Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Córka Ewy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Córka Ewy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 265 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W jed­nym z naj­pięk­niej­szych pa­ła­ców przy uli­cy Neu­ve-de­sMa­thu­rins, o wpół do dwu­na­stej wie­czór, dwie ko­bie­ty sie­dzia­ły przy ko­min­ku w bu­du­arze. Bu­du­ar obi­ty był owym nie­bie­skim ak­sa­mi­tem o mięk­kich i pie­ści­wych to­nach, jaki prze­mysł fran­cu­ski zdo­łał wy­two­rzyć do­pie­ro w ostat­nich la­tach. U drzwi i okien ta­pi­cer – ar­ty­sta w swo­im ro­dza­ju – za­wie­sił mięk­kie kasz­mi­ro­we fi­ran­ki, har­mo­ni­zu­ją­ce bar­wą z nie­bie­skim ko­lo­rem obi­cia. Srebr­na lam­pa, ozdo­bio­na tur­ku­sa­mi i utwier­dzo­na na trzech mi­ster­nie ko­wa­nych łań­cu­chach, zwie­sza się z ład­nej ró­życz­ki umiesz­czo­nej na środ­ku stro­pu. De­ko­ra­cja po­ko­ju ob­my­ślo­na jest w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach aż do tego stro­pu z nie­bie­skie­go je­dwa­biu, po­prze­ci­na­ne­go w kształt gwiaz­dy bia­łym kasz­mi­rem, któ­re­go dłu­gie sfał­do­wa­ne smu­gi, przy­pię­te wę­zła­mi pe­reł, spły­wa­ją w rów­nych od­stę­pach na ścia­ny. Nogi toną w cie­płej tka­ni­nie bel­gij­skie­go dy­wa­nu, gę­ste­go jak traw­nik, w ko­lo­rze lnia­no­sza­rym, usia­nym w nie­bie­skie bu­kie­ty. Me­ble, rzeź­bio­ne w li­tym pa­li­san­drze we­dle naj­pięk­niej­szych daw­nych wzo­rów, pod­no­szą swy­mi bo­ga­ty­mi to­na­mi ko­lo­ryt ca­ło­ści, nie­co mdły, jak­by po­wie­dział ma­larz. Grzbie­ty krze­seł i fo­te­li po­ły­sku­ją szma­tem pięk­nej ma­te­rii z bia­łe­go je­dwa­biu, ha­fto­wa­nej w nie­bie­skie kwia­ty i bo­ga­to opraw­nej w li­ście mi­ster­nie rze­za­ne w drze­wie. Po obu stro­nach okna dwie eta­żer­ki dźwi­ga­ją ty­sią­ce kosz­tow­nych dro­bia­zgów, kwia­ty sztuk rę­ko­dziel­ni­czych roz­wi­te przy ogniu my­śli. Na ko­min­ku z bia­łe­go mar­mu­ru le­ciuch­ne fi­gu­ryn­ki z sa­skiej por­ce­la­ny, owi pa­ste­rze, któ­rzy śpie­szą na wiecz­ne gody, trzy­ma­jąc w ręku mi­ster­ne bu­kie­ci­ki, ro­dzaj nie­miec­kiej chińsz­czy­zny, ota­cza­ją ze­gar in­kru­sto­wa­ny ara­be­ska­mi. Nad ko­min­kiem błysz­czy rżnię­tym krysz­ta­łem we­nec­kie zwier­cia­dło opraw­ne w he­ban po­cho­dzą­ce z ja­kiejś sta­rej re­zy­den­cji kró­lew­skiej. Dwie żar­di­nie­ry roz­ta­cza­ją cho­ro­bli­wy prze – pych cie­plar­ni, bla­de roz­kosz­ne kwia­ty, ist­ne per­ły bo­ta­ni­ki. W tym bu­du­arze zim­nym, schlud­nym, utrzy­ma­nym w po­rząd­ku, jak gdy­by był na sprze­daż, próż­no szu­ka­li­by­ście owe­go fi­glar­ne­go i ka­pry­śne­go nie­ła­du, któ­ry uchy­la rą­bek ta­jem­ni­cy szczę­ścia. Na te­raz wszyst­ko było w har­mo­nii, dwie ko­bie­ty bo­wiem obec­ne tam w tej chwi­li pła­ka­ły. Wszyst­ko zda­wa­ło się no­sić zna­mio­na cier­pie­nia. Na­zwi­sko wła­ści­cie­la, jed­ne­go z naj­bo­gat­szych ban­kie­rów pa­ry­skich, uspra­wie­dli­wia sza­lo­ny prze­pych pa­ła­cu, któ­re­mu bu­du­arek ten może słu­żyć za pro­gram. Mimo iż bez ro­dzi­ny, mimo iż do­ro­bił się, sam Bóg wie jak! du Til­let za­ślu­bił w roku 1831 ostat­nią cór­kę hra­bie­go de Gra­nvil­le, jed­ne­go z naj­gło­śniej­szych przed­sta­wi­cie­li są­dow­nic­twa fran­cu­skie­go, para Fran­cji od cza­su Re­wo­lu­cji Lip­co­wej. Mał­żeń­stwo to oku­pił am­bit­ny ban­kier kwi­tu­jąc przy kontr­ak­cie po­sag, któ­re­go nie otrzy­mał, rów­nie znacz­ny jak po­sag star­szej sio­stry, któ­ra wy­szła za hra­bie­go Fe­lik­sa de Van­de­nes­se. Na od­wrót, hra­bio­stwo de Gra­nvil­le uzy­ska­li nie­gdyś ten zwią­zek z Van­de­nes­se'ami dzię­ki ol­brzy­miej su­mie po­sa­gu. W ten spo­sób, „fi­nan­se” za­ła­ta­ły uszczer­bek, jaki za­da­ła sta­no­wi urzęd­ni­cze­mu ary­sto­kra­cja. Gdy­by hra­bia de Van­de­nes­se mógł prze­wi­dzieć, iż w cią­gu trzech lat zo­sta­nie szwa­grem imć Fer­dy­nan­da wo­ła­ją­ce­go się du Til­let, nie był­by może za­ślu­bił swej żony; ale któż pod ko­niec 1828 mógł­by od­gad­nąć oso­bli­we prze­wro­ty, ja­kie rok 1830 miał wnieść w ustrój po­li­tycz­ny, w stan for­tun i po­jęć mo­ral­nych we Fran­cji? Za sza­leń­ca ucho­dził­by ten, kto by po­wie­dział, że hra­bia Fe­liks de Van­de­nes­se po­stra­da w tym kon­tre­dan­sie ko­ro­nę para i uj­rzy ją na gło­wie swe­go te­ścia.

Za­nu­rzo­na w ni­skim i głę­bo­kim fo­te­lu, w po­zie peł­nej sku­pie­nia, pani du Til­let przy­ci­ska­ła z ma­cie­rzyń­ską czu­ło­ścią do pier­si sio­strę, Fe­lik­so­wą de Van­de­nes­se, ca­łu­jąc od cza­su do cza­su jej rękę. W to­wa­rzy­stwie do­da­wa­no za­zwy­czaj do na­zwi­ska ro­do­we­go imię chrzest­ne, aby od­róż­nić hra­bi­nę od jej szwa­gier – ki, mar­gra­bi­ny, żony by­łe­go am­ba­sa­do­ra, Ka­ro­la de Yan­de­nes­se, któ­ry za­ślu­bił bo­ga­tą wdo­wę po hra­bi de Ker­ga­ro­uet, z domu pan­nę de Fon­ta­ine. Wpół le­żąc na ko­zet­ce, z chust­ką w dru­giej Tece, z od­de­chem prze­ry­wa­nym od zdu­szo­ne­go szlo­cha­nia, z wil­got­ny­mi ocza­mi, hra­bi­na była wła­śnie w peł­ni zwie­rzeń, ja­kie ko­bie­ta czy­ni je­dy­nie bar­dzo ko­cha­ją­cej i ko­cha­nej sio­strze; te zaś ko­cha­ły się na­der tkli­wie. Ży­je­my w cza­sach, gdzie dwie sio­stry tak róż­nie wy­da­ne za mąż mo­gły­by ła­two wca­le się nie ko­chać; to­też hi­sto­ryk czu­je się w obo­wiąz­ku przy­to­czyć źró­dła tej tkli­wo­ści za­cho­wa­nej bez szwan­ku i ska­zy po­śród wza­jem­nej wzgar­dy, jaką da­rzy­li się ich mę­żo­wie, i po­śród roz­dź­wię­ków spo­łecz­nych. Po­spiesz­ny rzut oka na dzie­cięc­two obu sióstr wy­tłu­ma­czy ich sto­su­nek.

Wy­cho­wa­ne w po­sęp­nym pa­ła­cu dziel­ni­cy Ma­ra­is przez ko­bie­tę na­boż­ną, o cia­snej in­te­li­gen­cji, któ­ra prze­ję­ta waż­no­ścią swo­ich obo­wi ą z k ó w (kla­sycz­ny fra­zes), do­peł­ni­ła pierw­szych za­dań mat­ki, Ma­ria Anie­la i Ma­ria Eu­ge­nia do­szły do chwi­li za­mąż­pój­ścia, pierw­sza w dwu­dzie­stym, dru­ga w sie­dem­na­stym roku, nie wy­szedł­szy nig­dy ze sfe­ry do­mo­wej, gdzie kró­lo­wa­ło oko mat­ki. Aż do tej chwi­li noga ich nie po­sta­ła na żad­nym wi­do­wi­sku, ko­ścio­ły pa­ry­skie były ich te­atrem. Sło­wem wy­cho­wa­nie w domu mat­ki było tak su­ro­we, jak mo­gło­by być w klasz­to­rze. Od cza­su wyj­ścia, z dzie­ciń­stwa, sy­pia­ły za­wsze w po­ko­ju przy­le­ga­ją­cym do po­ko­ju hra­bi­ny de Gram­ril­le, od któ­re­go drzwi w nocy były otwar­te. Czas nie po­świę­co­ny go­to­wal­ni, po­win­no­ściom re­li­gij­nym, lub na­ukom nie­odzow­nym dla do­brze wy­cho­wa­nych pa­nien, spły­wał na szy­ciu dla ubo­gich, na prze­chadz­kach w ro­dza­ju owych, na ja­kie po­zwa­la­ją so­bie An­gli­cy w nie­dzie­lę mó­wiąc:.„Nie idź­my tak szyb­ko: wy­glą­da­ło­by, że się ba­wi­my”. Wy­kształ­ce­nie nie prze­kra­cza­ło gra­nic za­kre­ślo­nych przez spo­wied­ni­ków, wy­bra­nych mię­dzy du­chow­ny­mi naj­dal­szy­mi od to­le­ran­cji a naj­bliż­szy­mi jan­se­ni­zmu. Nig­dy chy­ba żad­na pan­na nie prze­szła w ob­ję­cia męża bar­dziej czy­stą i dzie­wi­czą: zda­wa­ło­by się, iż mat­ka wi­dzi w tym punk­cie, do­syć waż­nym zresz­tą, do­peł­nie­nie wszyst­kich obo­wiąz­ków wo­bec nie­ba i lu­dzi. Do chwi­li za­mę­ścia, bied­ne isto­ty nie czy­ta­ły żad­nej po­wie­ści, nie ry­so­wa­ły nic in­ne­go prócz po­sta­ci, któ­rych ana­to­mia wy­da­ła­by się Cu­vie­ro­wi ar­cy­dzie­łem nie­moż­li­wo­ści, ko­pio­wa­nych z ry­cin zdol­nych od­męż­czyć sa­me­go Far­ne­zyj­skie­go Her­ku­le­sa. Ry­sun­ku „udzie­la­ła” im pew­na sta­ra pan­na. Czci­god­ny ksiądz na­uczył ich gra­ma­ty­ki, ję­zy­ka fran­cu­skie­go, hi­sto­rii, geo­gra­fii i nie­co aryt­me­ty­ki na ko­bie­cy uży­tek. Lek­tu­ry ich, do­bra­ne po­śród au­to­ry­zo­wa­nych ksią­żek, jak „Bu­du­ją­ce li­sty” i „Kurs li­te­ra­tu­ry” No­ëla, od­by­wa­ły się wie­czo­ra­mi na głos, ale w to­wa­rzy­stwie mat­czy­ne­go spo­wied­ni­ka, mo­gły bo­wiem zda­rzyć się ustę­py, któ­re bez świa­tłych ko­men­ta­rzy roz­bu­dzi­ły­by dzie­wi­czą wy­obraź­nię. „Te­le­mak” Fe­ne­lo­na wy­dał się nie­bez­piecz­ny. Hra­bi­na de Gra­nvil­le ko­cha­ła cór­ki na tyle, aby chcieć z nich uczy­nić anio­ły cho­dzą­ce po zie­mi; ale cór­ki wo­la­ły­by mat­kę mniej cno­tli­wą, a mil­szą. Wy­cho­wa­nie to wy­da­ło owo­ce. Re­li­gia, na­ło­żo­na jak jarz­mo i ob­ja­wia­ją­ca się pod naj­su­row­szą po­sta­cią, znu­ży­ła swy­mi prak­ty­ka­mi te nie­win­ne ser­ca, wciąż nie­ja­ko po­ma­wia­ne o zbrod­ni­cze in­stynk­ty; zdła­wi­ła uczu­cia i, mimo że za­pu­ści­ła w du­sze głę­bo­kie ko­rze­nie, nie zy­ska­ła mi­ło­ści. Obie Ma­rie mu­sia­ły albo do szczę­tu zi­dio­cieć, albo też wzdy­chać do nie­za­leż­no­ści; ja­koż pra­gnę­ły wyjść za mąż, od chwi­li gdy im było dane uj­rzeć nie­co świa­tła i wy­two­rzyć so­bie ja­kiś sąd; co się ty­czy na­to­miast wła­sne­go wzru­sza­ją­ce­go wdzię­ku i war­to­ści, tych zu­peł­nie były nie­świa­do­me. Nie zna­ły wła­snej nie­win­no­ści, w jaki spo­sób mia­ły znać ży­cie? Bez bro­ni wo­bec nie­szczę­ścia, rów­nie jak bez do­świad­cze­nia da­ją­ce­go oce­nić szczę­ście, je­dy­nie w so­bie sa­mych czer­pa­ły po­cie­chę w tej ma­cie­rzyń­skiej ka­tor­dze. Ich nie­win­ne zwie­rze­nia szep­ta­ne wie­czo­rem po ci­chu, kil­ka zdań wy­mie­nio­nych ukrad­kiem poza ple­ca­mi mat­ki za­wie­ra­ły nie­kie­dy wię­cej my­śli, niż sło­wa zdol­ne są wy­ra­zić. Czę­sto spoj­rze­nie umknię­te wszyst­kim oczom, spoj­rze­nie, któ­rym udzie­la­ły so­bie swo­ich wzru­szeń, było ist­nym po­ema­tem gorz­kiej me­lan­cho­lii. Wi­dok nie­ba bez chmur, za­pach kwia­tów, prze­chadz­ka pod ra­mię do­ko­ła ogro­du sta­wa­ły się źró­dłem nie­sły­cha­nych przy­jem­no­ści. Chwi­la ukoń­cze­nia ha­ftu spra­wia­ła im nie­win­ną ra­dość. To­wa­rzy­stwo w domu mat­ki nie tyl­ko nie da­wa­ło żad­nej sło­dy­czy ani pod­nie­ty, ale mo­gło je­dy­nie po­gnę­bić ich my­śli i osmę­cić uczu­cia: skła­da­ło się bo­wiem ze star­szych ko­biet, pro­stych, su­chych, bez wdzię­ku. Roz­mo­wa to­czy­ła się koło za­let ka­zno­dzie­jów lub spo­wied­ni­ków, ich ma­łych nie­dy­spo­zy­cji i drob­nych wy­da­rzeń że świa­ta za­kry­stii. Co się ty­czy męż­czyzn, ci by­li­by zdol­ni za­ga­sić samą po­chod­nię mi­ło­ści, tak twa­rze ich były zim­ne i peł­ne smut­nej re­zy­gna­cji; wszy­scy byli w wie­ku, w któ­rym męż­czy­zna sta­je się zgryź­li­wy i nie­chęt­ny, w któ­rym wraż­li­wość jego bu­dzi się je­dy­nie przy sto­le i ogra­ni­cza się do wy­gód ży­cia. Ego­izm re­li­gij­ny wy­su­szył te ser­ca po­świę­co­ne obo­wiąz­kom, ob­mu­ro­wa­ne prak­ty­ka­mi wia­ry. Mil­czą­ce po­sie­dze­nia wy­peł­nio­ne kar­ta­mi za­przą­ta­ły ich pra­wie cały wie­czór. Dwie małe ofia­ry tego san­he­dry­nu pod­trzy­mu­ją­ce­go ma­cie­rzyń­ską su­ro­wość, chwy­ta­ły się na uczu­ciu nie­na­wi­ści do tych roz­pacz­li­wych fi­gur o za­pa­dłych oczach i chmur­nych twa­rzach. Wśród mro­ków tego ży­cia za­ry­so­wa­ła się sil­nie jed­na je­dy­na twarz czło­wie­ka, mia­no­wi­cie na­uczy­cie­la mu­zy­ki. Spo­wied­ni­cy orze­kli, że mu­zy­ka jest to sztu­ka chrze­ści­jań­ska, zro­dzo­na w ko­ście­le ka­to­lic­kim i prze­zeń roz­wi­nię­ta. Po­zwo­lo­no tedy dziew­czyn­kom uczyć się mu­zy­ki. Sta­ra pan­na w oku­la­rach, któ­ra udzie­la­ła sol­fe­dżiów i for­te­pia­nu w są­sied­nim klasz­to­rze, znu­ży­ła je ćwi­cze­nia­mi. Ale kie­dy star­sza z có­rek do­szła do dzie­się­ciu lat, hra­bia de Gra­nvil­le wy­ka­zał po­trze­bę na­uczy­cie­la. Pani de Gra­nvil­le nada­ła temu ko­niecz­ne­mu ustęp­stwu całą wagę mał­żeń­skiej ule­gło­ści: re­gu­łą de­wo­tek jest czy­nić so­bie za­słu­gę ze speł­nio­nych obo­wiąz­ków. Wy­bra­ny na­uczy­ciel był to Nie­miec, ka­to­lik, je­den z tych lu­dzi, któ­rzy ro­dzą się sta­rzy i któ­rzy za­wsze będą mie­li pięć­dzie­siąt lat, na­wet w osiem­dzie­sią­tym. Twarz jego po­ora­na, po­marsz­czo­na, ciem­na za­cho­wa­ła coś dzie­cię­ce­go i na­iw­ne­go w swo­ich gru­bych bruz­dach. Błę­kit nie­win­no­ści oży­wiał jego oczy, na war­gach miesz­kał we­so­ły uśmiech wio­sny. Siwe wło­sy, ukła­da­ją­ce się na­tu­ral­nie jak na wi­ze­run­kach Chry­stu­sa, przy­da­wa­ły eks­ta­tycz­ne­mu wej­rze­niu po­czciw­ca coś jak­by uro­czy­ste­go, zdol­ne­go omy­lić, co do jego cha­rak­te­ru: umiał­by po­peł­nić sza­leń­stwo z naj­bar­dziej przy­kład­ną po­wa­gą. Ubiór jego był nie­odzow­ną sko­ru­pą, na któ­rą nie zwra­cał żad­nej uwa­gi: oczy jego błą­dzi­ły zbyt wy­so­ko w chmu­rach, aby kie­dy­kol­wiek pa­rać się ze­wnętrz­no­ścią. To­też ten nie­zna­ny wiel­ki ar­ty­sta na­le­żał do mi­łej ka­te­go­rii dys­trak­tów, któ­rzy od­da­ję czas i du­szę dru­gim, tak jak zo­sta­wia­ją rę­ka­wicz­ki po wszyst­kich sto­łach i pa­ra­so­le u wszyst­kich drzwi. Ręce jego mia­ły tę wła­ści­wość, iż były brud­ne za­raz po umy­ciu. Wresz­cie sę­dzi­we jego cia­ło, źle osa­dzo­ne na sta­rych wę­zło­wa­tych no­gach i mo­gą­ce słu­żyć za przy­kład do ja­kie­go stop­nia czło­wiek może zro­bić zeń przy­czy­nek do du­szy, na­le­ża­ło do owych oso­bli­wych two­rów, któ­re do­brze od­ma­lo­wał je­dy­nie Nie­miec, Hof­f­mann, po­eta tego, co zda­je się nie ist­nieć, a co ma wsze­la­ko ży­cie. Ta­kim był Schmu­ke, daw­ny or­ga­ni­sta mar­gra­fa An­spa­chu. Nim po­wie­rzo­no mu te funk­cje, pod­da­no go ra­dzie przy­bocz­nej de­wo­tek i za­py­ta­no czy po­ści. Mistrz miał ocho­tę od­po­wie­dzieć: „Spójrz­cie na mnie!” ale jak tu żar­to­wać wo­bec de­wo­tek i spo­wied­ni­ków­jan­se­ni­stów? Ten nie­po­cze­sny sta­rzec za­jął tyle miej­sca w ży­ciu dwóch Ma­rii, tyle po­wzię­ły przy­jaź­ni dla tego na­iw­ne­go wiel­kie­go ar­ty­sty, któ­ry za­do­wa­lał się ro­zu­mie­niem sztu­ki, iż, wy­szedł­szy za mąż, każ­da za­pew­ni­ła mu po trzy­sta fran­ków do­ży­wot­niej ren­ty, któ­ra to suma wy­star­cza­ła sta­re­mu na miesz­ka­nie, piwo, odzież i faj­kę. Sześć­set fran­ków ren­ty, po­łą­czo­ne z do­cho­dem z lek­cji, stwo­rzy­ły mu raj na zie­mi. Schmu­ke zdo­był się na od­wa­gę zwie­rze­nia swo­jej nę­dzy i swych ma­rzeń je­dy­nie tym dwom cza­ru­ją­cym dziew­cząt­kom, tym ser­com roz­kwi­tłym pod śnie­giem su­ro­wo­ści ma­cie­rzyń­skiej i lo­dem de­wo­cji. Fakt ten ob­ja­śnia ca­łe­go Schmu­ke­go i dzie­cięc­two obu Ma­rii.. Nikt nie umiał póź­niej po­wie­dzieć, co za ksiądz, co za sta­ra de­wot­ka od­kry­ła tego Niem­ca za­błą­ka­ne­go w Pa­ry­żu. Z chwi­lą gdy mat­ki do­wie­dzia­ły się, że hra­bi­na de Gra­ny­il­le zna­la­zła na­uczy­cie­la mu­zy­ki dla có­rek, wszyst­kie za­czę­ły wy­wia­dy­wać się o jego na­zwi­sko i ad­res. Nie­ba­wem Schmu­ke miał lek­cje w trzy­dzie­stu do­mach. Spóź­nio­ny suk­ces za­zna­czył się trze­wi­ka­mi o sprzącz­kach z oksy­do­wa­nej sta­li, częst­szą zmia­ną bie­li­zny. Jego wro­dzo­na we­so­łość, dłu­go zdu­szo­na przez szla­chet­ną i peł­ną god­no­ści nę­dzę, znów za­kwi­tła, ob­ja­wia­jąc się w na­iw­nych i cięż­kich dow­ci­pach wy­gła­sza­nych ger­ma­no-gal­lic­ką gwa­rą i to­nem, któ­ry roz­bra­jał szy­der­stwo. Był tak szczę­śli­wy, gdy mógł spro­wa­dzić śmiech na war­gi swo­ich dwóch mło­dziut­kich uczen­nic, któ­rych smut­ne ży­cie prze­nik­nął, iż chęt­nie stał­by się śmiesz­nym z umy­słu, gdy­by nim nie był z na­tu­ry; ale ser­ce jego zdol­ne było od­świe­żyć naj­bar­dziej po­spo­li­te try­wial­no­ści. We­dle ład­ne­go wy­obra­że­nia nie­bosz­czy­ka Sain-Mar­tin, był­by ozło­cił bło­to swo­im nie­biań­skim uśmie­chem.

W myśl jed­nej z naj­pięk­niej­szych za­sad re­li­gij­ne­go wy­cho­wa­nia obie Ma­rie od­pro­wa­dza­ły z sza­cun­kiem swe­go mi­strza aż do drzwi. Tam po­czci­we dziew­czy­ny mó­wi­ły mu ja­kichś parę mi­łych słów, szczę­śli­we, iż uszczę­śli­wia­ją tego czło­wie­ka: po­zwo­lo­no im być ko­bie­ta­mi je­dy­nie dla nie­go! Aż do chwi­li mał­żeń­stwa mu­zy­ka sta­ła się tedy dla nich dru­gim ży­ciem w ży­ciu, tak samo jak po­dob­no chłop ru­ski bie­rze swo­je sny za rze­czy­wi­stość, ży­cie zaś za przy­kry sen. W żą­dzy bro­nie­nia się prze­ciw ma­łost­kom, któ­re gro­zi­ły im za­le­wem, prze­ciw strasz­li­wym ide­om asce­tycz­nym, rzu­ci­ły się roz­pacz­li­wie w la­bi­rynt sztu­ki. Me­lo­dia, har­mo­nia, kom­po­zy­cja, te trzy córy nie­ba, któ­rych ko­ro­wód pro­wa­dził ów sta­ry faun ka­to­lic­ki pi­ja­ny mu­zy­ką, wy­na­gro­dzi­ły je za ich pra­cę i stwo­rzy­ły im wał ochron­ny ze swych ete­rycz­nych plą­sów. Mo­zart, Beetho­ven, Haydn, Pa­esiel­lo, Ci­ma­ro­sa, Hum­mel i po­mniej­si mi­strze roz­wi­nę­li w nich ty­sią­ce uczuć, któ­re nie wy­szły poza nie­win­ny okrąg ich za­kwe­fio­nych serc, ale któ­re wnik­nę­ły w bez­kres stwo­rze­nia, gdzie bu­ja­ły peł­ny­mi skrzy­dła­mi. Kie­dy dziew­czyn­ki wy­ko­nu­jąc ja­kiś utwór do­się­gły do­sko­na­ło­ści, ści­ska­ły się za ręce, rzu­ca­ły się so­bie w eks­ta­zie w ob­ję­cia, sta­ry zaś na­uczy­ciel da­wał im mia­no świę­tych Ce­cy­lij.

Obie Ma­rie za­czę­ły by­wać na ba­lach do­pie­ro w szes­na­stym roku ży­cia i tyl­ko czte­ry razy na rok, w paru wy­bra­nych do­mach. Od­da­la­ły się od boku mat­ki uzbro­jo­ne ści­sły­mi prze­pi­sa­mi po­stę­po­wa­nia, a prze­pi­sy te były tak su­ro­we, że le­d­wie wol­no im było od­po­wia­dać tak i nie. Oko hra­bi­ny nie opusz­cza­ło dziew­czą­tek i zda­wa­ło się zga­dy­wać sło­wa z sa­me­go po­ru­sze­nia warg. Bied­ne małe ubra­ne były z nie­ska­zi­tel­ną skrom­no­ścią, w mu­śli­no­we suk­nie aż pod bro­dę, z nie­skoń­czo­ną mno­go­ścią ob­fi­tych za­kła­dek, z dłu­gi­mi rę­ka­wa­mi. Strój ten, trzy­ma­jąc w spo­wi­ciu wdzięk ich i uro­dę, da­wał im nie­ja­kie po­do­bień­stwo do mu­mij egi­skich; mimo to z tych ży­wych zwo­jów ma­te­rii wy­ła­nia­ły się twa­rzycz­ki roz­kosz­ne swą me­lan­cho­lią. Wście­ka­ły się wi­dząc iż są przed­mio­tem ła­god­ne­go współ­czu­cia. Gdzież jest ko­bie­ta, bo­daj naj­nie­win­niej­sza, któ­ra by nie pra­gnę­ła bu­dzić za­zdro­ści? Żad­na nie­bez­piecz­na, nie­zdro­wa lub na­wet dwu­znacz­na myśl nie ska­la­ła tedy bia­łej kory ich mó­zgu: ser­ca ich były czy­ste, ręce strasz­li­wie czer­wo­ne, try­ska­ły wprost zdro­wiem. Sama Ewa nie wy­szła z rąk Boga bar­dziej nie­win­na niż te dwie dziew­czy­ny, kie­dy opu­ści­ły dom ma­cie­rzyń­ski, aby się udać do me­ro­stwa i do ko­ścio­ła z pro­stym, ale strasz­li­wym za­le­ce­niem, aby były we wszyst­kim po­słusz­ne męż­czy­znom, przy któ­rych mia­ły spać lub nie spać tej nocy. We­dle ich po­ję­cia, nie mo­gło im być go­rzej w ob­cym domu, do­kąd je rzu­ca­no, niż pod da­chem ma­cie­rzyń­skie­go klasz­to­ru.

Dla­cze­go oj­ciec dziew­czą­tek, hra­bia de Gra­nvil­le, ów wiel­ki „ uczo­ny i nie­ska­zi­tel­ny urzęd­nik, mimo że nie­kie­dy da­ją­cy się po­no­sić po­li­ty­ce, nie chro­nił mło­dych isto­tek prze­ciw miaż­dżą­ce­mu de­spo­ty­zmo­wi? Nie­ste­ty! wsku­tek pa­mięt­ne­go ukła­du za­war­te­go po dzie­się­ciu la­tach mał­żeń­stwa, mał­żon­ko­wie żyli roz­dzie­le­ni we wła­snym domu. Oj­ciec za­strzegł so­bie sy­nów, zo­sta­wia­jąc żo­nie wy­cho­wa­nie có­rek. Wpływ tego dła­wią­ce­go sys­te­mu wy­da­wał mu się o wie­le mniej nie­bez­piecz­ny dla dziew­cząt niż dla chłop­ców. Obie Ma­rie, prze­zna­czo­ne, aby zno­sić ja­kąś ty­ra­nię – ty­ra­nię mi­ło­ści albo mał­żeń­stwa – mniej na tym po­no­si­ły szko­dy niż chłop­cy, u któ­rych in­te­li­gen­cja po­win­na się roz­wi­jać swo­bod­nie i któ­rych cha­rak­ter spa­czył­by się pod gwał­tow­nym uci­skiem idei re­li­gij­nych wy­cią­gnię­tych do osta­tecz­nych kon­se­kwen­cji. Z czwor­ga ofiar, hra­bia ura­to­wał dwie. Sy­no­wie, obaj prze­zna­cze­ni do wy­so­kich ka­rier urzęd­ni­czych, byli w oczach hra­bi­ny na­zbyt źle wy­cho­wa­ni, aby im mo­gła po­zwo­lić na naj­mniej­sze zbli­że­nie z sio­stra­mi. Wszel­ka stycz­ność mię­dzy bied­ny­mi dzieć­mi oto­czo­na była su­ro­wym nad­zo­rem. Zresz­tą, kie­dy hra­bia za­bie­rał sy­nów z ko­le­gium, sta­rał się, aby jak naj­mniej prze­by­wa­li w domu.

Chłop­cy sia­da­li do śnia­da­nia wraz z mat­ką i sio­stra­mi, na­stęp­nie oj­ciec brał ich z sobą na mia­sto: re­stau­ra­cje, te­atry, mu­zea, wy­ciecz­ki na wieś w po­rze let­niej, do­star­cza­ły ob­fi­cie roz­ry­wek. Wy­jąw­szy uro­czy­ste dnie, jak imie­ni­ny mat­ki lub ojca, Nowy Rok, roz­da­nie świa­dectw, w któ­re to dni chłop­cy prze­by­wa­li w domu ro­dzi­ciel­skim czu­jąc się bar­dzo nie­swo­jo, nie śmie­jąc uści­skać sióstr strze­żo­nych przez hra­bi­nę, któ­ra nie zo­sta­wia­ła ich ani na chwi­lę ra­zem, bied­ne dziew­czyn­ki wi­dy­wa­ły bra­ci tak rzad­ko, iż nie mógł ist­nieć po­mię­dzy nim ża­den wę­zeł. W te dni, za­py­ta­nia: „Gdzie Anie­la? – Co robi Eu­ge­nia? – Gdzie dziew­czę­ta?” roz­le­ga­ły się przy każ­dej spo­sob­no­ści. Sko­ro była mowa o sy­nach, hra­bi­na pod­no­si­ła ku nie­bu zim­ne i umę­czo­ne oczy, jak­by pro­sząc Boga o prze­ba­cze­nie, iż nie wy­dar­ła ich z ob­jęć bez­boż­no­ści. Wy­krzyk­ni­ki jej i nie­do­mó­wie­nia w tej mie­rze rów­no­znacz­ne były z naj­bar­dziej ża­ło­śli­wy­mi wer­se­ta­mi Je­re­mia­sza i wpro­wa­dza­ły w błąd cór­ki, któ­re uwa­ża­ły bra­ci za głę­bo­ko ze­psu­tych i zgu­bio­nych na za­wsze. Kie­dy chłop­cy do­szli do osiem­na­stu lat, hra­bia dał im dwa po­ko­je w swo­im apar­ta­men­cie. Za­pi­sał obu sy­nów na wy­dział praw­ny, od­da­jąc ich pod nad­zór ad­wo­ka­ta, swe­go se­kre­ta­rza, któ­re­mu po­ru­czył wpro­wa­dze­nie ich w taj­ni­ki przy­szłe­go za­wo­du. Obie Ma­rie zna­ły tedy sio­strza­ne uczu­cia je­dy­nie w abs­trak­cji. W okre­sie kie­dy wy­cho­dzi­ły za mąż, je­den z bra­ci był ge­ne­ral­nym pro­ku­ra­to­rem przy od­le­głym try­bu­na­le, dru­gi sta­wiał pierw­sze kro­ki na pro­win­cji; ża­den z nich nie mógł przy­być. W wie­lu ro­dzi­nach ży­cie we­wnętrz­ne, któ­re moż­na by so­bie wy­obra­żać jako ser­decz­ne, bli­skie, zwią­za­ne, to­czy się w ten spo­sób: bra­cia są da­le­ko, za­ję­ci ka­rie­rą, przy­szło­ścią, za­gar­nię­ci służ­bą pu­blicz­ną; sio­stry po­chło­nię­te spra­wa­mi ro­dzin nie bę­dą­cych ich ro­dzi­ną. Żyją da­le­cy, za­po­mi­na­jąc jed­ni o dru­gich, zwią­za­ni je­dy­nie sła­by­mi wię­za­mi, aż do chwi­li, w któ­rej ich duma obu­dzi, in­te­res sku­pi, a nie­kie­dy roz­dzie­li ser­cem, jak byli już roz­dzie­le­ni fak­tycz­nie. Ro­dzi­na ży­ją­ca w jed­no­ści cia­ła i du­cha jest rzad­kim wy­jąt­kiem. Pra­wo no­wo­cze­sne, roz­drab­nia­jąc ro­dzi­nę na ro­dzi­ny, stwo­rzy­ło zło naj­strasz­liw­sze ze wszyst­kich: in­dy­wi­du­alizm;

Po­śród głę­bo­kiej sa­mot­no­ści, w któ­rej upły­nę­ła ich mło­dość, Anie­la i Eu­ge­nia rzad­ko wi­dy­wa­ły ojca, któ­ry zresz­tą, ile­kroć zja­wiał się w apar­ta­men­cie żony, wno­sił weń twarz smut­ną i zgnę­bio­ną. Za­cho­wy­wał w domu su­ro­wą i uro­czy­stą fi­zjo­no­mię urzęd­ni­ka na krze­śle sę­dziow­skim. Kie­dy dziew­czyn­ki wy­ro­sły z wie­ku za­ba­wek i la­lek, kie­dy za­czę­ły się w nich bu­dzić prze­bły­ski ro­zu­mu (oko­ło dwu­na­stu lat, w wie­ku, w któ­rym prze­sta­ły się śmiać ze sta­re­go Schmu­ke­go), pod­chwy­ci­ły ta­jem­ni­cę trosk, któ­re sfal­do­wa­ły bruz­da­mi czo­ło hra­bie­go, od­ga­dły pod tą su­ro­wą ma­ską za­cną na­tu­rę i prze­mi­ły cha­rak­ter. Zro­zu­mia­ły, iż oj­ciec ich ustą­pił re­li­gii miej­sca w po­ży­ciu do­mo­wym, za­wie­dzio­ny w na­dzie­jach męża, a za­ra­zem zra­nio­ny w naj­de­li­kat­niej­szych fi­brach oj­co­stwa, mi­ło­ści dla có­rek. Po­dob­ne cier­pie­nia oso­bli­wie wzru­sza­ją mło­de dziew­czę­ta odar­te z czu­ło­ści. Nie­kie­dy prze­cha­dza­jąc się z nimi po ogro­dzie, ob­jąw­szy je wpół i sto­su­jąc się do ich dzie­cin­ne­go kro­ku, oj­ciec za­trzy­my­wał się pod kęp­ką gę­stych drzew i ca­ło­wał je ko­lej­no w czo­ło. Oczy jego, usta i cała fi­zjo­no­mia wy­ra­ża­ły wów­czas naj­głęb­sze współ­czu­cie.

– Nie je­ste­ście bar­dzo szczę­śli­we, dro­gie ma­leń­stwa – mó­wił – ale po­sta­ram się wy­dać was wcze­śnie za mąż i rad będę, kie­dy wy­do­sta­nie­cie się z domu.

– Oj­czul­ku – mó­wi­ła Eu­ge­nia – je­ste­śmy go­to­we wyjść za pierw­sze­go z brze­gu…

– Oto – wy­krzyk­nął – gorz­ki sys­tem po­dob­ne­go wy­cho­wa­nia! Chcąc zro­bić świę­te, robi się…

Nie do­koń­czył. Czę­sto dziew­czyn­ki czu­ły ser­decz­ną tkli­wość w uści­sku, jaki da­wał im na po­że­gna­nie, lub w spoj­rze­niach jego, kie­dy przy­pad­kiem obia­do­wał w domu. Żal im było tego ojca, tak rzad­ko oglą­da­ne­go, a za­zwy­czaj ko­cha się tego, kogo się ża­łu­je.

To su­ro­we i re­li­gij­ne wy­cho­wa­nie było przy­czy­ną mał­żeń­stwa dwu sióstr ze­spo­lo­nych z sobą nie­szczę­ściem niby sio­stry sy­jam­skie. Wie­lu męż­czyzn przy­stę­pu­ją­cych do mał­żeń­stwa woli mło­dą dziew­czy­nę wy­cho­wa­ną w klasz­tor­nej de­wo­cji od pa­nien wzro­słych w wi­rze świa­to­wym. Nic po­śred­nie­go nie ist­nie­je. Męż­czy­zna musi za­ślu­bić albo pan­nę bar­dzo uświa­do­mio­ną, któ­ra czy­ta anon­se dzien­ni­ków i ko­men­tu­je je, któ­ra wal­co­wa­ła i tań­czy­ła ga­lo­pa­dę z tłu­mem mło­dzie­ży, któ­ra by­wa­ła na wszyst­kich wi­do­wi­skach, po­chła­nia­ła ro­man­se, któ­rej na­uczy­ciel tań­ca wy­ła­my­wał ko­la­na opie­ra­jąc je o wła­sne, któ­ra nie trosz­czy się ani krzty o re­li­gię i sama so­bie sta­no­wi za­sa­dy mo­ral­ne – albo też mło­dą dziew­czy­nę nie­świa­do­mą i czy­stą jak Ma­ria Anie­la i Ma­ria Eu­ge­nia. Być może i jed­ne, i dru­gie są rów­nie nie­bez­piecz­ne. Mimo to ol­brzy­mia więk­szość męż­czyzn, któ­rzy nie mają lat Ar­nol­fa, wolą jesz­cze ra­czej na­boż­ną Anu­się niż za­da­tek przy­szłej Ce­li­me­ny.

Obie Ma­rie, drob­ne i szczu­płe, mia­ły jed­na­ką fi­gu­rę, nogę, rękę. Eu­ge­nia, młod­sza, była blon­dyn­ką jak mat­ka; Anie­la mia­ła ciem­ne wło­sy ojca. Ale obie mia­ły tę samą płeć: skó­rę o per­ło­wej bia­ło­ści, któ­ra zwia­stu­je buj­ność i czy­stość krwi, ubar­wio­ną ko­lo­ra­mi żywo od­ci­na­ją­cy­mi się na ce­rze po­dob­nej do list­ka ja­śmi­nu i jak on de­li­kat­nej, gład­kiej i mięk­kiej w do­tknię­ciu. Nie­bie­skie oczy Eu­ge­nii, ciem­ne oczy Anie­li mia­ły wy­raz na­iw­nej bez­tro­ski, nie­uda­ne­go zdzi­wie­nia ma­lu­ją­ce­go się w za­mglo­nych nie­co źre­ni­cach. Obie były do­brze zbu­do­wa­ne; ra­mio­na, nie­co szczu­płe, mia­ły się za­okrą­glić z cza­sem. Biu­sty ich, tak dłu­go osła­nia­ne, zdu­mia­ły spoj­rze­nia swą do­sko­na­ło­ścią, kie­dy na proś­by mę­żów przy­wdzia­ły na bal wy­cię­te suk­nie: obaj roz­ko­szo­wa­li się tym cza­ru­ją­cym wsty­dem, któ­ry naj­pierw w czte­rech ścia­nach, a póź­niej przez cały czas na balu przy­pra­wiał o ru­mie­niec te nie­win­ne isto­ty. W chwi­li gdy za­czy­na się opo­wia­da­nie, kie­dy star­sza z sióstr pła­ka­ła i szu­ka­ła po­cie­chy u młod­szej, ręce ich i ra­mio­na sta­ły się bia­łe jak mle­ko. Obie były już mat­ka­mi, obie wy­kar­mi­ły; jed­na chłop­ca, dru­ga cór­kę. Eu­ge­nia wy­da­wa­ła się mat­ce za­wsze bar­dzo pu­stą: to­też ota­cza­ła ją po­dwój­ną bacz­no­ścią i su­ro­wo­ścią. W oczach tej groź­nej mat­ki, Anie­la, szla­chet­na i dum­na, ucho­dzi­ła za du­szę peł­ną eg­zal­ta­cji i zdol­ną ustrzec się sa­mej, pod­czas gdy psot­na Eu­ge­nia po­trze­bo­wa­ła ha­mul­ca. Zda­rza­ją się w ży­ciu uro­cze isto­ty, jak gdy­by za­po­zna­ne przez los, któ­rym wszyst­ko po­win­no by się po­wo­dzić, a któ­re żyją i umie­ra­ją nie­szczę­śli­we, drę­czo­ne przez złe­go ge­niu­sza, ofia­ry nie – prze­wi­dzia­nych oko­licz­no­ści. Tak nie­win­na, we­so­ła Eu­ge­nia, wy­szedł­szy z wię­zie­nia ma­cie­rzyń­skie­go, po­pa­dła w do­kucz­li­wą ty­ra­nię par­we­niu­sza. Anie­lę, z na­tu­ry stwo­rzo­ną do wiel­kich walk ser­ca, los rzu­cił bez żad­ne­go wę­dzi­dła w wy­so­kie sfe­ry pa­ry­skie­go świa­ta.

Pani de Van­de­nes­se, któ­ra wi­docz­nie upa­da­ła pod brze­mie­niem zbyt cięż­kich dla jej du­szy utra­pień, jesz­cze na­iw­na po sze­ściu la­tach mał­żeń­stwa, spo­czy­wa­ła wy­cią­gnię­ta, z wpół zgię­ty­mi no­ga­mi, z cia­łem zła­ma­nym, z gło­wą zwi­sła na opar­cie ko­zet­ki. Przy­bie­gł­szy do sio­stry po krót­kim zja­wie­niu się we Wło­skim, mia­ła jesz­cze we wło­sach parę kwia­tów, resz­ta le­ża­ła roz­sy­pa­na na zie­mi wraz z rę­ka­wicz­ka­mi, wraz z je­dwab­ną pod­bi­tą fu­trem na­rzut­ką, za­rę­kaw­kiem i kap­tur­kiem. Błysz­czą­ce łzy mie­sza­ją­ce się na bia­łej pier­si z per­ła­mi, wil­got­ne oczy zwia­sto­wa­ły nie­zwy­kłe zwie­rze­nia. W oto­cze­niu tego zbyt­ku, czyż to nie było strasz­ne? Hra­bi­na nie czu­ła siły, aby mó­wić.

– Bied­na mała – rze­kła pani du Til­let – jak­że fał­szy­we masz po­ję­cie o mym mał­żeń­stwie, sko­ro mo­gło ci przyjść do gło­wy pro­sić mnie o po­moc!

Sły­sząc to zda­nie wy­dar­te z głę­bi ser­ca sio­stry gwał­tow­no­ścią bu­rzy, jaką w nie wla­ła, tak jak top­nie­nie śnie­gów wzru­sza naj­moc­niej osa­dzo­ne w ło­ży­sku ka­mie­nie, hra­bi­na po­pa­trzy­ła tę­pym wzro­kiem na żonę ban­kie­ra. Błysk gro­zy osu­szył jej łzy, oczy sta­ły się nie­ru­cho­me.

– Czyż­byś i ty znaj­do­wa­ła się w ot­chła­ni – mój anie­le? – rze­kła po ci­chu.

– Moje nie­do­le nie uko­ją two­ich cier­pień.

– Opo­wiedz je, dziec­ko dro­gie. Nie je­stem jesz­cze na tyle ego­ist­ką, abym nie mia­ła cię słu­chać! Wciąż za­tem cier­pi­my ra­zem jak za na­szej mło­do­ści?

– Ale cier­pi­my roz­łą­czo­ne – od­par­ła me­lan­cho­lij­nie żona ban­kie­ra. – Ży­je­my w dwóch wro­gich spo­łe­czeń­stwach. Ja by­wam w Tu­ile­riach, gdy ty już nie. Mę­żo­wie nasi na­le­żą do prze­ciw­nych obo­zów. Je­stem żoną am­bit­ne­go ban­kie­ra, złe­go czło­wie­ka, mój dro­gi skar­bie! ty, masz za męża isto­tę do­brą, szla­chet­ną, za­cną.

– Och! bez wy­rzu­tów – rze­kła hra­bi­na. – Aby mieć pra­wo rai je czy­nić, ko­bie­ta mu­sia­ła­by przejść nudę mdłe­go i bez­barw­ne­go ży­cia, wyjść zeń, aby wstą­pić w raj mi­ło­ści; mu­sia­ła­by po­znać szczę­ście, ja­kie­go do­zna­je­my czu­jąc całe swo­je ży­cie w dru­giej isto­cie, po­ślu­bia­jąc nie­skoń­czo­ne wzru­sze­nia du­szy po­ety, ży­jąc zdwo­jo­nym ży­ciem: to­wa­rzy­sząc mu w jego lo­tach w prze­stwo­rza, w świat am­bi­cji; cier­piąc jego cier­pie­niem, sia­da­jąc na skrzy­dła jego po­tęż­nych upo­jeń,. stą­pa­jąc po sze­ro­kiej sce­nie, a rów­no­cze­śnie w oczach śle­dzą­ce­go ją świa­ta zo­sta­jąc chłod­ną, spo­koj­ną, po­god­ną. Tak, dro­ga, czę­sto trze­ba nam za­my­kać cały oce­an w ser­cu, sie­dząc jak my oto u sie­bie, przy ko­min­ku, na ko­zet­ce. Cóż za szczę­ście wsze­la­ko po­sia­dać w każ­dej mi­nu­cie po­tęż­ne za­in­te­re­so­wa­nie, któ­re mno­ży fi­bry ser­ca i na­pi­na je, nie być na nic obo­jęt­ną, czuć wła­sne ży­cie ze­spo­lo­ne z prze­jażdż­ką, w cza­sie któ­rej uj­rzy się w tłu­mie oko ga­szą­ce słoń­ce swym bla­skiem, prze­cho­dzić męki za lada spóź­nie­niem, mieć ocho­tę za­bić na­trę­ta krad­ną­ce­go jed­ną z rzad­kich chwil, w któ­rych szczę­ście drga w naj­drob­niej­szych żył­kach! Cóż za upo­je­nie żyć na­resz­cie! Och „ dro­ga, żyć, pod­czas gdy tyle ko­biet mo­dli się na ko­la­nach o wzru­sze­nia, któ­re je mi­ja­ją! Po­myśl, dziec­ko, że dla ta­kich po­ema­tów jest tyl­ko je­den czas, mło­dość. Za kil­ka lat przyj­dzie zima, chłód. Ach! gdy­byś ty po­sia­da­ła te żywe bo­gac­twa ser­ca i gdy­by ci gro­zi­ło, że je stra­cisz…

Pani du Til­let, prze­ra­żo­na, za­sło­ni­ła twarz słu­cha­jąc tego strasz­li­we­go wy­bu­chu.

– Nie mia­łam za­mia­ru czy­nić ci naj­lżej­szej wy­mów­ki, dro­ga moja – rze­kła wresz­cie wi­dząc twarz sio­stry zwil­żo­ną go­rą­cy­mi łza­mi. – W jed­nej chwi­li rzu­ci­łaś w mą du­szę wię­cej pło­ną­cych ża­gwi, niż łzy moje zdo­ła­ły ich uga­sić. Tak ży­cie, któ­re pę­dzę, uspra­wie­dli­wia­ło­by w mym ser­cu mi­łość taką, jaką mi od­ma­lo­wa­łaś. Po­zwól mi wie­rzyć, iż gdy­by­śmy się wi­dy­wa­ły czę­ściej, nie za­szły­by­śmy tam, gdzie je­ste­śmy. Gdy­byś pa­trza­ła na moje cier­pie­nia, oce­ni­ła­byś wła­sne szczę­ście, ośmie­li­ła­byś mnie może do opo­ru i by­ła­bym szczę­śli­wa. Two­je nie­szczę­ście jest przy­god­ne, lada przy­pa­dek roz­wie­je je, pod­czas gdy moje jest nie­ustan­ne. Je­stem dla męża ma­ne­ki­nem do roz­wie­sza­nia zbyt­ku, szyl­dem am­bi­cji, jed­nym z za­do­wo­leń próż­no­ści. Nie ma dla mnie ani praw­dzi­we­go uczu­cia, ani za­ufa­nia. Fer­dy­nand jest su­chy i gład­ki jak ten mar­mur – rze­kła ude­rza­jąc po gzym­sie ko­min­ka. – Nie ufa mi. Wszyst­ko, cze­go za­żą­da­ła­bym dla sie­bie, ska­za­ne jest z góry na od­mo­wę; ale co się ty­czy tego, co mu schle­bia i jest świa­dec­twem jego for­tu­ny, nie po­trze­bu­ję na­wet pra­gnąć: stroi moje apar­ta­men­ta, wy­da­je nie­praw­do­po­dob­ne sumy na przy­ję­cia. Służ­ba, loże w te­atrze, wszyst­ko, co błysz­czy na ze­wnątrz, jest w naj­lep­szym sma­ku. Próż­ność jego nie szczę­dzi ni­cze­go; ten czło­wiek ob­sy­pie ko­ron­ka­mi pie­lusz­ki swych dzie­ci, ale nie usły­szy ich krzy­ku, nie od­gad­nie po­trzeb. Ro­zu­miesz mnie? Je­stem po­kry­ta dia­men­ta­mi, kie­dy zja­wiam się na Dwo­rze: w świe­cie no­szę naj­kosz­tow­niej­sze dro­bia­zgi; ale nie roz­po­rzą­dzam ani sze­lą­giem. Pani du Til­let, któ­ra może bu­dzi tyle za­zdro­ści, któ­ra zda­je się pły­wać w zło­cie, nie ma na wła­sność ani stu fran­ków. Je­że­li oj­ciec nie trosz­czy się o dzie­ci, jesz­cze mniej trosz­czy się o ich mat­kę. Och! twar­do mi dał uczuć, że mnie za­pła­cił i że mój oso­bi­sty ma­ją­tek, któ­rym nie roz­po­rzą­dzam, zo­stał mu wy­dar­ty. Gdy­by cho­dzi­ło tyl­ko o opa­no­wa­nie jego sa­me­go, może i umia­ła­bym go zdo­być; ale pod­le­gam wpły­wo­wi ob­ce­mu, wpły­wo­wi ko­bie­ty prze­szło pięć­dzie­się­cio­let­niej, peł­nej pre­ten­syj i żą­dzy pa­no­wa­nia, ja­kiejś wdo­wy po re­jen­cie Czu­ję to, wol­ną będę aż z chwi­lą jego śmier­ci. Tu­taj ży­cie moje jest ure­gu­lo­wa­ne jak ży­cie kró­lo­wej: dzwon oznaj­mia śnia­da­nie i obiad jak w two­im zam­ku. Wy­jeż­dżam na spa­cer nie­odmien­nie o pew­nej go­dzi­nie, aby udać się do La­sku. To­wa­rzy­szy mi za­wsze dwóch lo­kai w peł­nej li­be­rii i za­wsze mam być z po­wro­tem o tej sa­mej go­dzi­nie. Miast bym da­wa­ła roz­ka­zy, pod­le­gam im. Na balu, w te­atrze, lo­kaj przy­cho­dzi oznaj­mić: „Po­wóz ja­śnie pani za­je­chał”, i mu­szę od­jeż­dżać czę­sto w peł­ni roz­ba­wie­nia. Fer­dy­nand po­gnie­wał­by się, gdy­bym nie była po­słusz­ną ety­kie­cie, jaką stwo­rzył dla swej żony, a ja… boję się go. Po­śród tego prze­klę­te­go bo­gac­twa do­świad­czam ża­lów i my­ślę, że mat­ka na­sza była jed­nak do­brą: zo­sta­wia­ła nam bo­daj noce, mo­głam roz­ma­wiać z tobą. Osta­tecz­nie ży­łam obok isto­ty, któ­ra ko­cha­ła mnie i cier­pia­ła ze mną, pod­czas gdy tu, w tym wspa­nia­łym domu, je­stem jak na pu­sty­ni.

Sły­sząc te strasz­ne zwie­rze­nia hra­bi­na po­chwy­ci­ła z ko­lei rękę sio­stry i uca­ło­wa­ła ją pła­cząc.

– Jak mogę ci do­po­móc? – rze­kła Eu­ge­nia po ci­chu do Anie­li. – Gdy­by nas za­sko­czył, po­wziął­by po­dej­rze­nie, chciał­by wie­dzieć, o czym mó­wi­ły­śmy od go­dzi­ny; trze­ba by kła­mać; rzecz na­der trud­na z czło­wie­kiem chy­trym i prze­bie­głym; za­sta­wiał­by mi pu­łap­ki. Ale zo­staw­my moje nie­szczę­ścia i myśl­my o to­bie. Two­je czter­dzie­ści ty­się­cy fran­ków, dro­ga, by­ły­by ni­czym dla Fer­dy­nan­da, któ­ry wraz z dru­gim wiel­kim ban­kie­rem, ba­ro­nem de Nu­cin­gen, ob­ra­ca mi­lio­na­mi. Nie­kie­dy bio­rę udział w ob­ra­dach, gdzie mó­wią rze­czy, od któ­rych dreszcz prze­cho­dzi. Du Til­let zna moją dys­kre­cję, to­też mówi bez ce­re­mo­nii: pew­ni są mego mil­cze­nia. Mor­der­stwa na gład­kiej dro­dze wy­da­ją mi się ak­ta­mi mi­ło­sier­dzia w po­rów­na­niu do pew­nych kom­bi­na­cji fi­nan­so­wych. Nu­cin­gen i on tyle dba­ją o to, że zruj­nu­ją ko­goś, ile ja dbam o ich prze­py­chy. Czę­sto przyj­mu­ję tu­taj bied­ne ofia­ry: lu­dzi, któ­rych bi­lans sły­sza­łam dnia po­przed­nie­go, a któ­rzy rzu­ca­ją się w in­te­re­sa, aby w nich zo­sta­wić ma­ją­tek: bie­rze mnie ocho­ta, jak owe­go Le­onar­da w ja­ski­ni zbój­ców, wo­łać na nich: „Strzeż­cie się!” Ale co by się ze mną sta­ło? Mil­czę. Ten wspa­nia­ły pa­łac jest pro­stą ja­ski­nią. A du Til­let, Nu­cin­gen wy­rzu­ca­ją ty­siąc­fran­ko­we bank­no­ty na swo­je ka­pry­sy. Fer­dy­nand ku­pił w Til­let ru­de­rę daw­ne­go pa­ła­cu, aby go prze­bu­do­wać, chce doń do­łą­czyć las i wspa­nia­łe do­bra. Twier­dzi, że syn jego bę­dzie hra­bią i że w trze­ciej ge­ne­ra­cji bę­dzie szlach­ci­cem. Nu­cin­gen, sprzy­krzyw­szy so­bie dom przy uli­cy św. Ła­za­rza, bu­du­je pa­łac. Żona jego li­czy się do mo­ich przy­ja­ció­łek… Ach! – wy­krzyk­nę­ła – ona może być nam uży­tecz­na, jest śmia­ła z mę­żem, roz­po­rzą­dza swo­im mie­niem, ona cię oca­li.

– Dro­ga piesz­czot­ko, mam już tyl­ko kil­ka go­dzin, chodź­my tam dziś wie­czór, w tej chwi­li – rze­kła pani de Van­de­nes­se rzu­ca­jąc się w ra­mio­na pani du Til­let i roz­pły­wa­jąc się we łzach.

– Och! czyż ja mogę wyjść z domu o je­de­na­stej wie­czór?

– Mam po­wóz.

– Co wy tu spi­sku­je­cie? – rzekł du Til­let otwie­ra­jąc drzwi.

Uka­zał swą bez­barw­ną twarz roz­ja­śnio­ną fał­szy­wie uprzej­mym gry­ma­sem. Dy­wa­ny zgłu­szy­ły jego krok, obie zaś ko­bie­ty za­nad­to były po­chło­nię­te roz­mo­wą, aby sły­szeć tur­kot po­wo­zu. Hra­bi­na, u któ­rej oby­cie ze świa­tem i swo­bo­dą, jaką się cie­szy­ła, roz­wi­nę­ły spryt i dow­cip, dła­wio­ne jesz­cze u sio­stry de­spo­ty­zmem mał­żeń­skim sta­no­wią­cym dal­szy ciąg ma­cie­rzyń­skie­go, spo­strze­gła na twa­rzy Eu­ge­nii prze­strach mo­gą­cy ją zdra­dzić i oca­li­ła ją szcze­rą od­po­wie­dzią.

– Uwa­ża­łam sio­strę za bo­gat­szą, niż jest w isto­cie – od­par­ła hra­bi­na pa­trząc na szwa­gra. – Ko­bie­ty mie­wa­ją nie­kie­dy kło­po­ty, z któ­rych nie chcą zwie­rzać się mę­żom, jak Jó­ze­fi­ną z Na­po­le­onem: przy­szłam tedy pro­sić ją o przy­słu­gę.

– Może ci ją od­dać bar­dzo ła­two, sio­strzycz­ko. Eu­ge­nia jest bar­dzo bo­ga­ta – od­parł du Til­let ze słod­ko-kwa­śnym uśmie­chem.

– Tyl­ko dla cie­bie, szwa­grze – od­par­ła hra­bi­na uśmie­cha­jąc się z go­ry­czą.

– O cóż idzie? – rzekł du Til­let, któ­ry nie był od tego, aby omo­tać szwa­gier­kę.

– Oj, mą­dra­lo, czyż nie po­wie­dzia­łam, że nie chce­my do­pusz­czać mę­żów do se­kre­tu? – od­par­ła prze­zor­nie pani de Van­de­nes­se, zda­jąc so­bie spra­wę, że wy­da­ła­by się w ręce czło­wie­ka, któ­re­go por­tret, na szczę­ście, sio­stra skre­śli­ła jej przed chwi­lą. Wstą­pię po Eu­ge­nię ju­tro.

– Ju­tro… – od­parł chłod­no ban­kier. – Nie. Żona jest ju­tro na obie­dzie u przy­szłe­go para Fran­cji, ba­ro­na de Nu­cin­gen, któ­ry od­da­je mi swój man­dat w Izbie Po­słów.

– Czy nie po­zwo­lisz jej przy­jąć miej­sca w mo­jej loży w Ope­rze? – rze­kła hra­bi­na nie pa­trząc na­wet na sio­strę, tak lę­ka­ła się, aby pani du Til­let nie zdra­dzi­ła ta­jem­ni­cy.

– Ma swo­ją – od­parł du Til­let do­tknię­ty.

– Do­brze więc, ja przyj­dę…

– Pierw­szy raz uczy­ni nam pani ten za­szczyt – rzekł du Til­let.

Hra­bi­na uczu­ła wy­mów­kę i za­czę­ła się śmiać.

– Bądź spo­koj­ny, nic pana to nie bę­dzie kosz­to­wa­ło tym ra­zem – rze­kła. – Bądź zdro­wa, sio­strzycz­ko.

– Im­per­ty­nent­ka! – wy­krzyk­nął du Til­let pod­no­sząc kwia­ty, któ­re wy­pa­dły z wło­sów hra­bi­ny. – Po­win­na byś – rzekł do żony – stu­dio­wać pa­nią de Van­de­nes­se. Chciał­bym, abyś w świe­cie umia­ła być taką im­per­ty­nent­ka jak two­ja sio­stra przed chwi­lą. Two­je miesz­czań­skie cie­ląt­ko­wa­te wzię­cie do­pro­wa­dza mnie do roz­pa­czy.

Eu­ge­nia za całą od­po­wiedź pod­nio­sła oczy ku nie­bu.

– Ejże, moja pani, có­że­ście wy tu ro­bi­ły? – rzekł po chwi­li pau­zy ban­kier, wska­zu­jąc kwia­ty. – Co się ta­kie­go dzie­je, że sio­stra przy­cho­dzi ju­tro do loży?

Bied­na he­lot­ka wy­mó­wi­ła się sen­no­ścią i wy­szła, aby się po­ło­żyć, w oba­wie śledz­twa. Wów­czas du Til­let ujął żonę za ra­mię, przy­cią­gnął ją ku so­bie w bla­sku świec pło­ną­cych w krysz­ta­ło­wych świecz­ni­kach, mię­dzy dwie­ma roz­kosz­ny­mi wią­zan­ka­mi kwia­tów, i za­to­pił w niej by­stre spoj­rze­nie.

– Sio­stra przy­szła po­ży­czyć od cie­bie czter­dzie­ści ty­się­cy: po­trzeb­ne są na za­pła­ce­nie dłu­gu czło­wie­ka, któ­ry ją ob­cho­dzi, a któ­ry za trzy dni znaj­dzie się pod klu­czem w wię­zie­niu za dłu­gi – rzekł chłod­no.

Bied­na ko­bie­ta uczu­ła, iż chwy­ta ją ner­wo­we drga­nie; po­wścią­gnę­ła je siłą.

– Prze­stra­szy­łeś mnie – rze­kła. – Ale sio­stra moja zbyt jest do­brze wy­cho­wa­na, za­nad­to ko­cha męża, aby in­te­re­so­wać się kimś do tego stop­nia.

– Prze­ciw­nie – od­parł su­cho. – Dziew­czy­ny wy­cho­wa­ne jak wy obie, w nie­wo­li i prak­ty­kach re­li­gij­nych, mają żą­dzę wol­no­ści, pra­gną szczę­ścia, a szczę­ście, któ­re po­sia­da­ją, nie jest nig­dy tak wiel­kie ani tak pięk­ne jak to, o któ­rym ma­rzy­ły. Z ta­kich dziew­cząt ro­bią się złe żony.

– Mów tyl­ko o mnie – rze­kła bied­na Eu­ge­nia to­nem gorz­kie­go szy­der­stwa – ale usza­nuj sio­strę. Hra­bi­na de Van – de­nes­se jest zbyt szczę­śli­wa, mąż zo­sta­wia jej zbyt wie­le swo­bo­dy, aby nie mia­ła być doń przy­wią­za­na. Zresz­tą, gdy­by przy­pusz­cze­nie two­je było praw­dą, nie po­wie­dzia­ła­by mi tego.

– Jest praw­dą – rzekł du Til­let. – Za­bra­niam ci czy­nić ja-' kie­kol­wiek kro­ki w tej spra­wie. Jest w moim in­te­re­sie, aby ten czło­wiek do­stał się do wię­zie­nia. Za­pa­mię­taj to so­bie.

Pani du Til­let wy­szła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: