Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarodziejka z Florencji - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
23 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Czarodziejka z Florencji - ebook

Na dwór mogolskiego cesarza Akbara w Sikri przybywa złotowłosy cudzoziemiec, Mogor dell’Amore. Przywozi list od angielskiej królowej Elżbiety, a także – i przede wszystkim – nieprawdopodobną opowieść, która zaczyna absorbować cesarza i staje się obsesją całego miasta. Czy jest prawdziwa? Czy jej bohaterka, zaginiona księżniczka Qara Köz, istniała naprawdę, i kim jest człowiek nazywający siebie Mogołem Miłości? A jeśli zmyśla, czy zapłaci za swe kłamstwa najwyższą cenę?

Czarodziejka z Florencji to rozsnuta między Wschodem i Zachodem, Starym i Nowym Światem historia kobiety, która w męskim świecie za wszelką cenę pragnie kierować własnym losem. Jej postać łączy dwa pozornie całkowicie obce sobie miasta – Sikri Mogołów i renesansową Florencję. Te dwa światy, tak od siebie odległe, odbijają się jeden w drugim jak w zwierciadle, bezbronne wobec czarów kobiet i zaskakująco podobne.

Rushdie zabiera czytelnika do czasów, zanim na zawsze oddzielono świat rzeczywisty od nierzeczywistego, zanim zapomniano o magii i czarodziejskich mocach czarodziejek. Jak zwykle u tego autora losy postaci historycznych – między innymi Niccola Machiavellego, perskiego szacha Isma’ila czy książąt z rodu Medyceuszy – splatają się z losami wymyślonych postaci, a fakty mieszają się z baśniami. Powstała powieść, której czarowi nie sposób się oprzeć.

Czarodziejka z Florencji to hymn dla twórczej i destrukcyjnej potęgi kobiecego piękna”.

„Observer”

Salman Rushdie urodził się w 1947 roku w Indiach. Od czternastego roku życia mieszkał w Wielkiej Brytanii, potem także w Stanach Zjednoczonych. Jest absolwentem Cambridge.

Zadebiutował w 1974 roku powieścią Grimus. Międzynarodową sławę przyniosły mu dopiero opublikowane w 1981 roku Dzieci północy, które zdobyły nagrodę Bookera, a następnie w roku 1993 Bookera Bookerów i w roku 2008 Best of the Booker. W 1988 roku ukazały się Szatańskie wersety – jego najsłynniejsza powieść.

Rushdie jest laureatem wielu nagród literackich. W 2006 roku odwiedził Polskę. Królowa Elżbieta II nadała mu w 2007 roku szlachectwo.

Spośród utworów Rushdiego REBIS wydał następujące powieści: Grimus, Dzieci północy, Ostatnie westchnienie Maura, Wstyd, Ziemia pod jej stopami, Furia, Śalimar klaun oraz zbiór opowiadań Wschód, Zachód.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7818-988-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1
W blednącym świetle dnia rozmigotane jezioro

W blednącym świetle dnia rozmigotane jezioro u stóp miasta-pałacu wyglądało jak morze płynnego złota. Podróżny nadjeżdżający tu o zachodzie słońca – ten podróżny, nadjeżdżający tędy, teraz, tą drogą nad jeziorem – mógł sobie wyobrazić, że zbliża się do tronu monarchy tak bajecznie bogatego, że zezwolił on na przelanie części swych bogactw do olbrzymiego wgłębienia w ziemi, ażeby olśnić i zachwycić przyjezdnych. I mimo całkiem pokaźnych rozmiarów jezioro złota musiało być jedynie kroplą pobraną z morza większej fortuny – wyobraźnia podróżnego nie była w stanie objąć ogromu tego oceanu-matki! Na skraju złocistej wody nie widać było wszak strażników; czyżby władca był tak szczodry, że pozwalał poddanym, a może nawet nieznajomym przybyszom takim jak sam podróżny, bez żadnych przeszkód wybierać z jeziora jego płynne skarby? Zaiste byłby to książę pośród mężów, istny Prezbiter Jan, którego zaginione królestwo z legend i pieśni kryło niezliczone cuda. Być może (snuł domysły podróżny) za murami miasta bije źródło wiecznej młodości – może nawet gdzieś w pobliżu znajdują się legendarne wrota do raju na ziemi? Zaraz jednak słońce zaszło za horyzont, złoto skryło się pod taflą wody i przepadło. Do powrotu dziennego światła będą go strzec syreny i węże. Tymczasem sama woda miała pozostać jedynym dostępnym skarbem, darem, który spragniony podróżny przyjął z wdzięcznością.

Przybysz jechał dwukółką zaprzężoną w wołu, zamiast jednak spoczywać na szorstkich poduchach, stał niczym bóg, niefrasobliwie przytrzymując się jedną ręką szczebla drewnianej ramy powozu. Dwukółką nie jechało się gładko, rzucało nią i trzęsło w rytm kopyt zwierzęcia, narażona była także na kaprysy drogi. Stojąc, można było z łatwością wypaść i skręcić sobie kark. Podróżny stał jednak, sprawiał przy tym wrażenie beztroskiego i ukontentowanego. Woźnica już dawno przestał do niego krzyczeć, początkowo biorąc cudzoziemca za głupca – skoro chciał się zabić na drodze, proszę bardzo, nikt w tym kraju nie będzie po nim płakał! Szybko jednak pogarda woźnicy, chcąc nie chcąc, ustąpiła miejsca podziwowi. Człek ten może i rzeczywiście był niemądry, można się nawet posunąć do stwierdzenia, że miał nazbyt ładną twarz głupca i, jak na głupca przystało, nosił dziwaczne szaty – płaszcz z kolorowych skórzanych rombów w taki upał! – lecz jego równowaga była nienaganna, imponująca. Wół powoli sunął do przodu, koła wozu wpadały na wyboje i kamienie, stojący mężczyzna prawie się jednak nie chwiał i udawało mu się przy tym zachować dystynkcję. Dystyngowany głupiec, pomyślał woźnica, a może wcale nie głupiec. Może ktoś, z kim należy się liczyć. Jeśli miał jakąś wadę, była nią ostentacja, staranie, żeby być nie tylko sobą, lecz także kreacją siebie, i – pomyślał woźnica – tutaj po trosze wszyscy są tacy, może więc ten obcokrajowiec nie jest w końcu taki obcy. Kiedy pasażer wspomniał, że chce mu się pić, woźnica podreptał na skraj jeziora i przyniósł podróżnemu wodę w naczyniu z wydrążonej i polakierowanej tykwy, a potem podał mu ją zupełnie tak, jakby przybysz był wielkim panem, któremu należy usługiwać.

– Stoisz sobie jak jakaś ważna persona, a ja skaczę wokół ciebie na każde skinienie – burknął z kwaśną miną woźnica. – Nie wiem, dlaczego tak dobrze cię traktuję. Kto dał ci prawo komenderowania mną? Coś ty właściwie za jeden? Nie, szlachetnie urodzony na pewno nie jesteś, bobyś nie podróżował tym wozem. A jednak zadzierasz nosa. Pewnie niezłe z ciebie ziółko.

Ten drugi pił łapczywie z tykwy. Woda spływała mu z kącików ust, a krople zawisły na ogolonym podbródku jak płynny zarost. W końcu oddał pustą tykwę, westchnął z zadowoleniem i starł krople z brody.

– Co ze mnie za jeden? – zapytał, jak gdyby zwracał się sam do siebie, lecz językiem woźnicy. – Wiozę tajemnicę, ot co... tajemnicę przeznaczoną tylko dla uszu cesarza.

Woźnica uspokoił się: ma jednak do czynienia z głupcem. Nie ma potrzeby traktować go z szacunkiem.

– A zachowaj tę swoją tajemnicę – rzekł. – Tajemnice są dla dzieci i szpiegów.

Nieznajomy wysiadł z wozu przed karawanserajem, gdzie kończą się i zaczynają wszystkie podróże. Był zadziwiająco wysoki i miał ze sobą torbę podróżną.

– I dla czarnoksiężników – powiedział woźnicy wozu zaprzężonego w wołu. – Dla kochanków też. I dla królów.

W karawanseraju panował wielki ruch i gwar. Oporządzano zwierzęta: konie, wielbłądy, woły, osły, kozy, podczas gdy inne, nieoswajalne stworzenia biegały samopas: wrzaskliwe małpy, bezpańskie psy. Skrzeczące papugi eksplodowały jak zielone fajerwerki na niebie. Kowale wykonywali swoją robotę, stolarze też, a przy stoiskach z każdej strony wielkiego placu mężczyźni planowali podróże, uzupełniali zapasy żywności, świec, oleju, mydła i lin. Kulisi w turbanach, czerwonych koszulach i dhoti biegali niezmordowanie w tę i z powrotem, dźwigając na głowach tobołki o nieprawdopodobnych rozmiarach i ciężarze. Ogólnie rzecz biorąc, odbywało się wielkie załadowywanie i wyładowywanie towarów. Można było tutaj zdobyć tani nocleg – w łóżkach ze sznurów rozpiętych między drewnianymi ramami, przykrytych szorstkimi materacami z końskiego włosia, ustawionych w wojskowych rzędach na dachach parterowych budynków wokół olbrzymiego dziedzińca karawanseraju, w łóżkach, gdzie można było leżeć, patrząc w niebo, i wyobrażać sobie, że jest się świętym. Dalej na zachód szemrały obozowiska wojsk cesarza, które niedawno wróciły do kraju z wojen. Armii nie wolno było wkroczyć do pałacowej strefy, musiała zostać tutaj, u stóp królewskiego wzgórza. Z bezczynną armią, po dopiero co stoczonych bojach, należało się obchodzić ostrożnie. Przybysz pomyślał o dawnym Rzymie. Cesarz nie ufał żołnierzom, nie licząc gwardii pretoriańskiej. Podróżny wiedział, że właśnie kwestię zaufania będzie musiał rozwiązać w sposób przekonujący. W przeciwnym razie szybko zginie.

Nieopodal karawanseraju drogę do bramy pałacu wytyczała wieża nabijana słoniowymi kłami. Wszystkie słonie należały do cesarza i poprzez naszpikowanie wieży ich kłami demonstrował on swoją potęgę. Strzeżcie się! – wołała wieża. Wkraczacie na teren Władcy Słoni, posiadającego tak liczną gromadę gruboskórców, że może poświęcić kły tysiąca tych zwierząt po to tylko, żeby mnie udekorować. W owym pokazie siły podróżny dostrzegł tę samą ostentację, która płonęła na jego licu niczym ogień albo znak diabła; lecz twórca wieży zamienił w siłę cechę, którą u podróżnego często postrzegano jako słabość. Czy tylko moc usprawiedliwia ekstrawertyczną osobowość? – pytał siebie podróżny i nie potrafił sobie odpowiedzieć, żywił wszak nadzieję, że uroda może być kolejnym takim usprawiedliwieniem, był bowiem bez wątpienia piękny i wiedział, że jego uroda ma swoją moc.

Za wieżą kłów stała wielka studnia, a nad nią kłębiła się niesłychanie misterna maszyneria wodociągowa, która służyła pałacowi o wielu kopułach na wzgórzu. Bez wody jesteśmy niczym, pomyślał podróżny. Nawet cesarz bez dostępu do wody zamieni się w proch. Woda jest prawdziwą monarchinią, a my wszyscy – jej niewolnikami. Kiedyś w rodzinnej Florencji poznał człowieka, który potrafił sprawić, że woda zniknie. Ów sztukmistrz napełniał dzban po same brzegi, wypowiadał cicho magiczne zaklęcie, przewracał dzban do góry nogami, a wtedy zamiast płynu wydobywał się z niego materiał, strumień kolorowych jedwabnych chust. To była oczywiście sztuczka i nim dzień dobiegł końca, podróżny posiadł jej sekret, po czym ukrył go pośród własnych tajemnic. Znał ich wiele, ale tylko jedna godna była władcy.

Droga do murów miasta wiodła stromo pod górę i kiedy wznosił się razem z nią, uświadomił sobie rozmiary miejsca, do którego przybył. Oto rozciągało się przed nim jedno z wielkich miast świata, większe, jak mu się zdawało, niż Florencja, Wenecja czy Rzym, większe niż każde inne miasto, które podróżny dotąd widział. Raz odwiedził Londyn; ale i on był mniejszą metropolią niż ta. W miarę jak mroczyło się światło, miasto zdawało się rozrastać. Poza murami tłoczyły się ciasno zabudowane osiedla, muezzini nawoływali z minaretów, w oddali zaś dostrzegał światła wielkich majątków ziemskich. W półmroku rozbłysły płomienie niczym ostrzeżenia. Z czarnej misy nieba nadeszły w odpowiedzi ognie gwiazd. Jak gdyby ziemia i niebiosa były szykującymi się do boju armiami, pomyślał. Jak gdyby ich obozy cichły w nocy i czekały na rozpoczęcie walk za dnia. I w tych wszystkich labiryntach ulic i w tych wszystkich domostwach możnych nie było nikogo, kto znałby jego imię, nikogo, kto byłby skłonny uwierzyć w historię, którą miał do opowiedzenia. A jednak musiał ją opowiedzieć. Przemierzył świat, żeby tak się stało – i tak się stanie.

Stawiał długie kroki i ściągał wiele zaciekawionych spojrzeń z uwagi na swój wzrost, a także złociste włosy – długie i, trzeba przyznać, brudne, spływające na ramiona niczym złota woda z jeziora. Ścieżka pięła się coraz wyżej, minęła wieżę kłów i doprowadziła go do kamiennej bramy, na której stały naprzeciw siebie dwa płaskorzeźbione słonie. Zza tej bramy, która była otwarta, dolatywały odgłosy ludzi – bawili się, posilali, gasili pragnienie, leniuchowali. Przy bramie Hatjapul pełnili straż żołnierze, stali jednak w postawie rozluźnionej. Prawdziwe przeszkody miał dopiero przed sobą. Ta część miasta była ogólnie dostępna, poświęcona spotkaniom, zakupom i przyjemnościom. Ludzie w pośpiechu mijali przybysza, gnani przez głód i pragnienie. Po obu stronach brukowanej ulicy między bramą zewnętrzną i wewnętrzną widział gospody, knajpy, stragany z jedzeniem i wszelkiego rodzaju ulicznych przekupniów. Tutaj odbywało się wieczne kupowanie, tutaj było się kupowanym. Tkaniny, narzędzia, świecidełka, broń, rum. Główny targ znajdował się za mniejszą, południową bramą. Mieszkańcy miasta tam się zaopatrywali, a tego miejsca unikali, zostawiając je nieświadomym przybyszom, niezorientowanym w prawdziwych cenach towarów. Był to targ oszustów, targ złodziei, hałaśliwy, drogi i nikczemny. Ale zmęczeni podróżni, którzy nie znali planu miasta, zresztą nie mieli ochoty wlec się wzdłuż zewnętrznych murów do większego, uczciwszego bazaru, nie mieli wyjścia, musieli się dogadać z handlarzami przy słoniowej bramie. Ich potrzeby były naglące i proste.

Żywe kurczaki, rozwrzeszczane ze strachu, powieszone do góry nogami, trzepoczące skrzydłami, ze związanymi nóżkami, czekał koniec w garnku. Dla wegetarian były inne, cichsze potrawy: warzywa nie hałasowały. Czy głosy, które przybysz słyszał niesione wiatrem, zawodzące, kokietujące, wabiące, śmiejące się z niewidocznych mężczyzn, były głosami kobiet? Czy to zapach kobiet wyczuwał w wieczornej bryzie? I tak było już za późno, żeby teraz szukać cesarza. Cudzoziemiec miał w kieszeni pieniądze i odbył długą podróż okrężną drogą. Tak właśnie postępował: zmierzał do celu nie wprost, ale zbaczał ze szlaku, robił objazdy. Odkąd jego statek przybił do Suratu, przez Barhanpur, Handię, Sirondź, Narwar, Gwalior i Dholpur dotarł do Agry, a z Agry tutaj, do nowej stolicy. Teraz marzył tylko o najwygodniejszym łóżku, jakie mu się uda zdobyć, i o kobiecie, najlepiej bez zarostu, i wreszcie o odrobinie zapomnienia, ucieczce od samego siebie, czego nie znajdzie się w ramionach kobiety, a jedynie w dobrym, mocnym trunku.

Później, kiedy już zaspokoił swe pragnienia, spał w wonnym burdelu, gromko chrapiąc obok cierpiącej na bezsenność prostytutki, i śnił. Potrafił śnić w siedmiu językach: włoskim, hiszpańskim, arabskim, perskim, rosyjskim, angielskim i portugalskim. Języki przyswajał sobie z łatwością, z jaką inni marynarze łapali choroby: języki były jego rzeżączką, syfilisem, szkorbutem, febrą i dżumą. Gdy tylko zasypiał, połowa świata rozgadywała się w jego głowie, snując niesamowite opowieści o dalekich wojażach. W tym na wpół odkrytym świecie każdy dzień przynosił wieści o nowych czarach. Wizjonerskiej, odkrywczej poezji tamtejszej codzienności nie zniweczyła jeszcze ciasna proza faktów. Sam był gawędziarzem, a z domu wywabiły go niezwykłe historie, zwłaszcza jedna, historia, która mogła mu przynieść fortunę albo kosztować go życie.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: