Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cudza maska - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
5 czerwca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cudza maska - ebook

 

 

Kamieńska i zagadkowa śmierć pisarza

Kryminalna układanka, ciemne interesy na rynku wydawniczym i morderca, który nie przyznał się do winy.

Anastazja Kamieńska prowadzi śledztwo w sprawie śmierci młodego pisarza, autora romansów, Leonida Paraskiewicza, który będąc u szczytu popularności, został zastrzelony przed własnym mieszkaniem. W tym samym czasie żona wpływowego biznesmena prosi Stasowa, emerytowanego milicjanta, by znalazł dowody niewinności jej męża skazanego za umyślne zabójstwo.

Nastia szybko odkrywa, że morderca Paraskiewicza był tylko pionkiem w grze prowadzonej przez sprytnego przestępcę, Stasow zaś zwraca uwagę na pewien dziwny szczegół w zeznaniu świadka. Okazuje się, że w obie sprawy zamieszana jest ta sama osoba. Ustalenie jej tożsamości pozwala ujawnić nowe morderstwo, tym razem popełnione w otoczeniu znanego polityka. Kamieńska obnaża zbrodniczy proceder, historię sięgającą wiele lat wstecz...

 

U góry czystego arkusza Nastia napisała: „Jak pani myśli, Galino Iwanowna, czy zabójstwo pani syna mogło być zabójstwem z zazdrości?”. Umieściwszy zdanie w prostokątnej ramce, nakreśliła od niej dwie strzałki prowadzące w dół. Po lewej stronie kartki, tam gdzie kończyła się strzałka, pojawiło się zdanie: „Co też pani mówi, Lonia nigdy nikogo nie miał”. Znowu strzałka w dół i dopisek: „Przycisnąć do muru: dlaczego najpierw pomyślała o synu, a nie o synowej? Dawał powód? Były podstawy do podejrzeń? Itd.”. Po prawej stronie kartki, równolegle do słów „Co też pani mówi...”, Nastia napisała: „No cóż, po Swietłanie można się było wszystkiego spodziewać”. Nakreśliwszy jeszcze jedną strzałkę w dół, Nastia dodała krótki komentarz: „Niech miesza Swietłanę z błotem, nie przeszkadzać jej, im więcej świństw o niej powie, tym lepiej”.

fragment

 

Nie wiem, jak gra w szachy Aleksandra Marinina, ale sądząc po tym, jak buduje kolejne wątki i wprowadza niezliczoną ilość elementów, układających się stopniowo w jedną całość, powinna być mistrzem szachownicy.

Monika Frenkiel, czytelnia.onet.pl

Tym, co naprawdę przyciąga czytelnika do kolejnych powieści Marininej, jest mroczny rys psychologiczny przedstawionych postaci.

Arkadiusz Szwabowski, merlin.pl

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-061-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Na­stia Ka­mień­ska bez resz­ty po­grą­ży­ła się w pra­cy i skrzy­wi­ła się z nie­za­do­wo­le­niem, sły­sząc dzwo­nek te­le­fo­nu.

– Asiu, masz włą­czo­ny te­le­wi­zor? – W słu­chaw­ce roz­legł się głos męża.

Od ty­go­dnia Alek­siej miesz­kał u ro­dzi­ców w Żu­kow­skim. W in­sty­tu­cie, gdzie pra­co­wał, za­czął się okres spra­woz­daw­czy, więc na całe dnie zni­kał w swo­im la­bo­ra­to­rium, a z domu ro­dzi­ców do in­sty­tu­tu miał nie wię­cej niż dzie­sięć mi­nut nie­spiesz­ne­go mar­szu.

– Nie, pra­cu­ję – od­par­ła Na­stia. – A co leci?

– Na RTR idzie bar­dzo za­baw­ny pro­gram o tym, jak u was w mi­li­cji ła­mie się pra­wa oby­wa­te­li. Zo­bacz, bę­dziesz mia­ła ubaw.

– Jaki zno­wu ubaw. – Ka­mień­ska wes­tchnę­ła. – Pew­nie po raz ko­lej­ny ob­rzu­ca­ją nas bło­tem.

– Ob­rzu­ca­ją – ze śmie­chem przy­tak­nął Alek­siej – ale wasi sta­wia­ją za­żar­ty opór. Włącz, nie po­ża­łu­jesz. Twój przy­ja­ciel, ge­ne­rał Za­tocz­ny, tam się z nimi ście­ra.

Na­stia rzu­ci­ła się do te­le­wi­zo­ra. Tak, rze­czy­wi­ście, na ekra­nie po­ja­wi­ła się zna­jo­ma szczu­pła twarz Iwa­na Alek­sie­je­wi­cza Za­tocz­ne­go, jed­ne­go z sze­fów pio­nu do wal­ki z prze­stęp­czo­ścią zor­ga­ni­zo­wa­ną. Ana­sta­zja po raz pierw­szy zo­ba­czy­ła ge­ne­ra­ła w mun­du­rze i nie mo­gła nie przy­znać, że w ma­ry­nar­ce, świet­nie le­żą­cej na jego smu­kłej, wy­spor­to­wa­nej syl­wet­ce, Za­tocz­ny pre­zen­to­wał się o wie­le efek­tow­niej niż w kurt­ce czy w dre­sie, w któ­rych Na­stia wi­dy­wa­ła go pod­czas ich re­gu­lar­nych spa­ce­rów.

Prze­ciw­ni­kiem ge­ne­ra­ła w owej te­le­de­ba­cie był ja­kiś nie­po­kaź­ny osob­nik w ogrom­nych oku­la­rach, któ­re co chwi­la ze­śli­zgi­wa­ły mu się na sam ko­niu­szek dłu­gie­go, cien­kie­go nosa.

– Nie­ustan­nie przy­cho­dzą do mnie róż­ne oso­by – pe­ro­ro­wał fa­cet – ze skar­ga­mi na to, że mi­li­cja po­waż­nie po­gwał­ci­ła ich pra­wa, w tym rów­nież pra­wo do nie­ty­kal­no­ści cie­le­snej.

W tej sa­mej chwi­li na ekra­nie po­ja­wił się na­pis: „Ni­ko­łaj Po­ta­szow, obroń­ca praw czło­wie­ka”.

– Mó­wiąc bez ogró­dek – cią­gnął Po­ta­szow – lu­dzie ci skar­żą się na to, że ich bito, że oszu­stwem pró­bo­wa­no wy­mu­sić od nich przy­zna­nie się do czy­nów, któ­rych nie po­peł­ni­li. Czy panu, Iwa­nie Alek­sie­je­wi­czu, zna­ne są owe fak­ty, czy może to, co opo­wia­dam, sta­no­wi dla pana od­kry­cie?

– Zda­je się, że znam rów­nież inne fak­ty. – Za­tocz­ny uśmiech­nął się. – A czy pan, sza­now­ny pa­nie Po­ta­szow, orien­tu­je się, że funk­cjo­na­riu­sze mi­li­cji oka­zu­ją się nie­kie­dy zło­dzie­ja­mi, ban­dy­ta­mi, gwał­ci­cie­la­mi i za­bój­ca­mi? Raz już, je­śli pan pa­mię­ta, prze­ży­li­śmy cza­sy, kie­dy mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych uwa­żał, że sko­ro w mi­li­cji tra­fia­ją się łaj­da­cy i ka­na­lie, to cała in­sty­tu­cja jest na wskroś zła i trze­ba w niej nie­zwłocz­nie wy­mie­nić ka­drę. A czym się to skoń­czy­ło, też pan pa­mię­ta? W na­szym re­sor­cie po­ja­wi­li się ak­ty­wi­ści z par­tii i z Kom­so­mo­łu. Na na­szej ro­bo­cie w ogó­le się nie zna­li, ale za to, zgod­nie z za­ło­że­niem ów­cze­snej dok­try­ny ide­olo­gicz­nej, wszy­scy bez wy­jąt­ku byli uczci­wi i przy­zwo­ici. Co praw­da bar­dzo szyb­ko się oka­za­ło, że pod wzglę­dem uczci­wo­ści ni­czym nie róż­nią się od ca­łej resz­ty mi­li­cjan­tów, pra­co­wać nie umie­ją, więc wy­kry­wa­nie prze­stępstw i za­po­bie­ga­nie im le­gło w gru­zach. Mó­wię to dla­te­go, że funk­cjo­na­riu­sze mi­li­cji są w swo­jej ma­sie do­kład­nie tacy sami jak ogół spo­łe­czeń­stwa. Pra­cow­ni­cy na­sze­go re­sor­tu nie spa­da­ją nam z nie­ba, nie ho­du­je się ich w in­ku­ba­to­rach. Uro­dzi­li się i wy­cho­wa­li w na­szym śro­do­wi­sku, więc dla­cze­go mają być lep­si niż my wszy­scy?

– Ależ ten pań­ski wy­wód nie wy­trzy­mu­je naj­mniej­szej kry­ty­ki! – Obroń­ca praw czło­wie­ka Po­ta­szow za­ła­mał ręce. – Po co pań­stwu taka mi­li­cja, któ­ra ni­czym się nie róż­ni od więk­szo­ści spo­łe­czeń­stwa? Cały sens ist­nie­nia wa­sze­go re­sor­tu po­le­ga na tym, że przy­cho­dzić do nie­go mają naj­lep­si, żeby wal­czyć z szu­braw­ca­mi. Taka jest za­sa­da two­rze­nia or­ga­nów ści­ga­nia w każ­dym pań­stwie.

– A jak za­mie­rza pan od­róż­niać do­brych mi­li­cjan­tów od szu­braw­ców? – iro­nicz­nie za­in­te­re­so­wał się ge­ne­rał. – Czyż­by mie­li to wy­pi­sa­ne na czo­le?

– Na­le­ży prze­pro­wa­dzać su­ro­wą se­lek­cję i nie to­le­ro­wać naj­drob­niej­szych wy­bry­ków, nie mó­wiąc już o prze­wi­nie­niach służ­bo­wych – twar­do oświad­czył Po­ta­szow. – Tyl­ko tak bę­dzie­cie mo­gli oczy­ścić swo­je sze­re­gi z łaj­da­ków, któ­rzy znę­ca­ją się nad oby­wa­te­la­mi.

– Do­brze, Ni­ko­ła­ju Gri­gor­je­wi­czu, tak wła­śnie zro­bi­my. Ju­tro pań­skie miesz­ka­nie ktoś okrad­nie, za­te­le­fo­nu­je pan pod „zero dwa”, lecz nikt tam nie pod­nie­sie słu­chaw­ki. Wszyst­kie pra­cow­ni­ce zwol­ni­li­śmy, bo albo spóź­nia­ją się do pra­cy, albo nie dość uprzej­mie roz­ma­wia­ją z oby­wa­te­la­mi, albo po­peł­nia­ją wy­kro­cze­nia ad­mi­ni­stra­cyj­ne, na przy­kład ła­mią za­sa­dy ru­chu dro­go­we­go. Wów­czas za­dzwo­ni pan na swój ko­mi­sa­riat, a tam panu po­wie­dzą, że wszyst­kich wy­wia­dow­ców wy­rzu­co­no i nie ma pan do kogo je­chać. Zo­stał je­den dy­żur­ny, bo ktoś musi prze­cież od­bie­rać te­le­fo­ny. I my­śli pan, że tak ła­two znaj­dzie­my no­wych pra­cow­ni­ków? Mą­drych, wy­kształ­co­nych, uprzej­mych, przy­go­to­wa­nych do za­wo­du i nie­prze­kup­nych? Mą­drzy i wy­kształ­ce­ni praw­ni­cy już daw­no roz­pierz­chli się po spół­kach albo fir­mach ochro­niar­skich, na­sza mi­li­cyj­na pen­sja jest dla nich naj­zwy­czaj­niej dzia­dow­ska.

– A za­tem we­dług pana lep­si są źli mi­li­cjan­ci niż żad­ni? – Po­ta­szow uniósł się. – No to już, wie pan, w ogó­le prze­cho­dzi wszel­kie...

– Niech pan nie od­wra­ca kota ogo­nem, Ni­ko­ła­ju Gri­gor­je­wi­czu. – Za­tocz­ny skrzy­wił się lek­ko. – Tego nie po­wie­dzia­łem. Pró­bo­wa­łem wy­tłu­ma­czyć panu, że tej eli­ty, o któ­rej pan ma­rzy, nie ma skąd wziąć. Nie spo­sób ich do nas przy­cią­gnąć, ro­zu­mie pan? A zresz­tą, jest jesz­cze jed­na nie­ba­ga­tel­na kwe­stia: gdzie ich szko­lić? Wy­wia­dow­ców i śled­czych na­le­ży kształ­cić, tyl­ko gdzie? Czy ma pan choć nie­wiel­kie po­ję­cie, ja­kie się tu po­ja­wia­ją pro­ble­my?

– O ile wiem, tyl­ko w sa­mej Mo­skwie dzia­ła­ją trzy wyż­sze uczel­nie MSW. Czyż­by to było za mało?

– Nie­ste­ty – Za­tocz­ny roz­ło­żył ręce – to nie wy­star­cza. Przy­to­czę tyl­ko je­den przy­kład: Mo­skiew­ski In­sty­tut Pra­wa. Za mało po­miesz­czeń, li­mit przy­jęć na pierw­szy rok cią­gle się zwięk­sza, in­sty­tut zmu­szo­ny jest wy­naj­mo­wać sale, gdzie się da, za­ję­cia od­by­wa­ją się na trzy zmia­ny w czte­rech bu­dyn­kach. A ile za tę ha­rów­kę do­sta­ją wy­kła­dow­cy? We­dług ogól­nie przy­ję­te­go prze­licz­ni­ka: oko­ło trzy­stu do­la­rów. I to ra­zem z do­dat­ka­mi za sto­pień ofi­cer­ski, na­uko­wy i wy­słu­gę lat. Pro­szę mi więc po­wie­dzieć, sza­now­ny Ni­ko­ła­ju Gri­gor­je­wi­czu, kto w ta­kich wa­run­kach bę­dzie uczyć przy­szłych funk­cjo­na­riu­szy mi­li­cji? Na­wet je­śli w Mo­skwie będą nie trzy, lecz dzie­sięć wyż­szych uczel­ni, skąd weź­mie­my wy­kła­dow­ców do tej mor­der­czej pra­cy? I zno­wu mó­wię to wszyst­ko nie po to, żeby wzbu­dzić współ­czu­cie, lecz po to, żeby pan zro­zu­miał, że w obec­nych wa­run­kach mi­li­cjan­ta­mi są zwy­kli człon­ko­wie spo­łe­czeń­stwa, nie gor­si, ale i nie lep­si od in­nych. Że­by­śmy mo­gli wy­bie­rać eli­tę, mu­sia­ła­by stać do nas do pra­cy ko­lej­ka...

Na­stia po­czu­ła znu­że­nie. Wszyst­kie ar­gu­men­ty sły­sza­ła wie­le razy, nie tyl­ko zresz­tą sły­sza­ła, sama je czę­sto po­wta­rza­ła.

– A jed­nak wszyst­kie te wa­sze kło­po­ty nie uspra­wie­dli­wia­ją przy­pad­ków ła­ma­nia praw oby­wa­te­li przez funk­cjo­na­riu­szy mi­li­cji. Żad­ne pro­ble­my nie mogą tłu­ma­czyć ła­ma­nia pra­wa. Lu­dzie zwra­ca­ją się do mi­li­cji ze swo­imi nie­szczę­ścia­mi, li­czą na po­moc oraz współ­czu­cie i co wi­dzą?

– Chwi­lecz­kę. – Za­tocz­ny uniósł dłoń. – O czym my tu­taj roz­ma­wia­my? O tym, że w mi­li­cji źle się trak­tu­je po­szko­do­wa­nych albo zwy­czaj­nych prze­stęp­ców? To, że nie­zbyt uprzej­mie ob­cho­dzi­my się z po­szko­do­wa­nym i tra­ci­my cier­pli­wość, nie przy­spa­rza nam chwa­ły, ale nie ma tu mowy o ła­ma­niu praw oby­wa­tel­skich, więc może nie od­bie­gaj­my od te­ma­tu na­szej dys­ku­sji...

Na­stia po­szła do kuch­ni i po­sta­wi­ła czaj­nik na ga­zie. Sko­ro już i tak ode­rwa­ła się od pra­cy, przy­najm­niej coś prze­ką­si. Bez Losz­ki bie­da, go­to­wać dla sie­bie sa­mej jej się nie chce, musi za­do­wa­lać się ka­nap­ka­mi i kawą. Od­kro­iw­szy dwa gru­be pla­stry pie­cze­ni wie­przo­wej, Na­stia ob­fi­cie po­la­ła je ke­czu­pem, za­wa­ha­ła się przez chwi­lę, po czym wy­ło­ży­ła na ta­lerz kil­ka ły­żek grosz­ku kon­ser­wo­we­go z pusz­ki. Cał­kiem przy­zwo­ita imi­ta­cja mię­sa z wa­rzy­wa­mi.

Kie­dy woda się za­go­to­wa­ła, Ana­sta­zja na­la­ła so­bie ogrom­ny ku­bek moc­nej kawy, po­sta­wi­ła go na tacy ra­zem z pie­cze­nią i grosz­kiem i ulo­ko­wa­ła się w fo­te­lu przed te­le­wi­zo­rem.

– ...fe­ro­wa­ne są bez­praw­ne wy­ro­ki, za krat­ki tra­fia­ją nie­win­ni lu­dzie. Pi­szą do mnie z ko­lo­nii kar­nych, a po wyj­ściu na wol­ność sami przy­cho­dzą i pro­szą, żeby się za nimi wsta­wić, ujaw­nić praw­dę i zre­ha­bi­li­to­wać. Za­kła­dam, że nie­wy­kry­te prze­stęp­stwo może być skut­kiem nie­wy­star­cza­ją­cych kwa­li­fi­ka­cji śled­cze­go i pra­cow­ni­ka ope­ra­cyj­ne­go, ale kie­dy prze­stęp­stwo, prze­pra­szam, wy­ja­śnia się w ten wła­śnie spo­sób, to zna­czy kosz­tem nie­win­nej oso­by, to w grę może wcho­dzić je­dy­nie zły za­miar. Nie ma dla tego uspra­wie­dli­wie­nia i nie bę­dzie! – ar­gu­men­to­wał roz­e­mo­cjo­no­wa­ny Po­ta­szow.

– Może pan po­dać ja­kieś kon­kre­ty? – prze­rwał mu pro­wa­dzą­cy. – Je­śli przed­sta­wi nam pan do­ku­men­ty po­twier­dza­ją­ce ta­kie przy­pad­ki, za­pro­si­my eks­per­tów spo­śród naj­bar­dziej kom­pe­tent­nych pra­cow­ni­ków or­ga­nów ści­ga­nia i w na­stęp­nym pro­gra­mie po­pro­si­my, żeby je sko­men­to­wa­li. Nasz czas an­te­no­wy, nie­ste­ty, się koń­czy. Dzię­ku­ję wszyst­kim uczest­ni­kom de­ba­ty i przy­po­mi­nam, że spon­so­rem pro­gra­mu jest...

Na­stia wy­łą­czy­ła te­le­wi­zor i na po­wrót za­to­pi­ła się w roz­my­śla­niach nad ra­por­tem ana­li­tycz­nym, któ­ry przy­go­to­wy­wa­ła dla swe­go sze­fa. Ko­niec roku – wszy­scy mają okres spra­woz­daw­czy, nie tyl­ko pra­cow­ni­cy na­uko­wi, tacy jak jej mąż Alek­siej Czi­stia­kow. Do­brze, że ju­tro nie­dzie­la. Je­śli nic wy­jąt­ko­we­go się nie wy­da­rzy, Na­stia chy­ba zdą­ży do­koń­czyć ra­port i w po­nie­dzia­łek odda go puł­kow­ni­ko­wi Gor­die­je­wo­wi. Ale przed re­pry­men­dą na od­pra­wie ope­ra­cyj­nej i tak jej to nie uchro­ni: za­bój­stwo mod­ne­go mło­de­go pi­sa­rza Le­oni­da Pa­ra­skie­wi­cza cią­ży Ana­sta­zji jak ka­mień, spra­wa już od dwóch ty­go­dni nie ru­sza z miej­sca.

Po­nie­waż w kub­ku zo­sta­ło jesz­cze nie­co kawy, a wsta­wać z przy­tul­ne­go fo­te­la Na­stia nie mia­ła ocho­ty, po­sta­no­wi­ła za­te­le­fo­no­wać do Za­tocz­ne­go.

– Iwa­nie Alek­sie­je­wi­czu, robi pan ka­rie­rę w te­le­wi­zji. – Na­stia żar­to­bli­wie po­wi­ta­ła ge­ne­ra­ła.

– A nie­chże pa­nią – żach­nął się tam­ten. – Bę­dzie się pani te­raz na­trzą­sać. Wy­star­czy byle pre­tekst, a już so­bie pani ostrzy na mnie swój ję­zyk!

– No to niech mi pan nie daje po­wo­dów. A mó­wiąc se­rio, wy­glą­dał pan na bar­dzo pew­ne­go sie­bie, nie to, co pań­ski opo­nent. Skąd on się wziął?

– Nie mam po­ję­cia. Przed­sta­wio­no nas so­bie do­pie­ro w stu­diu. Mu­szę pani po­wie­dzieć, że nie jest taki znów wstręt­ny, jak się wy­da­je na pierw­szy rzut oka. Ma­nie­ry ma, oczy­wi­ście, okrop­ne, ale to nie­głu­pi fa­cet. A przy oka­zji, dla­cze­go zre­zy­gno­wa­ła pani ze spa­ce­rów po par­ku? Nie wi­dzie­li­śmy się pra­wie dwa mie­sią­ce.

– Jest zim­no, już gru­dzień.

– Tak nie moż­na. Spa­ce­ro­wać musi pani bez wzglę­du na wszyst­ko, in­a­czej stra­ci pani chęć do pra­cy. Ju­tro cze­kam na pa­nią o ósmej, tam gdzie zwy­kle.

– Iwa­nie Alek­sie­je­wi­czu, to strasz­nie wcze­śnie, spać się jesz­cze chce. Może przy­najm­niej o dzie­sią­tej?

– O ósmej. – Ge­ne­rał ro­ze­śmiał się. – Świat na­le­ży do tych, co wcze­śnie wsta­ją. A zresz­tą, nie wol­no zry­wać z tra­dy­cją.

– No do­bra. – Na­stia wes­tchnę­ła cięż­ko. – Bę­dzie­my ją pod­trzy­my­wać.

Sa­na­to­rium po­ło­żo­ne było dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów od ob­wod­ni­cy, dro­ga była wy­god­na, więc Sier­giej Ni­ko­ła­je­wicz Bie­rio­zin od­wie­dzał Iri­nę co­dzien­nie, a cza­sem na­wet dwa razy w cią­gu dnia.

Prze­cha­dza­li się z wol­na po za­śnie­żo­nych ale­jach, od cza­su do cza­su po­zdra­wia­jąc mi­ja­ją­cych ich ku­ra­cju­szy. Iri­na prze­by­wa­ła tu już trzy ty­go­dnie i zdą­ży­ła po­znać wie­le osób.

– W po­nie­dzia­łek cię stąd za­bio­rę – oznaj­mił Bie­rio­zin. – Dwa dni po­bę­dziesz w domu, a w śro­dę pój­dzie­my na ban­kiet. Je­steś go­to­wa?

– Boję się – ci­cho od­rze­kła Iri­na. – A co, je­śli mi się nie uda?

– Bądź do­brej my­śli. Je­steś moją żoną, cały czas o tym pa­mię­taj i nie trać pew­no­ści sie­bie. Wte­dy wszyst­ko się uda.

– A jak coś mi się wy­rwie nie­chcą­cy? Prze­cież nie znam się na wa­szych spra­wach.

– No i nie mu­sisz się znać. Po­li­ty­ka nie jest dla ko­biet, tego się trzy­maj. Bądź miła, uprzej­ma, uśmie­chaj się i nie wda­waj w dys­ku­sje, a wszyst­ko bę­dzie w po­rząd­ku. Przez kil­ka mie­się­cy le­ża­łaś w kli­ni­ce, póź­niej trzy ty­go­dnie spę­dzi­łaś w sa­na­to­rium, na­tu­ral­ne więc, że nie orien­tu­jesz się w ostat­nich wy­da­rze­niach. I naj­waż­niej­sze: nie krę­puj się mó­wić, że cze­goś nie pa­mię­tasz. Prze­cież mia­łaś wy­pa­dek sa­mo­cho­do­wy i wstrzą­śnie­nie mó­zgu. To zu­peł­nie nor­mal­ne, że mo­żesz mieć pro­ble­my z pa­mię­cią. Prze­cież wszy­scy są ludź­mi i to ro­zu­mie­ją. Je­śli po­czu­jesz, że coś jest nie tak, za­cznie krę­cić ci się w gło­wie, od­szu­kaj mnie w tłu­mie. Nie bój się, Irocz­ko, wszyst­ko bę­dzie do­brze.

– Wiesz, wie­le osób są­dzi, że żona po­li­ty­ka po­win­na być jego part­ner­ką i znać się na tym, co robi. Je­śli oka­żę się kom­plet­ną kre­tyn­ką, nikt mnie po pro­stu nie zro­zu­mie.

– A my obo­je je­ste­śmy zda­nia, że żona po­win­na za­bez­pie­czać mę­żo­wi tyły, udzie­lać mu mo­ral­ne­go wspar­cia na każ­dym polu, być pa­nią domu i po pro­stu uko­cha­ną ko­bie­tą. Bo ża­den męż­czy­zna nie jest w sta­nie po­świę­cić się swo­jej pra­cy, je­śli u jego boku nie stoi ko­cha­na i ko­cha­ją­ca ko­bie­ta, któ­rej jest pe­wien. Czy to ja­sne?

– Ja­sne. – Iri­na uśmiech­nę­ła się sła­bo. – A jak za­czną mnie py­tać o two­ją pierw­szą żonę?

– Po­wiesz, że nic nie wiesz, że to w ogó­le nie two­ja spra­wa.

– Ale prze­cież cho­dzą słu­chy, że to prze­ze mnie się roz­wie­dli­ście. Je­śli za­cznę ak­cen­to­wać wspie­ra­nie męża przez uko­cha­ną żonę, roz­mo­wa może zejść na nią. Co wte­dy?

– Miło się uśmie­chaj i od­po­wia­daj, że ten te­mat spra­wia ci przy­krość. Czy może być coś bar­dziej oczy­wi­ste­go? Irocz­ko, jesz­cze raz po­wta­rzam, je­śli sama nie bę­dziesz się bała, wszyst­ko pój­dzie gład­ko. Chodź­my, od­pro­wa­dzę cię do bu­dyn­ku, pew­nie zmar­z­łaś.

– Tak, tro­chę. – Ko­bie­ta sku­li­ła się z zim­na. – Mar­z­nę w tym fu­trze, chy­ba nig­dy się do nie­go nie przy­zwy­cza­ję. Mój ko­żu­szek był cie­plej­szy.

– Co po­ra­dzić, przy­zwy­cza­jaj się. Żona po­li­ty­ka nie po­win­na cho­dzić w ko­żu­chu, to nie wy­pa­da.

– Już mó­wi­łeś, nie za­po­mnia­łam.

W mil­cze­niu do­tar­li do ja­skra­wo oświe­tlo­ne­go wej­ścia i we­szli do holu. Bie­rio­zin de­li­kat­nie po­ca­ło­wał ją w po­li­czek, za­cze­kał, aż za Iri­ną za­mkną się drzwi win­dy, i wró­cił na uli­cę. Wbrew wszyst­kim uspo­ka­ja­ją­cym sło­wom, któ­re jej ser­wo­wał, Sier­giej Ni­ko­ła­je­wicz de­ner­wo­wał się wca­le nie mniej. Kto wie, czy nie bar­dziej. Dwie Iri­ny w jego ży­ciu. Dwie Iri­ny. Jed­na za­mie­ni­ła mu ży­cie w ist­ne pie­kło, sta­ła się jego prze­kleń­stwem. A kim oka­że się dru­ga? Ko­łem ra­tun­ko­wym czy pu­łap­ką, w któ­rą sam się pa­ku­je?

Cięż­ko po­włó­cząc no­ga­mi, Ga­li­na Iwa­now­na Pa­ra­skie­wicz wra­ca­ła do domu ze skle­pu. Tor­by ze spra­wun­ka­mi cią­ży­ły jej nie­mi­ło­sier­nie i ko­bie­ta za­cho­dzi­ła te­raz w gło­wę, po co tyle na­ku­po­wa­ła. Pew­nie z przy­zwy­cza­je­nia. Przez dwa­dzie­ścia sie­dem lat w jej ro­dzi­nie uro­czy­ście wy­pra­wia­no Nowy Rok, za­wsze z cho­in­ką i pre­zen­ta­mi, za­pra­sza­no przy­ja­ciół i krew­nych. Póź­niej, kie­dy Lo­niecz­ka pod­rósł, w no­wo­rocz­ny wie­czór przy­cho­dzi­li jego ko­le­dzy, po­tem rów­nież dziew­czę­ta. No a kie­dy się oże­nił, zja­wia­li się rów­nież ro­dzi­ce Swie­tocz­ki i jej ko­le­żan­ki. Wszy­scy w domu Pa­ra­skie­wi­czów lu­bi­li to świę­to. Szy­ko­wa­li się do nie­go cały rok, a póź­niej hucz­nie i we­so­ło ob­cho­dzi­li. A te­raz Lo­niecz­ki już nie ma... Mi­nę­ły dwa ty­go­dnie, od­kąd go po­cho­wa­no. I po co ona tasz­czy do domu te wszyst­kie rze­czy? Ja­kie to te­raz świę­to? Smu­tek, je­den nie­koń­czą­cy się, bez­na­dziej­ny smu­tek.

W grud­niu wcze­śnie się ściem­nia. Do­pie­ro siód­ma, a wy­da­je się, jak­by była noc. Ga­li­na Iwa­now­na skrę­ci­ła w przej­ście po­mię­dzy do­ma­mi, la­tar­nie się tam nie pa­li­ły, ale za to dro­ga do domu była krót­sza.

– Mamo – roz­legł się ci­chy głos, jak­by nie z tego świa­ta.

Ga­li­na Iwa­now­na znie­ru­cho­mia­ła, dło­nie same roz­luź­ni­ły uścisk, siat­ki upa­dły na śnieg.

– Lo­niecz­ka – wy­szep­ta­ła. – Lo­niecz­ka, syn­ku.

– Mamo... – Wy­da­wa­ło się, że głos gdzieś od­pły­wał, ro­bił się co­raz cich­szy. Ale do ni­ko­go in­ne­go nie mógł na­le­żeć, je­dy­nie do Le­oni­da. – Mamo, te­raz je­steś za­do­wo­lo­na? Te­raz wszyst­ko jest tak, jak chcia­łaś.

– Lo­nia!!! – wy­krzyk­nę­ła Ga­li­na Iwa­now­na na cały głos i na­tych­miast oprzy­tom­nia­ła.

Jaki Lo­nia? Lo­nia jest na cmen­ta­rzu, w ko­lum­ba­rium. Ale jego nie­win­na du­sza do tej pory nie zna­la­zła spo­ko­ju i dla­te­go Ga­li­nie Iwa­now­nie się zda­je, że sły­szy jego głos. Któ­ry to już raz go sły­szy? Syn nig­dy jej nie wy­ba­czy, że od pierw­sze­go dnia za­pa­ła­ła nie­chę­cią do Swie­tła­ny. Cho­ciaż uda­wa­ła, że nie ma nic prze­ciw­ko sy­no­wej, chwi­la­mi nie po­tra­fi­ła ukryć nie­za­do­wo­le­nia. Lo­niecz­ka był wraż­li­wy i na­strój mat­ki roz­po­zna­wał na pod­sta­wie jed­ne­go wes­tchnie­nia. Cza­sa­mi rzu­cał jej w gnie­wie:

– By­ła­byś szczę­śli­wa, gdy­by Swiet­ka nie zja­wi­ła się w two­im domu. Dla­cze­go ty jej tak nie zno­sisz? Ale pa­mię­taj, że do­pó­ki jest moją żoną, bę­dzie przy­cho­dzić tu ra­zem ze mną.

Miał oczy­wi­ście ra­cję, trud­no za­prze­czyć. Ga­li­na Iwa­now­na nie tyl­ko nie lu­bi­ła Swie­tła­ny, ale po pro­stu nie mo­gła na nią pa­trzeć. I nie cho­dzi­ło tu o Swie­tła­nę jako taką, ale o to, że jest żoną jej syna. Że to ona jest te­raz pa­nią jego domu, że wi­dzi go czę­ściej i spę­dza z nim wię­cej cza­su niż mat­ka. I że syn my­śli o niej wię­cej niż o mat­ce. I tę­sk­ni za nią bar­dziej niż za mat­ką. No cóż, wy­glą­da na to, że ona go wy­cho­wy­wa­ła, ubie­ra­ła, kar­mi­ła, uczy­ła, le­czy­ła, a wszyst­ko po to, żeby po­tem ten sil­ny, przy­stoj­ny i wy­kształ­co­ny chło­pak wpadł w ręce ja­kiejś tam... I prze­pa­dło, mat­ka po­szła w od­staw­kę. Ga­li­na Iwa­now­na za wszel­ką cenę sta­ra­ła się zna­leźć w sy­no­wej wi­docz­ne i ukry­te wady, żeby uspra­wie­dli­wić swo­ją nie­na­wiść do niej. Nie ro­zu­mia­ła, że gdy­by dziew­czy­na była na­wet anio­łem w ludz­kiej po­sta­ci, nic by to nie zmie­ni­ło. I tak by jej nie lu­bi­ła, i tak by nie­na­wi­dzi­ła i przy­ga­dy­wa­ła. Jak to się mówi żar­tem: ja­ką­kol­wiek żonę byś so­bie wy­brał, już mi się ona nie po­do­ba.

No a te­raz, po śmier­ci Loni, Ga­li­nie Iwa­now­nie zda­je się, że sły­szy jego głos. Syn ją oskar­ża, nie może jej wy­ba­czyć. Te­raz, oczy­wi­ście, Swie­tła­na nie jest już wła­ści­wie człon­kiem ich ro­dzi­ny, miesz­ka od­dziel­nie, nie bę­dzie ich od­wie­dzać. No i do­brze. Le­piej niech się wię­cej nie po­ka­zu­je na oczy.

Ko­bie­ta pod­nio­sła po­roz­rzu­ca­ne na śnie­gu siat­ki i po­wlo­kła się do domu.

Żeby nie zmar­z­nąć na kość, Na­stia wło­ży­ła na sie­bie trzy swe­try – je­den cien­ki z wy­so­kim koł­nie­rzem, po­dob­ny do gol­fa, dru­gi grub­szy, a trze­ci cał­kiem luź­ny, z cie­płej dzia­ni­ny, dłu­gi do ko­lan. Owi­nąw­szy szy­ję mięk­kim sza­lem, na wierzch wcią­gnę­ła kurt­kę pu­cho­wą i po­my­śla­ła, że może te­raz uda jej się prze­trwać tra­dy­cyj­ny spa­cer z Iwa­nem Alek­sie­je­wi­czem.

Za­tocz­ny cze­kał na nią jak zwy­kle na pe­ro­nie me­tra Izmaj­łow­ska­ja. Nie­wy­so­ki, szczu­pły, w kurt­ce na­rzu­co­nej na dres i z gołą gło­wą.

– Aż zim­no się robi, jak się na pana pa­trzy – rzu­ci­ła z uśmie­chem Na­stia, do­łą­cza­jąc do nie­go. – Też bym chcia­ła na­uczyć się nie mar­z­nąć. A gdzie Mak­sim?

– Na gó­rze, bie­ga po bu­ti­kach i szu­ka pre­zen­tu na Nowy Rok dla swo­jej dziew­czy­ny.

Syn ge­ne­ra­ła koń­czył szko­łę i za­mie­rzał wstą­pić do tego sa­me­go Mo­skiew­skie­go In­sty­tu­tu Pra­wa, w któ­re­go ta­ra­pa­tach i pro­ble­mach tak do­brze orien­to­wał się Za­tocz­ny. Iwan Alek­sie­je­wicz na se­rio za­jął się przy­go­to­wa­niem fi­zycz­nym Mak­si­ma, po­nie­waż nor­my sta­wia­ne przez in­sty­tut na eg­za­mi­nach wstęp­nych były dość wy­śru­bo­wa­ne.

Wy­szli na uli­cę i bez po­śpie­chu ru­szy­li w stro­nę par­ku. Nie­ba­wem do­go­nił ich zdy­sza­ny Mak­sim.

– Dzień do­bry, cio­ciu Na­stiu – rzu­cił w bie­gu i po­gnał do przo­du.

– Dziw­nie się czu­ję, gdy ktoś na­zy­wa mnie cio­cią – za­uwa­ży­ła Na­stia. – Jak­bym była sta­rusz­ką. Niech pań­ski syn mówi do mnie ra­czej po imie­niu, do­brze?

– Nie, nie zga­dzam się. Jest pani oso­bą, z któ­rą się przy­jaź­nię, a za­tem stoi pani na rów­ni ze mną. Mię­dzy nim a pa­nią dy­stans po­wi­nien być taki sam jak mię­dzy nim a mną. Ja­sne?

– Ja­sne. – Na­stia wes­tchnę­ła. – Żeby spro­stać pań­skim pe­da­go­gicz­nym wy­ma­ga­niom, mu­szę nie tyl­ko zno­sić udrę­kę po­ran­ne­go wsta­wa­nia, ale rów­nież do­dać so­bie z pięt­na­ście lat. A tak przy oka­zji, Iwa­nie Alek­sie­je­wi­czu, chcę za­dać panu py­ta­nie, któ­re pew­nie po­win­nam była za­dać o wie­le wcze­śniej. Miesz­ka pan z sy­nem sam?

Ge­ne­rał nie od­zy­wał się przez chwi­lę, póź­niej spoj­rzał Na­sti pro­sto w oczy i od­parł krót­ko:

– Owszem.

Nie­zręcz­nie było da­lej się do­py­ty­wać, choć od­po­wie­dzi na swo­je py­ta­nie Na­stia w grun­cie rze­czy nie otrzy­ma­ła. Iwa­na Alek­sie­je­wi­cza Za­tocz­ne­go po­zna­ła nie­ca­ły rok temu, w mar­cu, kie­dy roz­pra­co­wy­wa­ła za­bój­stwo po­peł­nio­ne w Cen­trum Ob­słu­gi Cu­dzo­ziem­ców. Jed­nym z po­dej­rza­nych oka­zał się pod­puł­kow­nik Pła­to­now, któ­ry pra­co­wał w re­sor­cie Za­tocz­ne­go. Za­przy­jaź­ni­ła się z ge­ne­ra­łem ja­koś nad po­dziw szyb­ko, po­tem dłu­go się gło­wi­ła, co jej się tak po­do­ba w tym nie­wy­so­kim, ły­sie­ją­cym męż­czyź­nie aż do tego stop­nia, że go­to­wa jest się w nim za­ko­chać. Wła­śnie wte­dy, wio­sną, za­czę­li się spo­ty­kać co dru­gą nie­dzie­lę w par­ku Izmaj­łow­skim. Prze­cha­dza­li się alej­ka­mi, roz­ma­wia­li o tym i owym albo po pro­stu mil­cze­li, a Mak­sim albo krą­żył tam i z po­wro­tem, przy­go­to­wu­jąc się do bie­gu prze­ła­jo­we­go, albo pod­cią­gał się na drąż­ku. Cza­sa­mi Na­stia dzwo­ni­ła do ge­ne­ra­ła do domu, ale ani razu te­le­fo­nu nie ode­bra­ła ko­bie­ta. Mało tego, przez tyle mie­się­cy zna­jo­mo­ści Za­tocz­ny nig­dy nie wspo­mniał ani o mat­ce Mak­si­ma, ani o swo­jej żo­nie, więc Na­stia mo­gła tyl­ko snuć do­my­sły: czy Iwan Alek­sie­je­wicz jest żo­na­ty, a je­śli tak, to z kim – z mat­ką swo­je­go syna czy może z inną ko­bie­tą. Żo­na­ty? Roz­wie­dzio­ny? Wdo­wiec? Ka­wa­ler, któ­ry za­adop­to­wał cu­dze dziec­ko? Nig­dy nie przy­szło jej na myśl, żeby o to za­py­tać. Są­dząc po zdaw­ko­wej od­po­wie­dzi ge­ne­ra­ła, sam nie miał ocho­ty po­ru­szać tego te­ma­tu.

– Ana­sta­zjo, przy­dzie­lo­no pa­nią może do spra­wy Pa­ra­skie­wi­cza? – za­py­tał Za­tocz­ny.

– Na­tych­miast – po­twier­dzi­ła. – Tyl­ko nie ro­zu­miem po co. Wy­da­je mi się, że w okrę­gu i bez nas świet­nie by so­bie po­ra­dzi­li. To nie ża­den ban­kier czy gang­ster. Nie pach­nie tam prze­stęp­czo­ścią zor­ga­ni­zo­wa­ną, któ­rą tak pan lubi.

– Niech pani opo­wie tro­chę wię­cej – po­pro­sił ge­ne­rał.

– Le­onid Wła­di­mi­ro­wicz Pa­ra­skie­wicz, lat dwa­dzie­ścia osiem, za­bi­ty przy wyj­ściu z win­dy w swo­im wła­snym domu. Za­strze­lo­ny z pi­sto­le­tu z tłu­mi­kiem. Zwło­ki zna­la­zła żona Pa­ra­skie­wi­cza, Swie­tła­na. Cze­ka­ła na nie­go, ale spe­cjal­nie się nie de­ner­wo­wa­ła, bo Pa­ra­skie­wicz ba­wił u przy­ja­cie­la. Oko­ło pierw­szej w nocy po­de­szła do okna, żeby za­cią­gnąć za­sło­ny, i na dole, na uli­cy, zo­ba­czy­ła sa­mo­chód męża. Stał aku­rat pod la­tar­nią i był do­sko­na­le wi­docz­ny. Swie­tła­na za­uwa­ży­ła, że sa­mo­chód dziw­nie po­ły­sku­je, po czym zo­rien­to­wa­ła się, że zdą­żył go już przy­pró­szyć śnieg, co ozna­cza, że nie stoi tu od pię­ciu mi­nut. Wy­bie­gła z miesz­ka­nia i zo­ba­czy­ła męża le­żą­ce­go przy win­dzie. I to wła­ści­wie całe pre­lu­dium. Z punk­tu wi­dze­nia kry­mi­na­li­sty­ki sy­tu­acja jest cał­kiem kiep­ska.

– Dla­cze­go?

– Cho­dzi o to, że na krót­ko przed tra­ge­dią Pa­ra­skie­wi­czo­wie prze­pro­wa­dzi­li się do no­we­go domu. Blok jest oczy­wi­ście luk­su­so­wy, ale na ra­zie nie pod­łą­czo­no tam li­nii te­le­fo­nicz­nej. To po pierw­sze. Po dru­gie, w owym bu­dyn­ku, tak jak i w wie­lu in­nych, miesz­ka­nia, szyb win­dy i scho­dy od­dzie­lo­ne są od sie­bie drzwia­mi. Co wię­cej, scho­dy na wy­so­ko­ści każ­de­go pię­tra mają wyj­ście na bal­kon. Po trze­cie, dom, jak już wspo­mnia­łam, do­pie­ro za­czę­to za­sie­dlać, miesz­kań­cy się zu­peł­nie nie zna­ją i nie od­róż­nia­ją są­sia­da od ko­goś ob­ce­go. No i niech pan so­bie wy­obra­zi, że Swie­tła­na Pa­ra­skie­wicz wy­cho­dzi ze swo­je­go miesz­ka­nia, otwie­ra drzwi dzie­lą­ce część miesz­kal­ną od ko­ry­ta­rza z win­da­mi i do­strze­ga le­żą­ce­go na pod­ło­dze męża, któ­ry nie daje zna­ku ży­cia. Co robi, jak pan my­śli?

– Pew­nie krzy­czy – do­my­ślił się Za­tocz­ny. – Albo mdle­je.

– Krzy­czy – po­twier­dzi­ła Na­stia. – Na jej krzyk dłu­go nikt nie re­agu­je, bo na tym pię­trze, gdzie miesz­ka­ją Pa­ra­skie­wi­czo­wie, za­ję­te są tyl­ko trzy miesz­ka­nia z dzie­się­ciu, są­sie­dzi nie zdą­ży­li się jesz­cze po­znać i na­tu­ral­nie umie­ra­ją ze stra­chu. Na inne pię­tra krzyk nie do­cie­ra, dar­mo by so­bie gar­dło zdzie­rać. W koń­cu na ko­ry­tarz wyj­rzał są­siad, zo­ba­czył le­żą­ce­go Pa­ra­skie­wi­cza oraz oszo­ło­mio­ną Swie­tła­nę i zo­rien­to­wał się, że trze­ba za­dzwo­nić po mi­li­cję. W su­mie oka­za­ło się, że to roz­sąd­ny i nie­głu­pi fa­cet, po­my­ślał na­wet o tym, że Swie­tła­na sama po­trze­bu­je po­mo­cy me­dycz­nej. Krót­ko mó­wiąc, pu­ścił się pę­dem po pię­trach i za­czął dzwo­nić do wszyst­kich miesz­kań jak leci, za­da­jąc wła­ści­cie­lom dwa py­ta­nia: czy nie mają te­le­fo­nu ko­mór­ko­we­go i czy nie ma wśród nich le­ka­rza. W domu, jak pan pa­mię­ta, nie ma li­nii te­le­fo­nicz­nej. Le­karz na szczę­ście się zna­lazł, te­le­fon w sie­ci ko­mór­ko­wej rów­nież, więc mi­li­cję, mimo że nie od razu, uda­ło się we­zwać. Zda­je pan so­bie prze­cież spra­wę, że kie­dy o dru­giej w nocy dzwo­ni się do czy­je­goś miesz­ka­nia, musi mi­nąć tro­chę cza­su, za­nim kto­kol­wiek za­cznie przy­najm­niej roz­ma­wiać przez drzwi, nie mó­wiąc już o tym, że je otwo­rzy. W bu­dyn­ku jest dwa­dzie­ścia je­den pię­ter, Pa­ra­skie­wi­czo­wie miesz­ka­ją na dru­gim, a te­le­fon zna­lazł się do­pie­ro u miesz­kań­ców na szes­na­stym. Niech pan po­li­czy, jak dłu­go nasz za­rad­ny są­siad krą­żył po domu.

– Do­my­ślam się, czym się spra­wa skoń­czy­ła. – Iwan Alek­sie­je­wicz uśmiech­nął się. – Wo­kół ofia­ry i jego żony ze­brał się mały tłum, któ­ry za­dep­tał po­dest, win­dę i bal­kon, więc kry­mi­na­li­sty­cy nie mie­li nic do ro­bo­ty aż do przy­jaz­du gru­py ope­ra­cyj­nej. A co ze strza­łem?

– Strzał od­da­no z pro­gu drzwi, któ­re od­dzie­la­ją scho­dy od po­de­stu z win­da­mi. Bal­kon wy­cho­dzi na tę samą stro­nę co okna miesz­ka­nia Pa­ra­skie­wi­czów. Wi­docz­nie za­bój­ca stał so­bie na bal­ko­ni­ku, pa­lił pa­pie­ro­ska i cze­kał na Le­oni­da Wła­di­mi­ro­wi­cza. Kie­dy zo­ba­czył, jak ten pod­je­chał pod dom, za­cze­kał, aż wje­dzie win­dą na swo­je pię­tro, i na­ci­snął spust. Gład­ko, spryt­nie, bez kło­po­tu. Wie pan, Iwa­nie Alek­sie­je­wi­czu, gdy­bym była me­rem, za­bro­ni­ła­bym za­twier­dza­nia pro­jek­tów ar­chi­tek­to­nicz­nych bez pa­raf­ki kry­mi­na­li­sty­ka. Chy­ba już ze dwa­dzie­ścia pięć lat bu­du­je się w Mo­skwie te idio­tycz­ne domy, w któ­rych win­dy, miesz­ka­nia i scho­dy funk­cjo­nu­ją osob­no, a na dole nikt nie miesz­ka. Moż­na od­nieść wra­że­nie, że pro­jek­ty tych do­mów ar­chi­tek­ci opra­co­wa­li spe­cjal­nie po to, żeby ła­two w nich było po­peł­nić prze­stęp­stwo. Moi ro­dzi­ce miesz­ka­ją wła­śnie w ta­kim blo­ku, w cią­gu sze­ściu mie­się­cy na ich klat­ce scho­do­wej do­szło do dwóch ty­po­wych za­bójstw na tle ra­bun­ko­wym. I nikt ni­cze­go nie sły­szał, cho­ciaż ofia­ry wrzesz­cza­ły jak opę­ta­ne, co le­ka­rze są­do­wi jed­no­gło­śnie stwier­dzi­li na pod­sta­wie sta­nu ich strun gło­so­wych. Krót­ko mó­wiąc, Iwa­nie Alek­sie­je­wi­czu, nikt nie sły­szał, jak ktoś strze­lał do Pa­ra­skie­wi­cza, nikt za­bój­cy nie wi­dział i jak to te­raz bywa, nikt nic nie wie, a na­wet nie po­dej­rze­wa. We­dług eks­per­ty­zy le­ka­rza są­do­we­go śmierć Pa­ra­skie­wi­cza na­stą­pi­ła mię­dzy pół­no­cą a wpół do pierw­szej, co ozna­cza, że do cza­su, za­nim go zna­la­zła żona, przy­najm­niej przez pół go­dzi­ny le­żał przy win­dzie mar­twy. Gdy­by żona nie wyj­rza­ła przy­pad­kiem przez okno albo gdy­by Pa­ra­skie­wicz za­par­ko­wał w in­nym miej­scu, kto wie, kie­dy by go zna­le­zio­no. Tak czy in­a­czej, za­bój­ca miał kupę cza­su, żeby się ulot­nić z miej­sca prze­stęp­stwa.

– Współ­czu­ję pani – bar­dzo po­waż­nie rzekł ge­ne­rał. – Zna­leź­li­ście broń?

– A jak­że – mruk­nę­ła Na­stia. – Tyl­ko głu­piec za­brał­by ze sobą broń, żeby ją po­tem scho­wać w szaf­ce ku­chen­nej. Broń le­ża­ła przy zwło­kach. Taki przy­jem­ny pi­sto­let z tłu­mi­kiem. I wszyst­kie nu­me­ry spi­ło­wa­ne. To też sta­ło się do­brą tra­dy­cją. Spraw­dzi­li­śmy w kra­jo­wym zbio­rze łu­sek i po­ci­sków, broń jest czy­sta, nie­ewi­den­cjo­no­wa­na.

– Kiep­ska spra­wa – przy­znał Za­tocz­ny. – No do­brze, to do­ty­czy za­bój­stwa. A co wia­do­mo o po­szko­do­wa­nym?

– Też nie­wie­le. No, w su­mie coś tam moż­na wy­ko­pać. Le­onid Pa­ra­skie­wicz był bar­dzo po­pu­lar­nym pi­sa­rzem. Wie pan, co przy­nio­sło mu sła­wę? Po­wie­ści dla ko­biet. Wca­le nie kry­mi­na­ły, fan­ta­sty­ka, gwiezd­ne woj­ny czy mor­der­cze cy­bor­gi, ale ro­man­se dla ko­biet. Książ­ki sprze­da­wa­ły się jak świe­że bu­łecz­ki. Pa­ra­skie­wicz za­czął pi­sać ja­kieś pięć czy sześć lat temu i na­tych­miast od­niósł suk­ces. Już pierw­szy ro­mans, któ­ry pa­nie i pan­ny ku­po­wa­ły „na pró­bę”, na­tu­ral­nie, pod­bił ser­ca czy­tel­ni­czek na do­bre. Od­tąd licz­ne wiel­bi­ciel­ki pi­sa­rza wy­cze­ki­wa­ły jego po­wie­ści, py­ta­ły o nie księ­ga­rzy, pro­si­ły o odło­że­nie, jak tyl­ko po­ja­wi się coś no­we­go. Do chwi­li śmier­ci Pa­ra­skie­wicz na­pi­sał dwa­dzie­ścia sześć hi­sto­rii ro­man­so­wych. Wszyst­kie uka­za­ły się w róż­nych wy­daw­nic­twach, w dość przy­zwo­itych na­kła­dach. Niby to głup­stwo, Iwa­nie Alek­sie­je­wi­czu, ale w związ­ku z po­wyż­szym nur­tu­je mnie jed­no py­ta­nie: czy Pa­ra­skie­wicz był bo­ga­ty? Bo je­śli był, to gdzie się po­dzia­ły jego pie­nią­dze? Je­śli zaś nie był, to dla­cze­go? Au­to­ro­wi ta­kie­go for­ma­tu jak Le­onid Wła­di­mi­ro­wicz wy­daw­nic­twa mu­sia­ły pła­cić co naj­mniej dwie­ście do­la­rów za ar­kusz, a Pa­ra­skie­wicz na­pi­sał i wy­dał ich po­nad pięć­set. Pod­kre­ślam, że dwie­ście do­la­rów to mi­ni­mum. Tak na­praw­dę staw­ka po­win­na wy­no­sić czte­ry­sta. Le­onid Wła­di­mi­ro­wicz pi­sał nie­sły­cha­nie szyb­ko. I w ogó­le był bar­dzo uta­len­to­wa­ny. Mó­wię po­waż­nie, Iwa­nie Alek­sie­je­wi­czu – do­da­ła Na­stia, za­uwa­ża­jąc, że po twa­rzy ge­ne­ra­ła prze­mknął uśmie­szek. – Nie próż­no­wa­łam prze­cież, prze­czy­ta­łam kil­ka jego ksią­żek, lo­so­wo, dwie pierw­sze, dwie sprzed dwóch lat i trzy ostat­nie. Pi­sze rze­czy­wi­ście nie­źle, bez eg­zal­ta­cji, a przy tym jego zna­jo­mość du­szy ko­bie­cej jest do­praw­dy nad­zwy­czaj­na. Wi­docz­nie żona przez cały czas udzie­la­ła mu kon­sul­ta­cji. A za­tem je­śli Pa­ra­skie­wi­czo­wi pła­co­no dol­ną gra­ni­cę przy­zwo­itej staw­ki, przez pięć lat po­wi­nien był za­ro­bić po­nad sto ty­się­cy do­la­rów. No i gdzie one są? Auto ma wy­słu­żo­ne, na­był je, jesz­cze za­nim za­czę­to go tak chęt­nie wy­da­wać. Miesz­ka­nie tra­fi­ło mu się prak­tycz­nie za dar­mo, po­nie­waż do nie­daw­na obo­je z żoną zaj­mo­wa­li dwu­po­ko­jo­we, strasz­li­wie za­nie­dba­ne i ze sto lat nie­re­mon­to­wa­ne lo­kum, ale za to w ob­rę­bie Pier­ście­nia Sa­do­we­go¹. „Nowi Ro­sja­nie” do­słow­nie wy­dar­li mu owo miesz­ka­nie, od­pa­la­jąc za nie tyle, że star­czy­ło w zu­peł­no­ści na pięk­ne trzy­po­ko­jo­we miesz­kan­ko w no­wym domu, co praw­da pie­kiel­nie da­le­ko, gdzie na­wet me­tro jesz­cze nie kur­su­je. Prze­pro­wa­dzi­li się, jak już mó­wi­łam, ja­kieś dzie­sięć dni przed za­bój­stwem, do­pie­ro co za­czę­li ku­po­wać nowe me­ble, bo do tego cza­su przez pięć lat mał­żeń­stwa żyli skrom­nie, na wcza­sy za­gra­nicz­ne nie jeź­dzi­li, fu­ter i bry­lan­tów nie ku­po­wa­li. No więc ja się py­tam: gdzie są pie­nią­dze? Zroz­pa­czo­na wdo­wa na moje nie­de­li­kat­ne py­ta­nie o pie­nią­dze od­par­ła, że mają do dys­po­zy­cji oko­ło dwu­dzie­stu ty­się­cy do­la­rów, za któ­re za­mie­rza­li urzą­dzić miesz­ka­nie, a je­śli coś by im zo­sta­ło, być może wy­mie­nić sa­mo­chód na now­szy.

– No to gdzie są pie­nią­dze? – z nie­spo­dzie­wa­nym za­in­te­re­so­wa­niem za­py­tał ge­ne­rał. – Do­praw­dy za­in­try­go­wa­ła mnie pani, Ana­sta­zjo. Uda­ło się pani cze­goś do­wie­dzieć?

– Nie­ste­ty, Iwa­nie Alek­sie­je­wi­czu. Jest tyl­ko jed­na hi­po­te­za, w do­dat­ku nie moja, na­le­ży do żony nie­bosz­czy­ka, Swie­tła­ny Pa­ra­skie­wicz. We­dług niej Le­onid był oso­bą nie­by­wa­le do­bro­dusz­ną i in­te­li­gent­ną, ni­ko­mu nie po­tra­fił od­mó­wić, ni­ko­mu nie po­tra­fił po­wie­dzieć nie. Wszy­scy wo­dzi­li go za nos, a on wszyst­kim wie­rzył, choć ra­czej nie tyle wie­rzył, ile krę­po­wał się oka­zać brak za­ufa­nia. Krót­ko mó­wiąc, Swie­tła­na Pa­ra­skie­wicz oświad­czy­ła, że po suk­ce­sie pierw­szej po­wie­ści i po tym, jak dru­ga znik­nę­ła z pół­ek w księ­gar­niach w mgnie­niu oka, u Le­oni­da zja­wił się sta­ry szkol­ny ko­le­ga, któ­ry czer­wie­niąc się i bled­nąc z za­kło­po­ta­nia, wy­znał, że pro­wa­dzi dzia­łal­ność wy­daw­ni­czą, ale in­te­res ja­koś mu nie idzie. Może au­to­rów ma kiep­skich, a może go los prze­śla­du­je. Czy więc sta­ry kum­pel Lo­nia nie był­by tak miły i nie skrob­nął dla jego wy­daw­nic­twa ze dwie, trzy nowe rze­czy, żeby fir­ma mo­gła choć tro­chę okrzep­nąć i sta­nąć na nogi. Nowe książ­ki Loni, wy­da­ne w du­żych na­kła­dach spo­wo­du­ją, że wy­daw­nic­two za­ła­ta przy­najm­niej naj­więk­sze dziu­ry. Tyl­ko niech pan sza­now­ny wy­ba­czy, ale wy­so­kie­go ho­no­ra­rium nie bę­dzie­my mo­gli panu wy­pła­cić, bo je­ste­śmy w doł­ku fi­nan­so­wym. No po­ra­tuj, za­kli­nam na Boga. No, co ci szko­dzi, choć jed­ną ksią­żecz­kę, zgo­da? Prze­cież pi­szesz tak szyb­ko, nowa po­wieść to dla cie­bie bła­host­ka. Raz­dwa i za kil­ka ty­go­dni bę­dzie go­to­wa. I tak go prze­ko­nał. Pa­ra­skie­wicz na­pi­sał dla przy­ja­cie­la ko­lej­ny be­st­sel­ler, wy­daw­nic­two nie­źle na nim za­ro­bi­ło, a ho­no­ra­rium dla au­to­ra wy­nio­sło sześć­set do­la­rów, in­ny­mi sło­wy: czter­dzie­ści do­la­rów za ar­kusz. Po­tem zno­wu przy­bie­gli z wy­daw­nic­twa, zno­wu wy­chwa­la­li go pod nie­bio­sa i bar­dzo pro­si­li, żeby na­pi­sał coś jesz­cze, to zna­czy po­mógł fir­mie sta­nąć moc­no na no­gach. I na­wet pod­nie­sio­no ho­no­ra­rium, za­pro­po­no­wa­no całe osiem­set do­la­rów za książ­kę. Le­onid znów się zgo­dził. A da­lej wszyst­ko po­to­czy­ło się la­wi­no­wo. Te ka­na­lie zo­rien­to­wa­ły się, że w Pa­ra­skie­wi­czu ła­two jest wzbu­dzić współ­czu­cie, zwłasz­cza je­śli przyj­dzie do nie­go oso­ba nie cał­kiem obca, ale zna­jo­ma przy­najm­niej z wi­dze­nia. I wszy­scy po ko­lei za­czę­li mu wci­skać hi­sto­ryj­ki o swo­jej fa­tal­nej sy­tu­acji i o tym, że on, pi­sząc dla nich rap­tem jed­ną książ­kę, uszczę­śli­wi ich i wspo­mo­że. A naj­le­piej, oczy­wi­ście, nie jed­ną, tyl­ko dwie albo trzy. Pa­ra­skie­wicz da­wał się na­bie­rać. Nie mam po­ję­cia, czy rze­czy­wi­ście był aż tak ła­two­wier­ny, czy wie­dział, że kła­mią, w każ­dym ra­zie nie umiał od­mó­wić i sprze­da­wał swo­ją pra­cę za tak ża­ło­sne gro­sze, że aż wstyd mó­wić. Na do­da­tek wszy­scy wy­daw­cy, któ­rzy przy­cho­dzi­li z po­dob­ny­mi proś­ba­mi, sto­so­wa­li je­den i ten sam chwyt. Mam wra­że­nie, że wszy­scy byli w zmo­wie, dzie­li­li się do­świad­cze­nia­mi, a tak­że zy­ska­mi ze sprze­da­ży na­kła­dów. Bo cała ta hi­sto­ria przy­po­mi­na do­brze zor­ga­ni­zo­wa­ną kam­pa­nię.

– Co to za chwyt, o któ­rym za­czę­ła pani mó­wić? – przy­po­mniał Za­tocz­ny.

– A tak, chwyt. Otóż za każ­dym ra­zem po tym, jak w ko­lej­nym wy­daw­nic­twie książ­ka Le­oni­da Pa­ra­skie­wi­cza uka­zy­wa­ła się po raz pierw­szy, wy­daw­ca z kwa­śną miną oświad­czał, że na­kład „się nie roz­szedł”, że każ­de wy­daw­nic­two ma wier­ną rze­szę czy­tel­ni­ków, że lu­dzie, któ­rzy czy­ta­ją, zna­ją i lu­bią Pa­ra­skie­wi­cza, ku­po­wa­li jego książ­ki wy­da­ne przez in­nych wy­daw­ców, więc na pro­duk­cję wzmian­ko­wa­ne­go wy­daw­nic­twa nie zwra­ca­ją uwa­gi, bo nie spo­dzie­wa­ją się na­tra­fić w nim na po­wie­ści Pa­ra­skie­wi­cza. Wiel­ka szko­da, ale nie uda­ło się za­ła­tać dziu­ry fi­nan­so­wej za po­mo­cą jed­nej je­dy­nej po­wie­ści zna­ne­go pi­sa­rza. Gdy­by jed­nak na­pi­sał nową rzecz...

– A on, oczy­wi­ście, pi­sał.

– Oczy­wi­ście. W su­mie dwa­dzie­ścia sześć ksią­żek, za któ­re do kie­sze­ni wpa­dło mu nie­wie­le po­nad dwa­dzie­ścia ty­się­cy do­la­rów.

– A pani szu­ka jego za­bój­cy wśród wy­daw­ców.

– Na­tu­ral­nie – przy­tak­nę­ła Na­stia. – A gdzie in­dziej ja bied­na mia­ła­bym go szu­kać?

– A może Pa­ra­skie­wicz oprócz pi­sa­nia po­wie­ści ro­bił coś jesz­cze?

– O ile wiem, to nie. Koń­czył już dzien­ni­kar­stwo, kie­dy na­pi­sał i opu­bli­ko­wał swój pierw­szy ro­mans. A kie­dy do­stał dy­plom, nie sta­rał się już nig­dzie o pra­cę, ani pań­stwo­wą, ani w sek­to­rze pry­wat­nym. Po pro­stu usiadł przy biur­ku i za­jął się twór­czo­ścią li­te­rac­ką. In­te­re­sów nie pro­wa­dził, w wa­szym re­sor­cie nic na nie­go nie mają.

– A za­zdrość i temu po­dob­na oby­cza­jów­ka? Nie chce pani tam po­szu­kać?

– Chcę, ale bra­ku­je mi rąk. Wie pan, Iwa­nie Alek­sie­je­wi­czu, moim zda­niem ten Pa­ra­skie­wicz był głę­bo­ko nie­szczę­śli­wy.

– Co, pro­ble­my z żoną?

– Ra­czej z mat­ką. Wi­dzi pan, jego mat­ka na­le­ży do tego ro­dza­ju osób, któ­re uwa­ża­ją wszyst­kich wo­kół za głup­szych od sie­bie. O, na przy­kład o swo­jej sy­no­wej wy­ra­ża się tak: nie by­łam, mówi, za­chwy­co­na wy­bo­rem Loni, ale w koń­cu to nie ja mia­łam się z nią że­nić, tyl­ko on, więc za­wsze trak­to­wa­łam Swie­tocz­kę życz­li­wie i ca­łym ser­cem sta­ra­łam się po­ko­chać ją jak ro­dzo­ną cór­kę. Moje re­la­cje z sy­no­wą ukła­da­ły się wspa­nia­le, bar­dzo szyb­ko uda­ło mi się prze­zwy­cię­żyć nie­chęć do niej, li­czy­ło się dla mnie tyl­ko to, żeby syn był szczę­śli­wy. Z ko­lei sama Swie­tła­na oraz licz­ni przy­ja­cie­le Pa­ra­skie­wi­czów, za­rów­no star­si, jak i młod­si, zgod­nie twier­dzą, że Ga­li­na Iwa­now­na tak za­pa­mię­ta­le nie­na­wi­dzi­ła sy­no­wej, że na­wet nie po­tra­fi­ła tego ukryć, choć może i pró­bo­wa­ła. Była za­śle­pio­na nie­na­wi­ścią, któ­ra wy­zie­ra­ła z każ­de­go jej sło­wa, spoj­rze­nia i ge­stu. Ze­wsząd. Tym­cza­sem Ga­li­na Iwa­now­na świę­cie wie­rzy, że jest wiel­ką ak­tor­ką, i nikt nie do­my­śla się jej praw­dzi­wych uczuć. De­spo­tycz­na, nie­to­le­ru­ją­ca in­ne­go zda­nia niż jej wła­sne, o wszyst­kim za wszyst­kich de­cy­du­je, za­wsze wie, kto jak po­wi­nien po­stą­pić. Sło­wem: kosz­mar. Dzie­ci ta­kich ma­tek zwy­kle są bar­dzo nie­szczę­śli­we, na­wet w do­ro­słym ży­ciu. Od nie­mow­lęc­twa uczą się bez­względ­ne­go po­słu­szeń­stwa, boją się po­stę­po­wać wbrew woli mat­ki, a przy tym skry­cie jej nie­na­wi­dzą. Nie­na­wiść z każ­dym dniem, z każ­dym ro­kiem ro­śnie, ale strach przed mat­ką nie po­zwa­la, by zna­la­zła uj­ście w krzy­ku czy po pro­stu w ostrej uwa­dze albo w czy­nie. Wy­obra­ża pan so­bie, w ja­kim pie­kle żyją te nie­szczę­sne dzie­ci? Są już gru­bo po pięć­dzie­siąt­ce, a mat­ki da­lej je lek­ce­wa­żą, za­glą­da­ją im do garn­ków i udzie­la­ją po­rad, co wol­no, a cze­go nie wol­no jeść, kry­tycz­nie przy­glą­da­ją się ich stro­jom, ko­men­tu­ją styl i spo­sób ubie­ra­nia się. Wty­ka­ją nos w pro­ble­my ro­dzin­ne dzie­ci, oce­nia­ją mał­żon­ków, dają wska­zów­ki co do wy­cho­wa­nia wnu­ków, roz­ka­zu­ją, sza­ro­gę­szą się, pod­no­szą głos, po­zwa­la­ją so­bie na im­per­ty­nen­cje i nie­tak­tow­ne za­gra­nia.

– Mówi pani, że mat­ka Pa­ra­skie­wi­cza jest taką wła­śnie oso­bą?

– Wy­pisz wy­ma­luj. – Na­stia przy­tak­nę­ła. – Na­wet jesz­cze gor­szą. A żona jest bar­dzo miła, spodo­ba­ła mi się. Moim zda­niem na­praw­dę ko­cha­ła męża...

Swie­tła­na Pa­ra­skie­wicz prze­wró­ci­ła się na bok i za­czę­ła ostroż­nie wy­su­wać się spod cie­płej pu­cho­wej koł­dry. Sta­ra­ła się nie obu­dzić le­żą­ce­go obok niej męż­czy­zny, ale on i tak otwo­rzył oczy, szyb­kim ge­stem za­mknął ją w ra­mio­nach i uło­żył z po­wro­tem, moc­no do sie­bie przy­ci­ska­jąc.

– Do­kąd się wy­bie­rasz?

– Pój­dę na­sta­wić wodę.

– Tak bez ca­łu­sa? Kto to wi­dział, zo­sta­wić uko­cha­ne­go męż­czy­znę sa­me­go w po­ko­ju i wyjść bez jed­ne­go po­ca­łun­ku?

Swie­tła­na czu­le po­ca­ło­wa­ła go w usta, oczy i po­licz­ki.

– Ubó­stwiam cię – wy­szep­ta­ła. – Je­steś nad­zwy­czaj­ny. Naj­lep­szy na świe­cie.

– A twój nie­bosz­czyk mąż?

Ko­bie­ta par­sk­nę­ła dźwięcz­nym i we­so­łym śmie­chem.

– Tyl­ko on może się z tobą rów­nać – oświad­czy­ła, głasz­cząc męż­czy­znę po ra­mio­nach i pier­si. – Ale ty i tak je­steś lep­szy. Wol­ny, a przez to sil­niej­szy niż on. Nie­za­leż­ny. W od­róż­nie­niu od nie­go mo­żesz so­bie po­zwo­lić na to, żeby gło­wę no­sić wy­so­ko. Ty nie masz prze­cież ta­kiej mat­ki, jaką była moja te­ścio­wa.

– Nie mam też ta­kie­go ta­len­tu, jaki miał twój mąż. Kim­że ja je­stem w po­rów­na­niu z nim? Ża­ło­snym na­uczy­cie­lem ję­zy­ka ro­syj­skie­go i li­te­ra­tu­ry, któ­ry za­ra­bia gro­sze.

– To nie­waż­ne – ci­cho od­par­ła Swie­tła­na, obej­mu­jąc go. – Je­steś męż­czy­zną, któ­re­go ko­cham. A ta­lent nie jest ci wca­le po­trzeb­ny. Wy­star­czy, że ja go mam.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: