Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Córka handlarza jedwabiem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Listopad 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Córka handlarza jedwabiem - ebook

 

 

Indochiny Francuskie, 1952 rok. 18-letnia Nicole, pół Francuzka, pół Wietnamka, zawsze żyła w cieniu starszej siostry, Sylvie. Gdy ich ojciec, handlarz jedwabiem, rozpoczyna pracę u gubernatora, przekazuje firmę starszej córce. Rozczarowana Nicole dostaje tylko niewielki sklepik z jedwabiem w biednej wietnamskiej dzielnicy Hanoi. Skłócona z rodziną, przeżywa rozterkę, próbując określić swoją tożsamość. Tymczasem trwa wojna, Wietnamczycy walczą z Francuzami o niepodległość, a Nicole nie wie, za kim się opowiedzieć. Nie pomaga w tym znajomość z dwoma mężczyznami, którzy darzą ją uczuciem. Wietnamczyk Tran jest rebeliantem, natomiast Mark wspiera Francuzów. „Córka handlarza jedwabiem” to nastrojowa opowieść z czasów kolonialnych o siostrzanej rywalizacji, mrocznych sekretach i miłości.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-276-2186-3
Rozmiar pliku: 857 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Historia Wietnamu

Wydarzenia w porządku chronologicznym

1797

Początek infiltracji francuskiej. Król francuski Ludwik XVI zawiera w Wersalu traktat sojuszniczy z wietnamskim księciem Nguyễn Ánh.

Od 1840 do lat dziewięćdziesiątych XIX w.

Kolonizacja Indochin (Wietnamu, Kambodży i Laosu) przez Francuzów, którzy Wietnam dzielą na trzy prowincje: Tonkin, Annam i Kochinchinę.

1927-1930

Na północy kraju powstają dwie partie komunistyczne, które mają stawiać opór Francuzom.

1940

Podczas drugiej wojny światowej Japonia okupuje Wietnam, pozostawiając jeszcze na jakiś czas francuską administrację kolonialną.

1941-1944

Ho Chi Minh, przywódca ruchu oporu przeciwko Japończykom, zakłada Ligę Niepodległości Viet Minh.

1945

Japończycy na krótki czas przejmują rządy od Francuzów. Po kapitulacji Japonii, również przez krótki czas, władzę sprawuje Viet Minh, na czele którego stoi Ho Chi Minh, a potem Francuzi, wspierani przez wojska brytyjskie i Stanów Zjednoczonych, restytuują kolonię francuską.

1946

Viet Minh stawia opór. Wojska francuskie zajmują port w Hajfongu, co daje początek pierwszej wojnie indochińskiej.

1946-1954

Podczas pierwszej wojny indochińskiej Ho Chi Minh wspierany jest przez Chiny i ZSRR, natomiast sojusznikiem Francuzów są Stany Zjednoczone, którym zależy na powstrzymaniu ekspansji komunizmu.

1954

Viet Minh, popierany przez ogół Wietnamczyków, okrąża miasto Dien Bien Phu, zamienione przez Francuzów w twierdzę. Dwadzieścia tysięcy żołnierzy francuskich wpada w pułapkę. Francuzi poddają się. Na mocy układów genewskich Wietnam zostaje podzielony na dwie strefy, północną i południową. Ustalono też, że za dwa lata odbędą się wybory powszechne.

1955-1956

Popierany przez Stany Zjednoczone Ngo Dinh Diem ogłasza się premierem Wietnamu Południowego, nie godząc się na przeprowadzenie wyborów powszechnych.

1957-1959

W Wietnamie Południowym zaczyna pojawiać się coraz więcej ludzi i broni z Wietnamu Północnego; z inicjatywy komunistów wybucha zbrojne powstanie.

1960

Powstanie Vietcongu, Narodowego Frontu Wyzwolenia do walki z wojskami USA operującymi w Wietnamie Południowym.

1964

Amerykański niszczyciel zostaje zaatakowany przez łódź patrolową z Północnego Wietnamu.

1965

Do Wietnamu przybywają amerykańskie oddziały bojowe i rozpoczyna się wojna amerykańsko-wietnamska. Podczas tej wojny całkowity tonaż bomb zrzuconych przez Amerykanów był większy niż podczas drugiej wojny światowej.

1973

Zgodnie z postanowieniami układów paryskich, negocjowanych przez Nixona i Kissingera, Stany Zjednoczone wycofują się z Wietnamu Południowego, gdzie walka jednak nadal trwa.

1975

Komuniści zajmują Sajgon. Ostatni obywatele USA zostają ewakuowani. Wietnam jednoczy się, władzę nad całym krajem przejmują komuniści. Sajgon zostaje przemianowany na Ho Chi Minh.PROLOG

Powoli obraca się w wodzie, zanurzając się coraz głębiej. Długie włosy wirują wokół głowy. Oczy coś dostrzegają. Światło. Sączące się przez wodę złociste światło jest tak urzekające, że zaczyna kopać nogami i ruszać torsem, nakazując ciału przesuwać się do góry, w ślad za bąbelkami powietrza z płuc. Bąbelki płyną w górę, ku powierzchni wody, ona za nimi, i widzi, jak złocista plama słońca rozpryskuje się, rozrzucając po wodzie skrzące się krople. Głowa wynurza się z wody. Odrzuca ją do tyłu i łapie powietrze, i choć słońce oślepia, dostrzega czyjąś twarz. Pojawia się i znika. Twarz siostry.

Sekundy mijają. Widzi już odrobinę lepiej. Podnosi rękę, by pomachać, otwiera usta, by wołać o pomoc, ale bezlitosna woda znów wciąga. Znów grzmi, przetacza się, trzymając ją w mokrych, bezwzględnych objęciach. Nie puszcza, mimo że rozpaczliwie ugniata ją nogami. Chce krzyknąć, ale nie może wydobyć z siebie głosu. Desperacko chce oddychać, choć wie, że to już niemożliwe. Próbuje płynąć, ale sił brak, a opalizująca światłość nad głową zanika. Jest coraz wyżej, ona zaś coraz niżej, w coraz ciemniejszej, lodowatej już wodzie. W górze coś jeszcze błyska, ale słabiej, dalej. A tam, z boku, coś majaczy w wodzie. Drabina? Chyba tak. Widać szczebel. Próbuje złapać się drabiny, postawić stopy na szczeblu, ale siła wody jest przeogromna. Stopy zsuwają się ze szczebli, znów opada. Tak, ale przed oczami ma już nie ciemną, złowrogą toń, tylko coś bliskiego sercu. Jej dom, rodzinny dom, bezpieczną przystań. Ciężkie jak kłody nogi nieruchomieją, bo rzeka odebrała jej resztki sił. Ale już jest dobrze. Wreszcie woda ją unosi, nie wciąga. Płynie!

Nie. Tonie.1

Hanoi, Wietnam

Nicole stała w oknie swojego pokoju i patrzyła na ogród, wdychając głęboko powietrze przesycone słodkim zapachem dzikiej gardenii, pięknych krzewów o błyszczących liściach i delikatnych białych kwiatach, posadzonych w zacienionych miejscach. Koło tych krzewów zauważyła swojego ojca – bardzo przystojnego mężczyznę o ciemnych, krótko przystrzyżonych włosach, przyprószonych już siwizną. Wysoki, dystyngowany pan przechadzał się po ogrodzie, sprawdzając, czy wszystko w porządku. I to wcale się Nicole nie spodobało, bo świadczyło o tym, że dla ojca przyjęcie z okazji jej osiemnastych urodzin to przede wszystkim okazja, by pochwalić się wspaniałym ogrodem. Musiała jednak uczciwie przyznać, że ojciec postarał się, by nie tylko ogród, lecz także i dom wyglądał pięknie na powitanie gości. We wszystkich francuskich oknach ich willi o ścianach koloru ochry paliły się kadzidła, a w sadzawkach w ogrodzie odbijały się różnokolorowe światła papierowych lampionów, rozwieszonych na sznurach między dwiema gigantycznymi plumeriami.

Podeszła do lustra, by jeszcze raz na siebie spojrzeć i zastanowić się, czy nie warto wpiąć we włosy kwiatu fuksji. Tylko jeden, z boku głowy, będzie pasował do jej chińskiej sukienki ze stójką, bardzo obcisłym stanikiem i szeroką, zwiewną spódnicą sięgającą prawie podłogi. Wpiąć czy nie wpiąć? Hm… Znów podeszła do okna i wyjrzała; w chwili gdy w radiu Edith Piaf zaczęła śpiewać Hymne à l’amour, podjęła ostateczną decyzję. Nie, nie wepnie. W tym momencie zauważyła, że do ojca podeszła Sylvie, jej starsza siostra. Szli teraz razem. Tak jak zwykle, ramię w ramię, nachyleni ku sobie i zajęci rozmową. I jak zwykle Nicole poczuła ukłucie zazdrości. Ojciec i Sylvie byli bardzo ze sobą zżyci, podczas gdy ona odsunięta była na boczny tor. Naturalnie. Oczywiście. Ale cóż… Powinna w końcu się z tym pogodzić. Podobnie jak z innym faktem, równie niemiłym: że choćby nie wiadomo jak długo szczotkowała włosy albo myła zęby, i tak nie ona olśniewać będzie urodą, lecz jej starsza siostra o wijących się kasztanowych włosach, pięknie wyrzeźbionych kościach policzkowych i zgrabnym francuskim nosie. Wysoka, smukła, podobna była do francuskiego ojca, podczas gdy Nicole przypominała zmarłą przed wieloma laty matkę Wietnamkę – jej twarz była śniada jak u Azjatki.

No i dobrze, nie ma sensu tymi głupimi myślami psuć sobie tak ważnego dnia! Wyprostowała się i zdecydowanym krokiem wyszła z pokoju. Kiedy po chwili przechodziła przez inny, wielki pokój, gdzie sufit był tak wysoko, że prawie ginął z oczu, poczuła miły chłód, a to za sprawą dwóch wiatraków z błyszczącymi skrzydłami z mosiądzu. Z tego pokoju, tak jak z całego bardzo eleganckiego, zastawionego cennymi antykami domu wychodziło się do ogrodu. Nicole widziała już przez otwarte drzwi swoje koleżanki ze szkoły, Helenę i Francine. Wyraźnie onieśmielone stały z boku i nerwowo poprawiały coś przy włosach. Naturalnie od razu do nich podeszła. Uściskały się, wycałowały i zaczęły gadać o chłopakach i egzaminach, które właśnie pozdawały, a w tym czasie ogród wypełniał się gośćmi. Kiedy Nicole odchodziła już od koleżanek, zauważyła paru Francuzów – stali, pili i palili – oraz kilka bogatych Wietnamek w bardzo eleganckich jedwabnych sukniach, przechadzających się po ogrodzie. Zobaczyła też, że do jej siostry podszedł wysoki, barczysty mężczyzna w jasnym płóciennym garniturze. Musiał coś w sobie mieć, bo Nicole przez chwilę nie mogła oderwać od niego oczu. Wreszcie przygładziła włosy, wyprostowała się i ruszyła w tamtą stronę.

Sylvie, uśmiechając się, dotknęła ramienia mężczyzny.

– Mark? Pozwól, że ci przedstawię Nicole, moją siostrę.

Mark wyciągnął rękę.

– Miło mi. Jestem Mark Jenson. Wiele o tobie słyszałem, Nicole.

Nicole podała rękę i uśmiechając się uprzejmie, spojrzała na mężczyznę. A zaraz potem w bok. Bo spojrzenie jasnoniebieskich oczu było wyjątkowo przenikliwe.

– Mark jest z Nowego Jorku – powiedziała Sylvie. – Tam go poznałam. Mark podróżuje po całym świecie.

– A dziś jestem na twoich urodzinach, prawda, Nicole? – spytał Mark.

Nicole nie spodziewała się, że z wrażenia nie będzie mogła wydobyć z siebie głosu. Na szczęście uratowała ją Sylvie.

– Przepraszam, ale zauważyłam kogoś, z kim koniecznie muszę zamienić kilka słów.

Pomachała do przysadzistej pani stojącej po drugiej stronie ogrodu, potem odwróciła się do Marka i uśmiechnęła prawie uwodzicielsko.

– Nie potrwa to długo. A w tym czasie Nicole dotrzyma ci towarzystwa.

Odeszła, a Mark uśmiechnął się do Nicole – po prostu uprzejmie, ale jej i tak nagle zabrakło tchu. Speszona przestąpiła z nogi na nogę, potem spojrzała w górę, na Marka, starając się za bardzo nie mrugać.

Oczy Marka były szafirowe, w zestawieniu z ciemną opalenizną był to jasny szafir.

– Tak – wydusiła z siebie.

Mark nie odzywał się, tylko dalej patrzył na nią, a ona poczuła się jeszcze bardziej niepewnie i mimo woli dotknęła swojej brody. Może jest pobrudzona albo siadł na niej jakiś robal?

– Nie spodziewałem się, że jesteś taka ładna, Nicole – powiedział wreszcie.

– Och, na pewno nie jestem – bąknęła coraz bardziej zmieszana. Bo niby dlaczego to powiedział? Właśnie to?

– Sylvie opowiadała mi dużo tobie. – Nicole, ku swemu wielkiemu zadowoleniu, poczuła, że w jej głowie wreszcie zaczyna się przejaśniać i jest już w stanie wyciągać słuszne wnioski. Przecież to nic nadzwyczajnego, że Sylvie wspomniała o niej. Każdy lubi opowiadać o swojej rodzinie, zwłaszcza wtedy, gdy ta rodzina w tym momencie jest bardzo daleko.

Uśmiechnęła się.

– W takim razie już wiesz, że jestem w tej rodzinie czarną owcą.

Mark odgarnął opadający mu na prawe oko kosmyk włosów.

– Tego nie wiem, ale o ile sobie przypominam, Sylvie opowiadała o pożarze, o jakimś daszku czy markizie…

– O nie! – Nicole, teraz przerażona, na moment zasłoniła usta ręką. – Naprawdę ci o tym opowiedziała?

Mark się roześmiał.

– No tak!

– Ale ja miałam wtedy trzynaście lat! I to był wypadek! Nie mówmy już o tym. Lepiej opowiedz coś o sobie. Bo to nie fair, że wiesz o mnie niejedno, a ja o tobie nic.

– Można to naprawić – powiedział Mark. – Proponuję, byś oprowadziła mnie po ogrodzie, a ja opowiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć. Będziemy też popijać szampana. Zgoda?

Oczywiście nie miała nic przeciwko temu. Ruszyła wolnym krokiem, czując, że wreszcie zaczyna się odprężać. Chociaż nie, miała powód do niezadowolenia. Była średniego wzrostu – zaledwie metr pięćdziesiąt osiem – i przy Marku, który na pewno dobijał do dwóch metrów, czuła się malutka. Bardzo żałowała, że nie włożyła pantofli na wysokich obcasach.

Ubrany na biało kelner podszedł z tacą. Mark wziął dwa kieliszki szampana i oba podał Nicole.

– Nie masz nic przeciwko temu, że zapalę?

Nicole się roześmiała.

– Wiesz co? Wcale nie zachowujesz się jak ktoś z Nowego Jorku!

– Bo ja nie jestem z Nowego Jorku. – Mark wyjął z kieszeni paczkę chesterfieldów, zapalił papierosa i odebrał od Nicole swój kieliszek. Dotyk jego palców zrobił na Nicole piorunujące wrażenie. – Jestem z Maine. Tylko z Maine. Mój ojciec ma tam małą farmę i hoduje bydło mleczne.

– A dlaczego stamtąd wyjechałeś? Co było powodem?

– Na pewno żądza przygód. Poza tym po śmierci matki, choć ojciec bardzo się starał, nic nie było już takie jak dawniej.

– Moja matka też umarła – powiedziała cicho Nicole.

Mark pokiwał głową.

– Wiem. Sylvie mówiła mi o tym.

Na moment zapadła cisza. Potem Mark westchnął i uśmiechnął się, tak jakby coś sobie teraz przypomniał.

– Życie na wsi może być ciekawe. Polowania, łowienie ryb i tak dalej. Ale moją pasją był motocykl. Wyścigi na żużlu. Im bardziej niebezpieczna trasa, tym większa frajda.

– I co? Zawsze wychodziłeś z tego obronną ręką?

– A gdzie tam! Ale nigdy nie było to coś poważnego. Zwykle złamana kostka albo kilka żeber.

Stał tak blisko, że czuła jego zapach. Było to bardzo przyjemne. W ogóle było w nim coś, co sprawiało, że chciało się z nim być. Ale ponieważ wszystko ma swoje dobre i złe strony, zawsze lepiej zachować ostrożność. Stanęła do niego bokiem i spojrzała na ciemnogranatowe niebo usiane gwiazdami. Nadstawiła też uszu, by posłuchać cykania cykad i szelestu liści drzewa, na którym siedział jakiś nocny ptak. Mark natomiast przeszedł się tam i z powrotem, krokiem niedbałym, jak aktorzy w filmach amerykańskich. Może dlatego, że był wysoki, choć taki chód świadczy też o tym, że człowiek czuje się swobodnie i jest bardzo pewny siebie.

– W Hanoi w maju dopiero kończy się wiosna, a dziś jest tak gorąco, jakbyśmy mieli już lato. Może wolisz wejść do domu, Mark?

– W taki wieczór jak ten? Nigdy!

Roześmiała się, teraz już w doskonałym nastroju. Poczuła się tak swobodnie, że obejrzała mężczyznę dokładniej. Miał kręcone, krótko ostrzyżone jasnobrązowe włosy i bardzo męską twarz, teraz oświetloną blaskiem ognia pochodni, które ktoś w międzyczasie pozapalał.

– Gdzie się zatrzymałeś, Mark?

– W hotelu Métropole przy Boulevard Henri Rivière.

I w tym momencie pojawiła się Sylvie i zabrała go ze sobą. Nicole została sama, co odczuła jakoś bardzo mocno. Dookoła kłębił się tłum gości, a jej ogród nagle wydał się pusty. A kiedy rozległy się dźwięki żywej melodii, raptem przypomniała sobie jedno z ulubionych powiedzonek Lisy, ich kucharki. Có công mài sắt có ngày nên kim. Jeśli będziesz polerował kawałek żelaza wystarczająco długo, możesz zrobić z niego igłę. Lisa była Francuzką, znała jednak wietnamski na tyle, że sama robiła zakupy na rynku, poza tym, bardzo dumna z siebie, często powtarzała jakieś wietnamskie powiedzonka. Dlaczego Nicole przypomniała sobie teraz właśnie to o polerowaniu? Nie wiadomo. Ale skoro już o polerowaniu mowa, to może nadszedł czas wypolerować parkiet i po prostu przetańczyć całą noc?2

Następnego dnia rano Nicole zeszła po wąskich schodach do labiryntu pokoi w suterynie, a konkretnie do kuchni. Weszła i rozejrzała się dookoła. Wszystko było na swoim miejscu. Na ścianach białe płytki imitujące cegły, na żelaznym drążku zamontowanym w centralnym miejscu rząd błyszczących miedzianych garnków, na oknie nowe zwijane żaluzje. Zielone. A cztery wielkie arkady, świeżo pomalowane, dzieliły kuchnię na mniejsze strefy.

Lisa siedziała wygodnie w swoim fotelu, ustawionym tuż obok drzwi do szklarni, by mogła sobie popatrywać na ukochane grządki z warzywami. Lisa przebywała w tym domu od zawsze i była taka, jaka powinna być kucharka, czyli pulchna. Była po czterdziestce, siwiejące włosy zbierała w koczek na czubku głowy. Ręce miała czerwone od zmywania. Teraz siedziała sobie wygodnie, opierając stopy na podnóżku, i szperała w kieszeni fartucha, niewątpliwie szykując się do wypalenia pierwszego tego dnia papierosa. Jej jedynym zmartwieniem były króliki, jaszczurki i ptaki albo to, że longany na przetwory mają być zebrane w lipcu.

– Nalejesz sobie sama kawy, Nicole?

– Naturalnie! – Nicole wzięła wielki kubek kawy i rozsiadła się na krześle naprzeciwko kucharki. – O, jak dobrze… Bo tego mi właśnie potrzeba…

– Kac?

– Podejrzewam, że tak.

– Wczoraj widziałam cię w towarzystwie mężczyzny, który wyglądał naprawdę interesująco.

– A o którego dokładnie ci chodzi?

Nicole bardzo starała się powstrzymać uśmiech. Niestety, jak zwykle przed Lisą niczego nie można było ukryć.

– Chyba ci się spodobał, Nicole?

– No wiesz… Dobrze, powiem szczerze, choć pewnie wyda ci się to głupie. Miałam takie uczucie, jakbym poznała kogoś, kto może w sposób zasadniczy zmienić moje życie.

Lisa się uśmiechnęła.

– Kto wie… W każdym razie jest bardzo przystojny. Cieszę się, że go poznałaś. Tańczyliście ze sobą?

– Nie. On zresztą bardzo prędko wyszedł.

Niemniej jednak jego krótka obecność spowodowała, że Nicole, która uważała się za istotę wyjątkowo niedoskonałą, po prostu byle jaką, raptem uznała, że nawet jeśli tak jest, to nie ma to wielkiego znaczenia. Najważniejsze, że poznała kogoś takiego jak Mark i że ma przeczucie, iż to króciutkie spotkanie jest początkiem czegoś nowego, czegoś, z czym nie miała jeszcze do czynienia.

– A czym on się zajmuje?

– Nie pytałam – odparła Nicole. Uśmiechnęła się jeszcze raz do Lisy i wstała z krzesła. – Na pewno jest Amerykaninem.

– Znajomy Sylvie?

I w tym momencie usłyszały jakiś rumor w pokoju gospodyni w głębi korytarza.

Nicole się skrzywiła.

– Bettina?

Lisa pokiwała głową. Lisa i Bettina pracowały razem od lat, ale nie za bardzo się kochały. Może dlatego, że były całkiem inne. Lisa pulchna i łagodna, Bettina chuda jak szczapa i dosyć ostra. Poza tym kością niezgody było ich lokum. Sypialnia i salonik Lisy mieściły się obok kuchni. W końcu kuchnia to było jej królestwo. Pokój Bettiny znajdował się o wiele dalej, na końcu korytarza, i to nie bardzo jej się podobało.

Oprócz Lisy i Bettiny u Duvalów pracowała jeszcze Pauline, pokojówka. Jej domeną były zmywalnia i pralnia. Poza tym sporadycznie pojawiała się tu pomoc kuchenna, wzywana przez Lisę w razie potrzeby.

Nicole, otulając się szczelniej jedwabnym szlafrokiem, otworzyła drzwi do szklarni, z lubością wciągając w nozdrza świeżą woń wilgotnej ziemi i słodki, korzenny zapach smukłego, podobnego do trzciny imbiru. Kiedy usłyszała skrzypienie rikszy, spojrzała na drugie drzwi, te na końcu szklarni. Teraz były otwarte, widziała więc trawę, a na niej kilka śliwodaktyli, już żółtych i dojrzałych, które spadły z drzewa. Spadły tam, gdzie zdaniem Sylvie pochowano kilka osób. Oprócz śliwodaktyli Nicole zobaczyła też stojącą kawałek dalej rikszę, z której właśnie wysiadała dziewczynka z warkoczami. Wstążki w jej czarnych włosach powiewały na wietrze. Była to Yvette, córka piekarza. Kiedy dziewczynka weszła do kuchni, od razu zapachniało świeżymi maślanymi bułeczkami.

Nicole podsunęła dwa krzesła do wyszorowanego sosnowego stołu, na którym Lisa postawiła już dwa talerzyki. Na jednym leżała słodka bułka z czekoladowym nadzieniem dla Nicole, na drugim kromka białego chleba z masłem i miodem dla Yvette. Yvette, mimo że miała dopiero dziesięć lat, sama przywoziła im słodkie wypieki na sobotę. Tych wypieków było niemało. Tarty z kremem angielskim, chrupiące rogaliki z francuskiego ciasta, słodkie bułeczki z czekoladowym nadzieniem, a także bułeczki maślane i chleb, który smarowało się dżemem albo konfiturami. Matka Yvette była Wietnamką, zginęła podczas wojny z rąk Japończyków. Na szczęście Yvette miała kochającego ojca, który bardzo starał się być dla niej i ojcem, i matką.

Nicole bardzo lubiła Yvette, a także jej pieska, jeszcze szczeniaczka, o imieniu Trophy, który naturalnie też przyjechał rikszą. Wbiegł do kuchni, przez chwilę węszył i nagle wskoczył na krzesło.

– Niedobry pies, niedobry! – zawołała Yvette, wymachując pięścią, ale Trophy z rogalikiem w pysku znikał już pod stołem.

Nicole się zaśmiała.

– Dobry czy niedobry, jest śliczny i uroczy.

– Oczywiście! – odparła dumna właścicielka. – Nicole, wczoraj było u was przyjęcie, prawda? Szkoda, że mam dopiero dziesięć lat. Gdybym była starsza, zaprosiłabyś mnie, prawda? I jak było, Nicole? Wytańczyłaś się?

– Prawdę mówiąc, wieczór był taki piękny, że wszyscy woleli siedzieć w ogrodzie. Ale później trochę potańczyliśmy.

Yvette zasadniczo nie wolno było jeść u nich śniadania, ale i tak jadła, bo wszystkie trzy bardzo lubiły posiedzieć razem, porozmawiać. Nie mogło to jednak trwać za długo, przecież na dziewczynkę czekał ojciec i mógłby się niepokoić.

Lisa spojrzała na zegarek.

– Yvette! Lepiej zmykaj już do domu!

Nicole zamierzała zaprotestować, ale Yvette już zerwała się z krzesła. Trophy też poderwał się z podłogi z głośnym szczekaniem.

– Trophy, cicho bądź, bo obudzisz cały dom – skarciła go dziewczynka. Wzięła pieska na ręce, piesek polizał jej buzię i Yvette wybiegła z kuchni. Kiedy znikła z pola widzenia, Nicole cmoknęła Lisę w policzek. Ot tak, po prostu.

– Moja kochana dziewczynka – powiedziała rozczulona Lisa. – Nie mogę uwierzyć, że masz już osiemnaście lat! Jeszcze tak niedawno byłaś malutka…

Nicole się uśmiechnęła.

– Niestety, już nie jestem. Osiemnastka na karku, mam więc wiele ważnych rzeczy do zrobienia.

– Na przykład co?

– Przede wszystkim zastanowić się nad swoim dalszym życiem.

– A… rozumiem! Czyżby to twoje dalsze życie miało być związane z pewnym młodym Amerykaninem?

– Z nim? Przecież ja nawet nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze się z nim zobaczę!

Bo to fakt. Nicole nie wiedziała, jak długo Mark będzie w Hanoi. Mogła tylko mieć nadzieję, że to miasto jezior, stawów i sadzawek, zwane przez Francuzów Paryżem Orientu, zauroczy również tego młodego Amerykanina.

Do kolacji zasiadły tylko trzy osoby, dlatego nakryto w mniejszym pokoju jadalnym. W willi Duvalów były dwa takie pokoje; z okna w tym mniejszym widać było koło sadzawki z wodnymi liliami krytą strzechą altanę. W altanie stał stolik ze szklanym blatem i wyjątkowo duże plecione fotele. Umeblowanie pokoju jadalnego, oprócz stołu i krzeseł, stanowił pięknie rzeźbiony parawan z laki, za którym ustawiono małe biurko i kanapę. Był to ulubiony kącik do pisania Sylvie.

Nicole, zanim siadła do stołu, przygładziła włosy. Nie miała przecież czasu na czesanie, skoro książka, którą czytała, była tak interesująca. Potem spojrzała w sufit, na którym namalowano białe obłoki i aniołki fruwające wokół wiatraka. Ten sufit nigdy się jej nie podobał.

I nagle usłyszała przeraźliwy krzyk pawi sąsiadki, pani Hoi.

– O, znowu skrzeczą! – sarknął ojciec. – To jest nie do wytrzymania!

– Ale one są śliczne, papo – zaprotestowała Nicole.

– Przede wszystkim głośne! Dlaczego ona trzyma je w ogrodzie? Szlag mnie trafia, kiedy tak się drą!

– Papa ma rację – powiedziała Sylvie. – One okropnie przeszkadzają.

Potem przez jakiś czas jedli już w ciszy. I w temperaturze stanowczo za wysokiej, mimo że wiatrak, choć powoli, obracał się bez przerwy. Grube jedwabne story były rozsunięte i przewiązane złocistymi sznurami z chwostami, a cienkie muślinowe firanki poruszały się prawie niewidocznie, ale był to dowód, że jakiś wietrzyk jednak wiał.

I co z tego, skoro było piekielnie gorąco. Poza tym pawie po krótkiej przerwie znów zaczęły krzyczeć, w związku z czym ojciec był w coraz gorszym nastroju. Kończyli deser, gdy przesunął wzrokiem po twarzach córek i powiedział:

– Dobrze, że jesteście tu obie.

Siostry wymieniły się spojrzeniami, zaniepokojone, bo to, co ostatnio działo się w tym domu, było niepokojące. Co i rusz pojawiał się jakiś chudy, spięty mężczyzna ubrany w wojskową biel i przekazywał ojcu jakieś wiadomości. Telefon dzwonił bez przerwy, a ojciec był coraz bardziej zdenerwowany. Poza tym do domu nagle zaczęło przychodzić o wiele więcej Amerykanów i Nicole doszła do wniosku, że muszą to być ludzie z Centralnej Agencji Wywiadowczej. Kiedy spytała o to Sylvie, siostra odpowiedziała coś wymijająco, czyli też nie wiedziała, co się za tym kryje.

Ojciec poprawił się na krześle i odchrząknął.

– Nicole, skończyłaś już osiemnaście lat, chciałbym, żebyś i ty wiedziała o moich planach biznesowych. Mogłem z tym poczekać, aż skończysz dwadzieścia jeden lat, ale uznałem, że w związku z zaistniałą sytuacją powinienem to zrobić teraz.

– Co to za sytuacja, papo? – spytała Sylvie.

– Będę pracował teraz u gubernatora, nie mogę więc sam pilnować naszego interesu.

– A co dokładnie będziesz robił, papo? – spytała Nicole.

– Tego nie mogę powiedzieć, bo to ściśle tajne. Powiem wam tylko, że przydzielono mi pewne zadanie. Wybrano mnie, ponieważ mam liczne kontakty wśród Wietnamczyków. Dla mnie to wielki zaszczyt, że mogę coś zrobić dla Francji.

– Ale będziesz tu, w Hanoi?

– Tak, zasadniczo tutaj. A wracając do naszej firmy, to, jak powiedziałem, nie będę miał czasu jej prowadzić, dlatego ktoś powinien ją natychmiast przejąć. Jedna osoba. Moim zdaniem tak będzie najlepiej. Postanowiłem, że firmę poprowadzi Sylvie, ponieważ jest starsza.

Nicole spojrzała na siostrę. Sylvie miała głowę spuszczoną i skubała serwetkę.

– Z końcem roku wszystko przepiszę na Sylvie, z tym że ty, Nicole, też coś dostaniesz. Poprowadzisz mały sklep z jedwabiem w starej dzielnicy.

– A dlaczego, papo, nie mogę razem z Sylvie zarządzać firmą? Zawsze o tym marzyłam.

– Bo, jak powiedziałem, powinna być to jedna osoba. I będzie to Sylvie, ponieważ jest od ciebie starsza i mądrzejsza, poza tym ma już doświadczenie, zwłaszcza jeśli chodzi o rynek amerykański. Gdybyś w liceum uczyła się tak pilnie jak Sylvie, miałabyś więcej możliwości. Ale jest, jak jest, i musisz się z tym pogodzić.

– Czyli to Sylvie będzie zarządzać Maison Duval?

– Tak.

A więc będzie kierować firmą, którą Nicole uwielbiała. Domem towarowym Duvalów przy Rue Paul Bert, często zwanej Polami Elizejskimi. W imponującym gmachu z pięknym sklepionym sufitem, lśniącymi schodami z tekowego drewna i eleganckimi balkonami na piętrach.

– I czym jeszcze będzie zajmować się Sylvie, papo?

– Eksport, import… – zaczął wyliczać ojciec, patrząc gdzieś ponad jej głową. – Centrum handlowe w dzielnicy francuskiej….

Czyli znów porażka. Eksport, import. Tym właśnie zajmowało się ich przedstawicielstwo w Huế i to tam Nicole widziała siebie w przyszłości.

– Ależ tato, miałam nadzieję, że kiedyś ja zajmę się zakupem towaru. Przecież kiedy Sylvie była w Ameryce, zabrałeś mnie do jedwabnych wiosek. Nie pamiętasz?

Ojciec sięgnął do kieszeni, wyjął cygaro i postukał nim o stół.

– Przykro mi, że cię rozczarowałem, chérie, ale będzie tak, jak postanowiłem. A ty masz trzy możliwości. Albo będziesz uczyć się dalej, albo przejmiesz sklep z jedwabiem w starej dzielnicy, albo znajdę ci jakiegoś sympatycznego wietnamskiego męża.

Naturalnie był to żart, ale Nicole i tak z trudem powstrzymywała łzy.

– Myślałam, że tego sklepu nie będziemy już otwierać.

I znowu rozległ się krzyk pawia. Ojciec, teraz już wściekły, wydął policzki i zacisnął palce na krawędzi stołu tak mocno, że skóra na kostkach zbielała.

– Niech szlag trafi te ptaszyska!

Nicole nie odzywała się, przepełniona goryczą. Zawsze tak jest. To Sylvie pojechała do Francji, Nicole oczywiście nie. Co prawda było to zaraz po tym, jak Nicole niechcący podpaliła markizę podczas przyjęcia urodzinowego Sylvie, która kończyła osiemnaście lat.

Ojciec wstał.

– Kończcie jeść, potem Lisa poda wam kawę. Ja wypiję swoją w gabinecie. Nicole, nie rób takiej nieszczęśliwej miny. Powtarzam jeszcze raz. Sylvie jest od ciebie starsza o pięć lat i to już mówi samo za siebie. Poza tym można na niej polegać. I zawsze przykładała się do nauki. A ty? Ty tuż przed egzaminami znikasz na wiele dni, bo raptem zachciało ci się wyjechać z tą twoją równie mądrą przyjaciółką! Szukali was wszyscy policjanci w tym mieście, a wy spokojnie wsiadłyście sobie do autobusu do Sajgonu. I do głowy ci nie przyszło, że będziemy szaleć z niepokoju. Wszystko przecież mogło się zdarzyć.

Nicole spuściła głowę. Czy oni już nigdy jej tego nie wybaczą?

– Wiem. Przepraszam. Bardzo przepraszam. Po prostu nie pomyślałam.

– Więc zacznij już myśleć. Mam nadzieję, że ze swoich błędów wyciągnęłaś jakieś wnioski.

– Oczywiście, papo.

– Zajmiesz się więc teraz sklepem. Jeśli dobrze ci pójdzie, zastanowimy się, co mogłabyś jeszcze robić.3

Następnego dnia temperatura podskoczyła do trzydziestu dwóch stopni, a może nawet więcej. Nicole weszła do holu i zatrzymała się na moment, śledząc wzrokiem jaszczurkę z wyłupiastymi ślepkami, która wspięła się po ścianie, wbiegła do pokoju i znikła za jedną z paproci. Czyli mądra jaszczurka. Na dworze upał niemiłosierny, duszno i parno, a tu, w holu, zbawienny chłód, chociażby dlatego, że posadzka z płytek nigdy się nie nagrzewa. Stoją tu wielkie paprocie w donicach, zamiast sufitu jest szklana kopuła, przez którą przedostaje się dzienne światło, i dlatego hol wygląda jak zacieniony ogród.

Nicole wzięła z tacki inkrustowanej masą perłową swoje klucze, obciągnęła sukienkę i wsunęła stopy w pantofle na wysokich obcasach. Bo co z tego, że gorąco, skoro trzeba się przejść i na spokojnie przemyśleć to, co przekazał ojciec. I nie chodzić tylko wokół domu, lecz iść na porządny spacer, najlepiej do śródmieścia. Kiedy wyszła na ulicę, odwróciła się, by spojrzeć na dom. W jednym z okien zauważyła Lisę podciągającą zielone żaluzje. A cała dwupiętrowa willa, niedawno pomalowana na kolor ochry, błyszczała w słońcu. Szeroki okap dachu stanowił zadaszenie werandy okalającej cały dom. Dom był całkowicie w stylu francuskim, miał tylko jeden akcent indochiński: polakierowane na czerwono panele po obu stronach drzwi na parterze, ozdobione złocistymi listkami.

Ruszyła w stronę śródmieścia. Kiedy minęła kilka przecznic, usłyszała krzyk. Oczywiście zwolniła i zaczęła nasłuchiwać. Było cicho, a więc chyba jej się tylko wydawało. Nie, bo znów rozległ się krzyk, a potem pisk dobiegający z bocznej uliczki, którą właśnie minęła. Cofnęła się więc, ale niczego podejrzanego nie zauważyła, a więc to na pewno były rozbawione dzieci. Ruszyła znów przed siebie, ale ten ktoś krzyczał coraz głośniej, więc ponownie cofnęła się do bocznej uliczki. Asfalt był tu popękany, szyby w oknach powybijane, czyli była to jedna z kilku ulic zniszczonych podczas drugiej wojny światowej, a także później, podczas starć z Viet Minhem, które nie zostały jeszcze doprowadzone do porządku.

Zdjęła buty i zaczęła przeskakiwać przez dziury w asfalcie, by dotrzeć do zakrętu, gdzie rosły drzewa zasłaniające dalszą część uliczki. Nie jest łatwo skakać, kiedy ma się na sobie tak obcisłą sukienkę, ale dotarła do celu i zobaczyła tam kilku nastoletnich chłopców, Francuzów, bardzo czymś zaaferowanych. Kiedy podeszła bliżej, przeraziła się, bo chłopcy wyraźnie atakowali stojącą pod murem dziewczynkę w jasnoniebieskiej sukience, niewątpliwie dużo od nich młodszą.

– Metyska, metyska! – zawołał jeden z chłopców. Reszta to podchwyciła, wykrzykując z pogardą: – Metyska! Brudna, śmierdząca metyska! Wynoś się stąd! Wracaj, skąd przyszłaś!

Dziewczynka odwróciła się i Nicole zobaczyła jej zalaną łzami twarz. Na moment zabrakło jej tchu. Przecież to Yvette! Yvette!

W sekundę była przy nich. Chłopcy na jej widok cofnęli się, ale nie wszyscy. Dwóch największych nadal napastowało dziewczynkę. Jeden z nich chwycił za warkocz, z którego wysunęła się niebieska wstążka.

– Puść ją! – zawołała Nicole, starając się, by zabrzmiało to jak najbardziej stanowczo. Była tak zła, że nie docierały do niej dźwięki klaksonów samochodów, skrzypienie riksz i inne odgłosy miasta. Słyszała tylko bicie swego serca.

– Nie słuchajcie jej! – zawołał najwyższy z chłopców. – Przecież ona sama jest metyską!

Nicole poczuła zapach alkoholu. Spojrzała na ziemię i wśród liści i kawałków cementu zauważyła butelki po winie i niedopałki.

– Ale przecież jej ojciec… – zaczął jakiś inny chłopiec, i w tym momencie już ją całkowicie poniosło. Rzuciła się do tego najwyższego chłopaka, chwyciła go za kołnierz i zaczęła walić w niego butami, które na szczęście trzymała w ręku.

– Mój ojciec doniesie na ciebie na policję!

Nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia. Dalej się z nią szarpał, póki nie dostał obcasem w skroń. Wtedy znieruchomiał na moment, a kiedy dotknął ręką skroni i zobaczył na palcach krew, zaczął jęczeć.

Nicole zmrużyła oczy.

– Jeśli jeszcze jej dotkniesz…

Chłopak, owszem, pokazał jej środkowy palec, ale zaczął się wycofywać. A ona tymczasem wrzeszczała:

– Dranie! Nędzne tchórze! Potraficie tylko rzucać się na małe dziewczynki! Rzeczywiście, jesteście bardzo odważni!

Wtedy jeden z nich zaczął do niej podchodzić. Do tej pory trzymał się z tyłu i nie był taki napastliwy. Ten chudy, dobrze ubrany chłopak wydał jej się znajomy. A kiedy zobaczyła, co trzyma w ręku, natychmiast krzyknęła do Yvette:

– Uciekaj, Yvette! Najszybciej, jak potrafisz!

Yvette się zawahała.

– Uciekaj! Słyszysz?! Uciekaj!

Kiedy dziewczynka wreszcie odwróciła się i zaczęła biec, Nicole wyprostowała się, skrzyżowała ramiona i stanęła na lekko rozstawionych nogach. Chłopak, wymachując nożem, najpierw zaśmiał się szyderczo, potem rzucił się na nią. Nicole zrobiła unik. Udało się jej chwycić go za rękę i wykręcić ją do tyłu.

– Ejże! To boli! – krzyknął.

– Rzuć nóż!

Zaczął się szarpać, niestety skutecznie, bo nie tylko się uwolnił, ale drasnął ją też w policzek i pchnął na ziemię. Kiedy zszokowana dotykała poranionej twarzy, zauważyła, że ktoś przebiegł obok niej. Kiedy podniosła głowę, zobaczyła wysokiego, silnego mężczyznę, który trzymał chłopaka za gardło.

Tym mężczyzną był… Mark Jenson!

– Rzuć nóż, sukinsynu! – krzyknął.

Chłopak, wybałuszając oczy, zacharczał. Nicole też była przerażona, przecież wyglądało to tak, jakby Amerykanin miał zamiar udusić chłopaka. Na szczęście kiedy już otwierała usta, by go powstrzymać – przecież to tylko pogorszyłoby sytuację! – mężczyzna puścił chłopaka, jednocześnie odpychając go od siebie. Ten zachwiał się, ale nie upadł. Przez chwilę mężczyzna i nastolatek mierzyli się wzrokiem. Nicole, patrząc na nich, miała wrażenie, jakby nagle słońce skryło się za chmurami i zrobiło się nieco chłodniej, chociaż niebo nadal było błękitne. Ale to jej zrobiło się zimno i pot pokrył czoło, bo chłopak nadal wymachiwał nożem i była pewna, że jeszcze tylko ułamek sekundy i rzuci się na Amerykanina.

Po chwili napięcia chłopak wreszcie poszedł po rozum do głowy i rzucił nóż. Wtedy Mark zrobił krok w jego stronę i pogroził mu pięścią.

– Znikaj stąd! Już cię tu nie ma!

Chłopak pobiegł. Reszta łobuzów naturalnie uciekła już wcześniej.

Mężczyzna nachylił się nad Nicole.

– Idziemy – powiedział. Kiedy objął ją wpół, by pomóc przy wstawaniu, poczuła przez cienki materiał sukienki ciepło jego palców.

– Sama wstanę – mruknęła, choć pomoc wydawała się niezbędna. Była przecież zupełnie wykończona. I fizycznie, i psychicznie. Przecież rzucono jej w twarz pogardliwe określenie „metyska”! Tak nazywano dzieci z mieszanych małżeństw. Przedtem, zanim Viet Minh na krótko przejął władzę, tej wrogości nie było, ale teraz dla Francuzów podejrzany był każdy, kto przypominał Wietnamczyka. Sylvie, która wyglądała prawie jak stuprocentowa Francuzka, nie miała takich problemów jak Nicole. Tego dnia nie po raz pierwszy jej urągano, a zawsze, kiedy to się zdarzyło, czuła się zagubiona i niepewna.

Mark starł krew z jej policzka, potem wytarł palce chusteczką.

– Dziękuję – powiedziała cicho i podjęła próbę doprowadzenia rozwichrzonych włosów do porządku, czyli upięcia ich nad karkiem, co nigdy jej nie wychodziło idealnie. Nic więc dziwnego, że tym razem też się nie udało. Kiedy wygładzała spódniczkę, nagle ją olśniło. Przecież ten chłopak z nożem to Daniel Giraud, syn komendanta policji. I bliskiego znajomego ojca Nicole. O nie, gorzej już być nie może!

– Idziemy, Nicole – powiedział Mark. – Teraz oboje musimy się napić. Pomógł jej podczas przechodzenia przez wyrwy w zniszczonym wojnami asfalcie w zaułku i po chwili weszli w Boulevard Henri Rivière, gdzie mogli skryć się w cieniu tamaryndowców. Kiedy zbliżali się już do hotelu, Mark zwolnił.

– Jak się czujesz, Nicole?

– Nie ukrywam, że jestem trochę tym wszystkim wstrząśnięta.

Przystanęła, by przyjrzeć się mu dokładniej. Miał na sobie jasną koszulę w kratę, lniane spodnie i był ogolony jak Amerykanin. Tak, bo tylko Amerykanie potrafią się ogolić tak starannie, tak gładko. W tym codziennym ubraniu Mark wyglądał równie dobrze jak w wizytowym garniturze. Może nawet lepiej, stwierdziła w duchu Nicole i spojrzała teraz na drugą stronę ulicy, na siedzibę Wysokiego Komisarza Francji. Z nadzieją, że jej ojca tam nie ma.

A potem razem z Markiem weszli przez wielkie przeszklone drzwi do Métropole Hotel. Mark przygładził włosy i wskazał na kawiarniane stoliki w hotelowym holu.

– Siadamy. Herbata czy coś mocniejszego?

Nicole uśmiechnęła się i ona z kolei wskazała na francuskie okna na tyłach sali, za którymi widać było szerokie portyki okalające hotelowy ogród.

– Herbata na dworze, gdzieś w cieniu.

Oczywiście. Jeśli usiądą na werandzie, będą mieli dodatkową przyjemność, bo posłuchają małego bandu, który właśnie ćwiczył kawałki do tańca przeplatane piosenkami Nata Kinga Cole’a.

Weszli na werandę i Mark podsunął Nicole krzesło. Wtedy poczuła ten jego słodko-gorzki zapach, coś jak anyż i cytryny.

Przy sąsiednim stoliku siedziało trzech francuskich oficerów zajętych rozmową. Jeden z nich, śmiejąc się głośno, uniósł cygaro i smużka pachnącego dymu doleciała do Nicole. Taki głupi żar, ale demonstracyjnie pociągnęła nosem, uśmiechnęła się do oficera i szybko odwróciła się do Marka.

– Co sądzisz o naszym mieście? Podoba ci się Hanoi?

– Tak. To fantastyczne miejsce, jeśli chodzi o jedwab.

– Czyżbyś zajmował się właśnie jedwabiem?

– Tak. Przyjechałem tu właśnie na jego poszukiwanie.

– I znajdziesz, bo mamy tu cudowny jedwab, z tym że ja poszukałabym jedwabiu także w Chinach i Indiach. Byłeś tam kiedyś?

Gawędzili, popijając herbatę, a Nicole zerkała spod długiej, gęstej grzywki na swego rozmówcę. Mark był bardzo przystojny, choć rysy jego twarzy wcale nie były regularne. Broda wydawała się trochę zbyt kanciasta, ale nos prosty, zgrabny. Koło oczu miał już delikatne zmarszczki, o wiele głębsze, kiedy się uśmiechał. Wodził spojrzeniem po całej werandzie. Czy przyglądał się gościom, żeby się do nich dopasować? Wiedziała coś o tym. Przecież ona zawsze chciała wyglądać jak Francuzka i dlatego starała się przyswoić jak najwięcej charakterystycznych gestów, póz czy zachowań, na przykład podrzucanie głową czy typową dla francuskich kobiet wyniosłość. W praktyce nie bardzo jej to jednak wychodziło – wiadomo, że tak naprawdę trzeba to w sobie mieć i po prostu tym emanować.

Kiedy Mark znów spojrzał na nią, zauważyła, że ma podkrążone oczy, co sprawiało, że wyglądał dojrzalej. Tak, na pewno nie był to chłopak, lecz mężczyzna, i to właśnie było dla Nicole bardzo pociągające.

– A co ty myślisz o Hanoi, Nicole?

– No cóż… Mieszkamy tu dopiero od pięciu lat. Przedtem żyliśmy w Huế i przyjeżdżaliśmy tu tylko na święta Bożego Narodzenia. Teraz mieszkamy na stałe, ale ja bardzo chciałabym jeździć po świecie i oczywiście kupować jedwab. Wcale nie marzę o tym, by mieszkać w Hanoi do końca moich dni!

W tym momencie podszedł do nich jakiś mężczyzna z papierosem w ustach i coś powiedział do Marka w obcym języku, który musiał być dla niego zrozumiały, bo wyjął z kieszeni zapalniczkę i podał mężczyźnie ognia. Potem Mark też powiedział parę słów w tym samym języku – dla Nicole brzmiał jak rosyjski – i po wymianie jeszcze kilku zdań mężczyzna wzruszył ramionami i odszedł. Nicole nie zrozumiała ani jednego słowa, mimo to odniosła wrażenie, że w tej dyskusji, czy może nawet sporze, Mark zwyciężył.

– Mówiliście po rosyjsku, prawda? – zagadnęła, kiedy tylko mężczyzna z papierosem znalazł się w bezpiecznej odległości. – Skąd znasz ten język, Mark?

– Moja matka była Rosjanką. Białą Rosjanką. Jej ojciec, profesor uniwersytetu, został zabity wraz z żoną podczas rewolucji. Moja matka uciekła wtedy przed bolszewikami do Ameryki.

– A twój ojciec jest Amerykaninem?

– Tak. Wyszła za niego w krótkim czasie po przyjeździe do Ameryki. I bardzo prędko ja pojawiłem się na świecie.

Czuło się, że na te tematy nie lubi rozmawiać, dlatego Nicole spytała teraz o coś innego.

– Mark, jak długo zamierzasz pozostać w Hanoi?

– Jeszcze nie wiem. Tak długo, jak będzie to konieczne.

Do stolika podszedł kelner ze srebrną tacą, na której stały biały czajnik z pachnącą jaśminową herbatą i filiżanki na spodeczkach. Kiedy Mark zamieniał kilka słów z kelnerem, Nicole zerknęła na jego ręce. Nie były to szczupłe, wypielęgnowane dłonie kogoś, kto siedzi za biurkiem, lecz duże, silne ręce, nawykłe do pracy fizycznej.

Herbatę pili w milczeniu. Kiedy skończyli, Mark westchnął, spojrzał na zegarek, potem na Nicole i zmarszczki koło jego oczu stały się bardziej widoczne, kiedy się uśmiechnął.

– Bardzo się cieszę z naszego spotkania. Jesteś dla mnie jak powiew świeżego powietrza.

Nicole, trochę speszona, poprawiła się na krześle, starannie unikając spojrzenia Marka. Bo spojrzenie to było bardzo przenikliwe. Miała wrażenie, że zagląda w głąb jej duszy, a ona wcale nie miała zamiaru tej duszy przed nim obnażać. Bo i po co? Czy ona, Nicole Duval, jest w stanie wzbudzić zainteresowanie swoją osobą kogoś takiego jak Mark? Raczej nie.

Kiedy podniosła głowę, zobaczyła, że Mark poprawia krawat i przygładza włosy.

– Musisz już iść?

– Tak. Wybacz, ale mam spotkanie biznesowe. Jestem już spóźniony. Było mi bardzo miło spotkać się z tobą. Powiedz mi jeszcze, jak się czujesz. Doszłaś już do siebie? Może wezwać taksówkę?

Nicole się zaśmiała.

– A wiesz, że ja o tych łobuzach całkiem zapomniałam?

– Świetnie. I jeszcze jedno pytanie. Masz ochotę umówić się ze mną na poranną kawę?

– Czemu nie?

– Może za trzy dni, o wpół do dziesiątej. Spotkajmy się przy fontannie koło tego hotelu.4

Długa, ale bardzo przyjemna wędrówka urokliwymi uliczkami, gdzie pachniało imbirem i dymem z węgla, dobiegła końca. Nicole Duval dotarła do samego serca starej dzielnicy wietnamskiej, czyli na targ, miejsce wyjątkowo gwarne, kolorowe i fascynujące. Handlarki bardzo głośno zachwalały swój towar wyłożony na wózkach wymoszczonych słomą i przykrytych brezentową płachtą: na przykład skarpety, szale i szpulki nici. Mężczyźni siedzieli na niziutkich stołkach i grali w kości na chodniku. A w bambusowych klatkach zawieszonych na markizach przed małymi, wąskimi sklepikami rezydowały rozśpiewane kanarki. Cały targ zalany był słońcem, w jego blasku doskonale było widać wirujące w rozedrganym powietrzu pyłki.

Ten miły, kolorowy obrazek wcale nie poprawił Nicole humoru. Była bardzo rozczarowana decyzją ojca, który wyraźnie faworyzował starszą córkę. Młodsza miała tylko poprowadzić sklep, a właściwie sklepik. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że większość osiemnastolatek byłaby z tego bardzo zadowolona, ale ona przecież liczyła na coś więcej. Ale cóż… stało się. Niczego już nie zmieni. I dlatego dziś postanowiła zajrzeć do tego sklepu, od kilku lat zamkniętego na cztery spusty. Był już zamknięty, kiedy po zakończeniu drugiej wojny światowej Japończycy wycofali swoje wojska i Ho Chi Minh ogłosił niepodległość. Wietnamczycy nie cieszyli się nią jednak długo, bo już wkrótce Francuzi, wspierani przez Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone, odzyskali Indochiny – imperium kolonialne, które stworzyli w dziewiętnastym wieku. Przybyli tu ze swoją mission civilisatrice, czyli misją cywilizacyjną, i dokonali wielkich zmian. Budowali drogi, szkoły, szpitale. Ten czas odcisnął piętno na całym życiu Nicole – córki ojca Francuza i matki Wietnamki. Była zbyt wietnamska, by utożsamiać się z Francuzami, jednocześnie zbyt francuska, by zostać uznana za Wietnamkę. Przed wojną nie miało to wielkiego znaczenia, teraz jednak, w atmosferze wzajemnych podejrzeń, było to ważne.

Spojrzała na kilka młodych wietnamskich dziewczyn w stożkowatych kapeluszach. Sprzedawały smażoną cebulę i rosół, a że klientów było sporo, uwijały się jak w ukropie. Pod kapeluszami dostrzegła niby niebrzydkie, ale takie nijakie, kompletnie pozbawione wyrazu twarze Wietnamek. Ona też miała taką twarz…

Nagle gdzieś z tyłu usłyszała przeraźliwy kwik. Obejrzała się i zobaczyła tłustego prosiaka, któremu udało się uciec z prowizorycznego kojca. Przeleciał przez jezdnię i biegł teraz wzdłuż klatek z kurczakami. Kurczaki zaczęły gdakać, machając skrzydłami. Za prosiakiem biegła jego właścicielka, pokrzykując i złorzecząc. Czyli prawdziwy dramat! Nicole, rozbawiona, wreszcie się uśmiechnęła i poczuła, że robi się jej lżej na duszy. Bo może wcale nie będzie tak źle, skoro już dostrzegła coś pozytywnego. Bardzo dobrze, że ten sklep jest blisko targu, gdzie bez przerwy coś się dzieje. Na pewno nie będzie nudno.

A stara dzielnica to sam urok: gdziekolwiek spojrzysz, widzisz faliste dachy wąskich domów, stłoczonych jak pijane kostki do domina. Nicole kochała te stare uliczki, w sumie trzydzieści sześć; na każdej z nich sprzedawano coś innego. W uliczce Hang Non kapelusze, przy Hang Dong miedziane talerze i tace, a przy Hang Gai, zwanej przez Francuzów Rue de la Soie, mieszkali farbiarze jedwabiu.

Na straganie w uliczce Hang Doung kupiła lukrowaną drożdżówkę posypaną wiórkami kokosowymi i żując ją powoli, ruszyła dalej, aż doszła do jednego z trzech sklepów w Hanoi należących do Duvalów. Tego najstarszego i najmniejszego.

Nie weszła od razu do środka, tylko usiadła na schodkach. Był maj, samo południe. Parno, ale jednocześnie pięknie, słonecznie. A uliczka tętniła życiem. Zewsząd dochodziły śmiechy, pokrzykiwania, muzyka z radia. Ludzi było mnóstwo, także rowerów i zwierząt, a w powietrzu unosił się słodki zapach lotosu. Tak słodki, że Nicole zrobiło się już prawie lekko na duszy.

W sklepiku obok dwie kobiety – niewątpliwie matka i córka – sprzedawały nici. Jedna z nich, ta młodsza, podeszła do Nicole. Była to drobna dziewczyna o delikatnej urodzie i z pięknym grubym warkoczem.

– Witaj! Czy to twój sklep?

Nicole wstała i skłoniła głowę.

– Tak. Teraz jest to mój sklep.

– Otworzysz go? To dobrze. Nie powinno się na tak długo pozostawiać zamkniętego sklepu.

Nicole spojrzała na bele wyblakłego jedwabiu, nadal wyłożone w oknie wystawowym na piętrze.

– Chyba tak.

Dziewczyna uśmiechnęła się i powiedziała:

– Nazywam się O-Lan. Dasz się zaprosić na kawę?

Była bardzo miła i uśmiechała się tak promiennie, że Nicole po prostu nie mogła jej odmówić.

– Dziękuję. Właśnie marzyłam o kawie, ale najpierw zajrzę do sklepu, dobrze?

– Naturalnie! A więc czekam!

Nicole, zanim weszła do środka, jeszcze raz spojrzała na śliczne ptaki wyhaftowane na wyblakłym jedwabiu w oknie wystawowym. Wkrótce to się zmieni. Już niebawem półki zaczną uginać się pod ciężarem bel nowego, błyszczącego jedwabiu, a wiatr wydymać będzie nowe firanki. Tak, tak właśnie będzie.

Okazało się, że w środku wcale nie jest tak tragicznie. Owszem, był bałagan, ale na pewno nie taki, jakiego się spodziewała. Zadowolona, pozapalała wszystkie światła, podciągnęła żaluzje w oknach od frontu, potem otworzyła drzwi na tyłach domu, które prowadziły na małe podwórko. Żeby wyjść, najpierw musiała odsunąć na bok pnącze obsypane żółtymi kwiatami, które pięło się po wszystkich murach dookoła, zasłaniając do połowy okna na piętrze. Co zobaczyła najpierw? Koty. Okazało się, że podwórko zamieszkuje kilkanaście kotów, wylegujących się teraz na kamiennych płytach. Oprócz kotów zobaczyła też wygasły piec ziemny i kilka obtłuczonych glinianych garnków stojących na ławce, a na środku podwórka studnię. Czyli podwórko służyło kiedyś jako kuchnia pod gołym niebem. Zajrzała jeszcze do łazienki, kuchni – tej pod dachem – i do pokoju dla służących. W spiżarni zauważyła zamknięte na zasuwę drzwi. Okazało się, że za drzwiami była wąska alejka. A potem dokonała jeszcze jednego odkrycia. Balkon O-Lan był zastawiony doniczkami chryzantem, pomarańczowych i złocistych. Zainspirowana tym widokiem Nicole podjęła decyzję: u niej też tak będzie. Oczywiście! Jej sklep będzie tonął w jedwabiu i kwiatach!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: