Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Co się wydarzyło w Madison County - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Co się wydarzyło w Madison County - ebook

Druga po „Czułych słówkach” powieść wydana w ramach serii filmowej.

Robert Kincaid, fotograf pracujący dla „National Geographic”, przyjeżdża do hrabstwa Madison, by zrobić zdjęcia krytych mostów. Przez przypadek poznaje Francescę Johnson, gospodynię domową.

Francesca wraz z mężem i dwójką dzieci prowadzą spokojne farmerskie życie. Między Robertem a Franceską zaczyna nawiązywać się uczucie, coraz bardziej zbliżają się do siebie. Ich romans trwa tylko 4 dni, ale te 4 dni dla obojga staną się jednymi z najważniejszych w życiu. Do końca życia oboje trzymają w tajemnicy to, co się między nimi wydarzyło. Dopiero po śmierci Franceski dzieci dowiadują się o romansie ich matki.

„Co się wydarzyło w Madison County” w 1995 roku przeniósł na wielki ekran Clint Eastwood. W docenianym i bardzo popularnym filmie wystąpili między innymi Meryl Streep i Clint Eastwood.

Pierwsza książka z serii filmowej, „Czułe słówka” Larry`ego McMurtry, jest już w sprzedaży. Wkrótce nakładem wydawnictwa Prószyński Media ukaże się Mały wielki człowiek Thomasa Bergera.

Widział ją całą. Powinien był odejść stąd wcześniej, a nawet jeszcze teraz mógłby to zrobić. Rozsądek nakazywał mu: „Odejdź, Kindcaid, wróć na szlak. Zrób zdjęcia mostów, pojedź do Indii. Po drodze zatrzymaj się w Bangkoku u córki handlarza jedwabiem, która poznała wszystkie sekrety ekstazy istniejące od zarania świata. Pływaj z nią nago i nasłuchuj jej krzyków, gdy już zanurzysz się w nią w porze zmierzchu. Uciekaj - ponaglał go głos - zanim to, co się tutaj dzieje, stanie się silniejsze od ciebie". Ale powolne uliczne tango już brało go w swoje władanie dźwiękami akordeonu dochodzącymi nie wiadomo skąd. Muzyka niosła ze sobą obietnicę czegoś nieuchronnego, przełamywała jego opory, aż stało się jasne, że nie ma innej drogi, poza tą ku Francesce Johnson.

Piękna historia miłosna, pozostanie z tobą długo po tym, jak skończysz czytać ostatnią stronę.

Terence Stamp

Wszyscy marzymy o przypadkowym spotkaniu, takiej chwili, gdy czujemy, że naprawdę żyjemy. Waller pokazuje nam, że wszystko jest możliwe.

„Sunday Telegraph"

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8069-809-3
Rozmiar pliku: 355 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POCZĄTEK

Są pieśni, które wznoszą się znad błękitnej trawy, z kurzu tysięcy polnych dróg. Ta jest jedną z nich. Było późne jesienne popołudnie 1989 roku. Siedziałem przy biurku i patrzyłem w migoczący punkcik na ekranie komputera. Nagle zadzwonił telefon.

Po drugiej stronie linii znajdował się człowiek nazwiskiem Michael Johnson pochodzący z Iowa. Obecnie mieszkaniec Florydy. Przyjaciel z rodzinnego stanu przysłał mu jedną z moich książek. Michael i jego siostra Carolyn przeczytali ją. A teraz chcieliby opowiedzieć pewną historię, która ich zdaniem może mnie zainteresować. Michael nie zdradził żadnych szczegółów, nie chciał powiedzieć nic o samej historii, gotów był jednak z Carolyn przyjechać do Iowa i porozmawiać ze mną.

Zaintrygowało mnie bardzo, że byli zdecydowani przebyć taki szmat drogi dla jakiejś tam opowieści, chociaż samą propozycję przyjąłem ze sceptycyzmem. Ale oczywiście zgodziłem się na spotkanie z nimi w tydzień później, w Des Moines.

W Świątecznej Gospodzie koło lotniska przywitaliśmy się i przedstawiliśmy sobie. Skrępowanie ustępowało powoli. Usiedliśmy przy stole, ja po jednej stronie, oni po drugiej, na dworze zapadał zmierzch, prószył śnieg.

Wymusili na mnie obietnicę: jeśli nie zdecyduję się opisać tej historii, nigdy nie ujawnię ani tego, co wydarzyło się w Madison County w roku 1965, ani niczego, co w związku z tym działo się potem przez kolejne dwadzieścia cztery lata. W porządku, to brzmiało całkiem rozsądnie. Ostatecznie była to ich opowieść, nie moja.

Potem słuchałem. Słuchałem uważnie i zadawałem wiele pytań. A oni opowiadali. Mówili i mówili. Carolyn nie kryła łez, Michael jakoś się trzymał, ale z trudem. Pokazali mi dokumenty, wycinki z gazet i strony dziennika zapisane przez ich matkę, Francescę.

Kelnerka przychodziła i odchodziła. Zamawialiśmy kolejne kawy. W czasie gdy oni mówili, przed moimi oczami pojawiały się obrazy. Najpierw zawsze muszą być obrazy, dopiero później przychodzą słowa. I usłyszałem słowa, ujrzałem je zapisane na kartkach. Jakoś tuż po północy zgodziłem się opisać tę historię. A przynajmniej spróbować opisać.

Decyzja, żeby podać to, co wiedzieli, do wiadomości publicznej, nie była dla nich łatwa. Chodziło przecież o ich matkę, a w pewien sposób także o ojca. Michael i Carolyn zdawali sobie sprawę, że ogłoszenie tej historii pociągnie za sobą plotki, które mogą rzucić cień na pamięć Richarda i Franceski Johnsonów.

Jednak oboje czuli, że w świecie, gdzie wszelkie osobiste związki uległy destrukcji, a miłość stała się sprawą umowy, ich niezwykła historia warta jest opowiedzenia. Uwierzyłem im wtedy, a teraz jeszcze mocniej jestem przekonany, że mieli rację.

Badając tę sprawę i pisząc książkę, trzykrotnie jeszcze prosiłem ich o spotkanie. Za każdym razem bez słowa sprzeciwu przyjeżdżali do Iowa. Tak bardzo pragnęli, żeby wydarzenia zostały opowiedziane wiernie! Trochę rozmawialiśmy, a potem nieśpiesznie jeździliśmy drogami hrabstwa Madison, a oni pokazywali mi miejsca, które odegrały ważką rolę w tej opowieści.

Historia, tak jak ją tutaj spisuję, oparta jest – poza relacją Michaela i Carolyn – na dzienniku Franceski Johnson, informacjach, które zdobyłem, poszukując bardzo dyskretnie materiałów na północnym zachodzie Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza w Seattle i Bellingham, a także, oczywiście, w hrabstwie Madison, wiadomościach z fotoreportażu Roberta Kincaida oraz tych, których udzielili mi współpracujący z nim dziennikarze. Podzielili się ze mną swoją wiedzą również specjaliści od sprzętu fotograficznego. Ponadto spędziłem długie godziny na owocnych rozmowach ze starszymi ludźmi w Barnesville, którzy pamiętali Kincaida z jego chłopięcych lat.

W zrekonstruowanie tej historii włożono zatem wiele wysiłku, luki jednak pozostały. Zaprawiłem ją szczyptą własnej wyobraźni, ale dopiero wtedy, kiedy poznałem już na tyle Francescę Johnson i Roberta Kincaida, że mogłem zaufać własnym sądom. Wierzę święcie, że bardzo zbliżyłem się do tego, co zaszło naprawdę.

Najbardziej brakowało mi szczegółów podróży Kincaida przez północne stany Ameryki. Wiemy, że przedsięwziął taką wyprawę, ponieważ opublikował z niej fotografie, no i w redakcji pisma pozostały jeszcze jego odręczne notatki; wspomina o tym również Francesca Johnson w swoim dzienniku. Używając tego wszystkiego jako przewodnika, przebyłem tę samą drogę, która powiodła go od Bellingham do Madison Coun­ty w sierpniu 1965 roku. Kiedy zbliżałem się do kresu mej podróży, czułem, że w jakimś stopniu stałem się Robertem Kincaidem.

Przy tym największym wyzwaniem podczas tych poszukiwań i później, gdy już pisałem, było dla mnie samo odkrywanie osobowości Kincaida. Okazał się postacią trudno uchwytną. Chwilami wydawał się zupełnie zwyczajny. Kiedy indziej zaś wręcz nieziemski, można by rzec – eteryczny. W pracy był profesjonalistą w każdym calu. A jednak postrzegał samego siebie jako szczególny gatunek zwierzęcia płci męskiej, który staje się jakby przestarzały w coraz bardziej zorganizowanym świecie. Użył kiedyś sformułowania „okrutny lament”, mówiąc o swej reakcji na upływający czas. A Francesca Johnson scharakteryzowała go jako żyjącego „w dziwnych, nawiedzonych obszarach, odległych od miejsc, gdzie obowiązuje darwinowska logika”.

Jeszcze dwa intrygujące pytania pozostają bez odpowiedzi. Po pierwsze, nie byliśmy w stanie ustalić, co się stało z archiwum fotograficznym Kincaida. Ze względu na charakter jego pracy powinny zostać po nim tysiące, może nawet setki tysięcy zdjęć. Nigdy ich nie odnaleziono. Możemy tylko domniemywać – opierając się na tym, jak widział samego siebie i swoje miejsce w świecie – że zniszczył je tuż przed śmiercią.

Drugie pytanie wiąże się z jego życiem w latach 1975–1982. Informacje na ten temat są bardzo skąpe. Przez kilkanaście lat zarabiał na swe skromne potrzeby, wykonując portrety, najpierw w Seattle, a potem w okolicach Puget Sound. Poza tym nie wiemy prawie nic. Jedyną ciekawostką jest, że wszystkie wysyłane do niego przez ubezpieczenia społeczne czy związek kombatantów listy wracały z jego odręczną notatką „Odesłać do nadawcy”.

Praca nad tą książką zmieniła moje spojrzenie na świat i mój sposób myślenia. Ale przede wszystkim pozbyłem się pewnej dozy cynizmu w sprawach dotyczących stosunków między ludźmi. Poznając Francescę Johnson i Roberta Kincaida, odkrywałem, że relacje takie bywają znacznie głębsze, niż dotychczas przypuszczałem. Być może i wy doświadczycie tego samego, czytając tę książkę.

Nie będzie to proste. W coraz bardziej brutalnym świecie możemy egzystować tylko, budując własny pancerz, pod którym skrywamy wrażliwość. Nie jestem pewien, gdzie kończy się wielka namiętność, a zaczyna rzewna ckliwość, ale ponieważ nauczyliśmy się wyśmiewać tę drugą, a etykietkę sentymentalizmu przyczepiać prawdziwym i silnym uczuciom, trudno będzie nam wejść do królestwa delikatności, w którym rozgrywa się historia Franceski Johnson i Roberta Kincaida. Wiem, że sam musiałem pokonać w sobie tę skłonność, kiedy zacząłem pisać.

Jednakże jeśli podejdziecie do opisanej na dalszych stronach historii ze świadomym zawieszeniem niewiary, żeby użyć słów Coleridge’a, z pewnością doświadczycie tego samego co ja. W tym obszarze serca, którego nie dotknęła obojętność, możecie nawet odnaleźć, tak jak Francesca Johnson, miejsce, by zatańczyć raz jeszcze.

Lato 1991ROBERT KINCAID

Rano 8 sierpnia 1965 roku Robert Kincaid zamknął drzwi swego niewielkiego, dwupokojowego mieszkania na trzecim piętrze huczącego niczym ul domu w Belling­ham, w stanie Waszyngton. Zszedł na dół drewnianymi schodami, niosąc przewieszony przez ramię plecak ze sprzętem fotograficznym, a w ręce torbę. Minął hol i znalazł się na niewielkim podwórku, gdzie na parkingu dla lokatorów stała jego furgonetka marki Chevrolet.

W samochodzie leżał już jeden średniej wielkości plecak, lodówka podróżna, dwa statywy, kilka kartonów cameli, termos i torba z owocami, a z tyłu gitara w pokrowcu. Kincaid umieścił plecaki na siedzeniu, a lodówkę i statywy na podłodze. Wdrapał się na tył samochodu, wetknął gitarę i torbę w sam kąt, zabezpieczając je kołem zapasowym, a wszystko związał sznurem. W wolne miejsca wepchnął czarny brezent.

Wreszcie usiadł za kierownicą i zapalił papierosa, sprawdzając w myślach, czy zabrał, co należy: dwieście rolek różnego typu filmów, przeważnie o niskiej czułości kodachrom, statyw, podręczną lodówkę, trzy aparaty i pięć obiektywów, parę dżinsów i spodnie khaki na zmianę, kilka koszul oraz starą ukochaną kamizelkę z wieloma kieszeniami, która od lat służyła mu wiernie w wyprawach fotograficznych. Dobra. Jeśli poza tym czegoś zapomniał, zawsze może dokupić po drodze.

Kincaid miał na sobie sprane lewisy i znoszone buty z cholewkami, koszulę khaki, od której odcinały się pomarańczowe szelki. Do szerokiego skórzanego paska przypiął szwajcarski scyzoryk, jeszcze w oryginalnej pochwie.

Spojrzał na zegarek, który wskazywał ósmą siedemnaście. Silnik zaskoczył za drugim przekręceniem startera. Kincaid cofnął samochód, wrzucił drugi bieg i ruszył powoli rozsłonecznioną aleją. Przejechał ulicami Bellingham, kierując się na południe międzystanową numer 11, potem kilka mil wzdłuż wybrzeża, a wreszcie ruszył na wschód autostradą, która doprowadziła go do szosy numer 20.

I tak jadąc pod słońce, rozpoczął długą, krętą drogę przez Góry Kaskadowe. Lubił te okolice, a nic go nie goniło, więc od czasu do czasu zatrzymywał się, notował uwagi na temat interesujących wypraw, które mógłby podjąć w przyszłości, albo robił coś, co nazywał „zdjęciami ku pamięci”. Dzięki nim przypomni sobie kiedyś miejsca, do których będzie mógł powrócić, by się im uważniej przyjrzeć. Już późnym popołudniem dojechał do Spokane i skręcił na szosę międzystanową numer 2. Nią przez północne stany zamierzał dotrzeć aż do Duluth w Minnesocie.

Po raz tysięczny żałował, że nie ma psa, na przykład golden retrievera, który dotrzymywałby mu towarzystwa zarówno w takich wyprawach, jak i w domu. Ale tak często wyjeżdżał, również za ocean, że to nie byłoby w porządku wobec zwierzaka. Jednak myśl wciąż wracała. Za kilka lat będzie już za stary, by się tak włóczyć.

– Wtedy wezmę sobie psa – oświadczył iglastej zieleni migającej za oknami.

Zawsze kiedy podróżował, wpadał w rozmowny nastrój. Do tego też pies by się przydał. Robert Kincaid był człowiekiem samotnym, tak samotnym, jak to tylko możliwe: jedynak, oboje rodzice już nie żyli, z dalszymi krewnymi stracił kontakt, a bliskich przyjaciół nie miał.

Wiedział, jak nazywa się właściciel sklepiku spożywczego na rogu ulicy, przy której mieszkał, oraz szef sklepu fotograficznego, gdzie zaopatrywał się w materiały. No i jeszcze utrzymywał dość oficjalne zawodowe kontakty z kilkoma redaktorami pism, dla których robił zdjęcia. Poza tym nikogo właściwie dobrze nie znał. Cyganie z trudem zaprzyjaźniają się z innymi ludźmi, a on miał duszę Cygana.

Pomyślał o Marian. Odeszła od niego dziewięć lat temu, po pięciu latach małżeństwa. Skoro on miał teraz pięćdziesiąt dwa lata, ona musiała już dobiegać czterdziestki. Marian marzyła, że zostanie piosenkarką muzyki country. Znała wszystkie ballady Weaverów i śpiewała je całkiem ładnie po lokalach Seattle. W tamtych czasach, o ile tylko był w domu, woził ją na występy, a potem siedział jeszcze chwilę na sali, gdy śpiewała.

Jego długie nieobecności – niekiedy dwu- lub trzymiesięczne – nie posłużyły ich małżeństwu. Zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy decydowali się na ślub, wiedziała, jak wygląda jego praca, ale wydawało im się, że jakoś sobie z tym poradzą. Nie udało się. Po powrocie z Islandii już jej nie zastał. Czekała na niego tylko kartka: „Robercie, nie ma sensu ciągnąć tego dłużej. Zostawiam ci gitarę. Pozostańmy w kontakcie”.

Nie zobaczył jej więcej. Ona się nie odezwała, a kiedy rok później nadeszły papiery rozwodowe, prosiła go tylko o wolność, nic ponadto. Podpisał je, a następnego dnia złapał samolot do Australii.

Na nocleg zatrzymał się w Kalispell w Montanie, bardzo późnym wieczorem. Przytulna Gospoda wyglądała na niezbyt drogą i taka właśnie była. Zaniósł rzeczy do pokoju wyposażonego w stojące lampki, jedną z przepaloną żarówką. Leżał na łóżku, czytał Zielone wzgórza Afryki i pił piwo. Czuł zapach papierni w Kalispell. Rano przez czterdzieści minut biegał, zrobił pięćdziesiąt pompek, a na koniec ćwiczył mięśnie rąk, używając zamiast ciężarków aparatów fotograficznych.

Minąwszy górzystą Montanę, skierował się do Dakoty Północnej, której płaski, monotonny krajobraz wydał mu się równie fascynujący, jak góry czy morze. Miejsce to miało jakąś surową urodę. Zatrzymywał się kilka razy, wyciągał statyw i robił czarno-białe zdjęcia starych budynków farmerskich. Okolica przemawiała do jego charakteru minimalisty. Rezerwaty Indian wywołują uczucie przygnębienia z powodów dla wszystkich oczywistych, choć staramy się o nich nie myśleć. Co prawda tego typu zabudowania i w stanie Waszyngton wyglądają tak samo. Właściwie można je zobaczyć wszędzie w tym kraju.

Rankiem 14 sierpnia, po dwóch godzinach jazdy od Duluth, skręcił na północny wschód w boczną drogę, która prowadziła do Hibbing i kopalni żelaza. W powietrzu unosił się czerwony pył, a przy drodze stały wielkie maszyny i pociągi zaprojektowane specjalnie do przewozu rudy na statki w Two Horbors nad Jeziorem Górnym. Spędził popołudnie na łażeniu po Hibbing, ale miasteczko mu się nie spodobało, chociaż tu właśnie urodził się Bob Zimmerman-Dylan.

W gruncie rzeczy naprawdę lubił tylko jedną piosenkę Dylana, Dziewczynę z północy. Potrafił ją nawet zagrać i zaśpiewać, i teraz, kiedy zostawiał za sobą wielkie czerwone dziury w ziemi, nucił ją pod nosem. Marian pokazała mu, jak akompaniować sobie na gitarze, stosując kilka podstawowych akordów. „Zostawiła mi więcej niż ja jej”, powiedział kiedyś podpitemu pilotowi łódek w jakimś barze w dorzeczu Amazonki. I tak było naprawdę.

Rezerwat przyrody koło miasta Superior jest bardzo ładny. Kraina wędrowców. Kiedy Robert był młody, marzyły mu się dawne czasy; gdyby żył wtedy, mógłby zostać traperem. Teraz, jadąc wśród łąk, zobaczył trzy łosie, rudego lisa i całe mnóstwo jeleni. Zatrzymał się nad jeziorkiem i zrobił kilka zdjęć gałęzi o dziwnym kształcie, która odbijała się w wodzie. Potem przysiadł na stopniach furgonetki, pił kawę i palił papierosa, przysłuchując się szumowi wiatru w brzezinie.

Dobrze byłoby mieć kogoś, kobietę, myślał, obserwując dym z papierosa płynący nad wodą. Kiedy człowiek się starzeje, takie myśli zaczynają przychodzić do głowy. Ale on zbyt często wyjeżdżał. Drugiej osobie nie byłoby łatwo. Tego się już nauczył.

Gdy był u siebie, w Bellingham, od czasu do czasu umawiał się z kierowniczką artystyczną pewnej agencji reklamowej. Spotkał ją przy okazji jakiegoś zlecenia. Miała czterdzieści dwa lata, była bystra i sympatyczna, ale nie kochał jej i wiedział, że nigdy nie pokocha.

Kiedy jednak oboje czuli się trochę samotni, spędzali wspólnie czas, szli do kina, a potem na kilka piw, by wreszcie zakończyć wieczór całkiem przyzwoitym seansem w łóżku. Ona już swoje przeżyła, miała za sobą dwa małżeństwa, przez dłuższy czas pracowała jako kelnerka w barze i jednocześnie studiowała wieczorami. Za każdym razem gdy leżeli koło siebie po kochaniu się, mówiła mu: „Ty, Robercie, jesteś najlepszy, żaden inny nawet ci do pięt nie dorasta”.

Łechtało to jego męską dumę, ale zdawał sobie sprawę, że ma dość mizerne doświadczenie, nie był więc pewien, czy ona mówi mu prawdę czy nie. Jednak kiedyś powiedziała coś, czego nie mógł zapomnieć: „Robercie, jest w tobie istota, której nie potrafię dosięgnąć. Brak mi siły, by do niej dotrzeć. Czasami mam wrażenie, że jesteś tutaj już bardzo długo, więcej niż trwa jedno życie, i że byłeś w miejscach, o których reszta ludzi jedynie marzy. Przerażasz mnie, choć jesteś taki delikatny. Wiem, że gdybym się nie pilnowała przez cały czas, kiedy jestem z tobą, mogłabym zatracić samą siebie”.

W jakiś mroczny sposób rozumiał, o czym mówiła. Ale sam nie potrafił tego czegoś dotknąć. Nawiedzaly go nieraz myśli, przeczucie tragedii połączone ze świadomością własnej fizycznej i psychicznej siły. Nachodziło go to jeszcze wtedy, gdy był małym chłopcem i mieszkał w niewielkim miasteczku w Ohio. Kiedy inne dzieci śpiewały „w garnku dziura, miły Romciu”, on uczył się melodii i słów francuskich piosenek kabaretowych.

Lubił słowa i obrazy. „Melancholia” to jedno z jego najulubieńszych słów. Kiedy je wypowiadał, czuł w ustach i na wargach jego smak. Słowa nie tylko mają znaczenie, można je poczuć fizycznie, tak myślał, kiedy był mały. Podobały mu się słowa takie, jak „odległy”, „dymny”, „gościniec”, „starożytny”, „przejście”, „wędrowiec” i „Indie”, ze względu na ich brzmienie, smak w ustach i obrazy, które wywoływały w jego myślach. Trzymał w pokoju listę ulubionych słów.

Potem dopisywał inne słowa, łączył w całe frazy i one właśnie ozdabiały ściany jego pokoju:

Zbyt blisko ognia.

Przybyłem ze Wschodu z niewielką grupą wędrowców.

Wieczny szczebiot tych, którzy uratowaliby mnie, i tych, którzy by mnie zaprzedali.

Talizmanie, talizmanie, odkryj swe sekrety. Sterniku, sterniku, poprowadź mnie do domu.

Tam, gdzie pływają błękitne płetwale.

Buchający parą pociąg z zasypanej śniegiem stacji.

Zanim stałem się mężczyzną, byłem strzałą – dawno, dawno temu.

Były też nazwy miejsc, które szczególnie lubił: Prąd Somalijski, Big Hatchet Mountains, cieśnina Malakka, mógł tak ciągnąć w nieskończoność. Wreszcie kartki papieru ze słowami, zdaniami i nazwami miejsc pokryły całkowicie ściany jego pokoju.

Nawet matka zauważyła, że jest w nim coś dziwnego. Do trzech lat nie przemówił ani słowa, potem zaczął od razu używać pełnych zdań, a zanim skończył pięć lat, umiał już bardzo dobrze czytać. Szkołą się specjalnie nie interesował, czym doprowadzał nauczycieli do rozpaczy.

Spoglądali na wyniki jego testów na inteligencję i mówili mu, co mógłby osiągnąć, co jest w stanie zrobić i kim może zostać, jeśli tylko sobie zamarzy. Jeden z profesorów w szkole średniej tak go podsumował: „Uczeń sądzi, że testy na inteligencję są słabą metodą oceny umiejętności ludzkich, ponieważ nie uwzględniają magii, która ma wartość zarówno sama w sobie, jak i jako uzupełnienie logiki. Sugeruję spotkanie z rodzicami”.

Matka Roberta spotkała się z nauczycielami. Kiedy opowiedzieli jej o cichym oporze chłopca względem własnych zdolności, odpowiedziała: „On żyje w świecie, który sam sobie stworzył. Wiem, że to mój syn, ale niekiedy mam wrażenie, że nie jest z ciała mojego i mego męża, tylko z jakiegoś innego miejsca, do którego stara się powrócić. Doceniam waszą troskę i postaram się zachęcić go do pilniejszej pracy nad lekcjami”.

A on czuł się szczęśliwy, czytając wszystkie po kolei książki przygodowe i podróżnicze z miejscowej biblioteki czy spędzając samotnie całe dnie nad rzeką, która płynęła skrajem miasta. Nie pociągały go zabawy czy rozgrywki piłki nożnej. Taka aktywność wręcz go nudziła. Łowił ryby i pływał, spacerował albo kładł się w wysokiej trawie i nasłuchiwał głosów powstałych we własnej wyobraźni. W tej okolicy mieszkają czarownicy – mówił do siebie. – Jeśli będziesz leżał spokojnie i czekał na nich, zjawią się. I marzył o psie, z którym mógłby dzielić te chwile.

Na dalszą naukę zabrakło pieniędzy. Zresztą wcale nie miał na nią ochoty. Jego ojciec pracował ciężko, był dobry dla żony i syna, ale ostatecznie Robert musiał pójść do pracy w fabryce zaworów. Niewiele mu już wtedy pozostawało czasu na cokolwiek, w tym również na ewentualne zajmowanie się psem. Miał osiemnaście lat, kiedy zmarł mu ojciec, a ponieważ Wielki Kryzys mocno dawał się we znaki, żeby utrzymać matkę i siebie, Robert zgłosił się do wojska. Cztery lata, które spędził w armii, odmieniły jego życie.

Mózg instytucji zwanej wojskiem, kierując się jakimiś tajemniczymi zasadami, oddelegował go do pracy w roli pomocnika fotografa, chociaż Robert nie miał nawet pojęcia, jak włożyć film do aparatu. Ale dzięki temu odkrył swe powołanie. Techniczne szczegóły nie sprawiały mu żadnych trudności. Po miesiącu nie tylko odwalał całą robotę w ciemni dla dwóch zawodowych fotografików, ale sam zaczął robić zdjęcia.

Jeden z fotografików, Jim Peterson, polubił go i w wolnych chwilach uczył subtelności zawodu. Robert Kincaid pożyczał z miejskiej biblioteki Fortu Monmouth książki poświęcone zarówno robieniu zdjęć, jak i sztuce w ogóle i z nich się uczył. Od początku szczególnie upodobał sobie francuskich impresjonistów i sposób, w jaki Rembrandt wykorzystywał światło przy malowaniu.

Wreszcie zauważył, że on sam pokazuje na swych zdjęciach właśnie światło, nie przedmioty, które stanowiły jedynie miejsce jego odbicia. Jeśli światło było dobre, zawsze znalazło się coś, co warto sfotografować. W tym czasie pojawiły się obiektywy 35 mm i Robert kupił używaną lejkę w miejscowym sklepie ze sprzętem. Zabrał ją ze sobą do Cape May w New Jersey i spędził tydzień urlopu, uwieczniając na filmie życie na brzegu.

Innym razem wsiadł w autobus do Maine, skąd wyruszył autostopem wzdłuż wybrzeża, złapał o świcie prom, który przewoził pocztę ze Stonington na Isle au Haut, i tam rozbił na jakiś czas obóz, a potem popłynął dalej zatoką Fundy do Nowej Szkocji. Wtedy zaczął prowadzić notatki na temat miejsc, gdzie robił zdjęcia, i takich, które mógłby odwiedzić znowu. Kiedy wyszedł z wojska w wieku dwudziestu dwóch lat, był zupełnie niezły w swoim fachu i dostał w Nowym Jorku pracę jako asystent znanego fotografika specjalizującego się w modzie.

Modelki były bardzo piękne, z niektórymi się umawiał, a w jednej nawet trochę podkochiwał, ale wyjechała do Paryża i ich drogi się rozeszły. Przed wyjazdem powiedziała: „Robercie, nie wiem właściwie, kim ani czym jesteś, ale proszę, odwiedź mnie w Paryżu”. Obiecał, że przyjedzie, i naprawdę miał taki zamiar, ale jakoś nigdy do tego nie doszło. Wiele lat później, kiedy przygotowywał reportaż z plaż w Normandii, znalazł jej nazwisko w paryskiej książce telefonicznej. Zadzwonił i spotkali się na kawie. Wyszła za reżysera filmowego i miała z nim troje dzieci.

Świat eleganckich strojów zupełnie go nie fascynował. Ludzie wyrzucali całkiem porządne ubrania, zmieniając je często zgodnie ze wskazaniami europejskich dyktatorów. Było to jego zdaniem niepoważne i czuł się poniżony, wykonując tę robotę. „Jesteś tym, co robisz”, powiedział i rzucił pracę.

Mieszkał od dwóch lat w Nowym Jorku, gdy umarła mu matka. Wrócił do Ohio, pochował ją, a potem usiadł przed prawnikiem, który odczytał testament. Tylko kilka zdań. Kincaid nie spodziewał się nawet tego. Ze zdziwieniem usłyszał, że jego rodzicom udało się odkupić mały domek przy Franklin Street, gdzie przemieszkali całe małżeńskie życie. Sprzedał go i pieniądze przeznaczył na zakup sprzętu fotograficznego najlepszej jakości. Kiedy kładł banknoty na dłoni sprzedawcy, myślał o tych wszystkich latach, w ciągu których jego ojciec ciułał te dolary, i o smutnym życiu, jakie wiedli jego rodzice.

Prace Roberta zaczęły się sporadycznie ukazywać w niskonakładowych magazynach, aż nagle zadzwonił ktoś z redakcji „National Geographic”. Zobaczyli w kalendarzu zdjęcia, które zrobił w Cape May. Porozmawiał z nimi, dostał niewielkie zlecenie, wykonał je, jak przystało na zawodowca, i tak to się zaczęło.

Wojsko po raz drugi upomniało się o niego w 1943 roku. Trafił do marynarki wojennej, a z nią na plaże południowego Pacyfiku. Aparat zawsze miał na ramieniu. Robił zdjęcia mężczyzn schodzących z łodzi desantowanych. Na ich twarzach malowało się przerażenie, które sam czuł również. Widział ludzi przeciętych na pół seriami karabinów maszynowych i takich, co modlili się do Boga lub wzywali na pomoc matkę. To wszystko uwiecznił na fotografiach, nigdy nie przedstawiał tak zwanej chwały albo romantyzmu wojny.

Skończył służbę w roku 1945 i zadzwonił do „National Geographic”. Robota czekała na niego, mógł zacząć w każdej chwili. Kupił motocykl w San Francisco i pojechał na południe do Big Sur, gdzie na plaży kochał się z wiolonczelistką z Carmel, potem ruszył na północ, do Waszyngtonu. Spodobało mu się tam, więc postanowił, że to miejsce będzie jego bazą.

Teraz miał pięćdziesiąt dwa lata i nadal obserwował światło. Odwiedził większość miejsc, których nazwy wypisywał na kartkach jako chłopiec, a potem siedząc w barze, zastanawiał się, czy naprawdę tam był, czy przeprawił się przez Amazonkę w trzeszczącej łodzi lub przemierzał pustynię Radżasthan na kolebiącym się wielbłądzie.

Brzeg Jeziora Górnego był tak ładny, jak o nim opowiadano. Robert opisał kilka miejsc na przyszłość, zrobił trochę zdjęć, żeby móc sobie kiedyś odświeżyć pamięć, i ruszył na południe wzdłuż Missisipi w stronę Iowa. Nigdy wcześniej nie był w tych okolicach, ale uwiódł go widok wzgórz na północno-wschodnim brzegu szerokiej rzeki. Zatrzymał się w hotelu dla rybaków w miasteczku o nazwie Clayton i dwa poranki poświęcił na robienie zdjęć holowników, a popołudnia na obronę przed pilotami, którzy ciągnęli go na wódkę w miejscowym barze.

Wjechał na międzystanową autostradę numer 65 i przybył do Des Moines wczesnym rankiem w poniedziałek 16 sierpnia 1965 roku. Skręcił ostro na zachód na szosę numer 92, prowadzącą do Madison County i krytych mostów, które powinny były się tam jeszcze zachować. Tak przynajmniej powiedzieli mu w „National Geographic”. I rzeczywiście były, co potwierdził pracownik stacji benzynowej, pokazując mu, jak powinien jechać dalej. Droga miała go zaprowadzić do wszystkich siedmiu.

Pierwszych sześć znalazł bez problemu. Zaznaczył je na mapie, kombinując w myślach, jak je sfotografować. Siódmy, zwany mostem Rosemana, jakby zapadł się pod ziemię. Zrobiło się upalnie, Robert czuł, że jest mu gorąco, samochód wręcz parzył. Jeździł w kółko po żwirowych drogach, które zdawały się prowadzić tylko do kolejnych żwirowych dróg. W obcych krajach zawsze kierował się praktyczną zasadą „zapytaj trzy razy”. Odkrył, że trzy odpowiedzi, jeśli nawet wszystkie okazały się błędne, stopniowo naprowadzały go tam, dokąd chciał dojechać. Może tutaj wystarczy zapytać dwa razy?

Zobaczył przy drodze skrzynkę na listy, od której prowadziła ku zabudowaniom dróżka długa na jakieś sto metrów. Na skrzynce widniało nazwisko „Richard Johnson, RR2”. Robert zwolnił i skręcił w dróżkę, rozglądając się w poszukiwaniu kogoś, kto udzieli mu informacji.

Wjechał na podwórko i dostrzegł na ganku kobietę. Było w niej coś świeżego, a napój, który piła, wyglądał jeszcze bardziej orzeźwiająco. Podeszła do poręczy, przyglądając się jej z uwagą. Śliczna. Albo kiedyś taka była. Albo mogła być taka znowu. I w tej samej chwili Robert poczuł dobrze znane zakłopotanie, co przytrafiało mu się zawsze w towarzystwie kobiet, które choć trochę mu się podobały.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: