym.

– Nieprawda. Masz. Masz wybór. Mógłbyś się przenieść tutaj. Dostałeś tu stypendium, pamiętasz?

– Ale z niego zrezygnowałem. – Robi przerwę, przyglądając mi się z niepewnością. – Posłuchaj, nie wiem, co ci powiedzieć. Ty tak na serio?

– Po prostu nie chcę, żebyś wyjeżdżał.

– W porządku, teoretycznie powiedzmy, że zostanę. Okej? Ale pomyśl, co ze studiami. Jest środek roku akademickiego. Wszystkie moje rzeczy są tam. Moja dziewczyna jest tam. Moje życie jest teraz tam, Edy. Nie mogę rzucić wszystkiego i wprowadzić się z powrotem do domu po to, żebyśmy mogli spędzać razem czas, czy cokolwiek ci chodzi po głowie.

– Nie to miałam na myśli. Nie traktuj mnie jak dziecka – mówię do niego cicho.

– Nie chcę cię martwić, Edy, ale jesteś dzieckiem. – Caelin uśmiecha się, klepiąc mnie po ramieniu. – Poza tym, jak miałby poradzić sobie Kevin? Mieszkamy razem. Dzielimy się samochodem. Dzielimy się rachunkami. Wszystkim. Trochę polegamy teraz na sobie, Edy. Sprawy dorosłych. Wiesz?

– Ja też na tobie polegam. Potrzebuję cię.

– Od kiedy? – pyta ze śmiechem.

– To wcale nie jest śmieszne. Jesteś moim bratem, nie Kevina – prawie krzyczę. Drży mi głos.

– W porządku, w porządku. – Przewraca oczami. – Jeśli twoim postanowieniem noworocznym było, żeby się pozbyć poczucia humoru, to ewidentnie świetnie ci idzie. – Wstaje, jakby uznał, że rozmowa jest skończona, ponieważ powiedział, co miał do powiedzenia. – No chodź, wracajmy do środka. – Wyciąga do mnie rękę.

Czuję, jak moje stopy opierają się o śnieg. Moje nogi instynktownie zaczynają podążać za nim, jak zawsze. Moja ręka unosi się w jego kierunku. Ale gdy moje palce znajdują się tuż-tuż od jego dłoni, coś we mnie pęka. Fizycznie pęka. Gdyby moje ciało było maszyną, kółka zębate w środku zatrzymałyby się właśnie ze zgrzytem. W moich mięśniach następuje zwarcie i ciało przestaje się ruszać.

– Nie – mówię dobitnie.

Mój głos brzmi, jakby należał kogoś innego.

Caelin staje jak wryty, patrząc na mnie z góry. Zaskoczony, bo dotychczas nie powiedziałam mu „nie” ani razu w życiu. Przestępuje z nogi na nogę i lekko przechyla głowę jak pies. Wydycha obłok powietrza przez uśmiechające się usta i otwiera ramiona. Ale nie mogę dopuścić, by wypowiedział jakąkolwiek przemądrzałą uwagę, którą jego mózg właśnie próbuje wyprodukować.

– Nic nie rozumiesz! – Gdybym nie zaciskała tak mocno zębów, byłby to krzyk.

– Nie rozumiem czego? – Jego głos brzmi o oktawę za wysoko. Caelin rozgląda się wokół, jakby stał tu jeszcze ktoś, kto powinien był go we wszystko wtajemniczyć.

– Jesteś moim bratem. – Czuję, jak słowa zapadają mi się w gardle jak lawina. – Nie Kevina!

– O co ci chodzi? Wiem to!

Wstaję. Nie mogę pozwolić mu uciec, dopóki się nie dowie prawdy. Dopóki nie powiem mu, co się stało.

– Jeśli to wiesz, to dlaczego on zawsze tu jest? Dlaczego zawsze go ze sobą przywozisz? Ma swoją własną rodzinę! – Głos mi się łamie i nie mogę powstrzymać płaczu.

– Nigdy wcześniej nie miałaś problemu z tym, że spędza u nas czas. Wręcz na odwrót. – Ostatnie zdanie zawisa w powietrzu jak odgłos echa.

Spoglądam na niego. Nawet przez rozmazujące obraz łzy widzę, że jest wściekły.

– Co to znaczy – wzdrygam się – na odwrót?

– To znaczy, że może już czas sobie odpuścić to całe podkochiwanie się w nim jak uczennica? Przez jakiś czas to było słodkie, a nawet zabawne, ale już przestało, nie wydaje ci się? Robisz się przez to, bo ja wiem, wredna. Zachowujesz się jak nie ty. – A potem dodaje, bardziej do siebie: – Wiesz, pewnie powinienem był to przewidzieć. To śmieszne, bo Kevin i ja dopiero co rozmawialiśmy na ten temat.

– Co? – sapię cicho, ledwie mogąc się zmusić do podniesienia głosu chociaż odrobinę.

Nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę uwierzyć, że naprawdę to zrobił. Udało mu się nastawić mojego brata – mojego prawdziwego najlepszego przyjaciela, mojego sojusznika – przeciwko mnie.

– Nieważne – ucina.

Oddala się ode mnie, wyrzucając ręce w powietrze. A ja mogę tylko patrzeć, jak robi się coraz mniejszy, patrzeć, jak blaknie i tracąc kolory, staje się czarno-biały jak wszystko inne. Stoję tak przez jakiś czas, próbując rozszyfrować, jak za nim iść, jak się ruszyć – jak istnieć w świecie, gdzie Caelin nie stoi już dłużej po mojej stronie.

***

Tej nocy delikatnie zamykam drzwi do swojego pokoju. Przekręcam zamek o dziewięćdziesiąt stopni i szarpię za klamkę najmocniej, jak tylko mogę, żeby się upewnić, że się nie otworzą. Potem się odwracam i patrzę na łóżko – pościel i narzuta są czyste, łóżko jest zasłane. Nie wiem, jak przetrwam choćby jeszcze jedną minutę, jeżeli nie opowiem komuś o tym, co się stało. Wyciągam z kieszeni telefon i wybieram numer Mary. Ale przerywam połączenie.

Zapalam lampę pod sufitem i lampkę na biurku i wyciągam z górnej półki w szafie śpiwór. Rozkładam go na podłodze i próbuję myśleć o czymkolwiek, tylko nie o tym, dlaczego nie mogę się zmusić, żeby spać we własnym łóżku. Ni to opadam, ni to zwalam się na ziemię. Naciągam na głowę poduszkę i płaczę tak bardzo, że nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się przestać. Płaczę przez, jak mi się wydaje, całe dni. Płaczę do chwili, kiedy nie mam już łez, jakbym je wszystkie wylała, jakbym uszkodziła sobie cholerne kanaliki łzowe. Potem tylko wydaję odgłosy: łapię oddechy i pociągam nosem. Czuję, że mogłabym po prostu usnąć i się nie obudzić. W rzeczy samej niemal mam na to nadzieję.Jeśli istnieje piekło, musi bardzo przypominać szkolną stołówkę. To pierwszy dzień lekcji po przerwie świątecznej i bardzo się staram wrócić do swojego dawnego życia. Do tego, jak było. Do tego, jaka byłam.

Wydostaję się z kolejki i lustruję pomieszczenie wzrokiem, szukając Mary. W końcu dostrzegam, jak macha do mnie wysoko uniesioną w górę ręką z drugiej strony zatłoczonej, huczącej hali. Udało jej się zająć stolik w kącie pod oknami, gdzie hulają przeciągi. Każdy krok, który robię w jej stronę, jest przerywany przez ludzi, którzy przechodzą mi przed nosem, albo ludzi, którzy próbują przekrzyczeć panujący hałas, ale tak naprawdę tylko go zwiększają.

– Hej – woła do mnie Mara, kiedy się zbliżam. – Stephen dotarł tu wcześniej i zajął nam stolik. – Dziś cały dzień uśmiecha się wyjątkowo szeroko.

W zeszłym tygodniu zdjęli jej aparat ortodontyczny.

– Fajnie – udaje mi się z siebie wydusić. Wiem, że zajęcie tego stolika to jak wygranie szóstki w totka. Nie rzucając się w oczy, będziemy trudniejszym celem niż zazwyczaj. Ale potrafię obdarzyć Stephena jedynie wątłym uśmiechem.

Stephen Reinheiser, znany też jako Grubas, to miły, cichy dzieciak, którego znamy, bo jest w grupie przygotowującej wydanie rocznika¹, i który czasem siada z nami podczas obiadu. Nie do końca przyjaciel. Znajomy. Jest innym rodzajem kujona niż ja i Mara. My zapisujemy się na kółka i gramy w orkiestrze. On tymczasem nie pasuje, tak naprawdę, nigdzie. Ale to nie ma znaczenia, bo doszliśmy do cichego porozumienia. Znamy się od późnej podstawówki. Wiemy, że jego mama zmarła, kiedy był w szóstej klasie. Wiemy, że jego doświadczenia są równie tragiczne, jak nasze, o ile nie bardziej. Więc dbamy o siebie nawzajem. W znaczeniu: jeśli jednemu z nas uda się ustrzelić przyzwoity stolik na stołówce, wszyscy przy nim siadamy i nie musimy rozmawiać o tym, dlaczego to takie ważne.

– Edy? – Stephen jak zwykle jest niezdecydowany, kiedy zaczyna mówić. – Uhm, zastanawiałem się, czy nie chciałabyś pracować ze mną nad projektem z historii na lekcje Simmonsa?

– Jakim projektem?

– Tym, o którym mówił rano. Dał nam listę tematów – przypomina mi. Ale ja nic takiego nie pamiętam. Musi to być widoczne na mojej twarzy, bo Stephen otwiera swój segregator i z uśmiechem wyciąga jakąś kartkę. Przesuwa ją po stole. – Myślałem o tym: Krzysztof Kolumb – bohater czy łajdak?

Patrzę na papier po raz pierwszy w życiu, jestem tego pewna.

– Ach. Okej. Dobra. Brzmi nieźle. Kolumb.

Mara wyjmuje lusterko kompaktowe i ogląda swoje zęby po raz milionowy, obsesyjnie przejeżdżając językiem po ich gładkiej powierzchni.

– Boże, czy zęby zawsze są takie w dotyku? – pyta z roztargnieniem.

Nim któreś z nas zdąża jej odpowiedzieć, na nasz stolik spada cały grad pocisków z ziarenek kukurydzy. Mara krzyczy:

– O Boże! Fuj.

Kiedy potrząsa włosami, małe żółte kulki spadają na podłogę jedna po drugiej. Śledzę tor lotu amunicji i zatrzymuję wzrok na stoliku zajętym przez grupę chłopaków z drugiej klasy – każdy w swojej żałosnej kurtce bomberce – zgiętych wpół na krzesłach, śmiejących się do rozpuku z Mary i jej gorączkowych prób rozczesania palcami długich włosów. Słyszę jej głos niemal jak echo w mojej głowie:

– Pozbyłam się wszystkich?

Patrzę na nią, ale wydaje mi się, że to wszystko dzieje się w oddali i w zwolnionym tempie. Stephen odkłada kanapkę z mortadelą na plastikową torebkę, w której ją przyniósł, i chrząka, jak gdyby miał zaraz coś zrobić. Ale zamiast tego tylko kieruje wzrok w dół, jakby tak mocno koncentrował się na tej cholernej kanapce, że nie starcza mu już miejsca na inne myśli.

– Uwaga, leci! – słyszę, jak ktoś krzyczy.

Moja głowa podrywa się akurat w porę, żeby zobaczyć, jak jeden z chłopaków – ten z głupim uśmieszkiem i pryszczami na twarzy – bierze mnie na celownik taniej, giętkiej łyżki napełnionej zielonym groszkiem. Jego palec wskazujący lekko nagina końcówkę rękojeści.

Gorące białe światło przemyka mi przed oczami i zalewa moje serce, sprawiając, że zaczyna ono bić w niekontrolowany sposób. Unoszę się z krzesła, zanim jestem w stanie zrozumieć, że moje ciało poruszyło się tak szybko bez udziału mózgu. Pryszczaty mruży oczy, patrząc na mnie, a doping kolegów tylko poszerza jego uśmiech. Chłopak zwalnia palec jak spust. Groszkowa zawartość łyżki uderza mnie dokładnie w klatkę piersiową i spada na podłogę z lekkim, tępym, płaskim stukotem, który – mogę przysiąc – słyszę wyraźniej niż pozostałe dźwięki.

Nagle Ziemia schodzi ze swojej orbity, zatrzymuje się i cichnie na krótki moment, podczas którego oczy całego świata skupiają się mnie, stojącej tam z rozgniecioną papką z groszku na przedzie koszulki. Potem czas rusza znowu do przodu, a chwila mija. W stołówce wybucha kakofonia głosów. Ziemia wznawia swoje obroty wokół Słońca. Odgłosy ochów i krzyków zalewają moje ciało. Mózg mi się przegrzewa. I uciekam. Po prostu sobie idę.

Mam świadomość, że Mara z dłońmi obróconymi wnętrzem w stronę otępiających świateł fluorescencyjnych jarzeniówek obserwuje, jak wypadam ze stołówki. Jej usta układają się w słowa:

– Co ty wyprawiasz?

Mam świadomość, że Stephen z rozdziawioną buzią przeskakuje wzrokiem ze mnie na Marę, a potem na kanapkę. Ale nie mogę się zatrzymać. Nie mogę zawrócić. Nie mogę z powrotem tam być. Nigdy więcej. Bez przepustki, bez pozwolenia na przebywanie poza stołówką, bez jednej składnej myśli w głowie wybiegam stamtąd.

Idę szybko holem. Ledwie mogę oddychać – coś dusi mnie od środka. Jak kierowane autopilotem moje stopy przemierzają korytarz i ruszają schodami w górę, szukając miejsca, jakiegokolwiek miejsca, gdzie mogłabym po prostu być. Popycham podwójne drzwi prowadzące do biblioteki i czuję się, jakbym wyszła na zewnątrz. Rzeczy są tutaj jaśniejsze i wszystko biegnie w wolniejszym tempie. Moje serce dopasowuje się do tego rytmu, gdy tak stoję w wejściu. Tylko kilkoro dzieciaków siedzi rozproszonych po całej bibliotece. Nikt nawet nie podnosi głowy.

Otwierają się drzwi za stanowiskiem wypożyczeń i zwrotów. Przechodzi przez nie pani Sullivan z naręczem książek. Uśmiecha się do mnie bardzo ciepło.

– Witaj. W czym mogę ci pomóc? – pyta, odkładając książki na ladę.

Proszę mnie schować, chcę jej powiedzieć. Proszę mnie schować przed światem i nigdy nie wyrzucić mnie przez te drzwi za moimi plecami. Ale tego nie robię. Nie mówię nic. Nie mogę.

– Wejdź dalej. – Zachęca mnie gestem. – Tu jest formularz do wpisu – mówi mi, przesuwając w moją stronę podkładkę z kilkoma kartkami.

Biorę długopis przywiązany sznurkiem do szczytu podkładki. Czuję się, jakbym trzymała między palcami chińską pałeczkę do jedzenia. Ręka mi się trzęsie, kiedy przyciskam go do papieru. Trzeba wypełnić pola z datą, imieniem, godziną i lekcją, z jakiej się przyszło. Musimy to robić za każdym razem, gdy dokądś idziemy albo skądś wracamy.

Pani Sullivan patrzy na bazgroły, które mają być moim imieniem.

– Możesz mi powiedzieć, jak masz na imię? – pyta delikatnie.

– Eden – odpowiadam cicho.

– Eden, w porządku. I skąd tu przyszłaś?

Opuściłam to pole. Otwieram usta, ale nie wydobywa się z nich żadne dźwięk. Pani Sullivan spogląda na mnie i znów się uśmiecha.

– Ze stołówki. Nie mam pozwolenia, żeby tu być – przyznaję, czując się jak uciekinier.

Oczy zachodzą mi łzami, kiedy patrzę na nią przez szerokość biurka.

– Nie szkodzi, Eden – mówi miękko.

Wycieram oczy rękawem.

– Wiesz, myślę, że mam coś, co sobie z tym poradzi. – Kiwa głową w kierunku zielonych plam na mojej koszulce. – Chodź ze mną do biura.

Pchnięciem otwiera drzwiczki z boku lady i wprowadza mnie do środka.

– Usiądź – mówi mi, zamykając za nami drzwi.

Przetrząsa szuflady biurka, wyciągając stosy długopisów, ołówków i kolorowych zakreślaczy. Jej biuro jest jasne i ciepłe. W kącie stoi stolik zastawiony różnymi roślinami, na ścianach wiszą postery o książkach i bibliotekarzach oraz duży plakat zachęcający do czytania, z prezydentem uśmiechającym się i trzymającym w rękach książkę. Na innym napisano: Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy – Cyceron.

– Aha! Tu jest! – Podaje mi jeden z tych podręcznych odplamiaczy w sztyfcie. – Zawsze mam jakiś pod ręką, bo jestem dość niezgrabna i ciągle coś na siebie wylewam. – Uśmiecha się, patrząc, jak przyciskam gąbczastą końcówkę markera do plam na koszulce.

– Proszę nie kazać mi tam wracać – błagam ją, zbyt zdesperowana i wyczerpana, żeby nawet próbować udawać, że nie jestem zdesperowana i wyczerpana. – Czy myśli pani, że mogłabym się zgłosić na ochotnika do pracy w bibliotece podczas przerwy obiadowej? Albo coś?

– Chciałabym móc się zgodzić, Eden – przerywa mi pani Sullivan, marszcząc czoło. – Ale niestety na tej godzinie wszystkie miejsca dla ochotników są już zajęte. Jednak myślę, że świetnie byś tutaj pasowała. Naprawdę. Może mogłabyś tu przychodzić kiedy indziej? W czasie przeznaczonym na pracę własną?

– Jest pani na sto procent pewna, że nie znajdzie się dla mnie miejsce teraz? Bo naprawdę nie mogę dłużej chodzić na obiad. – Czuję, że oczy znów mnie palą i zaczynają łzawić.

– Mogę zapytać dlaczego?

– Nooo… To sprawa osobista.

Prawda jest jednak taka, że to upokarzające. To zbyt upokarzające chodzić na stołówkę, musieć się chować po kątach, a i tak zostawać celem ataków jedzeniem, i nie potrafić nic z tym zrobić, podczas gdy twoi przyjaciele zbyt się boją, żeby stanąć w twojej – albo w swojej – obronie. Zwłaszcza kiedy zostałaś właśnie zaatakowana we własnym domu, we własnym łóżku, i tam też nie potrafiłaś stanąć w swojej obronie. W tym jednym miejscu, gdzie powinnaś być bezpieczna. Z tych wszystkich powodów to sprawa osobista. I nie ma dobrej odpowiedzi na pytania w rodzaju „dlaczego”, nie kiedy ta kobieta patrzy na mnie tak ciepło, oczekując, że usłyszy powód, któremu będzie mogła jakoś zaradzić. Ale ponieważ nie może nic poradzić na moją sytuację, chrząkam i powtarzam:

– Osobista.

– Rozumiem. – Patrzy w dół, na swoje paznokcie, i smutno się uśmiecha.

Już mam wstać i wyjść, kiedy coś w jej twarzy się zmienia. Wygląda tak, jakby rozważała, czy nie pozwolić mi się wpisać na listę ochotników tak czy owak. Jakby miała się nade mną zlitować.

– Cóż – zaczyna – od pewnego czasu rozpatruję pewien pomysł i może by ci się on spodobał?

Przysuwam się bliżej, dosłownie przechylając się na krawędzi krzesła.

– Myślałam o tym, żeby może zorganizować kółko czytelnicze dla uczniów. Klub książkowy, który spotykałby się na godzinie obiadowej. Byłby otwarty dla wszystkich, którzy chcieliby poczytać coś więcej niż lektury. Taka nieformalna grupa dyskusyjna. Byłabyś zainteresowana czymś takim?

– Tak! Tak, jak najbardziej, tak! Kocham książki. – Potem dodaję spokojniej: – To znaczy, kocham czytać, więc myślę, że klub książkowy byłby, no, świetny. – Muszę na siłę powstrzymywać usta przed wytwarzaniem kolejnych dźwięków.

– Dobrze. To wspaniale. Posłuchaj: zgodnie ze statutem szkoły każde kółko musi mieć co najmniej sześciu członków, żeby mogło oficjalnie rozpocząć działalność. Więc zacznijmy od najważniejszego: znasz jeszcze kogoś, kto byłby zainteresowany uczestnictwem?

– Tak. Tak myślę. Może dwie osoby. Jedną na pewno.

– To dobry początek. Jeśli naprawdę chcesz to rozkręcić, będziesz musiała wykonać trochę pracy u podstaw, w porządku? Bo moja rola tutaj ma się zasadniczo sprowadzać do koordynacji i doradztwa z upoważnienia biblioteki. Samo kółko w praktyce powinno być prowadzone i zarządzane przez uczniów. To twoja grupa, nie moja. Rozumiesz?

– Tak, tak. Czyli co muszę teraz zrobić, żeby klub mógł powstać?

– Możesz zacząć od przygotowania plakatów informacyjnych i rozwieszenia ich w szkole. Zorientuj się, ile osób będzie zainteresowanych.

– Mogę to zrobić. Mogę to zrobić natychmiast!

Śmieje się lekko.

– Nie musisz robić tego natychmiast, chociaż doceniam twój entuzjazm. Tak naprawdę nie musisz tego robić wcale. Możesz nad tym pomyśleć przez jakiś czas, jeśli chcesz.

– Nie, jestem pewna. Naprawdę chcę się w to zaangażować.

– No to w porządku. W takim razie po południu zajmę się robotą papierkową.

– Cudownie! – wołam. Mój głos wznosi się i drży, a ja muszę się powstrzymywać przed przeskoczeniem przez biurko i zarzuceniem jej rąk na szyję. – Fantastycznie!

Natychmiast zabieram się za przygotowywanie plakatów. Przed końcem zajęć lekcyjnych cała szkoła jest już nimi oblepiona.

------------------------------------------------------------------------

1. W niektórych szkołach w Stanach Zjednoczonych uczniowie i nauczyciele dokumentują wydarzenia z życia szkoły w danym roku i publikują je w formie albumu zawierającego fotografie, opisy kółek i stowarzyszeń działających w szkole, relacje z wydarzeń kulturalnych i sportowych .W sobotę rano, dokładnie o dziesiątej, dzwoni dzwonek do drzwi. Wołam ze swojego pokoju, że otworzę, ale mama jest szybsza. Wchodzę do salonu dokładnie w chwili, kiedy wpuszcza mojego gościa.

– Dzień dobry! Ty musisz być Stephen. Wejdź, proszę. Nie stój na deszczu.

– Dziękuję, pani McCrorey – mówi Stephen, wchodząc ostrożnie do środka.

Woda ścieka z niego i tworzy kałuże na podłodze, co, jak wiem, doprowadza mamę do apopleksji, choć tego nie okazuje.

Stoję i patrzę, jak Stephen podaje jej kurtkę i parasol. Patrzę, jak osoba, która zna mnie w jednym bardzo konkretnym kontekście, przekracza granicę, o której nigdy nie dyskutowaliśmy, i zaczyna mnie poznawać od zupełnie innej strony.

– Możesz zostawić buty na tej wycieraczce – sugeruje mama Stephenowi, chcąc mieć pewność, że zdejmie swoje mokre adidasy, zanim odważy się wstąpić na dywan.

To jest dom zdecydowanie z tych w rodzaju żadnych-butów-na-pokojach. Kiedy tak przyglądam się, jak Stephen staje w salonie w samych skarpetkach, sprawiając wrażenie bardzo skrępowanego, uświadamiam sobie, że mamy powody czuć się niezręcznie.

– Cześć, Stephenie – odzywam się w końcu, dbając o to, żeby się uśmiechać. W odpowiedzi on też się uśmiecha. Wydaje mi się, że moja obecność przynosi mu ulgę. – Wejdź dalej. Pomyślałam sobie, że możemy pracować przy stole.

– Pewnie – mamrocze, podążając za mną, kiedy prowadzę go do jadalni.

Siadamy i Stephen wyciąga z plecaka zeszyt. Ja poprawiam stos książek o Kolumbie, które wypożyczyłam z biblioteki.

– No to nad czym pracujemy, Minnie? – pyta tata zbyt głośno, pojawiając się nagle w drzwiach między kuchnią a jadalnią z kubkiem parującej kawy w dłoni.

Stephen podskakuje na krześle, a potem obraca się, żeby spojrzeć na mojego tatę.

– Tato, to Stephen. Stephenie, to mój tata. Mamy do zrobienia projekt z historii. O Kolumbie.

Próbuję bezgłośnie prosić tatę, żeby tego nie przeciągał. I on, i mama zrobili wielką sprawę z tego, że odwiedza mnie chłopak. Zanim Stephen przyszedł, powiedziałam im, że to wcale nie tak. Że nie myślę o nim w ten sposób. Wydaje mi się, że nigdy nie pomyślę o nikim w ten sposób.

– Musimy zdecydować, czy był bohaterem, czy łajdakiem.

– Aha. Rozumiem. – Tata uśmiecha się szeroko i przechodzi do salonu.

– Kto to jest Minnie? – szepcze Stephen.

– Nie pytaj. – Przewracam oczami.

– A więc przestałaś chodzić na obiady w tym tygodniu? – Brzmi to jak pytanie. – Przepraszam.

– Za co?

– Za to, co się stało w poniedziałek. Na stołówce. Żałuję, że się wtedy nie odezwałem. Powinienem był się odezwać. Nienawidzę tych gości, to matoły.

Wzruszam ramionami.

– Czy Mara zapytała cię o klub książkowy?

Kiwa głową.

– Zapiszesz się? Potrzebujemy więcej ludzi. Co najmniej sześć osób. Pani Sullivan jest naprawdę miła. Przez cały tydzień pozwalała mi spędzać przerwę obiadową w bibliotece. – Staram się, żeby zabrzmiało to fajniej, niż pewnie jest w rzeczywistości. – Wiesz, wydaje mi się, że ona to łapie.

– Co łapie?

– No, jak wygląda życie w szkole. Że istnieją te wszystkie głupie kliki i zasady, których powinno się przestrzegać, choć są zupełnie bez sensu, i całą resztę. – Hamuję się, żeby nie paplać dalej.

Czasem zapominam, że nie powinniśmy o tym rozmawiać. Mamy to tylko akceptować. Mamy myśleć, że to nasz problem. I mamy sobie poradzić z tym, jakby to był nasz problem, chociaż nie jest.

A jednak Stephen tylko się na mnie gapi w dziwny sposób.

– Znaczy, ty to łapiesz, nie? – pytam.

Jak mógłby tego nie łapać? – myślę sobie. Wystarczy na niego spojrzeć. Totalny kujon. Z nadwagą. Bez przyjaciół.

– No – mówi wolno. – Taaa, łapię to. Po prostu nikt nigdy tego tak nie ujął. – Patrzy na mnie tak, jak nigdy wcześniej na mnie nie patrzył, jakbym podzieliła się z nim wielkim sekretem, o którym nic nie wiedział.

– Tak czy owak, zastanów się nad klubem, dobrze? – Robię przerwę i nabieram oddechu. – To co, Kolumb?

– Tak – odpowiada z roztargnieniem.

– Więc co myślisz? – Próbuję przekierować rozmowę na nasz projekt i jak najdalej od tej niebezpiecznej szczerości. – Bohater czy łajdak?

– Nie wiem – mówi Stephen, ciągle zamyślony. – Przeczytałem w necie, że mnóstwo ludzi dotarło tu przed Kolumbem. Znaczy, rdzenni Amerykanie oczywiście żyli tu zawsze. Ale byli też Wikingowie albo ludzie z Afryki, a nawet z Chin, którzy dopłynęli tu wcześniej.

– Też o tym czytałam.

– Wygląda na to, że Kolumb odkrył Amerykę ostatni, nie pierwszy – śmieje się Stephen.

– Prawda – zgadzam się. – I czytałam te wszystkie książki z biblioteki. – Otwieram jedną i przesuwam ją w jego kierunku. – Wiedziałeś, że on porywał tych wszystkich ludzi i odcinał im uszy albo nosy, albo coś, i odsyłał ich z powrotem do ich wiosek jako ostrzeżenie? – Wskazuję na jedną z ilustracji. – Ludzie Kolumba robili, co chcieli.

Stephen odczytuje z książki:

– Właśnie: jedzenie, złoto, niewolnictwo, gwałt… – Wzdrygam się na dźwięk tego słowa, ale Stephen czyta dalej. – Cholerka, tu jest napisane, że rdzennym mieszkańcom kazano oddawać taką ilość złota, której nikt nie mógł zebrać, więc kiedy im się nie udawało, odcinano im ręce, żeby się wykrwawili. A kiedy uciekali, wysyłano za nimi psy, żeby ich złapały, a potem palono ich żywcem! To chore! – Stephen w końcu na mnie patrzy.

– Myślę, że się zdecydowaliśmy. Łajdak, nie?

– Łajdak! – zgadza się Stephen. – Dlaczego w ogóle zaczęliśmy świętować Dzień Kolumba? – Uśmiecha się. – Powinniśmy odwołać to święto.

– Aha. To, że kogoś zawsze postrzegano jako kogoś niesamowitego, jako bohatera, nie znaczy jeszcze, że to prawda. Albo że taki jest w istocie – mówię.

Stephen kiwa głową.

– No właśnie.

– Może tak naprawdę ten ktoś jest niedobrym człowiekiem. Tylko nikt nie chce zobaczyć, jaki on naprawdę jest. Wszyscy wolą wierzyć w kłamstwa i nie zauważać szkód, które wyrządził. I to niesprawiedliwe, że ludziom udaje się uniknąć odpowiedzialności za wszystkie okropne rzeczy, które zrobili, i nigdy nie ponoszą żadnych konsekwencji. Sprawiają, żeby wszyscy wierzyli, że… – przerywam, bo prawie nie mogę złapać oddechu.

A kiedy spoglądam na zdezorientowaną twarz Stephena, uświadamiam sobie, że prawdopodobnie mówię nie tylko o Kolumbie.

– No tak – wzdycha Stephen. – Wiem. Zgadzam się w zupełności.

– Okej. Okej, w porządku.

– Wiesz, co powinniśmy zrobić? – pyta Stephen z coraz bardziej błyszczącymi oczami. – Powinniśmy zrobić takie plakaty, poszukiwany żywy lub martwy, o Kolumbie i jego pomocnikach. I wypisać na nich ich zbrodnie i inne takie. – Uśmiecha się. – Co ty na to?

Odpowiadam uśmiechem.

– Dobry pomysł. Podoba mi się.No więc wczoraj stało się coś naprawdę dziwnego – mówię Marze, kiedy zaczynamy po szkole naszą wędrówkę w stronę domu.

– Ooooo! Co? – pyta z przejęciem.

– Więc ten gość, Josh Miller… z ostatniej klasy, ten, co gra w koszykówkę. Wiesz, o kim mówię?

– No jasne.

– Właśnie. Jasne. W każdym razie zagadał do mnie. W sensie, sam zagadał. Prawie jakby… Nie wiem. Nieważne. To głupie – śmieję się.

– Co? Nie! Teraz to już na pewno musisz mi opowiedzieć. Wciągnęłam się!

– Dobrze. Ale wierz mi, wiem doskonale, jak idiotycznie to zabrzmi – ostrzegam ją.

– Och. Mój. Boże. Po prostu mi powiedz – domaga ze śmiechem.

– Wiesz, że zrezygnowałam z orkiestry? No to wpisali mi pracę własną na tej lekcji. I on też tam chodzi. Josh, znaczy. I kiedy nie miałam gdzie usiąść, zrobił dla mnie miejsce koło siebie. I potem próbował ze mną gadać, prawie jakby chciał, no, poznać mnie bliżej. – Czekam, aż Mara wybuchnie śmiechem, ale ona po prostu na mnie patrzy. – W sensie, jakbym mu się spodobała – wyjaśniam.

– Okej, przede wszystkim czemu myślałaś, że sobie pomyślę, że to głupie? A po drugie… JUUU-HUUUU! – krzyczy i podskakuje kilka razy na samym środku ulicy. – TAAAAAAAK!

– O rany, przestań natychmiast. Oszalałaś – wrzeszczę.

Ale obie zwijamy się ze śmiechu.

– No to co się stało potem? – pyta Mara. Powoli się uspokaja i próbuje złapać oddech.

– Co masz na myśli? Nic się nie stało. A miało coś się stać?

– Pytam, jak się rozstaliście. Co dokładnie ci powiedział?

– Że jutro zajmie mi miejsce obok.

– Znakomicie – woła. – No więc jutro…

– Chwila – przerywam jej. – Jutro mnie tam już nie będzie.

– Jak to nie?

– Nooo… Tak jakby wpisałam się na listę ochotników do pracy w bibliotece… – przyznaję się.

Mara wpatruje się we mnie bez mrugnięcia okiem. Uśmiech momentalnie spełza jej z twarzy.

– Czyś ty się uderzyła w głowę?

– Myślisz, że powinnam była zostać na pracy własnej?

– Aha! – wykrzykuje. – Edy, oczywiście. Niczego się nie nauczyłaś przez te wakacje?

Ruszamy dalej. Rozmyślam przez kilka minut nad jej słowami. Mara co chwilę zerka na mnie i kręci głową, ciągle wydając wkurzone sapnięcia. Od czasu do czasu wzdycha:

– Och, Edy.

– Masz rację – mówię jej, kiedy dochodzimy do rogu, gdzie się rozstajemy. – Masz absolutną rację. Nie wiem, czemu to zrobiłam. Chyba się po prostu przestraszyłam.

– Przestraszyłaś się czego? To Joshua Miller. To wspaniała sprawa, Edy.

Wzruszam ramionami. Bo nie mogę jej dokładnie wyjaśnić, co mam na myśli. I wiem, że nawet gdybym mogła, nie byłaby w stanie mnie zrozumieć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: