Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czas wojny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Wrzesień 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,33

Czas wojny - ebook

Czas wojny to porywająca powieść osnuta wokół dziejów biblijnego króla Dawida i jego żołnierzy. Autor wiernie przedstawia historię wojen żydowskich, lecz ukazuje ją w zupełnie niestandardowy i zaskakujący sposób. Dzięki temu wzbudza ona wielkie zainteresowanie także u współczesnego czytelnika. Ta fascynująca opowieść ukazuje bez żadnych upiększeń krwawą walkę na śmierć i życie, wprowadza w trudy obozowego życia oraz twardą, męską przyjaźń.
Bohaterscy wojownicy Dawida wsławili się nie tylko heroicznymi, wręcz szaleńczymi czynami, stając w obronie tego, co słuszne, lecz także swą bezgraniczną lojalnością, trwając przy swym dowódcy, nawet za cenę życia. Nakreślony przez Autora, z wielkim rozmachem, obraz życia Dawida ukazuje nam, że w istocie było ono nieustanną walką w takiej czy innej formie.  Choć wizerunek grającego na cytrze i pilnującego owiec pasterza mocno tkwi w naszej świadomości, to prawdziwy charakter króla Dawida można poznać dopiero śledząc lata jego wojennych zmagań. Nie jest to postać bez skazy. Przecież nie kto inny, lecz on sam podstępnie wysłał na śmierć swego najlepszego żołnierza tylko po to, by zatuszować romans, jaki miał z jego żoną.
Barwny, współczesny język, plastyczne opisy scen walki, pełnowymiarowe postaci – wszystko to sprawia, że powieść trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, tak, iż nie można się od niej oderwać.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7829-090-2
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­dzięko­wa­nia

PRZED­SIĘWZIĘCIE tego ro­dza­ju nig­dy nie jest dziełem in­dy­wi­du­alym. Wszel­kie war­tościo­we rze­czy, ja­kie można zna­leźć na stro­ni­cach tej książki, są zasługą wy­mie­nio­nych niżej osób.

Pragnę po­dziękować ka­drze na­uko­wej Bap­ty­stycz­ne­go Se­mi­na­rium Teo­lo­gicz­ne­go Li­ber­ty za wska­za­nie mi źródeł po­moc­nych w za­cho­wa­niu wier­ności hi­sto­rycz­nej i kul­tu­ro­wej, Tod­do­wi Hil­lar­do­wi, mo­je­mu mi­strzo­wi w pi­sar­skim fa­chu, Nic­ko­wi Ewin­go­wi, Mike’owi Alt­stie­lo­wi i Jes­se­mu Ewin­go­wi za przy­czy­nie­nie się w ogrom­nej mie­rze do po­wsta­nia tej idei, Bry­ano­wi Yoscie z Yost De­sign Gro­up, ge­niu­szo­wi twórcze­mu, który two­rzy naszą stronę in­ter­ne­tową, Joh­no­wi Cob­bo­wi za wspa­niałe ilu­stra­cje, Da­vi­do­wi Wal­ke­ro­wi, Jer­ry’emu Smi­tho­wi i człon­kom wspólno­ty Ala­mo City Chri­stian Fel­low­ship, którzy są wy­ra­zi­stym przykładem serc na wzór króla Da­wi­da, pułkow­ni­ko­wi (w sta­nie spo­czyn­ku) Ja­me­so­wi O’Ne­alo­wi za nie­zwy­kle przej­mujące wta­jem­ni­cze­nie mnie w to, co dzie­je się w umyśle żołnie­rza w ogniu wal­ki, moim ro­dzi­com i sio­strom za oka­zaną mi pełnię wia­ry i ufności bez żad­nych po­wodów, tak jak to tyl­ko naj­bliżsi po­tra­fią uczy­nić, Ire­ne Gra­ham za im­po­nujący przykład tego, co to zna­czy być sługą, Jane Wal­ker za nie­ustanną go­to­wość do poświęca­nia długich go­dzin na oma­wia­nie oso­by króla Da­wi­da, Ju­lie Mec­ca, której próby do­strzeżenia w tej opo­wieści cze­goś war­tościo­we­go trud­no do­praw­dy prze­ce­nić, Ji­mo­wi Mil­le­ro­wi, mo­je­mu re­dak­to­ro­wi w wy­daw­nic­twie Tate Pu­bli­shing, który „do­znał” wi­zji tego przed­sięwzięcia i który odtąd nie szczędził ani kon­struk­tyw­nej kry­ty­ki, ani en­tu­zja­stycz­nych słów zachęty.

Oraz mo­jej żonie Cas­san­drze za jej niezłomną wiarę i na­iw­ny opty­mizm, dzięki którym nie pod­da­wałem się na­wet w trud­nych chwi­lach.Słowo do Czy­tel­ni­ka

PRÓBOM pi­sa­nia be­le­try­sty­ki opar­tej na Bi­blii za­wsze po­win­na to­wa­rzy­szyć pew­na oba­wa. Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, gdy po raz pierw­szy przy­szedł mi do głowy taki po­mysł, za­marłem ze stra­chu. Pi­sarz tworzący po­wieść żyje w nie­ustan­nej pa­ra­noi, żeby się nie po­my­lić, nie prze­ina­czyć faktów, a jeśli jesz­cze na do­da­tek pla­nu­je ułożyć opo­wieść osa­dzoną w re­aliach Księgi, która w jego prze­ko­na­niu za­wie­ra odpo­wiedzi na wszyst­kie naj­ważniej­sze py­ta­nia życio­we, cze­ka go za­iste kar­kołomne za­da­nie.

Dwu­dzie­sty trze­ci roz­dział Dru­giej Księgi Sa­mu­ela to za­ska­kujący ustęp Pi­sma Świętego. Nie tchnie on być może po­krze­piającym ciepłem niektórych listów Pawłowych, nie po­da­je też zgrab­nie ujętych reguł chrześcijańskie­go życia cieszących się ta­kim wzięciem w dzi­siej­szych księgar­niach. A mimo to za­wie­ra ma­te­riał za­ska­kująco ożyw­czy w ze­sta­wie­niu z ugrzecz­nioną, za­me­ry­ka­ni­zo­waną po­sta­cią wia­ry chrześcijańskiej.

Roz­dział ten opo­wia­da o Bo­ha­te­rach z wojsk króla Da­wi­da, z których większość wy­mie­nio­no tyl­ko w tym jed­nym miej­scu Bi­blii. Lecz ich czy­ny były tak he­ro­icz­ne i oszałamiające, a słabości ich dowódcy tak ja­skra­we, że na­wet te gołe fak­ty po­bu­dzają wy­obraźnię. Wraz z gro­nem naj­bliższych przy­ja­ciół ma­rzy­liśmy kie­dyś o tym, żeby ktoś nakręcił film albo na­pi­sał książkę o tych lu­dziach – co przeżywa­li, na ile zna­li Boga, jak wyglądało ich obo­zo­we życie pod wodzą za­pra­wio­ne­go w bo­jach przywódcy, ja­kim był król Da­wid. Ta książka jest wy­ni­kiem tych ma­rzeń.

Z bie­giem lat uświa­do­miłem so­bie, że pragnąłbym po­dzie­lić się z in­ny­mi swoją fa­scy­nacją tymi praw­dzi­wy­mi opo­wieścia­mi o od­wa­dze i męstwie. Czułem też po­trzebę, aby po­ka­zać – zwłasz­cza mężczy­znom – że Bi­blia to nie­ko­niecz­nie wy­ide­ali­zo­wa­ny ob­raz Je­zu­sa głaszczącego ja­gnięta. Bi­blia jest su­ro­wa, uczci­wa i bez­kom­pro­mi­so­wa. Trak­tu­je samą sie­bie bar­dzo poważnie. Wy­nie­sio­ne ze szkółki nie­dziel­nej czy z lek­cji re­li­gii wy­obrażenia Da­wi­da jako chłopca o słod­kiej twa­rzycz­ce, który strze­la z pro­cy do bro­da­te­go wo­jow­ni­ka, sta­no­wią je­dy­nie część całego ob­razu. Za mo­ich czasów rzad­ko kie­dy wspo­mi­nało się o tym, że chwilę później Da­wid odciął Go­lia­to­wi głowę. Pi­smo Święte nig­dy nie glo­ry­fi­ku­je woj­ny, ale też nie uda­je, że ona nie ist­nie­je. Uczci­we spoj­rze­nie na Bi­blię skłania do wnio­sku, że Bóg nie za­mie­rzał kryć przed nami boleśnie okrut­nych czynów, do ja­kich zdol­ni są lu­dzie. Słusznie postąpimy, jeśli nie będzie­my przy­kra­wać Słowa Bożego do na­szych wy­obrażeń na Jego te­mat, lecz będzie­my Je ana­li­zo­wać włącznie ze wszyst­ki­mi po­nu­ry­mi szczegółami, które po­ma­gają ogarnąć skalę upad­ku człowie­ka i jego roz­pacz­liwą po­trzebę od­ku­pie­nia. Wo­jow­ni­cy Da­wi­da chętnie go­dzi­li się wy­ko­ny­wać tę „czarną ro­botę”, którą dzi­siej­si lu­dzie tak często za­nie­dbują: sta­wa­nie w obro­nie tego, co słuszne, ujarz­mia­nie własnej skłonności do gwałtu i lo­jal­ność do końca, na­wet za cenę życia. Być może ci bo­ha­te­ro­wie nie byli ta­ki­mi du­cho­wy­mi gi­gan­ta­mi, jak Mojżesz czy apo­stoł Paweł, lecz prze­cież Bi­blia nie szczędzi po­chwał dla ich od­wa­gi i chwa­leb­nych czynów.

Życie Da­wi­da było nie­ustanną walką w ta­kiej czy in­nej for­mie. Choć jego wi­ze­ru­nek jako grającego na cy­trze i pil­nującego owiec moc­no tkwi w na­szej świa­do­mości i zo­stał uwzględnio­ny również w tej książce, to jed­nak w moim prze­ko­na­niu jego praw­dzi­wy cha­rak­ter ujaw­nił się właśnie pod­czas tych wo­jen­nych lat. Po­zna­je­my wówczas zarówno jego do­bre stro­ny (de­spe­rac­kie trwa­nie wo­bec miażdżącej prze­wa­gi wro­ga w na­dziei na Boży ra­tu­nek), jak i złe (wysłanie na śmierć swe­go naj­lep­sze­go żołnie­rza w celu za­tu­szo­wa­nia cu­dzołóstwa z jego żoną).

Ta po­wieść to plon wie­lo­go­dzin­nych badań, kon­sul­ta­cji z eks­per­ta­mi oraz owoc pra­gnie­nia za­cho­wa­nia jak naj­większej zgod­ności z rze­czy­wi­stością. Do­sto­so­wałem sposób mówie­nia po­szczególnych po­sta­ci do ucha dzi­siej­sze­go czy­tel­ni­ka. Długie opi­sy, zwłasz­cza he­braj­skich tra­dy­cji i zwy­czajów, skra­całem bądź w ogóle po­mi­jałem, nie z bra­ku sza­cun­ku dla he­braj­skie­go dzie­dzic­twa kul­tu­ro­we­go, lecz aby za­cho­wać wart­ki tok ak­cji. Według mo­jej naj­lep­szej wie­dzy żaden ele­ment tej po­wieści nie jest sprzecz­ny z Bi­blią, po­nie­waż jed­nak nie je­stem eks­per­tem w dzie­dzi­nie sta­rożyt­nej an­tro­po­lo­gii he­braj­skiej, muszę pro­sić spo­strze­gaw­czych czy­tel­ników o wy­ba­cze­nie ewen­tu­al­nych błędów.

Ter­mi­no­lo­gia woj­sko­wa za­brzmi zna­jo­mo w uszach wie­lu dzi­siej­szych żołnie­rzy. Po­nie­waż na­sza wie­dza o sta­rożyt­nych od­po­wied­ni­kach ta­kich określeń jak „od­dział sztur­mo­wy” czy „pułk” jest skąpa, a jed­no­cześnie wie­my, że określe­nia­mi o ta­kim zna­cze­niu się posługi­wa­no, za­sto­so­wałem ter­mi­ny współcze­sne, które są zro­zu­miałe.

Po­sta­ci są fik­cyj­ne, jed­nak stwo­rzo­ne z za­cho­wa­niem sza­cun­ku dla kon­tek­stu. In­ter­pre­ta­cji ich myśli i mo­tywów działania do­ko­nałem sa­mo­dziel­nie. Pi­smo Święte sta­no­wiło filtr, przez który prze­pusz­czałem każdą próbę snu­cia opo­wieści. Jeśli co­kol­wiek kłóci się ze Słowem, nie było to prze­ze mnie za­mie­rzo­ne, i jeśli występują ja­kieś roz­bieżności, jest to wyłącznie moja wina.

Inną kwe­stią wy­ma­gającą wyjaśnie­nia jest chro­no­lo­gia. W tekście bi­blij­nym brak jest wyraźnych sta­rań o za­cho­wa­nie ścisłego porządku i następstwa w cza­sie. Pierw­szorzędne zna­cze­nie ma za­zwy­czaj teo­lo­gicz­ny sens wy­da­rzeń opi­sy­wa­nych przez au­to­ra księgi. Próby usta­le­nia cza­su roz­gry­wa­nia po­szczególnych bi­tew wy­ma­gały ode mnie mo­zol­nej pra­cy i muszę wy­znać, że nie­jed­no­krot­nie tra­ciłem cier­pli­wość, kie­dy co rusz tra­fiałem na sprzecz­ne opi­nie zna­ko­mi­tych ba­da­czy. Osta­tecz­nie, w kwe­stii chro­no­lo­gii obrałem sta­no­wi­sko większościo­we, a następnie prze­pro­wa­dziłem „do­mysły stra­te­gicz­ne”, czy­li do­mysły opar­te na próbie sy­mu­la­cji myśle­nia dowódcy woj­sko­we­go, ja­kim był Da­wid. W przy­pad­ku do­strzeżenia ewi­dent­nych różnic między mo­imi wnio­ska­mi a Bi­blią bar­dzo proszę trzy­mać się Bi­blii. Wie­le za­wdzięczam też pra­cy ba­daw­czej Cha­ima He­rzo­ga i Mor­de­cha­ja Gi­cho­na na te­mat sta­rożyt­nej he­braj­skiej tak­ty­ki bi­tewnej.

Za­le­caną li­te­ra­turę uzu­pełniającą dla osób za­in­te­re­so­wa­nych zgłębia­niem usta­leń na­uko­wych, na których opie­ra się ta po­wieść, za­warłem w Anek­sie.

Na ko­niec jed­na uwa­ga: w książce nie bra­ku­je scen prze­mo­cy. Sta­rałem się nią nie epa­to­wać, chciałem jed­nak wier­nie oddać rze­czy­wi­stość sta­rożyt­nej woj­ny. Po­wieść nie jest jed­nak krwaw­sza niż sama Bi­blia, bar­dziej na­to­miast krwa­wa niż większość książek opar­tych na Bi­blii. Po­ru­sza ona również wątki wy­bit­nie dla do­rosłych – o po­ku­sie sek­su­al­nej i pożądli­wości, za­pre­zen­to­wa­ne w sposób po­ka­zujący nisz­czy­ciel­ski po­ten­cjał ta­kich skłonności, co wy­ma­ga od czy­tel­ni­ka od­po­wied­niej doj­rzałości, po­zwa­lającej zro­zu­mieć sens wy­da­rzeń. Pro­siłbym o sta­ran­ne prze­myśle­nie tej kwe­stii przed za­le­ce­niem książki młod­sze­mu czy­tel­ni­ko­wi. Na­szym pra­gnie­niem w Men of War Mi­ni­stries jest, aby czy­tel­ni­kami Cza­su woj­ny byli przede wszyst­kim oj­co­wie i sy­no­wie, lecz w przy­pad­ku młod­szych „wo­jow­ników” po­win­no to nastąpić do­pie­ro w od­po­wied­nim cza­sie.

Jest to pierw­sza z se­rii książek o do­ko­na­niach mi­li­tar­nych króla Da­wi­da za­pre­zen­to­wa­nych z per­spek­ty­wy jego wo­jow­ników. Dziękuję, że po nią sięgnęliście. Mam na­dzieję, że pierw­szym od­ru­chem czy­tel­ni­ka po zakończe­niu jej lek­tu­ry będzie otwo­rze­nie sta­re­go, wysłużone­go eg­zem­pla­rza Bi­blii i spoj­rze­nie na nią świeżym okiem i z no­wym za­chwy­tem.

Bo każdy but pie­sze­go żołnie­rza,

każdy płaszcz zbro­czo­ny krwią

pójdą na spa­le­nie, na pastwę ognia.

Księga Iza­ja­sza 9,4 (BT)Pro­log

MŁODY człowiek pa­trzył w ko­ry­to stru­mie­nia, w zamyśle­niu ob­ser­wując pro­mie­nie słońca mie­niące się w stru­gach lo­do­wa­tej wody. Było na tyle płytko, że wi­dział, jak nurt de­li­kat­nie opływa kamie­nie, mknąc z wio­sen­nych roz­topów na północy i spłukując z do­li­ny reszt­ki zimy.

Je­den z ka­mie­ni był okrągły i nie­duży, i wyglądał ide­al­nie. Wyciągnął go z po­to­ku i wy­tarł do su­cha o kraj tu­ni­ki. Ka­mień był gładki, bez gru­dek i bez uszko­dzeń, do­sko­nałego kształtu, jak­by od za­wsze cze­kał właśnie na nie­go. Te­raz będzie ich już pięć.

Szemrząca woda koiła sto­py po całodzien­nym mar­szu. Kręgosłup ze­sztyw­niał od tobołka, który młodzie­niec dźwigał na ple­cach, a san­dały uwie­rały bar­dziej, niż to zwy­kle bywało po ta­kiej podróży. Po­zwo­lił sto­pom roz­ko­szo­wać się zimną wodą i za­mknął oczy, nasłuchując.

Spa­dek te­re­nu po­zwo­lił mu zna­leźć to ustron­ne miej­sce w sa­mym środ­ku do­li­ny, osłonięte przed czuj­nym wzro­kiem tych za nim i tych przed nim. Będą cze­kać, wie­dział o tym, miał nie­wie­le cza­su. Otwo­rzył oczy i spoj­rzał na skarpę po dru­giej stro­nie stru­mie­nia. Już niedługo – pomyślał. Cze­ka­li. On też.

Muł na dnie stru­mie­nia za­pa­dał się pod jego sto­pa­mi. Prze­szedł na dru­gi brzeg i za­trzy­mał się przed piasz­czystą skarpą. Jesz­cze kil­ka kroków i znaj­dzie się na górze, wi­docz­ny jak na dłoni dla całego mro­wia mężczyzn na wzgórzach oka­lających do­linę. Wypełnia­li jego umysł swą obec­nością, w ich sze­re­gach wy­czu­wał strach i żądzę śmier­ci. Od­dy­chał płytko, jesz­cze raz ćwicząc w myślach ko­or­dy­nację ruchów. Roz­mach, cel. Roz­mach, cel. Tak trzy razy z rzędu i prze­rwać.

W dali do­strzegł swo­ich pięciu bra­ci: jed­ne­go na przed­po­lu, a czte­rech w sze­re­gach woj­ska. Wszy­scy ogrom­ni, ale nie tak jak ten przed nim. Żaden z jego bra­ci nie wy­szedł ra­zem nim, by sta­wić czoła temu ogrom­ne­mu har­cow­ni­ko­wi. Mają ro­dzi­ny, muszą ob­ra­biać pola… A on był dla nich za­wsze jak piąte koło u wozu. Za­wsze przy owcach. Nie poważali go, nie za­uważali w nim nic god­ne­go sza­cun­ku. Był dla nich za­wsze tyl­ko sy­nem ich ojca. Nie przyszłoby im na­wet do głowy, żeby go tu­taj wes­przeć. Zresztą prze­cież nie zna­li Tar­czy.

Dziś zo­baczą.

Trzy­mając kij na ra­mie­niu, zaczął wspi­nać się na piasz­czystą skarpę nad po­to­kiem. Słońce stało dokład­nie nad jego głową, cie­nia pra­wie nie było. Wdra­pując się, mówił coś ci­cho, jak­by roz­ma­wiał z kimś, kto wspi­na się obok. Często mówił na głos w chwi­lach za­grożenia, choć ni­ko­go nie było w po­bliżu, a nie­wie­lu wie­działo o tym, że prze­ma­wia tak od świtu do nocy, bez względu na trud­ności, ja­kie ma aku­rat do po­ko­na­nia. Kto go znał, wie­dział, że mo­dli się do swe­go Boga.

Do­tarł na szczyt skar­py i przed nim znów roz­po­starł się ob­raz pola bi­twy. Błyszczące sze­re­gi zbroi i chorągwi oka­lały gar­dziel do­li­ny. Były ich nie­zli­czo­ne tysiące, odgłosy wrzasków i urągań, przed­tem tłumio­ne przez skarpę nad po­to­kiem, te­raz do­tarły do nie­go z całą siłą.

Ci­sza spra­wiała mu przy­jem­ność – ale nad­szedł już czas. Sku­pił umysł na krzy­kach lu­dzi, którymi gar­dził. Kawałek da­lej, na nie­wiel­kim występie skal­nym, na tle na­gie­go zbo­cza wiodącego do jego woj­ska, stał ów ogrom­ny wo­jow­nik.

Był naj­potężniej­szym człowie­kiem, ja­kie­go który­kol­wiek z nich wi­dział, wyższym na­wet, niż gdy­by dwaj jego po­bra­tym­cy stanęli je­den dru­gie­mu na ra­mio­nach. Miał oszczep tak ogrom­ny, że przy­po­mi­nał ra­czej oścień na woły, a z tyłu swej ciężkiej zbroi przy­pa­sał bułat. Zbroję nosił taką, jak cały jego ród: na­go­le­ni­ce osłaniające nogi, me­ta­lo­wy pan­cerz na pier­si i gru­by hełm z brązu ozdo­bio­ny końskim włosiem na czub­ku. Tors okry­wała kol­czu­ga przy­po­mi­nająca ry­bie łuski, lśniąca w południo­wym słońcu, błyszcząca tak ja­sno, że trze­ba było od­wra­cać wzrok.

Za­snu­te lekką mgłą pole dud­niło od jego szy­derstw mio­ta­nych pod ad­re­sem Boga He­braj­czyków. W spie­ko­cie upal­ne­go dnia syl­wet­ka ol­brzy­ma zda­wała się prze­mie­niać w ja­kie­goś złego du­cha. U jego boku stał gier­mek, również im­po­nującej po­stu­ry, choć nie aż tak mon­stru­al­nych roz­miarów, jak jego pan. Młody człowiek wie­dział, że trze­ba będzie zmie­rzyć się z nimi dwo­ma i z całym ich pogańskim ro­dem. Będzie mu­siał sta­wić czoła im wszyst­kim.

Pogróżki ol­brzy­ma nie prze­sta­wały dud­nić mu w uszach, więc od­wza­jem­nił się własny­mi, choć wie­dział, że będą jak gro­chem o ścianę. Tam­ci nig­dy nie słucha­li. Nie po­zo­stało mu nic in­ne­go, jak zro­bić to, co miał do zro­bienia.

Ol­brzym szcze­rzył zęby w uśmie­chu, przez otwór w przyłbicy wy­le­wała się kędzie­rza­wa bro­da. Po­now­nie, jesz­cze głośniej, wy­krzy­czał swe posępne pogróżki i pod­niósł ramię, by pod­sy­cić en­tu­zjazm w swych sze­re­gach.

Młodzie­niec uśmiechnął się, patrząc na har­cow­ni­ka, który wciąż nie wie­dział, co go cze­ka.

Nie­ba­wem się do­wie.

Młody człowiek rzu­cił na zie­mię swą laskę pa­sterską i wyciągnął procę. Była wy­ko­na­na z dwóch li­nek skręco­nych z ko­ziej sierści, przy­mo­co­wa­nych do skórza­ne­go rze­mie­nia. Gdy bębny wo­jen­ne ar­mii ze­bra­nej po dru­giej stro­nie do­li­ny zaczęły wy­bi­jać za­po­wiedź po­je­dyn­ku, sięgnął do kie­sze­ni ukry­tej na wy­so­kości pasa. Wal­czyć mie­li wo­jow­ni­cy oby­dwu ar­mii, ale obaj królo­wie chcie­li, żeby ich lu­dzie byli go­to­wi do ata­ku w chwi­li, gdy prze­gra wo­jow­nik nie­przy­ja­cie­la. Star­cie dwóch żołnie­rzy miało roz­strzygnąć wy­nik bi­twy, jed­nak w oby­dwu ar­miach ki­piała zbyt wiel­ka wza­jem­na nie­na­wiść. Krew miała polać się stru­mie­nia­mi, nie­za­leżnie od wy­niku po­je­dyn­ku.

Wyciągnął je­den z ka­mie­ni, które zna­lazł w ko­ry­cie po­to­ku, i umieścił go w skórza­nym pa­sku u na­sa­dy pro­cy. Pa­lec wska­zujący jego dłoni po­kry­wały od­ci­ski, których na­ba­wił się, ćwicząc do upadłego, by osiągnąć jak naj­większą biegłość w posługi­wa­niu się tą bro­nią. Nig­dy dotąd go nie za­wiodła. Nie za­wie­dzie i te­raz.

Bębny grały co­raz głośniej. Żołnie­rze prze­ciw­ni­ka śmia­li się, skry­ci za żela­znym orężem. Mie­li wyraźną prze­wagę w lu­dziach i uzbro­je­niu. Młodzie­niec słuchał i ob­ser­wo­wał, jak wrzeszczą i ude­rzają w tar­cze, ziejąc nie­na­wiścią do zgrai słabo wy­ekwi­po­wa­nych He­braj­czyków, kulących się ze stra­chu w do­li­nie. Obcy byli bar­ba­rzyńcami. Wy­czu­wa­li rzeź ni­czym sta­do hien. Pa­trzył na nich gniew­nie, słysząc, jak urągają jego Bogu. W jego ser­cu wzbie­rała wściekłość.

I wte­dy po­czuł ogień.

Naj­pierw zapłonął w pier­siach. W oka­mgnie­niu objął ra­mio­na. W pal­cach wzbie­rała mu ener­gia i zda­wało się, że mięśnie za chwilę wyrwą się z ciała, jeśli nie da jej ujścia. Za­cisnął po­wie­ki, słuchając dud­nie­nia bębnów. Prze­ni­kało ono skórę i czuł, że na­ra­stający w środ­ku żar za chwilę go roz­sa­dzi.

Odgłos ognia ryczącego w uszach przytłumił resztę zmysłów i od tej chwi­li młody człowiek nie czuł już nic, tyl­ko ten żar, który ogar­niał go sil­niej niż kie­dy­kol­wiek dotąd. Pro­ca drżała w jego dłoniach. Bębny hu­czały, żołnie­rze zaczęli ude­rzać mie­cza­mi zgod­nie z ich ryt­mem, pod­niósł się krzyk.

Otwo­rzył oczy i po­przez piekący ból do­strzegł, że ol­brzym sa­dzi ku nie­mu potężnymi su­sa­mi, za każdym z nich po­ko­nując ja­kieś trzy­dzieści łokci, a gier­mek bie­gnie tuż za nim. Młodzie­niec krzyknął, chcąc dać ujście napięciu, lecz ogień w jego cie­le roz­go­rzał tym moc­niej. Na­wet nie wie­dział, kie­dy sam też puścił się bie­giem, skacząc z głazu na głaz i naprężając procę. Ka­mień ide­al­nie wpa­so­wał się w rze­mień. Zakręcił nim młynka.

Roz­mach.

Zwol­nił nie­co.

Cel.

Biegł da­lej i da­lej kręcił procą. Wie­dział, że nie­rozsądnie jest strze­lać w bie­gu, ale nie mógł dłużej tłumić wewnętrzne­go ognia.

Roz­mach…

Kręcił co­raz szyb­ciej.

Cel.

Ol­brzym już nad­bie­gał, nie było cza­su do stra­ce­nia.

Roz­mach – szyb­ciej – cel!

Krzyknął – pe­wien, że ogień za chwilę go stra­wi. Lecz nie – pchał go naprzód po­przez ka­mie­nie i tu­ma­ny pyłu.

Za ostat­nim za­ma­chem puścił lin­ki i ka­mień ze świ­stem prze­szył po­wie­trze. Gdy mknął ku czar­nej syl­wet­ce wo­jow­ni­ka, młody człowiek wy­szep­tał w du­chu: Daj mi swą Tarczę w dniu bi­twy.2

GDY tyl­ko Be­na­ja zna­lazł się w wy­ko­pie, dra­pieżnik runął na nie­go z ciem­ności. Gorący od­dech nie­omal po­zba­wił mężczyznę tchu. Nim zdążył chwy­cić oszczep, uj­rzał błysk złota – lew był już na nim. Wyciągnął szty­let i próbował za­to­pić w boku zwierzęcia, lecz na próżno – ostrze zje­chało po żebrze. Pasz­cza co rusz za­mie­rzała się na jego głowę. Be­na­ja siłą wcisnął pięść w otwar­te szczęki i włożył ją głęboko w gardło, nie chcąc dopuścić, by kły za­to­piły się w jego czasz­ce. Be­stia ryknęła jesz­cze głośniej, orząc pa­zu­ra­mi i nie­omal miażdżąc go swym ciężarem.

Wo­jow­nik wie­dział, że ze­sko­czył w po­bliże oszczepów, a jeśli chciał mieć ja­kieś szan­se na wy­graną, mu­siał do nich do­trzeć. Wbił szty­let aż po rękojeść, lecz znów na­tra­fił na żebro, tym jed­nak ra­zem lew się za­wa­hał. Łapa przy­trzy­mująca pra­we ramię puściła na chwilę i Be­na­ja szyb­ko wbił ostrze w bok mor­dy lwa. Roz­legł się ryk i zwierzę w końcu gwałtow­nie od nie­go od­sko­czyło.

Opadł na ko­la­na, chwy­cił oszczep i oparł się o ścianę dołu. Lew do­ty­kał łapą noża tkwiącego w py­sku. Rana nie była poważna, jed­nak szczęka zwi­sała bezwład­nie.

Widać prze­ciąłem jakiś mięsień…

Be­na­ja sko­czył do przo­du, wiedząc, że zwierzę po­ko­na go, jeśli nie zada mu za­raz śmier­tel­ne­go cio­su. Biegnąc, krzyknął głośno – i na­gle do­strzegł pewną możliwość. Jego oszczep zna­lazł swój cel, wsu­wając się gładko przez twardą skórę w miękkie par­tie ciała. Lew zwinął się w skur­czu, wy­ry­wając włócznię z jego dłoni i chla­piąc mu krwią w oczy. Wo­jow­nik po­spiesz­nie otarł czoło i sięgnął po drzew­ce, żeby nie złamało się w wal­ce. W końcu zdołał schwy­cić je z po­wro­tem, choć śli­zgało mu się w dłoniach, wil­got­ne od po­so­ki. Próbował złapać je moc­niej, lecz krew chlu­stała już po­to­kiem. W twarz buchnął mu odór zgni­li­zny, aż po­czuł mdłości i mu­siał odwrócić głowę. Oszczep nie trzy­mał się rąk. Wtem zo­ba­czył odsłonięte oko i ude­rzył w nie pięścią. Nic. Ude­rzył zno­wu i jesz­cze raz. Zno­wu nic. Oszczep ześliznął się gro­tem w dół, Be­na­ja po­czuł, że od­zy­skał nad nim władzę.

Przekręcił ostrze. Piekł go ze­rwa­ny z czasz­ki strzęp skóry, który za­krył mu oko. Wszędzie była krew. Nie wie­dział, czy­ja.

Ogłuszył go ryk tuż przy uchu. Cuchnący od­dech znów buchnął mu w twarz, lecz tym ra­zem z rosnącą na­dzieją Be­na­ja spo­strzegł, że lew jest nie­co słab­szy. Tuż przed sobą uj­rzał paszczę, szczęki kłapnęły moc­no, gniotąc mu żebra, ale nie prze­ci­nając skóry. Uszko­dzo­ne szty­le­tem mięśnie nie po­zwa­lały lwu za­gryźć na śmierć. Be­na­ja czuł ból nie do wy­trzy­ma­nia, mimo to nie wy­pusz­czał z rąk ugrzęzłego głęboko oszcze­pu, swej je­dy­nej na­dziei.

Zaczął wy­czu­wać, że ciel­sko drży, mimo że ryk nie słabł. Pa­zu­ry wciąż orały mu tu­nikę. Po­cze­kał na mo­ment, gdy be­stia brała od­dech, i le­piej uchwy­cił drzew­ce. Krew nie prze­sta­wała płynąć, przez co trud­no było złapać je moc­niej.

Po­cze­kał na ko­lejną przerwę w cio­sach pa­zurów, pchnął przed sie­bie z całych sił i wto­czył się na zwierzę. Nie zniósłby już ko­lejnego kłapnięcia tych szczęk, mimo że osłabio­nych, oszczep cały czas ucie­kał mu z rąk. Nie za­sta­na­wiając się, wcisnął rękę aż po pachę do gorącej gar­dzie­li. Jakiś kieł wbił mu się w ramię, ale nie przejął się tym, ciesząc się, że kły nie roz­ry­wają mu gardła. Jeśli trze­ba, stra­ci rękę. Lep­sze to, niż stra­cić życie.

Za­pusz­czając ramię do gar­dzie­li lwa, roz­nie­cił w nim na nowo in­stynkt życia. Znów roz­legł się po­mruk, pa­zu­ry zaczęły szar­pać. Be­na­ja ukrył twarz w cuchnącym fu­trze i sku­pił całą siłę na tym, aby wpy­chać oszczep głębiej i nie wyciągać ra­mie­nia. Oczy za­le­wała mu krew, bry­zgając na wszyst­kie stro­ny.

Wie­dział, że to długo nie po­trwa. Albo be­stia od­gry­zie mu rękę, albo oszczep wy­mknie mu się z dłoni. Na krótką chwilę pa­zu­ry prze­stały szar­pać mu boki i moc­niej uchwy­cił drzew­ce.

Pod­nosząc głowę, ze­brał wszyst­kie siły i wy­ko­nał sal­to po­nad głową zwierzęcia, w jed­nej se­kun­dzie wy­su­wając ramię z pasz­czy i wyciągając oszczep. Prze­to­czył się po zie­mi i próbował pod­nieść, po­tknął się jed­nak o jakiś ka­mień i runął jak długi.

Lecz atak nie nastąpił.

Otarł czoło kra­jem tu­ni­ki i za­ta­czając się, pod­szedł do miej­sca, gdzie po­zo­sta­wił leżącą be­stię. Mio­tała się w kółko i roz­ry­wała pa­zu­ra­mi ranę w boku, z której wciąż bu­chała krew. Wyglądała nie­omal tak, jak­by całkiem za­po­mniała o jego obec­ności, szar­piąc usil­nie roz­cięcie we własnym tułowiu.

Uniósł ramię i z mozołem usta­wił drzew­ce oszcze­pu w od­po­wied­niej po­zy­cji, a po­tem cisnął nim z całej siły w złoci­sto-czarną syl­wetkę. Grot szczęknął o kość w przed­niej łapie i oszczep za­wisł luźno na sa­mej skórze. Nie był to śmier­tel­ny cios.

Zla­ny po­tem, bez mała pa­dając z wy­czer­pa­nia, mężczy­zna przy­kucnął za nie­wiel­kim głazem i rozglądał się za czymś twar­dym, cze­go mógłby użyć. Zie­mię po­kryła już cien­ka war­stwa śnie­gu, przy­sy­pując całe dno jamy, które wyglądało te­raz jak okry­te ja­skra­wo­białym wełnia­nym ple­dem.

Dał nura tam, gdzie do­strzegł błysk dru­gie­go oszcze­pu, i stęknął, czując na klat­ce pier­sio­wej ostre ka­mie­nie. Be­stia tym­cza­sem zaczęła szar­pać pa­zu­ra­mi drzew­ce zwi­sające z łapy. Be­na­ja dobył z sie­bie chra­pli­wy okrzyk wo­jen­ny i sko­czył w przód, dzierżąc drugą włócznię, tę, która wcześniej mu się za­po­działa. Runął z nią na grzbiet zwierzęcia, które od chwi­li, gdy wy­rwał się z jego uści­sku, na­wet na nie­go nie spoj­rzało.

Grot zagłębił się w cie­le lwa. Dra­pieżnik zawył, roz­sier­dzo­ny i za­sko­czo­ny, i wciąż zbyt szyb­ki – ude­rzył go w bok twa­rzy, zdzie­rając skórę z czoła. Be­na­ja zo­ba­czył białe gwiaz­dy.

Czuł, że pada na ple­cy, ma­chając ra­mio­na­mi jak dziec­ko.

Znów roz­legł się ryk i znów po­ja­wiła się krew, wszędzie, za­le­wając mu twarz. Sięgnął ręką po garść zie­mi i śnie­gu i wtarł ją w ranę na czo­le, by za­ha­mo­wać krwo­tok. W uszach dud­niło mu od ryku i char­cze­nia. Drzew­ce oszcze­pu waliło głucho po ka­mie­niach, gdy zwierzę zaczęło z tru­dem zmie­rzać w jego stronę. Ciężko po­ra­nio­ne, nie mogło pod­nieść się na czte­ry łapy, więc pełzło, ziejąc nie­na­wiścią.

Be­na­ja, oszołomio­ny, prze­to­czył się da­lej. Nie mógł już wy­krze­sać z sie­bie choćby odro­bi­ny sił. Musi od­su­wać się tak aż do skut­ku, aż be­stia wy­krwa­wi się na śmierć. Czuł się jak ryba mio­tająca się w sie­ci. Kończy­ny nie re­ago­wały na po­le­ce­nia, czołgał się więc w kółko po dnie dołu. Nie mógł zna­leźć ani szty­le­tu, ani pierw­sze­go oszcze­pu i gorączko­wo macał na­około w po­szu­ki­wa­niu ka­mie­ni, kijów, cze­go­kol­wiek, czym można by rzu­cić w lwa, żeby go po­wstrzy­mać.

Po ja­kimś cza­sie, kie­dy już wy­da­wało mu się, że pułapka wypełni się krwią po wręby, ryk zaczął słabnąć, a odgłosy mio­ta­nia się po zie­mi przy­cichły. Mo­zol­nie od­su­wając się jak naj­da­lej od mon­strum, Be­na­ja do­strzegł jesz­cze jedną szansę.

Ostat­kiem sił pod­niósł się i stojąc tak na drżących no­gach, chwy­cił drzew­ce oszcze­pu. Wyśliznęło się z dłoni, ale złapał je moc­niej i po raz ostat­ni we­pchnął jak najgłębiej, aku­rat w chwi­li, gdy lew znów rzu­cił się na nie­go.

Oszczep wszedł w gar­dziel be­stii i pra­wie cały zniknął w środ­ku. Be­na­ja czuł, jak prze­ni­ka do wnętrzności zwierzęcia i wy­cho­dzi z dru­giej stro­ny żeber. Sil­nie przekręcił drzew­ce i puścił je, po czym znów od­sunął się jak naj­da­lej. Lew wal­czył jesz­cze kil­ka chwil, lecz w końcu wy­char­czał obłoczek różowej pary i wydał ostat­nie tchnie­nie.

Głowa Be­nai opadła na skra­wek lodu tuż obok ciel­ska zwierzęcia. Leżał nie­ru­cho­mo, słuchając mroźnego wi­chru, który świ­stał w dole, i cze­kając na przypływ sił. Na pół przy­tom­nie za­sta­na­wiał się, ile stra­cił krwi. Przy­po­mniał so­bie o ra­nach na głowie i na ra­mie­niu i znów wtarł w nie mie­sza­ninę zie­mi i śnie­gu. Ciel­sko lwa pa­ro­wało, czuł jego ciepło.

Leż, nie ru­szaj się…

Od mroźnego po­wie­trza i gorąca ema­nującego z tru­pa po­czuł dziwną sen­ność. Przy­po­mniał so­bie, że to nor­mal­ne uczu­cie, lecz nie mógł so­bie po­zwo­lić na sen. Żołnie­rze za­wsze muszą być w ru­chu, muszą bez prze­rwy czymś się zaj­mo­wać, tak żeby utra­ta krwi nie skłoniła ich do snu. Sen ozna­czałby ko­niec, na­wet jeśli bar­dzo się go pra­gnie.

Usiadł i próbował sku­pić uwagę na zie­mi wokół sie­bie. Z lwa wciąż wypływał różowo­czer­wo­ny płyn, roz­le­wając się po grun­cie. Je­den oszczep tkwił w ciel­sku koło kręgosłupa, dru­gi wy­sta­wał z oko­lic zadu, szty­let ster­czał w pasz­czy. Be­na­ja pomyślał mgliście, że po­wi­nien za­raz coś zjeść, a jeśli ma jeść su­ro­we mięso zwierzęcia, zgod­nie z pra­wem musi wpierw usunąć z nie­go krew. Ale prze­cież od tam­te­go dnia i tak nie kie­ro­wał się pra­wem. Wes­tchnął wy­cieńczo­ny i do­szedł do wnio­sku, że to wy­ma­gałoby zbyt wie­le za­cho­du.

Gdy po­czuł się dość sil­ny na ko­lej­ny ruch, pod­czołgał się do mar­twe­go lwa i uklęknąwszy na jego głowie, zaczął wyciągnąć swoją broń. Szty­let wy­szedł łatwo, lecz nad jed­nym z oszczepów trze­ba było trochę po­pra­co­wać. Po kil­ku próbach wyciągnięcia go uznał, że w jego obec­nym sta­nie le­piej dać za wy­graną i nie trwo­nić ener­gii. Zro­bił nacięcie w skórze lwa na kar­ku i wy­kroił kawałek mięsa. We­pchnąwszy je do ust, przeżuł i połknął. Gdzieś z tyłu głowy po­czuł coś na kształt żalu, ale go zi­gno­ro­wał. Nie czas mar­twić się o pra­wo. Wpierw trze­ba wy­do­stać się z wy­ko­pu.

Spoj­rzał w górę. Na wy­so­kości dwu­dzie­stu łokci, które piętrzyły mu się nad głową, wi­dział wi­rujące płatki śnie­gu. Skacząc za lwem, zna­lazł się głębiej, niż początko­wo sądził. Prze­su­wał wzrok od krawędzi dołu po ścieżce, którą będzie mu­siał się wdra­pać, po­kry­tej te­raz lo­dem i skal­nym ru­mo­wi­skiem. Myśliwi, którzy przed laty przy­go­to­wa­li tę pułapkę, do­brze wywiązali się z za­da­nia, niełatwo było wy­pa­trzeć drogę na po­wierzch­nię. Na nie­wiel­kich występach, których mógłby się uchwy­cić, zbie­rał się już śnieg, robiło się też co­raz zim­niej, a słońce pra­wie zaszło.

Za­schnięta krew w ustach miała mie­dzia­ny po­smak. Splunął. Pod­szedł pod ścianę jaru i zaczął piąć się w górę kawałek po kawałku, co rusz ześli­zgując się i spa­dając. Wspi­nacz­ka szła mo­zol­nie, a mi­nu­ty dłużyły się nie do wy­trzy­ma­nia. W końcu jed­nak wy­gra­mo­lił się na krawędź dołu i padł na ple­cy.

Było już ciem­no, a księżyc scho­wał się za chmu­ra­mi. Śnieg prze­stał padać, lecz wzma­gał się wiatr, dmąc w stronę do­li­ny ko­lejną śnieżycę. Kawałki lodu szczy­pały po­ra­nioną twarz i za­krwa­wio­ne dłonie. Nie był w sta­nie myśleć trzeźwo, wie­dział tyl­ko, że musi się spie­szyć. Nie może tra­cić więcej cza­su.

Za­raz spo­strzegł ścieżkę i zaczął scho­dzić w dół, stąpając uważnie wśród ka­mie­ni. W dole urwi­ska było su­che ko­ry­to rze­ki, pomyślał, że do­pro­wa­dzi go do wsi. Wokół sie­bie wi­dział tyl­ko mo­rze białego pu­chu i czar­ne ob­lo­dzo­ne skały. Czuł, że cierpną mu pal­ce. Po­ty­kał się co kil­ka kroków, jęcząc w głos, gdy ka­le­czyły go ukry­te pod śnie­giem gałęzie i ostre ka­mie­nie.

Wresz­cie uj­rzał przed sobą las, skręcił więc i po­szedł w stronę ko­ry­ta rze­ki. Zważał na każdy krok, po­mi­mo bólu i chłodu z całych sił próbując za­cho­wać trzeźwość myśli. Wie­dział, że w za­mie­ci nie­trud­no zabłądzić pośród drzew.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: