Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Córka kota Salomona - kotka, która leczy serca - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Luty 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Córka kota Salomona - kotka, która leczy serca - ebook

Wzruszająca i ciepła powieść o porzuconym kocie, który pomógł porzuconemu dziecku.
Tallulah, maleńka kotka, to córka Salomona – kota, który potrafił zaglądać w ludzkie serca i leczyć ludzkie dusze. Wkrótce po swoich narodzinach zostaje jednak zabrana od ojca i porzucona...
W końcu trafia do wypełnionego chłodem, chorobą i smutkiem domu rodziny czternastoletniej TammyLee. Dziewczyna żyje z bolesną tajemnicę, która ją przygniata, a kotka zrobi wszystko, co w jej mocy, by pomóc pokonać rozpacz i poczucie winy. I połączyć rozbitą rodzinę...

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-5845-4
Rozmiar pliku: 4,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. „Idź za tą dziewczyną”

Idź za tą dziewczyną – powiedział mój anioł.

Dziewczyna minęła mnie szybko, płacząc. Szła ze wzrokiem wbitym w ziemię, ściskając w ręce białą plastikową torbę z czymś ciężkim w środku. Cokolwiek to było, czułam tego zapach, to było coś żywego. Za każdym razem, gdy kogoś spotkała, ściskała torbę mocniej i szybko tego kogoś mijała. Wyglądała, jakby bała się, że ktoś ją zatrzyma.

Siedziałam na murze okalającym ogród, w pomarańczowym świetle latarni – to było dobre miejsce dla kota, który chce obserwować życie na ulicy i łapać ćmy krążące wokół pnączy wiciokrzewu. Byłam młodą kotką, trochę nerwową, bo moje życie miało trudny początek, i rzadko zapuszczałam się poza nasz kwadratowy ogródek.

Głos anioła wprawiał w drżenie moje wąsy i stroszył odwagą srebrno-białe futerko. Zeskoczyłam z murka i pobiegłam za zapłakaną dziewczyną. Instynkt podpowiedział mi, by nie rzucać się w oczy, biegłam więc bezszelestnie przez ogródki przed domami, pod furtkami i żywopłotami, przełaziłam przez ogrodzenia i pełzłam pod samochodami. Śledziłam dziewczynę, nasłuchując stukania jej butów i pociągania nosem, no i wietrząc ten dziwny, zwierzęcy zapach, który dochodził z jej dużej torby. To właśnie ten słaby zapach strachu powiedział mi, że sprawa jest poważna.

Moje srebrzyste, pręgowane futerko stanowiło doskonały kamuflaż w letnim zmierzchu. Tylko białe pręgi i skarpetki mogły mnie wydać. Ruch uliczny przeraził mnie, ale ciągle podążałam za dziewczyną przez labirynt ulic. Czy kiedykolwiek odnajdę drogę do domu?

Dziewczyna skręciła w boczną uliczkę i zatrzymała się pod latarnią. Zapaliła papierosa; w pomarańczowym świetle widziałam jej drżące dłonie i wijący się w górę dym. Położyła torbę na ziemi. Wyjrzałam zza furtki, przy której się ukrywałam, i wbiłam wzrok w torbę.

I wtedy torba drgnęła.

Coś w środku poruszyło się szybko, szeleszcząc plastikiem. To mnie naprawdę przeraziło. Muskając ziemię miękkim futerkiem, podpełzłam bliżej. Z torby dobywały się ciche, słabe piski. Stworzenie, które się tam znajdowało, było samotne i zrozpaczone.

Dziewczyna zareagowała, chwytając torbę i ruszając z nią dalej.

– Zamknij się – syknęła. – Po prostu się zamknij, dobrze?

W ciemności jej aura wyglądała jak tłuczone szkło.

Popędziłam za nią ścieżką aż do miejsca, w którym kończyły się latarnie i nad błoniami świecił księżyc, połyskując na kępkach szorstkiej trawy i liściach jeżyn. Wyczułam psy, które tędy chodziły; to wzmogło moją czujność.

Wystraszona, ukryłam się w wysokiej trawie i obserwowałam cień dziewczyny. Niebezpieczeństwo. Intensywny zapach wody, pluski i szelesty w ciemności, obecność tajemniczych rzecznych istot, które żyją tu i wychodzą na świat pod osłoną mroku. Dostrzegłam migotliwą powierzchnię wody i łuk wysokiego mostu. Zmartwiała z przerażenia patrzyłam, jak dziewczyna wchodzi na most i zatrzymuje się dokładnie na środku. Otworzyła plastikową torbę.

Wiedziałam, co zamierza zrobić, i przypomniałam sobie, co czuje żywa istota porzucona jak śmieć. Podbiegłam bliżej i usiadłam majestatycznie na ścieżce, wpatrując się w dziewczynę. Użyłam całej swojej kociej mocy i zamiauczałam.

Dziewczyna odwróciła się i zobaczyła mnie. Wtedy znowu zaczęła przeciągle szlochać.

– Nie mogę tego zrobić – zawołała i zeszła z mostu, zgięta wpół, przyciskając torbę do piersi. Obok ze szczeliny w murze wyrastał krzew czarnego bzu; dziewczyna zniknęła w cieniu jego gałęzi.

Kilka minut później wyłoniła się spod nich, już bez torby, obejmując się w pasie ramionami, jakby bolała ją każda kostka w ciele.

– Nastrosz futerko – powiedział mój anioł. – Postaw ogon i biegnij, żeby się z nią spotkać.

Tak zrobiłam. Nie było to trudne. Wiedziałam, jak uroczo wyglądam, srebrzysto-biała kotka z długim futerkiem i złocistymi oczami, które lśnią w świetle księżyca. Jak koci duch.

Spotkałyśmy się na ścieżce; spojrzałam na dziewczynę i miauknęłam przyjaźnie. Dziewczyna znieruchomiała. Potem pochyliła się i pogłaskała mnie. Pacnęłam łapką złote i srebrne kółka, brzęczące na jej nadgarstku. Obwąchałam jej palec – był na nim ten zapach, słonawy zapach czegoś, co się właśnie urodziło.

– Witaj – szepnęła – magiczny kocie.

Spodobało mi się imię. Brzmiało lepiej niż Kulka, jak nazywał mnie mój człowiek. Nie, naprawdę – Kulka – ja, Królowa Kotów! I podobało mi się, jak głęboko ta dziewczyna patrzyła mi w oczy. Ja też spojrzałam w jej oczy i zobaczyłam w nich czyste piękno usidlone przez cierpienie. Były jak motyle w pajęczej sieci.

– Zapamiętaj ją – powiedział miękko mój anioł. – Pewnego dnia będziesz musiała ją odnaleźć.

Patrzyłam więc, chłonąc całą sobą esencję jej duszy. Bez względu na to, jak zmieni kiedyś włosy czy ubranie, zawsze ją rozpoznam po tej mieszance bólu i magii w jej oczach.

– Nie idź za mną – powiedziała i poruszyła się niespokojnie. Serce biło jej głośno, w świetle księżyca lśniły łzy. Wskoczyłam na murek i biegłam przy niej z uniesionym ogonem. Miauczałam, aż zatrzymała się znowu i odwróciła do mnie. Dotknęłyśmy się nosami. Stworzyłam z nią więź. – Nie idź za mną, magiczny kocie – powtórzyła. – Gdybyś wiedział, co zrobiłam, nie chciałbyś mnie znać. Nie idź za mną. Taka jestem: nic dobrego. Jestem zła. Taka właśnie jestem.

Mruczałam i mruczałam, wlewając w nią swoją miłość jak strumień uzdrawiających gwiazd. Kręcąc się w tę i z powrotem, ocierałam się całym ciałem o jej zapłakaną twarz, aż w końcu uśmiechnęła się słabo i powiedziała mi, jak ma na imię.

– TammyLee.

Zafascynowana, słuchałam rytmu tego imienia. Pacnęłam złoty kolczyk z boku jej nosa i pasmo jej włosów. TammyLee. Nie obchodziło mnie, co złego zrobiła. W tej chwili moim zadaniem było kochać.

Biegłyśmy razem przez noc, ja murkiem, ona ścieżką, i obie żałowałyśmy, że nie jestem jej kotem. Ale kiedy znowu dotarłyśmy do pomarańczowego światła latarń w TammyLee zaszła nagła zmiana. Przestała płakać, podniosła głowę i ruszyła przed siebie, stukając butami. Jej aura stwardniała, zmieniając się w skorupę. Zauważyłam jakiegoś mężczyznę, który szedł szybko w jej stronę.

– Gdzie ty się, do diabła, podziewałaś, TammyLee? – spytał.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Nigdzie, tato. Nie szalej.

– Zamartwialiśmy się o ciebie. Jutro rano idziesz do szkoły, moja panno.

– A kogo to obchodzi?

– Nas. Mówisz, że boli cię brzuch, wybiegasz z domu i nie ma cię przez cztery godziny. Dlaczego miałaś wyłączony telefon? Twoja mama omal nie doprowadziła się do obłędu ze zmartwienia, a to nie pomaga przy jej chorobie, prawda? A ja nie muszę przez pół nocy przeczesywać ulic, żeby cię odnaleźć, TammyLee. Masz dopiero czternaście lat, na litość boską.

– Mam czternaście lat i chcę żyć! – krzyknęła TammyLee.

– Nie pozwalaj sobie za dużo, moja panno.

– Nie pozwalam sobie, tato. Jestem zdenerwowana.

– Czym?

– Różnymi rzeczami.

– Jakimi?

– Rzeczami, których nie zrozumiesz. – TammyLee odwróciła się i ruszyła przed siebie, z twarzą martwą jak u lalki. – Dobrze już, dobrze, idę do domu.

Zawahałam się. Chciałam za nią iść, ale zamiast tego patrzyłam, jak ten mężczyzna rusza w jej ślady, mrucząc pod nosem coś o nastolatkach. Wydawał się zdezorientowany i nawet na mnie nie spojrzał.

Siedziałam na murku i rozmyślałam, patrząc, jak idą razem w dół ulicy. Byłam kotem, który miał szczęście. Miałam przyzwoity dom u pewnej starszej pani, nawet jeśli nazywała mnie Kulką. Karmiła mnie i troszczyła się o mnie, byłam tam bezpieczna i byłam wolna. W tej chwili podobało mi się tu, w świetle księżyca, więc tak, miałam zamiar sprawdzić, co jest w tej torbie. Czułam, jak mnie do siebie przyciąga, jak mnie przyzywa.

Na błoniach żyły różne dzikie stworzenia: lisy, szczury, gronostaje i łasice. I wrony. To, co było w tej torbie, żyło, więc musiałam do niej dotrzeć, zanim mnie uprzedzą. Wygięłam ogon, położyłam uszy po sobie i popędziłam przez błonia. Kiedy zbliżyłam się do czarnego bzu wyrastającego z muru, obleciał mnie strach. Rozpłaszczyłam się na ziemi.

Torba lśniła biało na tle pnia. Była otwarta. Zbliżyłam się do niej bezszelestnie, poruszając wąsami, z futerkiem zesztywniałym ze zdenerwowania. Zajrzałam do środka i cofnęłam się, wstrząśnięta.

Dziecko. W środku było ludzkie dziecko. Bardzo małe, z czerwoną twarzyczką, poruszało maleńkimi piąstkami. Było zziębnięte i głodne. Co mogłam zrobić?

Wpełzłam na torbę, osłaniając dziecko swoim ciepłym futerkiem i mruczeniem. Ogrzeję je, pokażę, że komuś na nim zależy. Zostanę tu do rana, aż ktoś mnie zauważy.

Usadowiłam się, żeby czekać do rana, rozciągając całe swoje ciepłe ciało jak kocyk na maleńkim dziecku. Czułam pod sobą jego ciepło i szybkie uderzenia jego serduszka. Ostrożnie pozostawiłam dość miejsca, by mogło swobodnie oddychać, przymknęłam oczy i zaczęłam mruczeć, zadowolona, że mogę pomóc tej nowej, małej istocie.

Bo sama aż za dobrze wiedziałam, jak to jest zostać porzuconym.

Zanim trafiłam na tę planetę, mieszkałam w świecie duchów i byłam świetlistym kotem.

Świetliste koty to dusze prawdziwych kotów, żyjące w duchowym świecie między kolejnymi wcieleniami. Niektórzy uważają, że świat duchów to niebo i w pewnym sensie tak jest. Jest pełen spokoju i ciepła, barw i muzyki i nie musimy się tam martwić o fizyczne ciała. Nie ma tam chorób ani głodu, nie ma pcheł ani wizyt u weterynarza, ani żadnych kłótni. Porozumiewamy się telepatycznie, co jest proste i szybkie. I pracujemy z aniołami, a to nas naprawdę kręci.

W świecie duchów też wyglądałam jak kot, ale byłam bardzo lekka, jak puch dmuchawca, a moją głowę otaczała aureola, złocista i srebrzysta, jak futerko, ale zrobiona ze światła. Byłam tam bardzo ważnym kotem. Siedziałam majestatycznie na fioletowej poduszce, a wszystkie świetliste koty zbierały się wokół mnie na sesje wspólnego mruczenia, które słały wibracje przez cały wszechświat.

Byłam Królową Kotów.

Zgodziłam się na ponowne narodziny na Ziemi tylko dlatego, że żaden inny kot nie chciał pójść. Zadanie polegało na doświadczeniu opuszczenia, a potem ponownym połączeniu porzuconego dziecka z jego matką. Wydawało się to niemożliwe i właśnie dlatego pomyślałam, że mogłabym tego dokonać. Nie ma problemu. I miałam anioła, nowego anioła, który przedstawił się jako Anioł Tajemnic.

Był przejrzysty, a jego suknia migotała gwiazdami w kolorze turkusu, szmaragdu i limonki. Kamuflaż – jak mi wyjaśnił. Żeby wtopić się w barwy ziemskich oceanów i lasów.

– Kiedy znajdziesz się na ziemi, zawsze będę przy tobie – powiedział głosem dźwięcznym jak dzwonek. – Ale moje barwy i przejrzystość pomogą mi się ukrywać. Musisz o tym pamiętać i bardzo się starać, żeby mnie zobaczyć. Mój głos będzie stapiał się z szumem deszczu i wiatru w liściach, musisz więc słuchać uważnie i nie pozwolić, by rozproszyła cię kakofonia dźwięków, jakie udaje się wytwarzać ludziom.

Kiedy nadszedł czas, żebym urodziła się jako ziemskie kocię, obawiałam się przejścia przez gwiezdną bramę, bo musiałabym się puścić i przelecieć przez złocistą sieć. Czułam, że nie dam rady tego zrobić. Więc mój anioł poprowadził mnie przez piękną krainę, w której świetliste koty i psy bawiły się albo zażywały odpoczynku, i w końcu stanęliśmy u stóp tęczowego mostu, który był niesamowity.

– Wybierz kolor – powiedział anioł. – I będziesz mogła przejść na drugą stronę z ogonem w górze.

Zawahałam się, wpatrzona w lśniący barwami łuk mostu. Siedziałam tak i patrzyłam na niego przez chwilę, uspokojona widokiem innych kotów i psów, które przechodziły po nim pewnie, niektóre w jedną, inne w drugą stronę. Wszystkie robiły to spokojnie i bez lęku.

– Kiedy już na niego wejdziesz, nie będziesz mogła się cofnąć – wyjaśnił anioł. – Więc nie spiesz się, a wszystko będzie dobrze. Wierz mi, jestem aniołem.

Nadal się wahałam, więc dodał:

– Może wybierzesz różowy? To kolor miłości. To na pewno dobry wybór.

Położyłam jedną świetlistą łapkę na paśmie różowego światła i zanim zdążyłam się zorientować, co się dzieje, już szłam przed siebie, z uniesionym ogonem, coraz wyżej i wyżej, po tęczowym moście. To łatwe! Przede mną, w oddali, była planeta Ziemia. Chciało mi się płakać, bo wyglądała na tak niezwykle delikatną i złożoną, i tak czarodziejsko kolorową. Głębokie błękity i zielenie, cytrynowa żółć i mnóstwo bieli.

Ale kiedy dotarłam na szczyt, mój anioł minął mnie z szumem skrzydeł. Wstrząśnięta patrzyłam, jak znika, a jego barwy wtapiają się w jeden z ziemskich krajobrazów. Teraz nie mogłam się zatrzymać. Zjeżdżałam, sunąc w dół po drugiej stronie tęczowego łuku. Pęd zaparł mi dech w piersi; wiedziałam, że tak będzie, a jednak byłam przerażona.

Nie chciałam, by moja wspaniała dusza została zamknięta w tym małym, wijącym się ziemskim kociaku. Chciałam wrócić i na zawsze zostać Królową Kotów. Ale było już za późno. Narodziny były takim rozczarowaniem. Powinnam być kochana – a nie byłam!

Urodziłam się pod czyimś łóżkiem, tuż obok pary cuchnących pantofli. A moja matka wcale mnie nie lubiła. Kiedy tylko przyszłam na świat, wymierzyła mi potężny cios łapą i moja mała, wilgotna główka zakołysała się na boki. Byłam ślepa, ale chwytając z trudem oddech, wyczuwałam jej gniew. Obwiniała mnie za to, że utknęłam po drodze i sprawiłam jej ból. Słaba i roztrzęsiona leżałam tam samotna i coraz bardziej zziębnięta.

Drgnęłam na dźwięk głosu jakiegoś mężczyzny.

– Ellen! – krzyczał. – Zgadnij, co ta kotka znowu zrobiła!

– Co?

– Właśnie urodziła gromadę kociąt pod łóżkiem.

– Och, Jessica!

Głos Ellen był taki przyjemny. Słyszałam, że podchodzi i zagląda pod łóżko.

– Och, kochane maleństwa – wyszeptała. – Nie złość się na nią, Joe. Możemy zabrać je na dół, do koszyka. Och, zobacz, jak ssą. Jesteś taka mądra, Jessico, prawda?

Było mi zimno i umierałam z głodu, więc piszczałam i piszczałam, aż w końcu Ellen zauważyła mnie i poczułam, jak obejmuje mnie dłonią.

– A co z tym, Jessico? – Położyła mnie blisko moich dwóch mruczących, pijących braci i delikatnie wsunęła mój pyszczek w futro matki. – Nie, nie burcz na nią, Jessico. Jest śliczna. Srebrzysta, pręgowana, z długą sierścią, i ma takie same różowe łapki jak ty. No, dalej, musisz ją nakarmić.

Odnalazłam sutek i zaczęłam ssać jak oszalała, aż ciepłe, słodkie mleko wypełniło mój pyszczek, a moja matka, zachęcana przez Ellen, odprężyła się wreszcie i pozwoliła mi się napić. Czułam, że Jessica ma buntowniczą naturę, ale dla Ellen zrobi wszystko. Zostałam więc nakarmiona. Jessica jednak nigdy mnie nie polubiła. Zawsze zostawiała mnie na koniec, rezerwując całą uwagę dla moich braci. Nieraz od niej oberwałam, kiedy Ellen nie było w pobliżu. Dwa razy wszyscy zostaliśmy umieszczeni w ładnym koszu i zniesieni na dół i dwa razy Jessica chwytała nas za kark i wnosiła nas, jedno po drugim, z powrotem na górę. Kiedy przychodziła moja kolej, nie była zbyt ostrożna. Przez całą drogę obijałam się o stopnie.

Tamtego dnia, zanim otworzyliśmy oczy, w domu rozlegały się krzyki i płacz, i wszyscy leżeliśmy tam, drżąc, tuląc się do siebie i zastanawiając, co się teraz wydarzy. Do jakiego domu przybyliśmy z taką ufnością? Pod koniec dnia usłyszałam to głośne, wspaniałe mruczenie i wyczułam wielkiego kocura gdzieś bardzo blisko. Przyglądał się i obwąchiwał nas. Był czuły i delikatny, wiedziałam o tym, ale moja matka i tak prychała na niego, dopóki się nie cofnął. Kiedy już otworzyliśmy oczy, zobaczyłam go. Był czarny, z białą piersią i łapkami, długimi białymi wąsami i zielonymi, pełnymi troski oczami. Miał wielką, świetlistą aurę. Mój tata! Salomon.

Zadomowiłam się tam, przekonana, że mam przyzwoitych rodziców i ciepły, bezpieczny dom, nawet jeśli pełno w nim było krzyku. Cała nasza trójka dorastała pod łóżkiem, uczyła się pełzać, podnosić ogon i bawić się. Przyzwyczailiśmy się do tego, że Ellen i jej mały synek John brali nas na ręce. Prawdę mówiąc, uwielbialiśmy to. Byli tacy ciepli i delikatni, głaskali nasze futerko i przemawiali do nas.

Tak było aż do pewnego strasznego dnia, którego nigdy nie zapomnę.

Mieliśmy wtedy po cztery tygodnie i właśnie uczyliśmy się chłeptać mleko z miseczki. Jessica była surową matką. Odtrącała nas, jeśli wkładaliśmy tam łapki i pracowicie wylizywała nas do czysta, mnie zostawiając na sam koniec. Czasami nasz tata, Salomon, przychodził i mył mnie, mruczał razem ze mną i telepatycznie opowiadał mi różne historie.

Tamtego dnia dom grzmiał jak burza, a dwóch obcych mężczyzn wchodziło i wychodziło z niego, wynosząc meble, zsuwając je hałaśliwie po schodach. Potem przyszedł Joe z koszem w ręce. Położył go na podłodze w sypialni i sięgnął pod łóżko, gdzie wtulaliśmy się w ciepłe futerko naszej matki.

– Przykro mi, Jessico – powiedział, wyciągnął nas spod łóżka jedno po drugim swoją wielką dłonią i wsadził do koszyka. Zobaczyłam jeszcze zaniepokojone oczy mojej matki, kiedy wyszła za nami – wtedy widziałam jej drogą, czarno-białą twarzyczkę po raz ostatni. Płakała i płakała, kiedy Joe zamykał koszyk. Zatrzasnął za sobą drzwi sypialni, a my słyszeliśmy tylko rozpaczliwe zawodzenie Jessiki i skrobanie jej pazurków o drzwi, kiedy usiłowała wydostać się z pokoju.

Przylgnęliśmy do siebie nawzajem, wbijając pazurki w kosz, kiedy Joe, kołysząc się, schodził z nami po schodach.

– Nie ma powodu do płaczu – powiedział do Ellen i Johna – więc przestańcie się mazać. Mamy większe zmartwienia niż te kilka kociaków.

Wyniósł nas na zewnątrz i wtedy pierwszy raz zobaczyłam niebo i poczułam zapach trawy. Jakiś ptak śpiewał gdzieś wysoko na gałęzi drzewa, kobiety i dzieci mijały nas z wózkami. Wydawało się, że nikogo nie obchodzimy, trzy kocięta nagle oderwane od swojej matki. Jessica była teraz przy oknie, rozpaczliwie miaucząc i uderzając łapkami w szybę.

– Zabierzesz je do schroniska, prawda? – powiedziała Ellen do Joego.

– Oczywiście. Przestań już. – Joe wrzucił kosz do samochodu i kolejne drzwi zatrzasnęły się za nami. Teraz już naprawdę przerażeni, wdrapywaliśmy się na ścianki koszyka, desperacko szukając jakiejś szczeliny, przez którą moglibyśmy uciec.

W samochodzie pachniało piwem i skarpetkami. Pojazd trząsł się i skrzypiał, kiedy Joe odjeżdżał z nami coraz dalej od domu i naszej matki, od Salomona, od Ellen i Johna. Jechaliśmy szybko; kosz przechylał się na boki, kiedy samochód wchodził w zakręty. Zrobiło nam się gorąco ze strachu i byliśmy wyczerpani próbami ucieczki.

– Jesteśmy już prawie na miejscu – oznajmił Joe. Skręcił raptownie i zwolnił. – To tu. Schronisko dla kotów.

Wyłączył silnik i teraz słychać było już tylko głosy trzech kociąt płaczących za matką. Joe wyjął koszyk z samochodu i podszedł do wysokiej bramy. Zatrzymał się i spojrzał na tabliczkę.

I wtedy eksplodował.

– Cholera! – wrzasnął. – Teraz mają zamknięte.

Kopnął w bramę, a potem postawił kosz na ziemi i zatrząsł bramą obiema rękami.

– Jaki jest pożytek ze schroniska, skoro jest zamknięte! – ryczał. – Cóż, coś trzeba z wami zrobić. Ja muszę wracać. Nie mogę tu siedzieć z gromadą miauczących kotów.

Wrzucił kosz w żywopłot. Potem wsiadł do samochodu, wycofał i odjechał z rykiem silnika, zostawiając za sobą chmurę czarnego dymu i żwirowego pyłu.

Zostawił nas tam, trzy przerażone kocięta, skulone w kącie koszyka.

Kilka minut później wrócił i zatrzymał samochód. Wysiadł, pociągając piwo z puszki. Ciągle przeklinając, chwycił koszyk, otworzył go i wytrząsnął nas jak śmieci w wysoką, mokrą trawę.2 Nieznośny kot

Podczas tych długich, samotnych godzin w żywopłocie dużo się nauczyłam.

Moi obaj bracia byli czarni, trzymali ze sobą i nie dbali o mnie, więc ruszyłam za nimi, kiedy wpełzli głębiej w żywopłot. Musieliśmy ogrzewać się nawzajem. Znaleźliśmy suche, wypełnione gałązkami zagłębienie między korzeniami głogu i wtuliliśmy się w siebie. Głodni i zmęczeni zasnęliśmy, a kiedy się zbudziliśmy nic się nie zmieniło, poza tym, że słońce przybrało odcień miedzianego różu. Dorastaliśmy pod łóżkiem i nie wiedzieliśmy nic o dniu i nocy, ziemi i niebie, słońcu i deszczu.

Wkrótce głód stał się nie do zniesienia. Całą noc pełzaliśmy jedno obok drugiego, próbując wszystkiego, co udało się nam znaleźć: robaków, ślimaków, żuków. Wszystko to było ohydne i zbyt trudne do pogryzienia dla naszych delikatnych ząbków. Zlizywaliśmy krople deszczu z liści i traw, i miauczeliśmy ciągle, w nadziei że nasza matka przyjdzie i nas odszuka.

Próbowałam zobaczyć swojego anioła, ale byłam za mała, żeby przypomnieć sobie, jak to zrobić.

– Twoja matka jest daleko – słyszałam jego cichy szept. – Jessicę i Salomona też włożyli do koszyka i wywieźli daleko, setki kilometrów stąd. W tym życiu już ich nie zobaczysz.

Ale rano anioł wywabił mnie z kryjówki na słońce i tym razem to moi bracia ruszyli za mną. Usiedliśmy na poboczu, na rozgrzanych kamieniach, a ciepło słońca było dla nas nowym, uzdrawiającym doświadczeniem. Szczekanie psa sprawiło, że szybko umknęliśmy z powrotem do naszej kryjówki. Nigdy wcześniej nie widziałam psa, więc zaciekawiona sama wypełzłam przez wąski tunel, który zrobiliśmy w trawie.

Wyjrzałam i natychmiast tego pożałowałam. Nade mną stał sztywno wielki czarny labrador z długim ogonem, który kołysał się na tle nieba. Uszy miał postawione, a brązowe oczy wlepione we mnie. Wydał ciche, gardłowe szczeknięcie i owiał mnie jego gorący oddech. Zbyt przerażona, żeby się poruszyć, patrzyłam na psa i wtedy telepatycznie wymieniłyśmy się myślami. Była starą suczką, mądrą i dobrą; chciała mi coś przekazać i chciała zadać mi pytanie. W jej oczach było zdumienie, jakby wiedziała, że nie powinnam się tu znajdować.

– Chodź, Harriet. Zostaw to, cokolwiek to jest. Powiedziałam, zostaw – zawołał jakiś głos gdzieś dalej na drodze.

Harriet poruszyła się przepraszająco, odwróciła się i odbiegła. Odwróciła się tylko raz, unosząc łapę do góry.

– Zostaw to! – zawołał znowu tamten głos.

Byłam roztrzęsiona po tym pierwszym w życiu spotkaniu z psem. Silny zapach suki, grubość jej łap, to, jak zesztywniała na mój widok… A jednak, choć byłam taka maleńka, doświadczyłam też nagle poczucia mocy. Byłam kotem. No, prawie.

Minęły kolejne dwa dni i dwie noce. Przytulaliśmy się do siebie, żeby nie marznąć, ale byliśmy coraz słabsi i bardziej apatyczni. Przestaliśmy miauczeć, zabierało to za dużo energii. Jeszcze gorszy był ból emocjonalny. Uczucie, jakiego doznałam wrzucona w żywopłot jak śmieć, nie opuściło mnie nigdy do końca życia, wplecione w moją aurę pasmami smutku i gniewu. Powinniśmy być normalnymi szczęśliwymi kotami, ale już w tak wczesnym dzieciństwie nasza ufność została zniszczona, wraz z poczuciem własnej wartości. I nie było przy nas matki, która nauczyłaby nas, jak żyć.

Zastanawiałam się, czy Jessica kiedykolwiek przebolała stratę swoich dzieci, nawet mnie.

Trzeciego dnia w żywopłocie wydarzyło się coś okropnego.

Spaliśmy, jedno na drugim, jak futrzana górka, w naszym okrągłym gniazdku wygniecionym w trawie, kiedy nagle się obudziłam. Ta labradorka, Harriet, stała nad nami, dysząc i niuchając, z długim różowym językiem zwisającym z pyska. Poczułam zapach jej zębów i zauważyłam, jak lśniły w jej różowo-czarnych dziąsłach; widziałam też wyraz zastanowienia w jej oczach. Zanim zdążyłam się poruszyć, rozwarła szczęki i chwyciła mnie za kark.

Piszczałam i wyrywałam się. Serce omal nie wyskoczyło mi z piersi. Próbowałam kopać i drapać, ale trzymała mnie mocno, tak naciągając skórę, że prawie nie mogłam ruszać rozcapierzonymi łapkami. Zwisałam tak, z trudem oddychając, a wielki pies uniósł mnie wysoko i ruszył przed siebie.

Nie przeżyję tego. Nie dam rady, myślałam w panice. Ale Harriet szła ze mną w dół drogi. Nie zamierzała mnie puścić. Moje niebieskie oczy małego kota, szeroko otwarte, widziały roztańczone smugi barwnego światła, sunące wraz z nami; turkusowe gwiazdy, szmaragdowe, żółte… Mój anioł! Mój anioł był tu, towarzyszył nam w tych świetlnych smugach, w całkowitej ciszy. Anioł Tajemnic.

Wtedy uspokoiłam się wreszcie i odpuściłam. Harriet nie miała zamiaru mnie pożreć. Zabierała mnie gdzieś, w jedyny znany sobie sposób, w pysku. Przyszła mi do głowy niezwykła myśl. To była suka, kochana stara suka, która chciała mi zastąpić matkę.

Harriet przyspieszyła, a ja kołysałam się z boku na bok, jak wtedy, kiedy Jessica wnosiła mnie na schody. Widziałam machający coraz szybciej ogon psa. Dotarłyśmy do furtki w żywopłocie; Harriet otworzyła ją łapą, uważając, żeby mnie przy tym nie uderzyć. Zaniosła mnie ścieżką przez ogród aż do otwartych drzwi domu.

– Och, Harriet! Co ty tam masz?

Jakaś kobieta siedziała tam na miękkiej kanapie. Harriet opuściła ogon, poruszając przepraszająco samym jego końcem, delikatnie położyła mnie na kolanach kobiety. Leżałam tam kompletnie oszołomiona. Kobieta pachniała chlebem i kwiatami. Wciągnęła powietrze ze zdumienia.

– Kociak!

Siedziałam, zdezorientowana.

– Skąd go wzięłaś? – spytała głośno. Suka natychmiast odwróciła się i wypadła z domu, szaleńczo wymachując ogonem. Skręciła za róg na jednej nodze i puściła się pędem w górę drogi.

– Co za śliczności – wyszeptała kobieta. Wzięła mnie delikatnie w swoje zniszczone dłonie, a ja omal nie zaczęłam płakać. Patrzyła na mnie z taką czułością. Ktoś mnie jednak chciał. Nie byłam śmieciem. Pies nie zrobił mi krzywdy.

Kilka minut później Harriet znowu stanęła w drzwiach, waląc w nie ogonem, z jednym z moich braci w pysku. I znowu zrobiła to samo. Położyła przerażone kocię obok mnie i popędziła po następne.

– Ten pies! – Po twarzy kobiety płynęły łzy. – Ten pies to cud. Cud.

Chciałam zostać w tym domu, wtulona w Harriet, do końca życia, ale tak się nie stało. Kilka dni później, dobrze nakarmieni i wypoczęci, zostaliśmy umieszczeni w kolejnym koszyku, tym razem delikatnie, i odwiezieni do kociego azylu, żeby czekać na adopcję.

Chciałam być razem z braćmi. Byli wszystkim, co miałam. Ale pierwsza osoba, która na mnie spojrzała, zakochała się we mnie natychmiast. Miała na imię Gretel. Spojrzałam na jej pomarszczoną twarz, pokrytą pudrem, jej wyczekujące oczy pod niebieskimi powiekami. Dwie hipnotyzujące perły zwisały z jej uszu, głowę otaczała aureola srebrzystych włosów. Wydęła pomalowane na czerwono wargi, a potem bardzo szeroko otworzyła usta.

– Och, jaki śliczny kotek. No, czyż nie jesteś przeuroczym brzdącem? – zagruchała i podniosła mnie tak, jakbym była zrobiona ze złota.

Przytuliła mnie do swojego bladoróżowego sweterka, a ja znieruchomiałam, wdychając zapach jej perfum, wpatrzona w te kolczyki. Wiedziałam, że moje biało-srebrne futerko jest wyjątkowo miękkie, a poduszeczki łapek różowe, ale nie byłam pewna, czy to właściwa osoba. Czy byłam dla Gretel dość dobra?

Ale nie miałam wyboru.

Gretel patrzyła na mnie przez chwilę w milczeniu, a potem powiedziała:

– Jesteś taką słodką małą Kuleczką. – Miałam nadzieję, że to nie będzie moje imię, ale ona odwróciła się do pani z azylu i dodała: – Mogę ją wziąć? To zdecydowanie to.

Chciałam pożegnać się z braćmi, moją jedyną teraz rodziną, ale zostałam wsadzona do luksusowej kociej klatki z różową poduszeczką. Wokół panowało straszne zamieszanie. Ludzie mówili: „Och, ty mała szczęściaro” i szeleścili papierami, podczas gdy ja siedziałam tam samotna i chciałam do mamy. Chciałam nawet do Harriet. Spędziliśmy kilka nocy wtuleni w wielką sukę, która wydawała się nas kochać. Była ciepła i spokojna, bicie jej serca takie równe i powolne. Pozwalała nam nawet bawić się swoimi jedwabistymi uszami i końcem ogona. To pomogło mi podjąć decyzję. Chciałam mieć w swoim życiu psa. Pies to dobry, solidny przyjaciel.

Gretel wydawała się w porządku, ale ja byłam niespokojna. Czy to była dobra decyzja? Na pewno nie chciałam nazywać się Kulka.

Bungalow Gretel był bardzo ładny. Ciepły, przyjemnie pachnący, z miękkimi dywanami, klapką dla kota wychodzącą na słoneczne patio i kwadratowy trawnik. Powinnam być tam szczęśliwa, ale nie byłam. Byłam samotna, choć Gretel bardzo się o mnie troszczyła. Chciała, żebym była grzeczna.

Nie byłam grzeczna. Byłam nieznośnym kotem.

Mój tata, Salomon, był prawdziwym świętym wśród kotów i żałowałam, że nie ma go tu, bo mógłby rozwikłać dla mnie tajemnice i nielogiczne zasady rządzące życiem z istotami ludzkimi.

Pierwszym problemem okazała się kuweta. Wiedziałam, jak z niej korzystać, ale nie uważałam za stosowne użyć jej po raz drugi. Bardziej twórcze wydawało mi się znalezienie kawałka papieru i zrobienie sobie własnej. Podarłam katalog Damartu, zanim Gretel zdążyła go przeczytać. Gretel dostała szału.

– Ty okropny kocie. Popatrz tylko, co tu narobiłaś. I ten smród. Jesteś bardzo niegrzeczna. Niegrzeczna. – Złapała mnie za kark, jak zrobiłaby to Jessica, i potrząsnęła mną. Byłam zraniona i zdezorientowana. Świetnie się bawiłam, kiedy szarpałam papier, robiąc sobie luksusową stertę za kanapą, a kiedy już z niej skorzystałam, bardzo dokładnie zakopałam wszystko pod strzępami papieru. Problem rozwiązany.

W miarę upływu czasu dostałam prawdziwej obsesji na punkcie darcia papieru. Musiałam ostrzyć swoje nowe pazurki, a to było dobre ćwiczenie. Wychodząc z domu, Gretel zwykle zamykała drzwi do kuchni, więc nie mogłam wyjść przez klapkę do ogrodu, ale zawsze zostawiała gdzieś jakąś gazetę, koło łóżka albo na fotelu.

Potem odkryłam listonosza. Nauczyłam się, o jakiej porze przychodzi i rozpoznawałam jego kroki. Albo siedziałam przy oknie, patrząc, jak pcha swój wózek ulicą, coraz bardziej podekscytowana, w miarę jak się zbliżał. Kiedy był już na ścieżce, pędziłam do holu i czekałam jak na szpilkach, przed frontowymi drzwiami. Zawsze wrzucał przez szczelinę w drzwiach katalogi w foliowych workach, ale jeśli były ciężkie, nie zabierałam się do nich. Lubiłam za to listy w papierowych kopertach, zwłaszcza w tych brązowych, które szeleściły sucho podczas darcia. Jedna część mojego umysłu zabawiała się wyobrażaniem, że oto jestem lwicą obdzierającą ofiarę ze skóry, podczas gdy inna była w pełni świadoma faktu, jaka jestem twórcza i praktyczna podczas nieobecności Gretel.

Pewnego ranka wróciła tylnymi drzwiami z zakupów, a ja pobiegłam jej na spotkanie, jak powinien to zrobić kot. Gretel usiadła i wzięła mnie na kolana, a ja wiedziałam już, jak mogę ją uzdrowić. Bolały ją stawy; zawsze świeciły w jej aurze jak punkty zapalne. Układałam się na jej kolanach albo wspinałam na ramię i praktykowałam sztukę mruczenia, którą zabrałam ze sobą ze świata duchów. Była to wibracja wytwarzająca strumienie maleńkich gwiazd, które tylko ja mogłam zobaczyć. Ale Gretel je czuła. Wiem o tym.

– Och, jesteś takim kochanym kotem. Jesteś dla mnie taka dobra – powiedziała, kiedy tak relaksowałyśmy się razem.

Ale kiedy tylko wstała i weszła do holu, wszystko się zmieniło.

– Ty nieznośny kocie! – krzyknęła na widok dwóch kupek podartego papieru, z których byłam taka dumna. – Moje listy! Zniszczyłaś je!

Chwyciła mnie ze złością i podniosła na wysokość swojej twarzy, a potem wysyczała jak kocia matka:

– I co ja mam z tobą zrobić, Kuleczko, hm?

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: