Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czarny dwór: nowele - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarny dwór: nowele - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 276 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Za­kła­dy Gra­ficz­no – Wy­daw­ni­cze "Książ­ka"

War­sza­wa, Tam­ka. Te­le­fon Nr 33-20.

PRZED­MO­WA.

Gdy się zrzu­ci­ło ma­skę hi­str­jo­na i za­wie­si­ło ńa koł­ku w gar­de­ro­bie te­atral­nej, po­czuł się czło­wiek jak ptak wy­pusz­czo­ny z klat­ki, roz­glą­dał po świe­cie, pa­trzył na lu­dzi, pięk­ną przy­ro­dę i snuł wspo­mnie­nia lat prze­by­tych, aby na­no­wo my­śleć o po­wro­cie.

Stąd po­wsta­ły te kart­ki.

Nie­dłu­go trwa­ły te dni wol­no­ści, bo trze­ba było znów wró­cić do ta­czek przy oł­ta­rzu sztu­ki, choć co­praw­da pę­dzi­ła do nich tę­sk­no­ta tak jak się zwy­kle spla­ta łań­cuch po­żą­dań ludz­kich.

Au­tor.

War­sza­wa, 1923.

CZAR­NY DWÓR

z Księ­gi Pa­mią­tek.

O dwie wior­sty od mia­sta po­wia­to­we­go L… na po­łu­dnie, leży duża wieś Gniaz­do­wo, z wspa­nia­łym pa­ła­cem, nie­gdyś re­zy­den­cją sę­dzie­go W…

Ro­dzin­na to moja stro­na.

Lat trzy­dzie­ści mi­nę­ło, jak opu­ści­łem to miej­sce, i przez te lat trzy­dzie­ści, niby sen ja­kiś, uro­czy, na­pły­wa­ły mi do du­szy wspo­mnie­nia dzie­cię­cych cza­sów, ma­lu­jąc każ­de drze­wo, pole, każ­dy ka­mień, wzgó­rek, krzak i wszyst­ko, wszyst­ko, na co mło­de oczy pa­trzy­ły, a co ser­ce od­czu­wa­ło. Wspo­mnie­nia ko­ły­sa­ły mnie do snu, gdym z cier­niem w ser­cu wra­cał nie­raz do domu z wie­czor­nej pra­cy… a ileż to było tych cier­ni.

Zdjąw­szy więc ma­ską hi­str­jo­na i cza­su mie­sięcz­ne­go urlo­pu za­wie­siw­szy ją na koł­ku, po­sta­no­wi­łem uczy­nić za­dość tę­sk­nią­ce­mu ser­cu i po­wi­tać moje ro­dzin­ne bó­stwa.

Lecz, mój Boże, zo­sta­ły one tyl­ko w du­szy mo­jej na za­wsze ta­kie pięk­ne, won­ne świe­że, bo i na świe­cie nic z tego wszyst­kie­go nie zna­la­złem.

Oto go­ści­niec, wy­sa­dzo­ny nie­gdyś smu­kłe­mi to­po­la­mi, któ­rych szczy­ty gu­bi­ły się dla mnie w ob­ło­kach. Dziś wy­glą­da smut­no, jak­by po nim ja­kiś bu­rzą­cy hu­ra­gan prze­szedł. Te drze­wa wszyst: kie, co się tak dum­nie pię­trzy­ły, wy­da­ją się ja­kieś ' cho­re, oka­le­cza­łe, znik­czem­nia­łe i bied­ne nad wy raz. Im bli­żej mia­sta, tem ich mniej.;

Na tle ciem­nej zie­le­ni la­sów, któ­re je­dy­ne zo­sta­ły jesz­cze ta­kie same, ry­su­je się mia­stecz­ko. Wi­dzę tę wie­żę pa­ra­fjal­ne­go ko­ścio­ła, co gó­ro­wa­ła ongi nad mia­stem i oko­li­cą – ale czyź; to ta sama? zma­la­ła ja­koś, skar­la­ła i po­czer­nia­ła. mia­stach spo­tkać moż­ne. Szu­kam go da­rem­nie, na jego miej­scu stoi ja­kaś mu­ro­wa­na, do po­ło­wy j tyl­ko od dołu otyn­ko­wa­na, tak zwa­na ka­mie­ni­ca z kra­mi­ka­mi ży­dow­skie mi, w któ­rych do­sta­nie j świec i po­wro­zów, szu­wak­su i za­pa­łek, pa­pie­ro­sów i śle­dzi.

Z roz­dar­łem ser­cem brną da­lej po bło­cie i bru­dach. Za mo­ich cza­sów nie było tyle bło­ta.

Skąd to tyle bło­ta się wzią­ło, my­ślą. Pa­mią­tam tą uli­cą czy­ściut­ko umie­cio­ną za­wsze i pa­mią­tam słu­gą miej­skie­go z dużą mio­tłą, czer­wo­nym no­sem i wiecz­ną czkaw­ką, któ­ry tą uli­cą za­mia­tał, a wie­czo­rem cho­dził z grze­chot­ką.

Wcho­dzą na ry­nek i na­próż­no szu­kam ra­tu­sza z ze­ga­ro­wą wie­żą. Zrzu­co­no ją, a na­to­miast do­bu­do­wa­no jesz­cze jed­no pię­tro do gma­chu.

Prze­bie­gam uli­ce i nig­dzie nie znaj­du­ją tego, com w zło­tych mo­ich wspo­mnie­niach wi­dział. Lu­dzie się krę­cą, lu­dzie nie­zna­ni, obcy. Co ja tu bada ro­bił? Fur­man pyta mnie, gdzie ma sta­nąć. – Sta­nie­my przy cmen­ta­rzu, mó­wią mu. Sia­dam na brycz­ką i każe mu je­chać da­lej. Wle­cze się ma­rud­ny i nie­za­do­wo­lo­ny. Nie zna­la­złem gro­bu mej mat­ki. Wsią­dzie buj­ny chwast i ziel­sko, gdzie­nieg­dzie świe­żo usy­pa­na mo­gi­ła i na­grob­ki z la­ne­go że­la­za z fa­bry­ki „Lil­pop i Rau”.

Prze­że­gna­łem się, za­pła­ka­łem, sia­dłem na brycz­ką i ka­za­łem je­chać do Gniaz­do­wa.

Było to miej­sce nie­dziel­nych spa­ce­rów na­szych.

Tu chy­ba znaj­dą wszyst­ko jak było i tu wy­pocz­ną wraz z koń­mi i woź­ni­cą.

Je­dzie­my ale­ją li­po­wą, niby pod na­mio­tem z bal­sa­micz­nych li­ści i kwia­tu. No, Bogu dzię­ki, te lipy ja­koś więk­sze i pięk­niej­sze, niż były ongi.

Zbli­ża­my się do wsi.

Tuż na skra­ju lasu, któ­ry do­ty­ka aż do dro­gi, sta­ła duża lipa, naj­star­sza ze swo­ich wszyst­kich ró­wie­śnic, na­zy­wa­na była mat­ką, pod nią wo­ko­ło zbu­do­wa­no ław­kę;.

Lipa stoi pięk­na i oka­za­ła i ław­ki przy niej sto­ją. Na ław­ce sie­dzi sta­rzec bia­ły, jak go­łąb, śle­py, trzy­ma mi­secz­kę w ręku i szep­ce pa­cie­rze. To że­brak.

Da­łem mu jał­muż­nę i je­dzie­my da­lej. Twarz star­ca ude­rzy­ła mnie wspo­mnie­niem ja­kiemś.

Cóż za­sta­nę w Gniaz­do­wie? Zbli­ża­my się przed pa­łac. Krę­cą się po dzie­dziń­cu lu­dzie ja­cyś, to­czą becz­ki, ła­du­ją na wozy, z ko­mi­nów bu­cha dym. Ci lu­dzie to ro­bot­ni­cy, a pa­łac, to bro­war.

fl park ów, uro­czy park z pa­wia­mi, ła­bę­dzia­mi. Znik­nął – wi­dać tyl­ko wy­so­kie tyki, po któ­rych chmiel się wspi­na.

Po co ja tu pę­dzi­łem mil tyle? – i cóż pa­nie, chy­ba wró­ci­my do mia­sta? boć tu prze­cie ani wy­go­dy żad­nej dla lu­dzi, ni koni, – mówi fur­man, uśmie­cha­jąc się szy­der­czo, – Jedź so­bie do mia­sta, ja tu zo­sta­nę. Będę pa­trzył na pięk­ną na­tu­rę, któ­rą, cho­ciaż po­krzyw­dzo­no tro­chę, zo­sta­ła prze­cież pięk­na i wspa­nia­ła, jak za­wsze.

Ob­sze­dłem wieś do­ko­ła, po­wi­ta­łem zna­jo­me wzgór­ki i dą­bro­wy, zda­wa­ły mi się uśmie­chać przy­jaź­nie, wy­stro­jo­ne, jak ongi, w swo­ją świą­tecz­ną sza­tą, jak­by mó­wi­ły: Wi­dzisz, wi­dzisz, my tyl­ko zo­sta­ły­śmy ta­kie same. A ? któż mi o tych lu­dziach po­wie, któ­rzy tu żyli, cier­pie­li, pła­ka­li, może z roz­pa­czą w grób się kła­dli.

Wra­cam pod sta­rą lipą.

Toć to Mar­cin, sta­ry kre­den­cerz sę­dzio­stwa… i Pa­mię­tam go, lat temu trzy­dzie­ści, już sta­rym, dziś I po­bie­lał wię­cej, skur­czył się i oślepł. I

Wy­cią­ga mi­secz­ką drżą­cą rąką i mówi li­tan­ję. '

– Gwiaz­do za­ran­na, módl się za nami.

– Na­czy­nie du­chow­ne, módl się za nami.

– Wspo­mo­że­nie wier­nych…

Ma jesz­cze ten sam kol­czyk w uchu, któ­ry ad­mi­ro­wa­łem nie­gdyś i wło­sy tak samo za­cze­sa­ne, gę­ste jesz­cze, choć bia­łe, jak sre­bro.

Przy­sta­ną­łem ci­cho i pa­trzą w tą twarz czło­wie­ka, i z te] twa­rzy, okry­tej zmarszcz­ka­mi, niby sie­cią, chcą czy­tać o prze­szło­ści, za­nim on sam mi o niej wy­śpie­wa.

Dziad skoń­czył li­tan­ją, po­tem wy­tę­żył słuch, jak­by ba­dał, czy kto nie idzie, lub nie przy­sta­nął,– po­trzy­mał jesz­cze mi­secz­ką, jak­by cze­kał na da­tek, po­tem ją po­sta­wił na ław­ce, po­tarł czo­ło i po­czął ga­wę­dę sam z sobą.

– My­śla­łem, że tu ktuś był, – a kto­by tam dzi­siaj mógł iść tądy? Po­nie­dzia­łek, Aga­ta mo­gła­by wcze­śniej dziś przyjść po mnie. Po­ło­żył­bym się, och po­ło­żył. Par­no. Deszcz bę­dzie, a po ko­ści­skach mi cho­dzi, oj cho­dzi… i tu za­czął się ma­cać po no­gach, po rę­kach i roz­cie­rać.

To roz­cie­ra­nie spra­wi­ło sta­re­mu ulgą ja­kąś i przy­jem­ność, bo uśmie­chał się z pod bia­łe­go wąsa, mla­skał ję­zy­kiem, cmo­kał usta­mi, a po­tem za­czął nu­cić ja­kąś świa­to­wą pio­sen­kę.

Urzę­do­wa pieśń że­bra­ka, z ak­cen­tem sil­nym proś­by o mi­ło­sier­dzie, zo­sta­ła po­ło­żo­na wraz z mi­secz­ką na ław­ce, te­raz wy­stą­pił czło­wiek, czło­wiek jak wszy­scy, któ­ry, zdjąw­szy z bark obo­wiąz­ko­wą sza­tę, pra­gnie użyć spo­czyn­ku i za­ba­wy. Że­bra­ko­wi tak­że prze­cie ba­wić się wol­no. I ot, co usły­sza­łem:

– Ob­le­kę kon­tusz, ob­le­kę kon­tusz,

Sza­blę przy­pa­szę. Pój­dę do dziew­czy­ny, pój­dę do je­dy­nej, Tam się ucie­szę.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny! – krzyk­ną­łem sta­re­mu w ucho.

– Na wie… i tu się żach­nął, aż spon­so­wiał sta­ry.

– To wy tak Boga chwa­li­cie, Mar­ci­nie?

– A no tak… tego… dja­beł mnie sku­sił… tfy!

– No, no, nie su­mi­tuj­cie się. To, sta­ry zna­jo­my. Ja nie po­wiem ni­ko­mu.

– A skąd­że to pan, tak znie­nac­ka? Ej, to pan musi być fi­glarz ja­kiś, żeby tak sta­re­go po­dejść…

– Sie­dzę tu dość dłu­go i przy­pa­tru­je się wam, bom was nie wi­dział od lat trzy­dzie­stu.

– Od trzydz. ho, ho! To ka­wał cza­su. In­a­czej też tu było.

– Wten­czas Mar­cin miał wzrok do­bry i krzą­tał się żwa­wo po kre­den­sie,

– A no, żwa­wo szło wszyst­ko, ai i ze­szło na dzia­dy. A. pan czy tu­tej­szy? Czy może i krew­ny jaki Ja­śnie Sę­dzie­go nie­bosz­czy­ka?

– Nie krew­ny, ale by­wa­łem tu z moim oj­cem u p… są­dzie­go, dziec­kiem bę­dąc i pa­mię­tam te cia­stecz­ka, ja­kie­mi mnie da­rzył Mar­cin, a wy­pie­kał je Ra­dzie­jew­ski.

– Ej, Ra­dzie­jew­ski! to mi był ku­charz, mla­snął ję­zy­kiem. Sły­nął na całą oko­li­cę.

– Sę­dzia lu­bił do­brze jeść.

– Oj, lu­bił, pa­nie świeć nad jego du­szą. Prze­le­wa­ło się tu, prze­le­wa­ło. Ale stać było na to, gdy­by nie pa­ni­cze tam za­gra­ni­cą, z pa­nią nie­boszcz­ką.

Za­tur­ko­ta­ło ode dwo­ra. Sta­ry nad­sta­wił uszy.

– Aha to nie­miec je­dzie do mia­sta.

– Co za nie­miec?

– fl no, dzie­dzic nasz dzi­siej­szy.

– Cze­muż się to niem­co­wi do­sta­ło?

– fl no, spe­ku­lo­wał on coś tam z nie­bosz­czy­kiem, aż wy­spe­ku­lo­wał wszyst­ko.

– Wszyst­ko po­szło?

– fl no wszyst­ko, tyl­ko Czar­ny dwór zo­stał,

– Jaki Czar­ny dwór.

– Ba, jaki! Czar­ny dwór, o któ­rym mó­wić nie było wol­no, póki żył są­dzia.

– fl dziś się mówi?

– A co się nie­ma mó­wić? Niech na­wet ka – I mie­nie ga­da­ją praw­dę… i

– A gdzież ten Czar­ny dwór?

– A ztąd pół mil­ki na pia­skach.

– I Cóż tam było?

– A, dużo to ga­dać.

– No, ale prze­cie mnie Mar­cin po­wie?

– A jak się pan na­zy­wa? Wy­mie­ni­łem mu na­zwi­sko.

– A toć zna­łem pań­skie­go ojca. By­wa­ło, li­stem mnie sę­dzia do nie­go wy­pra­wiał nie raz, w po­wie­cie… ba zna­łem. Do­bre pa­ni­sko, za do­bre, jak na te psie cza­sy.

Sło­no mi się w oczach zro­bi­ło.

Sta­ry snać to zmiar­ko­wał, bo chrząk­nął moc­no.

– Mu­siał pan go bar­dzo ko­chać.

– Tak.

– Oj, nie wszy­scy to sy­no­wie mi­łu­ją swo­ich oj­ców. Praw­da, ie i oj­co­wie nie tacy by­wa­ją, jak pań­ski, aleć to za­wsze oj­ciec… Świę­ta rzecz. Ot, tu­tej­si na­wet grud­ki zie­mi nie rzu­ci­li na grób.

Po­mru­czał – i po chwi­li jak­by się otrzą­snął my­ślom przy­krym, rzekł, zbie­ra­jąc wspo­mnie­nia.

– Wi­dzi pan. Czar­ny dwór, to był so­bie dwór, zwa­ny „Na pia­skach”, ale lud prze­zwał go Czar­nym dwo­rem i czar­nym zo­stał i zo­sta­nie pew­no do koń­ca świa­ta, choć z nie­go już śla­du nie bę­dzie. Tam żył i umarł sta­ro­sta Da­mięc­ki.

– Sta­ro­sta Da­mięc­ki – po­wtó­rzy­łem.

– W książ­kach o nim nie stoi, ale pa­mięć ludz­ka trwal­sza, niż książ­ki. Było to jesz­cze za Ko­ściusz­ki. O tym pan chy­ba sły­szał?

– O Ko­ściusz­ce? – A któż by o nim nie sły­szał.

– Ten był za wiel­ki, aby o nim pa­mięć nie zo­sta­ła, bo choć­by Pol­ska za­po­mnia­ła, to go Ame­ry­ka pa­mię­tać bę­dzie.

– A zką­dże Mar­cin wie to wszyst­ko?

– Wiem od mo­je­go ojca, któ­ry wró­cił ze Sta­ro­stą z pod Ma­cie­jo­wic. Wi­dzi pan, wów­czas tego no­we­go pa­ła­cu nie było jesz­cze, tyl­ko ten sta­ry mo­drze­wio­wy dwór na pia­stach. Ten nowy wy­bu­do­wał oj­ciec sę­dzie­go, co był mu Sta­ro­sta wu­jem. Kie­dy mój oj­ciec wró­cił ze swo­im pa­nem do domu, Sta­ro­sta był po­kłu­tym jak sito ko­zac­kie­mi spi­sa­mi. Syn mu zo­stał na pla­cu. W domu ocze­ki­wa­ła go je­dy­na cór­ka pan­na Ró-za­lja z ciot­ką Ol­szew­ską. Sta­ro­sta jesz­cze był w sile wie­ku, ale ra­na­mi i utra­tą krwi tak wy­cień­czo­ny moc­no, że zwąt­pi­li o jego ży­ciu. Jed-dnak sil­na na­tu­ra prze­mo­gła. Bo tez to pan był sier­dzi­sty strasz­nie: by­wa­ło jak się w czem uweź­mie, to prze­pro­wa­dzić musi choć by się zie­mia pod nim za­paść mia­ła. Wszy­scy pono Da­mięc­cy byli tacy, bo i oj­ciec Sta­ro­sty nie uląkł się na­wet kró­la pru­skie­go, jak mu po­rwał czte­rech hu­za­rów i za­kuł w lo­chu.

– Za cóż?

– Tak za co? bo przy­szli tu wer­bo­wać I lu­dzi na­ma­wiać do zdra­dy… Có­żem to miał mó­wić.

– O sta­ro­ście.

– Aha! No nie­bosz­czyk Sta­ro­sta, Pa­nie świeć jego du­szy, za któ­re­go mo­dlą się co dzień jak mi ro­dzic przy­ka­zał, miał być pan do­bry i li­to­ści­wy. Chłop­stwu da­ro­wał zie­mię, do­byt­kiem opa­trzył, przez co tam z pa­na­mi w War­sza­wie na Sej­mie miał róż­ne prze­pra­wy, ale za­wsze z nich grac­ko wy­cho­dził, bo go się bali okrut­nie i mu­sie­li sza­no­wać. Cała tu oko­licz­na szlach­ta: Na­łę­cze nie Na­łę­cze, Sa­miń­scy, Kur­kow­scy uwa­ża­li go za swe­go pro­wo­dy­ra. Uszty­Aował pułk i po­szedł z nim do Ko­ściusz­ki… oho moja baba idzie po mnie.

– A zką­dże wie­cie?

– A bo pies sta­re­go Szul­ca szcze­ka. On za­wsze be­stja na nią szcze­ka.

– No, ale prze­cie do­koń­czy­cie mi opo­wia­dać o Sta­ro­ście!

– Ano do­koń­czę… do­koń­czę…

Na­de­szła sta­ra, któ­ra mi się wy­da­ła o wie­le star­szą od Mar­ci­na.

– Aga­to po­łaź no pod­le ol­szyn­ki i na­zbie­ra chru­stu tro­chę. Ja tu mam po­ga­dać jesz­cze z tym pa­nem.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny. Kła­niam się panu, A dłu­goż iesz­cze ga­dać bę­dziesz? Prze­cie to od­wie­czerz. Słon­ko już ni­sko.

– No, no, nie­dłu­go. Wi­dzi ją pan, pięć­dzie… siąt lat prze­ży­li­śmy z sobą.

– A i po co to wiel­moż­ne­mu panu wie­dzieć. O] ty, ple­ciu­go!

– Ona by jesz­cze za mło­de­go się wy­da­ła.

– A bo­daj­żeś!…

Baba splu­nę­ła i po­drep­ta­ła pod las.

– Có­żem to miał mó­wić?

– Jak Sta­ro­sta po­wró­cił z pod Ma­cie­jo­wic.

– Aha! Gdy otwo­rzył oczy, po­pa­trzał na swo­ich, po­tem rzekł: Słu­chaj­cie i speł­nij­cie. Oj­czy­zna stra­co­na! He mi Bóg jesz­cze żyda po­zwo­li, żyć będę, ale na ten świat pod­ły już nie wyj­rzę nig­dy. Za­bij­cie te okna i te drzwi. Kom­na­tę mi suk­nem czar­nem wy­ściel­cie, tu zo­sta­nę aż do śmier­ci. I sta­ło się. Okien­ni­ce gwoź­dzia­mi przy­bi­to, drzwi za­mu­ro­wa­no, czar­nem suk­nem obi­to ścia­ny i tak zo­stał Sta­ro­sta. Nikt tam wejść się nie wa­żył prócz pan­ny Ró­zal­ji i mego ro­dzi­ca.

– I dłu­go żył?

– Dzie­sięć lat bo­go­boj­ne­go ży­cia z księ­gą i ró­żań­cem. Umarł jak chrze­ści­ja­nin i po­cho­wać się ka­zał na cmen­ta­rzu w Czar­nem. Ga­da­li to po­tem lu­dzi­ska, że ja­ko­by he­re­ty­kiem był… niby ja­kimś ary­ja­nem, ale to był fałsz, bo prze­cież umarł jak ka­to­lik praw­dzi­wy. Taki to jest Czar­ny dwór, mój pa­nie.

– Czy tam kto miesz­ka?

– A no sie­dzi tam pan Wło­dzi­mierz.

– Ten… ten dzi­wak?

– A no ten. Jesz­cze za ży­cia Sę­dzie­go wy­że­brał so­bie ten dwo­rek f tak ci go w nim zo­sta­wi­li.

Za­ko­tło­wa­ło się we mnie. Jak­to? to ja tu uro­dzo­ny i wzro­sły nic nie wie­dzia­łem o Czar­nym dwo­rze?

Wpraw­dzie mia­łem lat dwa­na­ście, kie­dym opusz­czał te stro­ny, ale pa­mię­tam wszyst­ko, co się o moje uszy obi­ja­ło. Ha, znać strze­żo­no pil­nie ta­jem­ni­cy i jak sta­ry Mar­cim po­wie­dział, póki żył Sę­dzia nikt o Czar­nym dwo­rze mó­wić się nie wa­żył, ale dziś ka­mie­nie mó­wić będą.

Wró­ci­łem do mia­sta aby w niem prze­no­co­wać, a na­za­jutrz mia­łem się pu­ścić do Czar­ne­go dwo­ru, Ale czło­wiek strze­la… Za­le­d­wiem się upla­so­wał w Ho­te­lu war­szaw­skim, gdy zra­na za­pu­ka­no do drzwi.

– Pro­szę wejść.

Wszedł męż­czy­zna wy­so­ki, lat śred­nich z ciem­ną bro­dą, w któ­rym od­ra­zu po­zna­łem Wło­dzi­mie­rza W.

– Jak się masz Wic­ku?

– Wło­dziu!

Rzu­ci­li­śmy się w ra­mio­na.

– Zką­dże do­wie­dzia­łeś się o mnie?

– Ba zkąd? Baba Mar­ci­no­wa przy­bie­gła do do mnie przy­sła­na przez sta­re­go. Wi­dzisz mu­sia­łem cię uprze­dzić, bo nie chcę abyś idąc do mnie py­tał lu­dzi, a przez to dał po­wód do roz­ma­itych wnio­sków i przy­pusz­czeń? A kto to? a co to? Po co przy­był? etc. Moja pu­stel­nia po­trze­bu­je być dla lu­dzi jak naj­mniej na oku i na ję­zy­ku. Wresz­cie na­ga­da­my się, bo cię z sobą za­bio­rą.

Wło­dzi­mierz był moim ko­le­gą: Cho­dzi­li­śmy do szkół w Płoc­ku, lecz pod­czas, gdym ja z ro­dzi­ca­mi prze­niósł się do War­sza­wy, wy­wie­zio­ny zo­stał przez ojca do Pe­ters­bur­ga i od­da­ny do kor­pu­su ka­de­tów. Od tego cza­su nie wi­dzie­li­śmy się. Sły­sza­łem tyl­ko o nim.

Dziw­na to była na­tu­ra. W szko­łach na­zy­wa­no go mru­kiem. Cho­ciaż w grun­cie szla­chet­ne biło ser­ce. W domu nim po­mia­ta­no, bo się za­skle­piał w so­bie i nie dzie­lił z brać­mi hu­la­nek i roz­ry­wek, ale ma­rzył sa­mot­ny.

Gdy przy­szło po­wsta­nie w 63-im, nie chciał w niem wziąć udzia­łu, bo ma­wiał, iż to far­sa szla­chec­ka i że trze­ba cze­kać na lud, bo tyl­ko przez lud Pol­ska sta­nąć może. Dzi­wio­no się, po­tem ki­wa­no gło­wa­mi: Dok­try­ner, ma­rzy­ciel, a gada tak, jak gdy­by pół wie­ku prze­żył. Rze­czy­wi­ście Wło­dzi­mierz, mimo lat dwu­dzie­stu, miał umysł do­świad­czo­ne­go męża.

Co się z nim da­lej dzia­ło i z całą za­moż­ną ro­dzi­ną W… – w za­wie­ru­sze wy­pad­ków, bę­dąc sam po­rwa­ny wi­rem, nie wie­dzia­łem aż do obec­nej chwi­li.

I tak pa­trzy­li­śmy na sie­bie i czy­ta­li niby w księ­dze prze­by­te ko­le­je ży­cia.

– Za­wsze pod­śmie­wa­łem two­je ak­tor­skie aspi­ra­cje, pa­trząc ja­ke­ście w za­uł­kach i krza­kach tum­skiej góry gry­wa­li wa­sze dra­ma­ta, ale mó­wi­łem so­bie: ot głup­stwo! przyj­dzie czas, że im to wy­wie­trze­je z głów, aż tu w lat kil­ka wy­czy­ta­łem, żeś na­praw­dę ak­to­rem. Chcia­łem na­wet je­chać do War­sza­wy, aby Cię zo­ba­czyć na sce­nie i za­miar ten do­tąd ży­wię… aż tu na raz zja­wiasz mi się, jak Deus ex ma­chi­na.

– Jed­na­kie mie­li­śmy chę­ci, bo mnie tę­sk­no­ta drę­czy­ła lat już tyle, aby od­wie­dzić moje uko­cha­ne stro­ny i do­wie­dzieć się coś o was, o to­bie, aż tu na­raz spo­ty­kam sta­re­go Mar­ci­na, któ­ry mi ta­kich cud­nych rze­czy na­ga­dał.

– No chodź! Pój­dzie­my so­bie pie­cho­tą tych wiorst parę ścież­ka­mi, któ­reś pew­nie za­pa­mię­tał.

– Och i jak.

– Two­ja bry­czusz­ka i ko­ni­ki niech so­bie po­sto­ją w za­jeź­dzie.

I pu­ści­li­śmy się ście­ży­na­mi, omi­ja­ją­ce­mi trakt głów­ny do Gniaz­do­wa.

W mia­rę jak po­su­wa­li­śmy się gę­stym la­sem dziw­ny ude­rzył mnie wi­dok: oto mnó­stwo w ją­cych się ście­żyn i dró­żek wy­dep­ta­nych ludz­ką sto­pą, krzy­żu­ją­cych się w róż­nych kie­run­kach, ale głów­nie zbie­ga­ją­cych się ku dro­ży­nie, któ­rą­śmy prze­by­wa­li.

– I kto tu tędy cho­dzi?

– Moi kli­jen­ci.

– Co za kli­jen­ci?

– Zo­ba­czysz.

Las rzed­nął. Wcho­dzi­li­śmy na pła­sko­wzgó­rze za­ro­słe krze­wa­mi, skąd gdzie­nieg­dzie wy­ła­nia­ły się gru­zy ja­kie­goś bu­dyn­ku spa­lo­ne­go, ja­kiejś cha­ty wdep­ta­nej, zda się w zie­mię; tu znów cią­gnę­ła się dro­ga ze śla­da­mi ro­wów po obu jej stro­nach, a wszyst­ko za­ro­słe krze­wem, tak że le­d­wie śla­du do­pa­trzeć się moż­na, wresz­cie na naj­wyż­szej wy­nio­sło­ści wśród od­wiecz­nych lip bu­dy­nek ob­szer­ny, drew­nia­ny, zczer­nia­ły od sta­ro­ści, z okna­mi za­bi­te­mi de­ska­mi, na któ­rych mech się zie­le­nił, po­ra­sta­ły zio­ła i po­lne kwia­ty.

– To jest Czar­ny dwór! za­wo­ła­łem zdu­mio­ny i mi­mo­wo­li zdją­łem ka­pe­lusz.

– Tak to jest sie­dzi­ba ostat­nie­go kon­fe­de­ra­ta by­łej prze­świet­nej Rze­czy­po­spo­li­tej pol­skiej… A to, wska­zał mi bu­dy­nek, sto­ją­cy opo­dal, sie­dzi­ba Pol­ski, któ­ra się ro­dzi. Pójdź!

Sze­dłem za tym dzi­wa­kiem, oglą­da­jąc się jed­nak cie­ka­wie na Czar­ny dwór, któ­ry mnie nę­cił swą ta­jem­ni­czo­ścią, niby pra­sta­ra le­gen­da. Spo­strzegł to Wło­dzi­mierz.

– Nic tam, tak da­le­ce cie­ka­we­go nie zo­ba­czysz. Ot ru­de­ra! Zresz­tą póź­niej do niej wró­ci­my. Już ci sta­ry Mar­cin opo­wie­dział jej ge­ne­zę. Te­raz zo­ba­czysz, co ja z tego zro­bi­łem.

Dom par­te­ro­wy do­syć ob­szer­ny miał wy­gląd tak zwa­nych „czwo­ra­ków”, ja­kie się po wsiach na­szych bu­du­je dla sług dwor­skich. W środ­ku ob­szer­na sień, a z każ­dej stro­ny po dwie duże izby.

w pierw­szej uj­rza­łem parą tkac­kich warsz­ta­tów, w dru­giej była sto­lar­nia. Na­prze­ciw­ko w trze­ciej izbie warsz­tat ślu­sar­ski i ko­min z du­żym oka­pem, na nim suty ogień i pie­czą­ca się gęś, któ­rą spo­rzą­dza­ła pod­sta­rza­ła ko­bie­ci­na. Czwar­ta izba sta­no­wi­ła miesz­ka­nie dzie­dzi­ca.

– Sia­daj. Nim moja Jó­ze­fo­wa poda nam obiad, za­pal pa­pie­ro­sa i bę­dzie­my ga­wę­dzi­li.

Roz­glą­dam się po izbie.

Na ścia­nach pół­ki, a na nich umiesz­czo­ne wy­ro­by: zam­ki, za­wia­sy, śru­by. Na in­nej znów sztu­ki płót­na, gdzie­in­dziej sto­lar­skie wy­ro­by, ry­mar­stwo, jako: za­przę­gi, sio­dła, ka­pe­lu­sze sło­mia­ne, wy­ro­by garn­car­skie, niby ja­kiś sklep, za­opa­trzo­ny w przy­bo­ry do do­mo­we­go użyt­ku. W ką­cie ob­szer­na sza­fa z książ­ka­mi, skrom­ne łóż­ko, po­kry­te ki­lim­kiem. Na środ­ku stół i parą krze­seł.

– Czy han­dlu­jesz temi przed­mio­ta­mi? – py­tam.

– Roz­ma­icie. To są pra­ce mo­ich są­sia­dów, wło­ścian oko­licz­nych, któ­rych uczę rze­miosł. Wy­ro­by ich płó­cien sły­ną na całą oko­li­cą. Ślu­sar­ka może ry­wa­li­zo­wać z naj­pierw­sze­mi w kra­ju. Sio­dlar­stwo, ry­mar­stwo, wy­ro­by ze sło­my, z drze­wa wy­sy­ła­my na wy­sta­wy.

– I ty tego wszyst­kie­go ich na­uczy­łeś?

– Z po­cząt­ku bra­łem maj­strów z za Drwę­cy, u któ­rych się sam uczy­łem.

– Jak zwy­kle u nas.

– Tak było od za­ra­nia wie­ków i bę­dzie da – lej, do­pó­ki ich nie wy­prze­dzi­my, a da Bóg, że nasz lud, któ­ry ma tyle za­so­bów, do­ko­na tego. Jed­nak to, co tu wi­dzisz, to tyl­ko po­lo­wa mej pra­cy, dru­gą sta­no­wią szko­ły, któ­rem po­za­kła­dał w po­bli­skich wio­skach. To była naj­trud­niej­sza pra­ca, bo trze­ba było dzia­łać skry­cie przed ar­gu­so­we­mi śle­pia­mi mo­skiew­skich „die­ja­tie­li”. Tum się zwi­jał i zwi­jam, jak wąż, Chy­tro­ścią, prze­kup­stwem, sztucz­ka­mi ro­bię swo­je.

– Te­raz cię ro­zu­miem.

– Wi­dzisz ten zroz­pa­czo­ny kon­fe­de­rat, któ­ry spo­glą­da na to ze swe­go Czar­ne­go dwo­ru, bło­go­sła­wi mo­jej pra­cy. On zwąt­pił w na­ro­dzi­ny no­wej Pol­ski, a ja sta­ram się ją bu­do­wać- „Z lu­dem dla ludu”, to moje ha­sło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: