Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarne jeziora - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czarne jeziora - ebook

Magda próbuje zrozumieć, o co jej tak naprawdę w życiu chodzi. Uzdolniona literacko dziewczyna zaczyna prowadzić dziennik i szuka odpowiedzi na pytania, które boi się zadać. Jej stosunki z matką są coraz bardziej napięte. Także z ojczymem, u którego zawsze ceniła rozsądek i opanowanie, coraz gorzej się dogaduje. W szkole również nie jest najlepiej. Wyłącznie na spotkaniach Klubu Literackiego Magda łapie oddech. Wśród jego dziwacznych członków czuje się najbardziej na miejscu. Do tego prowadzący to uwielbiany przez nią pisarz. Jednak potrzeba konfrontacji z matką i zmierzenia się ze skrywaną przez lata prawdą coraz częściej daje o sobie znać...

„Czarne jeziora” to ważna opowieść. Pomaga zrozumieć, przez co przechodzi młoda osoba w sytuacji, z którą z trudem radzą sobie dorośli. Jako profilaktyk mam nadzieję, że zostawi w głowach czytelników odrobinę wiedzy na temat problematyki HIV.

Tomasz Małkuszewski, Przewodniczący Społecznego Komitetu ds. AIDS

Byłam w podobnym wieku co Magda, gdy dowiedziałam się o zakażeniu. My, nastolatki żyjące od urodzenia z HIV, potrzebujemy książki pokazującej, że nie jesteśmy jedyni i że możemy żyć normalnie. „Czarne jeziora” mówią o trudzie wchodzenia w dorosłość i tworzenia bezpiecznych relacji z innymi ludźmi, a także o tym, jak często brakuje prawdziwej rozmowy w rodzinie. Potrzeba w Polsce więcej takich książek.

Nikola, lat 22

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-13094-5
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

poniedziałek, 24 listopada, późne popołudnie

Dom na Górce pusty. Jak mogłam zapomnieć?! O tej porze Otka jest jeszcze w sklepie.

No ale nie pójdę tam przecież, żeby wśród warzyw i rozplotkowanych klientek oświadczyć:

– Właśnie zwiałam z domu, od twojej porąbanej na umyśle siostruni, więc z łaski swojej daj mi klucz, żebym się mogła zakwaterować w swoim dawnym pokoju.

Muszę jakoś przetrwać, przeczekać do jej powrotu. Siedzę więc pod wiatą szumnie zwaną dworcem autobusowym i udaję, że mnie nie ma. Bo czuję się tak, jakby mi ktoś tę moją ucieczkę wypisał na czole. Podobnie jak tych kilka słów, które powiedziałam Marcinowi. Zwłaszcza tych KILKA SŁÓW. Modlę się więc, żeby nie napatoczył się nikt ze znajomych, a w przerwach próbuję zrozumieć, jak do tego wszystkiego doszło.środa, 20 sierpnia

Wstęp

Wypadałoby napisać parę słów o sobie. Na imię mam Magda, lecz znajomi z Solechowa (miejscowości, w której do niedawna mieszkałam) mówili na mnie Magdzioł. Pewnie dlatego, że jeszcze dwa lata temu wyglądałam jak wymizerowany chłopczyk lub raczej pozbawione płci indywiduum. Chuda, płaska, w okularach, z rudą (no dobra, rudawą), mocno przystrzyżoną czupryną – odkąd pamiętam, matka ścinała mi włosy na krótko, tłumacząc, że w ten sposób się wzmacniają.

Pamiętam, jakby to było dziś, jak w drugiej gimnazjum wybrałam się z dziewczynami z klasy do kina.

– Panienki mogą wejść – powiedziała bileterka. – Ale kawaler jest chyba za młody.

Mówiła O MNIE. Wyobraźcie sobie, jak się poczułam. Nie dość, że gówniara, to na dodatek chłopczyk. KAWALER, jak się raczyła wyrazić korpulentna strażniczka moralności nieletnich kinomanów.

Od tamtej pory zaczęłam nosić sukienki (wcześniej dla wygody prawie zawsze chodziłam w spodniach) i wymusiłam na matce, by wreszcie pozwoliła mi zapuścić włosy.

Potem, ku swemu zaskoczeniu i w ekspresowym tempie, przeobraziłam się w biuściastą babę (zupełnie jakby moje cycki nagle i mocno nadgorliwie postanowiły nadrobić zaległości), zaczynającą się przy ziemi parą trampek z różnobarwnymi sznurowadłami i zakończoną od góry chmurą (to określenie Agnieszki) kręconych włosów, o które matka wciąż robi mi awantury, że niby wreszcie powinnam je uczesać. Słowem (a właściwie kilkoma słowami): potargana, cycata baba w kolorowych trampkach.

Fakt tej zaskakującej metamorfozy skonstatowałam ze zdziwieniem mniej więcej pół roku temu i do dziś nie zdążyłam się z nią oswoić. Ludziska z klasy też chyba nie załapali, bo pozostałam Magdziołem do końca gimnazjum.

Z kolei znajomi z obozu, na którym byłam podczas ostatnich i przedostatnich wakacji (i który uwielbiam!), mówią na mnie Mada. Nie wiem, skąd im się to wzięło, ale bardzo to lubię. Bo w ten właśnie sposób mówiłam o sobie, kiedy byłam mała, o czym ani Agnieszka, ani Jacek, ani w ogóle nikt z obozowego towarzystwa nie mógł przecież wiedzieć. Jasnowidze jacyś, czy co?

Teraz mam szesnaście lat i za chwilę zacznę chodzić do liceum. Jest to moja prawie wymarzona szkoła. Kiedy już było wiadomo, że przenosimy się do Warszawy, zdałam sobie sprawę, że mam szansę wystartować do jakiejś superhipermegawypaśnej klasy o profilu artystycznym. W Solechowie niczego takiego nie uświadczysz. Najwyżej w Olsztynie, ale to by się wiązało z dojazdami, a może nawet zakwaterowaniem w internacie, na co matka nigdy by nie poszła. Zaczęłam więc nadrabiać rozmaite zaległości, bo muszę przyznać, że nie byłam w gimnazjum szczególnie pilną uczennicą, wręcz przeciwnie. Niestety wpadłam na ten genialny pomysł (to znaczy, żeby przyłożyć się do nauki) trochę za późno. Dlatego, zamiast do wymarzonego, dostałam się do prawie wymarzonego liceum, ale uważam, że to i tak wielki wyczyn.

Do pisania dziennika zachęciła mnie pewna ważna dla mnie osoba. Zbierałam się do tego już od pewnego czasu, ale chyba zbyt wiele się działo i dopiero dość nudna końcówka wakacji sprawiła, że zasiadłam przed kompem i zaczęłam stukać w klawisze. To znaczy: skrobałam w czasie wakacji jakieś wiersze, robiłam notatki, spisywałam pomysły itepe, itede, ale nie potrafiłam się skupić na czymś bardziej regularnym.

Prawdę mówiąc, wcześniej też pisałam dzienniki – od dwunastego do piętnastego roku życia – ale potem, z powodów, które na razie wolałabym przemilczeć, zrobiłam sobie przerwę. Najwyraźniej są sprawy jeszcze trudniejsze do opisania niż wspomniane w pierwszym wpisie pozytywne emocje. Ogólnie rzecz biorąc, miniony rok był dla mnie dość hardkorowy. Cud, że nie zwariowałam od tego wszystkiego.

Próbowałam też, jak niektóre z moich koleżanek, prowadzić bloga (anonimowo!). Ale świadomość, że ktoś będzie czytał moje wynurzenia, nie pozwoliła mi, że tak się wyrażę, wynurzać się. Bałam się, że ktoś mnie rozpozna na podstawie opisanych w blogu wydarzeń, miejsc albo postaci. Zmieniłam więc ustawienia prywatności, tak by na stronę mogły wchodzić wyłącznie wybrane przeze mnie osoby, ale nie znalazłam nikogo, komu zdecydowałabym się powierzyć hasło do moich historii.

Nie podałam go nawet Agnieszce, choć zwierzam się jej z megaosobistych spraw, ale to jednak wielka różnica: mówić komuś a pisać dla siebie.

W efekcie znów zmieniłam ustawienia prywatności, tak że bloga mogłam czytać tylko ja.

– Przecież to kompletna paranoja pisać bloga, którego nikt nie będzie czytał – skomentowała mój pomysł Aga.

– Jak to nikt! – Wzruszyłam ramionami. – A ja?

W odpowiedzi Agnieszka popukała się w głowę z ekranu laptopa (jak zwykle gadałyśmy przez Skype’a). Nie wzięła pod uwagę, że to nie tyle blog, co intymny dziennik pisany z wykorzystaniem dostępnych w ramach tego medium udogodnień, takich jak automatyczne datowanie, etykiety, możliwość pisania z każdego komputera czy smartfona na świecie, choć nie wiem, po co mi to ostatnie, bo do tej pory zbyt wiele nie podróżowałam. Za granicą byłam tylko dwa razy: u wujka, który mieszka w Anglii, i na Słowacji. Nie mówiąc o tym, że i tak prawie nigdy nie rozstaję się ze swoim lapkiem.

Kiedy uświadomiłam sobie, że nikt nie będzie czytał moich wynurzeń, hamulce puściły i zaczęłam się wybebeszać. Bez przesady, ale jednak. Następnie, pod wpływem, że tak się wyrażę, świadomości wybebeszania się złapałam schizę, że ktoś (na przykład z mojej klasy) zhakuje hasło i wszystko udostępni. Lub zrobi coś jeszcze gorszego, choć nie wiem, co mogłoby być straszniejsze.

Ostatecznie zrezygnowałam z bloga-pamiętnika na rzecz ogólnodostępnego bloga z recenzjami czy może raczej refleksjami na temat przeczytanych właśnie książek (kilka wpisów poświęciłam Dregerowi), ale i to ostatnio zaniedbałam. Teraz wracam do pisania dziennika w tradycyjnej formie, to znaczy w plikach tekstowych ukrytych w moim kompie. Postanowiłam jednak zachować charakterystyczną dla bloga strukturę – tak mi łatwiej, bo jakoś się do tego przyzwyczaiłam. Są więc daty, które teraz muszę wpisywać na piechotę, tytuły i etykiety. To ostatnie ma dla mnie szczególne znaczenie, ponieważ ważna osoba, o której wspomniałam, podpowiedziała, żebym pisząc codzienne notatki, zwracała uwagę na pewne tematy. Im bardziej tekst będzie nimi nasycony, tym lepiej.

Etykiety: uczucia/emocje; matka; bliskie osoby;
znajomi; moje pisanie; moja historiaczwartek, 21 sierpnia

Jacek

Dzisiaj znów zadzwonił Jacek. Nie odebrałam, a potem zrobiło mi się z tego powodu strasznie głupio, więc napisałam esemesa, że „sorki. nie mogę teraz rozmawiać. oddzwonię”. Oczywiście nie zrobiłam tego. I to było jeszcze gorsze, niż gdybym konsekwentnie nie odbierała tych jego telefonów lub zbanowała go na fejsie, bo poza telefonami bombarduje mnie na FB i co udostępnię jakiś post (a nie robię tego zbyt często, więc chyba non stop siedzi na moim profilu, czatując na najbardziej nawet dyskretne formy aktywności), zaraz są komentarze, a przy nich pierdyliard infantylnych uśmieszków i oczywiście lajki (gdyby mógł, to chyba wszystko lajkowałby kilkakrotnie).

No, ale z drugiej strony, za co niby miałabym go zbanować, skoro nie robi nic złego, a jego komentarze są tak akuratne, że nawet moja matka nie miałaby się do czego przyczepić. Więc brnę w to, choć wiem, że powinnam podjąć wreszcie jakąś decyzję i, co gorsza, zakomunikować ją Jackowi.

Ale jak to zrobić, żeby go nie zdołować? Rozmawiałam wczoraj z Agą na Skypie i ona twierdzi, że „nie ma takiej opcji, to oczywiste, że będzie cierpiał” i że tak naprawdę nie chodzi tu wcale o, jak się wyraziła, moją „wrażliwość na wrażliwość Jacka”, tylko przywiązanie do dobrego mniemania o sobie.

– Kobieto, po prostu boisz się utracić ten nimb świętości kołyszący się dostojnie nad twoją głową!

– Pogięło cię?! Jaki znowu nimb?! Jakiej świętości?!

– No wiesz… To piękne, choć niewidoczne gołym okiem świetliste kółeczko nad bujną czupryną cudownej Magdy – Mady – Magdusi, nie dość, że ślicznej, to jeszcze dobrej, wyrozumiałej, wrażliwej, etycznej, empatycznej, estetycznej (o tym już chyba mówiłam), uduchowionej, altruistycznej, cierpliwej, akuratnej…

– Daruj sobie tę wyliczankę i racz uprzejmie zmierzać do sedna.

– …Magdusi, która wygłasza pierdyliard wzniosłych pogadanek, że nie powinno być miłosnych relacji bez miłości, ponieważ, jak sama nazwa wskazuje, owe relacje…

– I to jest twoim zdaniem sedno sprawy? – przerwałam jej.

– Nie. To jest, jak ty to powiadasz, jeden z wątków pobocznych. Sedno sprawy polega na tym, że nie chcesz, aby ludzie źle o tobie myśleli. Nawet Jacek, którego tak naprawdę, sorry za szczerość, olewasz po całości.

To akurat jest nieprawda. Nie olewam. To było ze strony Agnieszki strasznie niesprawiedliwe.

– To znaczy, mogą o tobie źle myśleć w rozmaitych innych kategoriach. – Aga podjęła swój monolog, nim zdążyłam oprotestować jej stwierdzenie. – Twierdzić na przykład, że jesteś odklejona, nieprzystosowana, trochę schizol itepe. To nawet lubisz.

Kolejna nieprawda.

– Ale nie wolno im pomyśleć, że jesteś egoistką lub że nie liczysz się z innymi ludźmi. A już najbardziej sama o sobie nie lubisz źle myśleć.

– To chyba akurat wydaje się dosyć normalne. Nikt tego nie lubi.

– Nie umiesz sobie wprost powiedzieć, że twoje hormony nagle przyczadowały, ogarnęły cię dzikie żądze albo coś w tym stylu. Nic z tych rzeczy. Ty jesteś ponad to. Do wszystkiego musisz dorabiać ideologię.

Och, gdyby faktycznie chodziło o jakąś gwałtowną, choć niezwiązaną z głębszymi uczuciami namiętność czy nagłe pożądanie, proszę bardzo, to jeszcze jakoś bym zniosła. Ale nawet przed Agnieszką głupio mi się było przyznać, jak naprawdę się rzeczy mają. Choć, na dobrą sprawę, sama tego do końca nie wiem i nie bardzo to wszystko rozumiem.

– No wiesz… – Przyjaciółka uśmiechnęła się w odpowiedzi na moje milczenie, które najwyraźniej uznała za zgodę. – Ja cię rozumiem. Jacek jest… – Agnieszka puściła do mnie oczko. – No nie powiem… Sama bym się skusiła. Poza tym z tego, co mówisz, nic takiego się nie stało, więc o co ten hałas? Problem w tym – dodała po chwili milczenia – że stawiasz sobie, a przy okazji innym zbyt wysoko poprzeczkę.

Nie wydaje mi się, żebym stawiała sobie zbyt wysoko poprzeczkę, wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że znajduje się ona zbyt nisko. Chciałam to właśnie wyjaśnić Agnieszce, ale do pokoju przydreptał Jasiek (mój braciszek) i zagarnął całą naszą (a zwłaszcza Agnieszki) uwagę, bo to naprawdę odjazdowy dzieciak i potrafi rozbawić mnie do łez. Oczywiście poza tymi momentami, w których doprowadza mnie do wściekłości, bo na przykład wydziera się w nocy albo rzuca w sklepie na podłogę w akcie rozpaczy spowodowanej niezakupieniem tego czy innego „niezbędnego” mu w danym momencie gadżetu, szlochając i rozmazując sobie gile po twarzy. Ale teraz był w jak najbardziej pogodnym usposobieniu. Na widok machającej mu z monitora Agi umorusana jakimś pokarmem twarz rozjaśniła się w uśmiechu, po czym oświadczył z entuzjazmem: „Gigi!”. Słowo to niezmiernie wzruszyło moją przyjaciółkę, ponieważ, z niewyjaśnionych bliżej powodów, uznała je za zdrobnienie swojego imienia („On mnie poznał! Niesamowite! On mnie poznał!”). Następnie Jasio z wyrazem maksymalnej koncentracji na twarzy wycelował w stronę ekranu, a konkretnie w kierunku ust Agnieszki, łyżeczkę wypaćkaną w tej samej co twarz mazi. Zdaje się, że przecenił nieco możliwości Skype’a, wierząc, że pozwala on nie tylko rozmawiać, lecz także karmić ludzi na odległość. Gest ten jeszcze bardziej rozczulił moją przyjaciółkę, czego nie da się powiedzieć o mnie. W trosce o komputer siłą odebrałam mu łyżeczkę. W odpowiedzi na tak brutalną interwencję w oczach Jaśka pojawił się jakby błysk namysłu – co zrobić w tej traumatycznej sytuacji: rzucić się z krzykiem rozpaczy na wykładzinę podłogową, nasączyć ją swoim gilem czy też zostawić tak radykalne rozwiązanie na bardziej sprzyjające okoliczności i wyniośle zignorować moje jakże nietaktowne zachowanie. Ostatecznie wybrał drugą opcję, na co niewątpliwie miał wpływ fakt, że w pobliżu nie było rodziców (wierzcie lub nie, w pewnych okolicznościach potrafię być asertywna, a nawet taki maluch zdaje sobie sprawę, na co i przy kim może sobie pozwolić).

Nie będę jednak ukrywać, że w poskromieniu Jaśka przyszły mi z pomocą tak zwane okoliczności zewnętrzne, a konkretnie melodia popularnej reklamówki, która dobiegła z dużego pokoju. Słysząc ją, Jasio nagle spoważniał, uniósł ręce do góry i zaczął dostojnie kołysać się z boku na bok, jakby dochodzący z dużego pokoju dźwięk automatycznie włączył mu program „taniec”. Moja zwariowana przyjaciółka próbowała go naśladować. I tak, każde po swojej stronie ekranu, odegrali osobliwą pantomimę (musiałam tak manipulować laptopem, żeby Aga widziała mojego braciszka).

Na to wszystko wparowała do pokoju matka. Roześmiała się, przywitała z moją przyjaciółką i zabrała Jaśka, bo trzeba „mniam, mniam, dokończyć zupkę”.

W ten oto naturalny (albo nienaturalny) sposób wątek się urwał, zresztą Aga musiała gdzieś iść i zostałam ze swoimi dylematami samotna po swojej stronie monitora.

W dodatku Jacek znów zadzwonił, a ja znów nie odebrałam. Wiem, że to perfidne, ale czuję się jak w potrzasku.

Dawniej nie miałam tego typu problemów. Jeden z kolegów z gimnazjum powiedział nawet coś w tym stylu: „Magda jest niesamowita, nawet jak daje komuś kosza, nie sposób się na nią obrazić”.

Wygląda na to, że człowiek z wiekiem robi się coraz gorszy. Widzę to po sobie. Kłamię, kręcę i tłumaczę, że okoliczności mnie do tego zmuszają.

Faktem jest, że sytuacja z Jackiem jest dość specyficzna. Po pierwsze: poznałam go na obozie (podobnie jak Agnieszkę), a obóz, to znaczy TEN OBÓZ (właściwie należałoby użyć liczby mnogiej, ponieważ pewna bardzo fajna dziewczyna z pewnego bardzo fajnego stowarzyszenia organizuje je co roku), to dla mnie naprawdę coś szczególnego i owa wyjątkowość przenosi się na wszystko, co z nim związane: ludzi, miejsca, wspomnienia…

Po drugie: Jacek to sympatyczny, by nie powiedzieć poczciwy gość i w jakiś sposób czuję się z nim związana, a może nawet trochę odpowiedzialna za niego.

Zwłaszcza to ostatnie.

Po trzecie: początkowo, muszę przyznać, rzeczywiście zwróciłam na niego uwagę, więc niewykluczone, że nieopatrznie wysłałam niewerbalne sygnały mogące sugerować, że odwzajemniam jego zainteresowanie. Nie żeby jakoś specjalnie mi się podobał, ale miał takie wilgotne, miękkie, a zarazem przenikające spojrzenie. I patrzył na mnie. A ja czułam, jakby mnie tym swoim spojrzeniem od wewnątrz rozpuszczał. Myślę, że nim właśnie ściągnął moją uwagę. To ono mnie zmyliło, ponieważ obiecywało… czy ja wiem… jakieś nadzwyczajne duchowe głębiny (potem okazało się, że to efekt uboczny jakiejś specyficznej wady wzroku). Poza tym wyglądał bardzo dojrzale, przynajmniej na osiemnastkę, a ja (nie wiem czemu) lubię, kiedy facet jest starszy (w przeciwieństwie do mojej matki, jak zapewne zdążyliście się zorientować).

– Podobno dziewczyny, które wychowują się bez ojców, zakochują się w starszych facetach, bo szukają w nich tatusia – powiedziała na kółku literackim w gimnazjum jedna z moich przemądrzałych koleżanek. Analizowaliśmy właśnie postać jednej z bohaterek mojej niedokończonej powieści, która straciła głowę dla kilkanaście lat starszego mężczyzny. – A twoja bohaterka ma superojca. To trochę nielogiczne z psychologicznego punktu widzenia.

Zwykle gdy ktoś krytykuje moje teksty, zwłaszcza takie grafomanki jak Aneta, co to sama nie potrafiła sklecić sensownego opowiadania, wdaję się w zażartą dyskusję i potrafię znaleźć tysiąc argumentów na poparcie swoich racji. Tym razem jednak mnie zatkało. Zaczęłam się zastanawiać, czy jest to przytyk do mojego tekstu, czy może raczej życia. I skłaniałam się do tego drugiego. Choć Aneta była nowa w szkole i teoretycznie nie powinna o mnie zbyt wiele wiedzieć.

W efekcie zdołałam tylko wydukać:

– Dziękuję za uwagę. Zastanowię się nad tym. – Choć wewnątrz aż się we mnie gotowało i miałam wielką ochotę jej przywalić. Zamiast tego zjechałam z góry do dołu tekst, który tego dnia przeczytała.

Nawiasem mówiąc, jak się potem dowiedziałam, byłam dla niej trochę niesprawiedliwa. Ona sama wychowywała się bez ojca i prawdopodobnie podkochiwała się w panu Marku, i to był chyba taki nieudolny sygnał wysłany w jego kierunku.

Ale do rzeczy, bo zaraz pogubię się w dygresjach. Jak wspomniałam, Jacek nie bardzo jest w moim typie, ale ja często tak mam. Sama nie wiem czemu. Może dlatego, że liczy się dla mnie nie tyle wygląd, ile rodzaj emanującej od człowieka energii, swego rodzaju psychofizyczna całość. Pomyślałam więc, że tym razem również tak będzie. Ale się pomyliłam. Wystarczyła pierwsza rozmowa, bym załapała, jak bardzo. Nie miałam z gościem zbyt wielu wspólnych tematów. Trudno też mówić w jego przypadku o szczególnym uduchowieniu. Wciąż gadał o jakiejś drużynie piłkarskiej, której kibicuje, a mnie, delikatnie mówiąc, piłka nożna totalnie zwisa.

– Kiedyś zabiorę cię na mecz – obiecał takim tonem, jakby chodziło o, nie przymierzając, zaproszenie na uroczystość wręczenia Literackiej Nagrody Nobla.

W dodatku okazało się, że nie jest ode mnie starszy, lecz wręcz przeciwnie – młodszy. Prawie o rok, a dokładnie siedem miesięcy.

Jemu najwyraźniej ani brak wspólnych tematów, ani różnica wieku nie przeszkadzały. Co więcej, doświadczał chyba jakichś dziwnych zaburzeń w odbiorze rzeczywistości, bo od pierwszej rozmowy utrzymywał, że „mamy ze sobą tak wiele wspólnego”, „tak bardzo jesteśmy do siebie podobni”, „tak świetnie się rozumiemy”.

Skąd mu się to wzięło? Nie mam pojęcia. Nieraz się zastanawiam, jak to jest, że dwoje ludzi może widzieć jedną sytuację w tak skrajnie odmienny sposób.

No dobra, przyznaję, był dla mnie miły, troskliwy, dobry itede itepe. I naprawdę, mimo organicznej wręcz niechęci do piłki nożnej bardzo go polubiłam. Nic więc dziwnego, że również byłam dla niego uprzejma. On chyba jednak wyciągnął z mojej uprzejmości zbyt daleko idące wnioski. Doszło do tego, że nie potrafiłam już znieść tej jego ciągłej, nadskakującej obecności. Ale co miałam zrobić? Powiedzieć mu: „A może byś tak, z łaski swojej, do cholery, zrobił się trochę mniej sympatyczny?”.

Pełno było między nami niedomówień, bo ani on wprost nie deklarował swoich uczuć, ani ja ich braku. No bo jak? Zresztą kto wie – myślałam sobie – może on też jest po prostu uprzejmy.

Dwa dni przed końcem obozu przyszedł w nocy do naszego domku, żeby, jak dość mętnie się tłumaczył, trochę z nami pogadać. Agnieszka zasnęła. Ja też byłam potwornie zmęczona. Rozmowa się nie kleiła. Intuicyjnie wyczuwałam, że chodzi mu o coś więcej niż to nasze pitu, pitu, które uskutecznialiśmy niejako zamiast. Ja pitoliłam, zamiast wprost mu powiedzieć, żeby wreszcie spadał. A on… No właśnie, o tym za chwilę.

W końcu zasugerowałam (bardzo delikatnie), że chyba powinien już spływać, bo jeszcze zrobi się z tego afera, jak ktoś go tutaj o tej porze zobaczy. On na to, że okej, mam rację i żebyśmy tylko poszli na chwilę na pomost, ponieważ są piękne gwiazdy. Zarzuciłam na siebie bluzę, włożyłam okulary, co i tak niewiele dało, bo prócz krótkowzroczności (niewielkiej) mam kurzą ślepotę (mimo że na zlecenie Dr Housewife, czyli mojej matki, wpieprzam tony marchewek), a noc była wyjątkowo ciemna. Nie wiem, może wzrok Jacka potrafi przenikać przez chmury, ale ja żadnej gwiazdy nie zauważyłam. Z okularami czułam się jednak jakoś raźniej, bo miałam wrażenie, że w pewnym sensie oddzielają mnie od Jacka – jak się potem okazało, niezbyt skutecznie.

Poszliśmy na ten cholerny pomost oglądać te cholerne niewidzialne gwiazdy. Ja oczywiście po drodze potknęłam się o korzeń, co dało Jackowi pretekst do złapania mnie za rękę. Potem zaczął zachwycać się wodą i niebem, snuł sentymentalne oraz dość grafomańskie opowieści o „gwiazdach przeglądających się w jeziorze” (gdzie on je, do cholery, widział?) i gadał inne tego typu pierdoły. Wreszcie objął mnie i zaczął całować. Tak mnie tym zaskoczył, że nie zdążyłam zaprotestować. Nawiasem mówiąc, prawie już spałam i chyba tylko dlatego mu na to pozwoliłam.

Potem odgarnął spadającą mi na oczy „sprężynkę” (jak zwykł nazywać moje niesforne loki) i wyszeptał:

– Najbardziej kocham twoje włosy.

W tym momencie dopadła mnie kolejna zwiecha, tak silna, że zapomniałam języka w gębie. Mam jakiś idiotyczny defekt (wiele bym dała, żeby to zmienić), który polega na tym, że niejako automatycznie odkładam swoje reakcje na później, zwłaszcza w sytuacjach, które są dla mnie zaskoczeniem. Jak gdyby mój system operacyjny zawieszał się pod wpływem pewnych bodźców. Jakbym musiała, czy ja wiem, zamrozić w sobie pewne emocje, żeby mieć szansę potem rozpuścić je w bezpiecznej samotności i dopiero wtedy im się przyjrzeć, zobaczyć, co się właściwie wydarzyło.

Wreszcie Jacek, chyba ośmielony moim milczeniem (z pewnością nie zdawał sobie sprawy, że to wyłącznie efekt „stanu zawieszenia”), powiedział mi parę rzeczy, które kompletnie zmieniły moje spojrzenie na jego osobę, a o których nie chcę na razie pisać (znowu, niedługo zrobi się to nudne). Efekt był taki, że nie mogłam w tym momencie ot tak, po prostu powiedzieć: „Sorry, stary, ale niezależnie od tego, co ty na ten temat sądzisz, nie zatrybiło między nami, więc im wcześniej zdasz sobie z tego sprawę, tym lepiej dla ciebie”.

W końcu poszedł sobie, a ja wróciłam do domku, z jednej strony wściekła na siebie, że tak głupio dałam się w tę relację wkręcić, a z drugiej poruszona (by nie powiedzieć: wstrząśnięta) jego nieoczekiwanym wyznaniem.

Przez dwa dni, które zostały do wyjazdu, bardzo pilnowałam, żeby (jak tchórz) nigdy nie znaleźć się z nim sam na sam, co faktycznie wyglądało na jakieś zdumiewające zbiegi okoliczności.

W drodze powrotnej siedziałam w autokarze obok Agnieszki i próbowałam nie dostrzegać jego ponurego spojrzenia.

Wkurzam się nieraz na Agę i nie zawsze podoba mi się to, co mówi, ale tym razem (muszę z niechęcią to przyznać) ma rację. Coś wreszcie trzeba z tym zrobić.

Etykiety: uczucia/emocje; bliskie osoby; znajomi;
relacje; moja historiapiątek, 22 sierpnia

Ciche dni

Co jest?!

Matka od wczoraj nie odzywa się do mnie. Miota się po kuchni i trzaska garnkami, jakby w ten sposób rekompensowała sobie dobrowolnie narzucony nakaz milczenia albo próbowała skaleczyć ciszę, która w przeciwnym razie byłaby nie do zniesienia.

I tak jest nie do zniesienia.

Słucham więc jakiejś rąbanki, żeby zagłuszyć cholerne poczucie winy, które zawsze w takich sytuacjach mi się włącza, choćbym nie wiem jak się starała do tego nie dopuścić.

Bez skutku.

I tak je słyszę.

Nienawidzę tego! Nie cierpię twarzy matki ściągniętej cierpieniem, która zdaje się bezgłośnie mnie oskarżać: „Zobacz, to przez ciebie!”. Jej ust sklejonych w wąską kreseczkę, jakby się obawiała, że wbrew sobie powie coś, o czym powinno się milczeć. W efekcie to ja zwykle walę tekst, którego potem żałuję, bo nie mogę już tego znieść, już wolę awanturę…

Tak również zdarzyło się tym razem. Najpierw przez pół dnia analizowałam, co też takiego się stało, co zrobiłam nie tak w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin.

Nie pomogłam jej w czymś, bo nie domyśliłam się, że jest coś, w czym bezwzględnie powinnam jej pomóc?

A może to ona ofiarowała mi swoją pomoc nie do odrzucenia, a ja tę ofiarowaną z serca pomoc odrzuciłam?

Zgrzeszyłam przeciwko genialnym zasadom, które ustanowiła w celu zapewnienia mi optymalnego rozwoju psychofizycznego?

Nie doceniłam jej wyjątkowej matczynej miłości?

Nadepnęłam na nadzwyczaj wrażliwy szósty palec u nogi?

Pomimo hiperszczegółowego rachunku sumienia nic takiego nie potrafiłam znaleźć.

Od wczoraj siedzę w domu, nie poszłam nawet pobiegać, bo pada, czytam i piszę, pozmywałam nawet naczynia i pobawiłam się z Jasiem.

Albo chodzi właśnie o to, że nie biegałam, a to przecież takie zdrowe, poza tym należy się wywiązywać z danych sobie samej postanowień.

Z drugiej strony, gdybym poszła biegać w deszcz, a potem, nie daj Boże, się przeziębiła…

A może powinnam jej pomóc zabawiać wrzeszczącego Jasia, zamiast oglądać w spokoju (a raczej niepokoju, bo był to bardzo mroczny film) ducha jedno z arcydzieł światowej kinematografii? Czyżbym nie dość gorliwie zachwalała jej „dzieła sztuki” w postaci niebieskich skrawków filcowanej wełny wytworzonych przez nią na zajęciach z rękodzieła i ona poczuła się tym dotknięta? Fakt, pokazywała mi coś wczoraj i nawet nadawała na ten temat dość intensywnie, ale ja miałam głowę zajętą własnymi problemami, a konkretnie dylematem, co zrobić z Jackiem, więc nie za bardzo ogarnęłam, o co matce chodzi, choć dla świętego spokoju powtarzałam: „super! super! super!”. Więc może ona wyczuła, że tak naprawdę ją tym swoim „superowaniem” zbywam i teraz ma mi to za złe.

A może…?

Może…?

…?

?

Normalnie poszłabym do Krzysztofa zapytać, co się stało, bo chociaż nienawidzę, gdy matka wyręcza się nim, kiedy ma do mnie jakąś szczególnie trudną sprawę, sama robię to samo.

Niestety Krzyś pojechał w jakąś cholerną delegację.

Poszłam więc do kuchni i napadłam na matkę, że mogłaby trochę ciszej hałasować tymi garnkami, bo nie mogę się skupić.

– A niby to na czym? – spytała, gdy wreszcie udało się jej rozkleić usta. No właśnie. Tego pytania dziwnym trafem nie przewidziałam. Mało brakowało, a powiedziałabym, że na nauce, ale w porę przypomniałam sobie, że jeszcze są wakacje.

– Piszę tekst na Klub Literacki. Na który zapisał mnie Krzysztof – dodałam szybko, żeby przydać tej informacji znaczenia.

Liczyłam, że wzmianka o mojej twórczości otworzy matkę na własne zranienia w tym obszarze, na przykład niedocenienie przez córkę niebieskich sfilcowanych prztynków (dla wyjaśnienia, termin ten odnosi się do niewielkich, nieforemnych obiektów o bliżej niekreślonym przeznaczeniu). Zakładając oczywiście, że to było przyczyną jej złego humoru. Matka jednak w żaden sposób się do tego tematu nie odniosła, co jeszcze nie znaczy, że nie o to jej chodziło.

Zamiast tego zrobiła mi awanturę, że ona tu przygotowuje zdrowy, pożywny, pełnowartościowy posiłek zawierający zapewne wszelkie możliwe witaminy i mikroelementy, a także kwasy omega coś tam, a ja mam jeszcze do niej pretensje.

– Może sama spróbujesz gotować dla czteroosobowej rodziny! Chociaż raz na jakiś czas. Wtedy docenisz, jaka to praca!

– Proszę bardzo. Problem w tym, że ty w ogóle nie dopuszczasz mnie do kuchni.

– Ja, ja… – Matka aż zaniemówiła z oburzenia. – Ja cię nie dopuszczam? A kto cię wczoraj poprosił o obranie ziemniaków?

– Obieranie ziemniaków, no proszę cię. Mowa była o gotowaniu. O sztuce kulinarnej, a nie czarnej kuchennej robocie. Problem w tym, że zawsze masz jakieś ale, kiedy coś przygotuję, choćbym nie wiem jak się starała, choćbym spędziła pół dnia w kuchni, nigdy nie jestem w stanie ci dogodzić.

– A… ale… – zacukała się matka. – To nie tak, po prostu… próbuję ci podpowiedzieć, co i jak, z dobrego serca, żebyś…

– Tak, tak, wiem, wiem… Od lat nieodmiennie z dobrego serca torpedujesz wszelkie moje przejawy samodzielności! – wybuchłam, co zaskoczyło nawet mnie samą. Nie przypuszczałam, że niewinny temat gotowania otworzy we mnie wypchaną do granic szufladę z pretensjami. – Nawet ugotować nic nie mogę, żebyś nie dorzuciła swoich trzech groszy.

Matka parzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Najwyraźniej ją również zaskoczył ten nagły zwrot w przebiegu rozmowy (o ile awanturę da się tak nazwać). Skorzystałam więc z okazji i przypomniałam, jak dwa lata temu nie pozwoliła mi iść na urodziny do takiego jednego chłopaka z mojego gimnazjum, który strasznie mi się wtedy podobał. W efekcie Dawid zaczął chodzić z Karolą z II c, a ja nie mogłam pozbierać się emocjonalnie po tym ciosie.

– Nie wiedziałam, że ci się podobał. Nic mi o tym nie mówiłaś. Zresztą… – zaczęła matka i zamilkła.

– Co? – spytałam, bo byłam dziwnie pewna, że gdyby wiedziała, jak bardzo mi się Dawid podoba, tym bardziej by mnie nie puściła.

– Zresztą… gdybyś umiała w lepszy sposób korzystać z wolności, sytuacja z pewnością wyglądałaby inaczej.

Tu nastąpiła opowieść o tym, co wydarzyło się rok temu na imprezie u takiej jednej Violi z mojego gimnazjum, kiedy to miałam cholernego doła i zaszkodziły mi te dwa piwa, które wówczas wypiłam, czego normalnie na imprezach nie robię.

Próbowałam jej wytłumaczyć, że to zdarzyło się później, to znaczy impreza u Violi była po imprezie u Dawida, więc nie mogła przewidzieć, co na niej się wydarzy, bo nie jest chyba jasnowidzem, ale przerwała mi i zaczęła się wyliczanka moich rozmaitych przewinień z ostatnich dziesięciu lat, czyli z prawie całego mojego życia. Gdy obie wrzeszczałyśmy, Jasiek zaczął ryczeć, na co matka zaciągnęła żaluzje, jakby to miało sprawić, że sąsiedzi będą nas mniej słyszeć. W konsekwencji superzdrowa i pożywna zupa krem z dyni (awantura awanturą, posiłek musi trafić na stół na czas) stawała mi w gardle podczas obiadu. Wyobrażacie sobie – zupa krem, a czułam się, jakbym przełykała ości. Matka chyba też.

I że wciąż nie wiem, o co jej chodziło? Czemu była na mnie zła?

Pewnie już nigdy się nie dowiem.

Jak zwykle.

Etykiety: matka; uczucia/emocje; relacje; moja historiasobota, 23 sierpnia

Wszystko, co złe

– Straszna z ciebie egocentryczka! – Krzysztof pokiwał głową wczoraj wieczorem po powrocie do domu, kiedy na chwilę udało nam się zostać sam na sam w kuchni.

Matka poszła usypiać Jaśka, skorzystałam więc z okazji, żeby wyciągnąć od niego, na który tym razem odcisk nadepnęłam swojej nadwrażliwej rodzicielce. Swoją drogą, co ja bym bez niego zrobiła? Jeśli w ogóle mam wgląd w to, co się dzieje w jej głowie, to wyłącznie za jego pośrednictwem. Jakby pełnił w naszej rodzinie funkcję jakiegoś cholernego tłumacza. Jakbyśmy bez jego talentów „translatorskich” nie zdołały sobie poradzić.

– Myślisz, że wszystko dzieje się z twojego powodu? – drążył.

– Może nie wszystko. – Wzruszyłam ramionami. – Ale z pewnością to, co złe.

– Ho, ho… aż taką masz moc sprawczą? Pozazdrościć!

– W każdym razie doły mojej matki.

– Jak widać, nie całkiem, bo tym razem nie miało to z tobą nic wspólnego.

– Akurat! Mówisz tak, żeby nie zrobić mi przykrości.

Krzysztof westchnął i miało to więcej siły przekonywania niż wszystkie wypowiedziane dotychczas słowa. Choć trudno w to uwierzyć, może tym razem matka (wyjątkowo!) jest zła/smutna/zmartwiona/wkurzona (sklejanie ust w kreseczkę wyraża u niej rozmaite stany ducha i nigdy nie wiadomo, o co tym razem jej chodzi) z innego niż ja powodu. Swoją drogą, ciekawe, jak często w przeszłości obwiniałam się o jej doły, podczas gdy przyczyna była inna.

– Więc o co poszło? – spytałam.

Krzysztof, który dotychczas był w dość figlarnym nastroju, nagle posmutniał.

– Pamiętasz panią Stasię?

– Panią Stasię… panią Stasię… – zastanawiałam się.

– Poznałyście się w kolejce do lekarza… wiele lat temu… jeszcze… jeszcze przede mną…

Aaa… no tak. Nagle zdałam sobie sprawę z paradoksu – Krzysztof lepiej „pamięta” moją przeszłość ode mnie.

Jak przez mgłę zobaczyłam łagodną, zmęczoną twarz sympatycznej kobiety w bliżej nieokreślonym wieku, którą spotkałyśmy raz i drugi w przychodni. Zaczęły z matką rozmawiać i przez jakiś czas utrzymywały ze sobą kontakt. Spotkałyśmy się nawet ze dwa razy przy okazji naszego pobytu w stolicy, bo pani Stasia mieszkała w jednej z podwarszawskich miejscowości, nie pamiętam dokładnie gdzie. Potem jakoś to się urwało. Trochę się jej bałam ze względu na nienaturalną chudość.

– Mamusiu, czy ja też jestem chora na chudość? – spytałam, gdy jeszcze zdarzało mi się zwierzać matce ze swoich obaw.

– Chudość? Dlaczego chudość? – zdziwiła się.

Podejrzewam, że nie skojarzyła nawet mojego pytania z panią Stasią i wspólnym wyczekiwaniem w kolejce.

– Nie ma takiej choroby jak chudość – wyjaśniła, co najwyraźniej nie do końca mnie uspokoiło, bo przez jakiś czas prześladowały mnie sny, w których robiłam się coraz cieńsza, cieńsza i cieńsza… W końcu stawałam się tak chudziutka, że nawet mama nie mogła mnie znaleźć. Wołałam do niej: „Mamo, mamusiu! Tu jestem!”, ale mój głos „schudł” razem ze mną i zrobił się tak cieniutki, że nikt nie był w stanie go usłyszeć. Nawet ona.

Budziłam się w momencie, w którym byłam tak chudziutka, że za chwilę miałam zniknąć. Wiedziałam, że to nastąpi, i napawało mnie to przerażeniem: Co się ze mną stanie, gdy zniknę? Gdzie wtedy będę? Nigdzie? Będę nigdzie? Nigdzie nie będę? Jak to jest? Czy człowiek, którego nie ma, ma tego świadomość?

Najgorsze było jednak to, że te pytania mogłam zadawać wyłącznie samej sobie, ponieważ, jak już wspomniałam, mój głos tak osłabł, że nikt go nie słyszał. Nikomu nie życzę takiego poczucia samotności, jakie towarzyszyło tym snom.

Swoją drogą, jak to możliwe, że zapomniałam o tym wszystkim i dopiero słowa Krzyśka przywołały te średnio przyjemne (musicie przyznać) wspomnienia?

Z zadumy wyrwał mnie głos „winowajcy”:

– Kiedy przenieśliśmy się do Warszawy, mama próbowała odnowić kontakt z panią Stasią – wyjaśnił. – Bezskutecznie. Kilka dni temu odnalazła jej córkę. Okazało się… że pani Stasia nie żyje.

Słowa Krzysztofa mnie zmroziły.

A więc to tak! Dostała straszną wiadomość, a ja jeszcze jej dowaliłam. Napadłam na nią zupełnie bez sensu. Czemu nic nie powiedziała? Dlaczego nigdy mi nic nie mówi?!

Przez lód, który ściął moje ciało od wewnątrz, zaczęło przebijać poczucie winy. Nienawidzę tego. Nienawidzę tak się czuć.

W tym momencie matka wróciła od Jaśka, cała w uśmiechach przeznaczonych (nie miałam co do tego wątpliwości) dla mojego słodkiego braciszka. Spojrzała na mnie i jej usta znów zamieniły się w cieniutką kreseczkę. Chciałam coś powiedzieć, przeprosić… Albo choćby wyrazić współczucie.

Ale nie umiałam.

Nie potrafiłam się przemóc.

Leżę teraz w łóżku i próbuję przestać o tym wszystkim myśleć, ale nic mi z tego nie wychodzi. Zupełnie jakby to myśli decydowały o mnie, a nie ja o nich. Jest całkiem sympatyczna letnia noc (pogoda chyba zaczyna się poprawiać). Wszyscy śpią. Nawet sąsiedzi z bloku naprzeciwko, którzy w sobotnie noce zwykle urządzają imprezy (dwa tygodnie temu odwiedziła ich nawet policja). Tylko ja przewracam się z boku na bok i nie wiem, co ze sobą począć.

Etykiety: matka; uczucia/emocje; moja historia;
tu i teraz; oswajanienoc z 23 na 24 sierpnia

Sen

Kiedy wreszcie udało mi się wczoraj (a raczej dzisiaj) zmrużyć oczy, przyśnił mi się dość osobliwy sen. Byłam na badaniach w Klinice dla Osób Chorych na Chudość. Leżałam podłączona do kroplówki z kaloriami oraz kwasami omega coś tam, a nade mną stała moja lekarka w towarzystwie kilku dostojnie wyglądających profesorów, wśród których znalazł się również młody, mniej więcej trzydziestoletni przystojny lekarz, podobny trochę do Krzysztofa.

– To koniec – powiedział wreszcie najstarszy z profesorów.

– Jak to?! Co to znaczy?! – zawołałam, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi, najwyraźniej głos miałam tak cienki jak talię.

Zerwałam się z łóżka i powyrywałam sobie wenflony, na co również nikt nie zareagował, a potem wybiegłam ze szpitala.

Pędząc przed siebie, minęłam zajezdnię, z której wystartował latający tramwaj. Tak mnie to zaskoczyło, że zatrzymałam się i spojrzałam w górę. Motorniczym osobliwej maszyny okazał się młody lekarz – byłam pewna, że ocknął się i ruszył mi na ratunek. Zaczęłam nawet machać do niego ręką i wołać:

– Hej, doktorze, tu jestem!

On jednak olał mnie po całości i przeleciał nad moją głową. Przez chwilę biegłam za nim, wyciągając ręce do góry, i w momencie gdy minęłam malowniczy biały budynek, z którego wyłoniły się cztery zakonnice bez butów (a pragnę zaznaczyć, że padało i pogoda była paskudna), tramwaj zniknął w chmurach. Wówczas jakaś siła wciągnęła mnie w przejście podziemne, w którym biesiadowało kilku meneli, a potem wypchnęła na zewnątrz, na przystanek tramwajowy, gdzie niespokojnie krążyła matka, strasznie chuda, z rurką od tlenu zwisającą z nosa i w szpitalnym ubraniu. Wyglądała na zagubioną. Zaczepiała ludzi na przystanku, ale oni ją olewali. Wyraźnie ucieszyła się na mój widok, może dlatego, że nikt nie chciał z nią gadać.

– Nikt nie chce mi powiedzieć, którym tramwajem dojechać do Solechowa – wyszeptała mi do ucha z miną spiskowca. – Może ty spróbujesz?

Spróbowałam, choć gdyby to nie był sen, doskonale bym wiedziała, że do Solechowa jedzie się busem, a nie tramwajem. We śnie jednak ta wiedza najwyraźniej była mi niedostępna, ponieważ upierdliwie wypytywałam czekających na przystanku przechodniów:

– Którym tramwajem dojadę do Solechowa? I na którym przystanku trzeba wysiąść?

Zero odpowiedzi, jak grochem o ścianę, jakbym nie istniała. Wreszcie zauważyłam stojącą tyłem kobietę, jeszcze chudszą niż matka, i uczepiłam się jej jak ostatniej deski ratunku. Nieznajoma odwróciła się, słysząc mój piskliwy głosik, i wówczas zobaczyłam, że to pani Stasia.

– Magda, to ty? – zdziwiła się. – Jak ty urosłaś! A gdzie masz mamę?

Matka podbiegła do nas, chwiejąc się na wietrze. Odniosłam wrażenie, że jest jeszcze chudsza niż przed minutą, a pani Stasia uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

– To wy też…? – spytała radośnie. – Wy też nie żyjecie?

Wówczas moja podświadomość ulitowała się nade mną i przerwała sen w tym jakże dramatycznym momencie. Zerwałam się z łóżka zlana potem. Dotychczas, jeśli w ogóle śniłam o umieraniu, to zawsze udawało mi się obudzić przed śmiercią. Tym razem nie zdążyłam. Więcej, prawdopodobnie byłam martwa od samego początku.

Przez jakiś czas przewracałam się z boku na bok, próbując zasnąć (po raz kolejny tej nocy), aż wreszcie uznałam, że to bez sensu. Odpaliłam kompa, żeby jakoś odreagować ten koszmar. A teraz sobie poczytam…

PS Uff… Matka wróciła do normy. Przed chwilą wpadła do pokoju i zrobiła awanturę, że nie śpię i psuję sobie oczy. Wolę już, jak krzyczy.

PPS Esemes od Jacka o jakże idiotycznej treści: „śpisz?”.

A co niby miałabym robić?

No więc niech będzie, że śpię.niedziela, 24 sierpnia

List

Czuję, że ciężar spadł mi z serca. Wysmażyłam właśnie sążnistego mejla do Jacka. Prawdziwe arcydzieło współczesnej internetowej sztuki epistolarnej. Pisałam go chyba ze trzy godziny. Próbowałam tak wszystko wyważyć, żeby z jednej strony nie robić mu wielkich nadziei, a z drugiej nie napisać nic, co mogłoby go niepotrzebnie urazić.

Wyznałam, że problem tkwi nie w nim, lecz we mnie, ponieważ znajduję się obecnie w takim momencie życia, że nie bardzo mam chęć do wchodzenia w jakiekolwiek związki, że jestem „chora na samotność” (pozwoliłam sobie zacytować Dregera), że być może w ogóle do związków się nie nadaję (serio tak myślę), że nie potrafię się zakochać (też prawda), że nawet jeśli na obozie coś na początku między nami zaiskrzyło, to w tym momencie nie umiem się zaangażować, że bardzo cenię zaufanie, jakim mnie obdarzył wtedy nad jeziorem, i zawsze jestem gotowa go wysłuchać, pomóc i tak dalej, lecz wyłącznie jako przyjaciółka.

Etykiety: uczucia/emocje; tu i teraz; relacje; znajomi

Etykiety: uczucia/emocje

Czasem będę tu wrzucać posty (o ile wpis w dzienniku można tak nazwać) o charakterze pomocniczym. Takie trochę instrukcje obsługi tego udającego blog dziennika. Zwłaszcza że w moim życiu nic się obecnie nie dzieje (nie licząc afer z matką, naturalnie), więc nie mam o czym pisać. Na początku, to znaczy zaraz po przeprowadzce do Warszawy, rzuciłam się w wir zwiedzania: byłam w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Centrum Sztuki Współczesnej, Muzeum Powstania Warszawskiego, Muzeum Żydów Polskich i tak dalej. Rozważałam nawet założenie bloga będącego subiektywnym przewodnikiem po stolicy, ale potem mnie to wszystko zmęczyło i obecnie „gnuśnieję” (to określenie matki) w domu. Dlatego postanowiłam przypomnieć sobie: po co w ogóle zaczęłam pisać ten dziennik, jak chcę to robić i dlaczego w taki, a nie inny sposób, na przykład po cholerę właściwie cała ta zabawa w etykiety, co oznaczają zawarte w nich hasła i tak dalej.

Dziś skupię się na temacie „uczucia/emocje”.

Rzecz w tym, że mam specyficzny sposób przeżywania uczuć. Albo wpadam w nie na łeb na szyję i na złamanie karku i sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Albo – i to zdarza się częściej – czuję się tak, jakbym własne emocje oglądała przez zimną taflę pancernego szkła (prawda, że ładne określenie?), szybę kuloodporną w jakimś cholernym schronie. Zakładając, że schrony mają okna. A to podobno – jak powiedziała mi kiedyś wspomniana już tutaj ważna osoba – nie jest zbyt dobre.

Etykiety: uczucia/emocje; moje pisanie; dobre rzeczki;
tu i terazsobota, 30 sierpnia

Muzyka

Już po koncercie! Było naprawdę super! To znaczy byłoby, gdyby nie pierdyliard esemesów od matki, a potem pretensje, że nie odpisuję. Czy ona nie rozumie, że na czas koncertu trzeba wyciszyć komórkę?! Takie są wymagania jej ukochanego savoir-vivre’u.

Na domiar złego po zajęciach rękodzieła przyjechała pod klub i czekała, żeby odwieźć mnie do domu. Wojtka też chciała uszczęśliwić, ale on spotkał jakichś znajomych (dwie dziewczyny i jednego chłopaka, nawiasem mówiąc, bardzo interesujących z wyglądu) i podziękował za propozycję, tłumacząc, że jeszcze gdzieś się z nimi wybiera. Byłam wściekła, bo gdyby nie matka, mogłabym ich poznać, wydawali się fajni. A potem ona przez całą drogę powrotną dziamgoliła, że co to jest, do czego to podobne, żeby tak młody chłopak (bez przesady – jest ponad rok ode mnie starszy!) włóczył się po nocy w towarzystwie jakichś indywiduów (to znaczy tych superfajnych ludzi).

Ale nic to! I tak się cieszę! Zaczynam doceniać przeprowadzkę do Warszawy. Gdyby nie to, nigdy nie miałabym szans posłuchać Starej Rzeki na żywo (no, chyba że gdzieś na wyjeździe, może w Olsztynie?). A to bez porównania lepsze niż słuchanie z płyt, tym bardziej z YouTube’a. Naprawdę odpłynęłam. Z transu nie wybił mnie nawet fakt, że muzykę Starej Rzeki niełatwo przełożyć na koncertowe granie. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że jest to projekt jednoosobowy, więc Kuba Ziołek sam musiał ogarnąć mnóstwo pokręteł, kabli i instrumentów, co – nie da się ukryć – powodowało drobne przestoje między poszczególnymi utworami.

Nawet to, że dookoła był tłum ludzi, w tym ledwo co poznany Wojtek, nie przeszkodziło mi w odbiorze. Nawiasem mówiąc, należałam do najmłodszych osób na sali. Fakt faktem, to nie jest muzyka dla gówniarzy.

Co do Wojtka, to było jakoś dziwnie. W tym sensie, że prawie nie mieliśmy okazji ze sobą pogadać. Gdy jechaliśmy na koncert, spotkał w tramwaju jakieś dwie laski: Wyblakłą Milczącą Mimozę i Nadaktywną Werbalnie Brunetkę (imion nie pomnę). Pierwsza przyglądała mi się z nienaturalnym skupieniem, co trochę zbiło mnie z tropu, a druga nadawała w takim tempie, że nie dało się wcisnąć nawet sylaby, nie mówiąc o całym słowie.

W końcu dotarliśmy na miejsce, co przyjęłam z ulgą (laski jechały dalej). A potem rozpoczęło się misterium magicznego brutalizmu i nie chciałam go kalać dziamganiem. Liczyłam, że porozmawiamy po koncercie, ale, jak już wiecie, wchrzaniła się matka i nawet nie wiem, czy koncert Wojtkowi się spodobał.

Etykiety: tu i teraz; matka; znajomi; dobre rzeczki

Etykiety: dobre rzeczki

Przy okazji – „rzeczki” to wbrew pozorom nie jest zdrobnienie słowa „rzeki” (fakt, że dopiero co byłam na koncercie Starej Rzeki, może dodatkowo sugerować takie skojarzenie). W ten sposób zdrabniałam kiedyś słowo „rzeczy”. Gdy byłam mała, lubiłam tworzyć różne niekonwencjonalne formy gramatyczne. „Dobre rzeczki” należały do ulubionych.

– Ale dobre rzeczki dziś na obiad! – wołałam, gdy mama przygotowała na przykład makaron z sosem brokułowym.

– Ale dobre rzeczki dziś się przytrafiły – cieszyłam się, kiedy poszłyśmy razem na fajny film do kina.

Zakładając ten dziennik, zastanawiałam się, jak nazwać etykietę do oznaczania różnych pozytywnych wydarzeń, sytuacji, stanów emocjonalnych, które (a jednak!) przytrafiają mi się w życiu, i od razu przyszło mi do głowy to dość absurdalnie brzmiące określenie. Próbowałam podmienić je na jakiś inny, mniej infantylny zwrot w rodzaju „dobre wydarzenia”, „dobre sytuacje”, „pozytywne aspekty mojego życia”, „dobre rzeczy”… Żaden jednak nie wydał mi się wystarczająco pojemny. Nie mówiąc już o tym, że „dobre rzeczki” zachowywały się jak bumerang. Im bardziej je odpychałam, z tym większą mocą do mnie wracały.

Postanowiłam więc dłużej z tym nie walczyć. No trudno. Wiem, że to głupie. Ale przecież i tak nikt tego nie czyta.sobota, 6 września

Ciekawostka

Nie piszę, bo nie mam czasu. Ale muszę wspomnieć o pewnej ciekawostce. Jak oznajmia Fejs Bóg Wszechwiedzący, Jacek jest w związku z pewną Olą. Walnął sobie z nią nawet profilową focię. Można by rzec, nieudolna kopia Violi O Rozumku Jak Laskowy Orzeszek, choć przecież Ola Violi nie zna, no ale tego typu lasek jest na pęczki. Czuję się zażenowana na samą myśl, że Jacek się mną interesował. Biorąc pod uwagę jego gust, to nie najlepiej świadczy o mojej osobie.

Trzeba też przyznać, że szybko się uwinął.

A ja się tak przejmowałam.

Jak zwykle niepotrzebnie.

Etykiety: tu i teraz; znajomiczwartek, 11 września

Jak u pani Majki

Z tego wszystkiego znów zaczęłam martwić się o Jacka, czy przypadkiem nie odstawił leków (wówczas nad jeziorem udało mi się wybić mu z głowy te głupie pomysły) i w ogóle w jakim jest nastroju.

Wysłałam mu więc wiadomość na fejsie z pytaniem, co tam u niego, czy łyka tabsy i że w ogóle bardzo się cieszę, że mu się układa (żeby nie było, że tylko o tych tabsach), że jego dziewczyna jest bardzo ładna (tu trochę skłamałam) i takie tam bla, bla, bla…

Na co on, że owszem, wszystko jest okej, by nie powiedzieć, że wprost mega mu się wszystko układa, ale nie wspomniał nic o tabsach, więc ja jeszcze raz. Na co on, wkurzony, że o co mi chodzi, nie jestem przecież już jego dziewczyną, więc niby z jakiej racji próbuję go kontrolować. Trochę mnie zatkało, ponieważ nawet przez myśl mi to nie przeszło. Parę razy próbowałam mu odpowiedzieć, ale nie za bardzo miałam pomysł, co konkretnie napisać, więc zdenerwowałam się, że on już pewno zobaczył na FB, że wiadomość przeczytana (przed Fejsem Wszechwiedzącym nic się nie ukryje, następnym razem wyślę mu esemesa), a tu jeszcze nie ma odpowiedzi.

W końcu – ponieważ, jak już wspomniałam, nic mądrego nie umiałam wymyślić – napisałam, jak było, że zapomniałam raz czy dwa (no, może trzy) o tabsach i matka zrobiła mi awanturę. Wtedy, nie wiem czemu, przypomniałam sobie naszą nadjeziorną rozmowę, tak mi się skojarzyło, na co on odpisał „aha” i potem gadaliśmy ze dwie godziny na czacie, bynajmniej nie o piłce nożnej, i to był pierwszy raz, kiedy naprawdę dobrze mi się z nim rozmawiało.

I nie uwierzycie, poczułam się po tej rozmowie prawie jak po wizycie u pani Majki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: