Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czas zabijania - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 maja 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czas zabijania - ebook

Clanton, małym miastem w stanie Missisipi, wstrząsa wiadomość o wielokrotnym zgwałceniu i brutalnym pobiciu dziesięcioletniej Tonyi Hailey. Kilka dni później w gmachu sądu rozlegają się strzały – to ojciec dziewczynki postanawia sam wymierzyć sprawiedliwość i zabija prowadzonych na salę sądową sprawców, raniąc przy tym funkcjonariusza z biura szeryfa.

Jake Brigance – młody adwokat borykający się z problemami małomiasteczkowego prawnika – do którego Carl Lee Hailey zwraca się z prośbą o obronę, wie, że będzie miał trudny orzech do zgryzienia. Jego nowy klient jest bowiem czarnoskóry, a zabici mężczyźni byli biali, i chociaż czasy niewolnictwa są już zamierzchłą przeszłością, to na amerykańskim Południu jego echo wciąż nie ucichło. Jake wie również, że nie może liczyć na wysokie honorarium. Mimo to podejmuje się obrony zdesperowanego ojca. Bo sam ma córkę. Nie wie tylko, że reprezentując Carla Lee przed sądem, może narazić na niebezpieczeństwo swoją rodzinę, ponieważ Ku-Klux-Klan, zawiadomiony przez krewnych zabitych mężczyzn, dostrzega w toczącym się w Clanton procesie szansę na ponowne zaistnienie.

 

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-044-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

Clan­ton, małym mia­stem w sta­nie Mis­si­si­pi, wstrząsa wia­do­mość o wie­lo­krot­nym zgwałce­niu i bru­tal­nym po­bi­ciu dzie­sięcio­let­niej To­nyi Ha­iley. Kil­ka dni później w gma­chu sądu roz­le­gają się strzały – to oj­ciec dziew­czyn­ki po­sta­na­wia sam wy­mie­rzyć spra­wie­dli­wość i za­bi­ja pro­wa­dzo­nych na salę sądową sprawców, raniąc przy tym funk­cjo­na­riu­sza z biu­ra sze­ry­fa.

Jake Bri­gan­ce – młody ad­wo­kat bo­ry­kający się z pro­ble­ma­mi małomia­stecz­ko­we­go praw­ni­ka – do którego Carl Lee Ha­iley zwra­ca się z prośbą o obronę, wie, że będzie miał trud­ny orzech do zgry­zie­nia. Jego klient jest bo­wiem czar­noskóry, a za­bi­ci mężczyźni byli bia­li, i cho­ciaż cza­sy nie­wol­nic­twa są już za­mierzchłą przeszłością, to na ame­ry­kańskim Południu jego echo wciąż nie ucichło. Jake wie również, że nie może li­czyć na wy­so­kie ho­no­ra­rium. Mimo to po­dej­mu­je się obro­ny zde­spe­ro­wa­ne­go ojca. Bo sam ma córkę.

Nie wie tyl­ko, że re­pre­zen­tując Car­la Lee przed sądem, może na­ra­zić na nie­bez­pie­czeństwo swoją ro­dzinę, po­nie­waż Ku-Klux-Klan, za­wia­do­mio­ny przez krew­nych za­bi­tych mężczyzn, do­strze­ga w toczącym się w Clan­ton pro­ce­sie szansę na po­now­ne za­ist­nie­nie.Tego au­to­ra w Wy­daw­nic­twie Al­ba­tros

FIR­MA

KAN­CE­LA­RIA

ZA­KLI­NACZ DESZ­CZU

KRÓL OD­SZKO­DO­WAŃ WIĘZIEN­NY

PRAW­NIK

OSTAT­NI SPRA­WIE­DLI­WY

CA­LI­CO JOE

KO­MO­RA

DA­RUJ­MY SO­BIE TE ŚWIĘTA

UŁASKA­WIE­NIE

RA­PORT PE­LI­KA­NA

NIE­WIN­NY CZŁOWIEK

TRE­NER

APE­LA­CJA

BRAC­TWO

TE­STA­MENT

Jake Bri­gan­ce

CZAS ZA­BI­JA­NIA

CZAS ZAPŁATY

The­odo­re Bo­one

OSKARŻONY

AK­TY­WI­STAOd au­to­ra

Mam skłonność do roz­po­czy­na­nia wie­lu spraw i nie­do­pro­wa­dza­nia ich do końca, więc kie­dy zacząłem pisać tę książkę, moim ce­lem było je­dy­nie jej ukończe­nie. Wy­obrażałem so­bie, jak pew­ne­go dnia wska­zuję schludną stertę za­pi­sa­nych kar­tek w rogu mo­je­go biu­ra i z dumą wyjaśniam klien­tom oraz przy­ja­ciołom, że to po­wieść, którą na­pi­sałem. Oczy­wiście w głębi ser­ca ma­rzyłem, że zo­sta­nie wy­da­na, ale mówiąc szcze­rze, nie przy­po­mi­nam so­bie ta­kich myśli, przy­najm­niej wte­dy, gdy za­czy­nałem pi­sa­nie. Sądziłem, że będzie to moja pierw­sza długa próba w dzie­dzi­nie po­wieści.

Zacząłem na je­sie­ni 1984 roku, trzy lata po ukończe­niu wy­działu pra­wa, kie­dy byłem jesz­cze żółto­dzio­bem. We wcze­snych la­tach mo­jej praw­ni­czej ka­rie­ry spędzałem wie­le go­dzin na sali sądo­wej, ob­ser­wując do­brych praw­ników. Sala roz­praw za­wsze mnie fa­scy­no­wała… i fa­scy­nu­je do dziś. Pod­czas roz­praw lu­dzie dys­ku­tują o spra­wach, o których nie ośmie­li­li­by się bąknąć za pro­giem własne­go domu. Naj­większe dra­ma­ty roz­gry­wają się nie na ekra­nie lub sce­nie te­atral­nej, lecz w nie­zli­czo­nych sa­lach sądo­wych tego kra­ju.

Pew­ne­go dnia byłem świad­kiem dra­stycz­ne­go pro­ce­su. Młoda dziew­czy­na ze­zna­wała prze­ciw­ko mężczyźnie, który bru­tal­nie ją zgwałcił. Bar­dzo boleśnie to przeżyłem, a prze­cież byłem je­dy­nie ob­ser­wa­to­rem. W jed­nej chwi­li dziew­czy­na wy­da­wała się bar­dzo odważna, w dru­giej żałośnie kru­cha. Byłem głęboko po­ru­szo­ny. Nie po­tra­fiłem wy­obra­zić so­bie kosz­ma­ru, przez który przeszła ona i jej ro­dzi­na. Za­sta­na­wiałem się, co bym zro­bił, gdy­by była moją córką. Widząc, jak cier­pi, ze­znając przed ławą przy­sięgłych, chciałem własnoręcznie za­strze­lić gwałci­cie­la. Przez krótką, a jed­no­cześnie nie­kończącą się chwilę chciałem być jej oj­cem. Pragnąłem spra­wie­dli­wości. I do­strzegłem in­te­re­sującą hi­sto­rię.

Do­stałem ob­se­sji na punk­cie oj­cow­skiej ze­msty. Jak ta­kie­go ojca po­trak­to­wałaby ława przy­sięgłych złożona z prze­ciętnych, zwykłych lu­dzi? Na­tu­ral­nie od­czu­wa­li­by pewną dozę współczu­cia, ale czy wy­star­czyłoby jej na unie­win­nie­nie? Po­mysł tej po­wieści na­ro­dził się w ciągu trzech mie­sięcy, kie­dy ta myśl pochłaniała mnie pra­wie bez resz­ty.

Pierw­szy roz­dział na­pi­sałem odręcznie w no­tat­ni­ku i po­pro­siłem Re­nee, moją żonę, aby go prze­czy­tała. Była pod wrażeniem i po­wie­działa, że chciałaby prze­czy­tać roz­dział dru­gi. Mie­siąc później dałem jej dru­gi i trze­ci. Po­wie­działa, że ją wciągnęło. Do­dam, że Re­nee czy­ta pięć lub sześć po­wieści ty­go­dnio­wo – kry­mi­nal­nych, thril­lerów, szpie­gow­skich, wszel­kie­go ro­dza­ju – i nie ma cier­pli­wości do nud­nych hi­sto­rii.

Pi­sa­nie tej książki po­trak­to­wałem jako okazję do roz­wi­ja­nia własne­go hob­by – poświęcałem jej go­dzinę tu, go­dzinę tam, z po­sta­no­wie­niem, aby pisać przy­najm­niej stronę dzien­nie. Nig­dy nie po­rzu­ciłem tego za­mia­ru, choć pamiętam okres czte­rech ty­go­dni, kie­dy nie na­pi­sałem ani słowa. Cza­sa­mi zda­rzyło mi się zmar­no­wać dzień, ale kon­se­kwent­nie, ze ślepą cier­pli­wością podążałem naprzód. Cho­ciaż hi­sto­ria wy­da­wała się wspa­niała, nie byłem pe­wien swo­je­go warsz­ta­tu. Re­nee po­do­bało się to, co na­pi­sałem, więc kon­ty­nu­owałem to zajęcie.

Po roku ze zdu­mie­niem stwier­dziłem, jak szyb­ko za­pi­suję ko­lej­ne kart­ki, i zdałem so­bie sprawę, że książka jest w połowie go­to­wa.

Za­po­mniałem o swo­im pier­wot­nym celu i zacząłem roz­myślać o umo­wach wy­daw­ni­czych, tan­tie­mach oraz uro­jo­nych lun­chach z agen­ta­mi i wy­daw­ca­mi – jed­nym słowem przeżywać dra­ma­ty każdego pi­sa­rza, który jesz­cze nic nie wydał.

Po trzech la­tach od roz­poczęcia pra­cy dałem Re­nee ostat­ni roz­dział i przesłaliśmy tekst do No­we­go Jor­ku. Tytuł ro­bo­czy brzmiał Po­dzwon­ne, co było kiep­skim po­mysłem, więc zo­stał zmie­nio­ny, gdy tyl­ko ręko­pis wylądował na biur­ku mo­je­go no­we­go agen­ta, Jaya Ga­ro­na. Jay prze­czy­tał trzy roz­działy i na­tych­miast przesłał mi umowę pełno­moc­nic­twa. Do­dam, że po­wieść od­rzu­ciło szes­na­stu in­nych agentów i kil­ku­na­stu wy­dawców. Jay ode­brał ręko­pis i po­wiedział, żebym zaczął pisać ko­lejną książkę. Posłuchałem jego rady.

Minął rok i nic się nie stało. W kwiet­niu 1988 roku, kie­dy byłem pochłonięty pi­sa­niem Fir­my, Jay za­dzwo­nił ze wspa­niałą wia­do­mością: moja książka ukaże się dru­kiem. Bill Thomp­son z Wyn­wo­od Press prze­czy­tał ręko­pis i na­tych­miast kupił pra­wa do książki. Pod jego kie­run­kiem do­ko­nałem nie­licz­nych zmian i wymyśliłem nowy tytuł: Czas za­bi­ja­nia. Myślę, że był do szósty lub siódmy tytuł, na który się zde­cy­do­wałem. Przy­znaję – nie je­stem naj­lep­szy w wymyśla­niu tytułów.

W czerw­cu 1989 roku Wyn­wo­od wy­dru­ko­wał pięć tysięcy eg­zem­pla­rzy. Po­wieść sprze­dała się w pro­mie­niu stu pięćdzie­sięciu ki­lo­metrów od domu, ale zo­stała prze­oczo­na przez resztę świa­ta. Nie mie­liśmy umo­wy na wy­da­nie bro­szu­ro­we, nie było też klau­zu­li o pra­wach za­gra­nicz­nych. Z dru­giej stro­ny była to moja pierw­sza po­wieść, a większość de­biu­tanc­kich po­wieści prze­cho­dzi bez echa. Na szczęście za ro­giem cze­kały lep­sze rze­czy.

W roku 1989 ukończyłem Firmę i przesłałem ją Jay­owi. Po­wieść kupił Do­uble­day/Dell, a kie­dy w mar­cu 1991 roku zo­stała wy­da­na w twar­dej opra­wie, w mo­jej pi­sar­skiej ka­rie­rze nastąpił dra­ma­tycz­ny zwrot. Suk­ces Fir­my wzbu­dził nowe za­in­te­re­so­wa­nie Cza­sem za­bi­ja­nia.

W tej książce umieściłem dużo ele­mentów au­to­bio­gra­ficz­nych.

Cho­ciaż już nie prak­ty­kuję pra­wa, przez dzie­sięć lat czy­niłem to w bar­dzo po­dob­ny sposób jak Jake Bri­gan­ce. Za­wsze re­pre­zen­to­wałem lu­dzi, nig­dy ban­ki, fir­my ubez­pie­cze­nio­we lub wiel­kie kor­po­ra­cje. Byłem praw­ni­kiem uli­cy. Jake i ja byliśmy w tym sa­mym wie­ku. W li­ceum grałem na po­zy­cji roz­gry­wającego, choć nie szło mi naj­le­piej. Większość tego, co mówi lub robi, sam po­wie­działbym lub zro­bił w po­dob­nych oko­licz­nościach. Obaj jeździ­my sa­abem. Obaj od­czu­wa­my nie­znośne napięcie, uczest­nicząc w pro­ce­sie, w którym oskarżone­mu gro­zi kara śmier­ci, co próbowałem oddać w mo­jej po­wieści. Obaj nie spa­liśmy z po­wo­du stra­chu o klien­ta i wy­mio­to­wa­liśmy w sądo­wych łazien­kach.

Książka, którą trzy­ma­cie w rękach, jest bli­ska mo­je­mu ser­cu. To moja pierw­sza po­wieść i choć cza­sa­mi wątki się plączą, nie zmie­niłbym w niej ani słowa. Na­wet gdy­bym miał okazję.

Oxford, Mis­si­si­pi

30 stycz­nia 1992Roz­dział 1

Billy Ray Cobb był młod­szym i mniej­szym z dwójki wsioków. W wie­ku dwu­dzie­stu trzech lat miał już na kon­cie trzy­let­nią od­siadkę w więzie­niu sta­no­wym w Parch­man za po­sia­da­nie kra­dzio­nych to­warów z za­mia­rem sprze­daży. Był szczupłym twar­dzie­lem, drob­nym opry­chem, któremu udało się przeżyć więzie­nie i ja­kimś cu­dem utrzy­mać siatkę de­alerską nar­ko­tyków, które opy­lał, a cza­sa­mi dawał w pre­zen­cie czar­nym i strażni­kom, żeby za­pew­ni­li mu ochronę. Po wyjściu na wol­ność nadal pro­spe­ro­wał, a jego drob­ny nar­ko­tykowy in­te­res spra­wił, że awan­so­wał do gro­na naj­bar­dziej wpływo­wych wsioków okręgu Ford. Był przed­siębiorcą pełną gębą, z pra­cow­ni­ka­mi, zo­bo­wiąza­nia­mi, umo­wa­mi i wszyst­kim in­nym oprócz po­datków. W Clan­ton, w okręgu Ford, był ostat­nim gościem w naj­now­szych dzie­jach, który zapłacił gotówką za no­we­go pick-upa. Od­lo­to­we chro­mo­wa­ne fel­gi i opo­ny wyści­go­we do jaz­dy po błocie do­stał w za­mian za przysługę. W tyl­nym oknie wi­siała fla­ga kon­fe­de­ratów, którą Cobb ukradł pi­ja­ne­mu gościo­wi z brac­twa stu­denc­kie­go pod­czas me­czu fut­bo­lo­we­go na Ole Miss, czy­li Uni­wer­sy­te­cie Mis­si­si­pi. Pick-up był naj­cen­niejszą rzeczą, jaką Bil­ly Ray po­sia­dał. Sie­dział te­raz na tyl­nej kla­pie, żłopiąc piwo, po­pa­lając jo­in­ta i patrząc, jak jego kum­pel, Wil­lard, za­ba­wia się z czarną dziew­czynką.

Wil­lard był czte­ry lata star­szy, ale za­cho­wy­wał się, jak­by różnica wy­no­siła kil­ka­naście lat. Można po­wie­dzieć, że ogólnie był nie­szko­dli­wy. Nig­dy nie znaj­do­wał się w poważnych ta­ra­pa­tach, nie miał też poważnej ro­bo­ty. Cza­sem zda­rzyła mu się bójka, za którą prze­sie­dział nockę w aresz­cie, ale nie miał na kon­cie ni­cze­go wyjątko­we­go. Mówił, że jest drwa­lem, ale ból pleców po­wo­do­wał, iż trzy­mał się z dala od lasu. Uszko­dził so­bie kręgosłup, pra­cując na plat­for­mie wiert­ni­czej gdzieś w Za­to­ce Per­skiej, a kon­cern naf­to­wy wypłacił mu przy­zwo­ite od­szko­do­wa­nie, które Wil­lard stra­cił, kie­dy jego była ogo­liła go do czy­sta. Głównym jego zajęciem była do­ryw­cza ro­bo­ta u Bil­ly’ego Raya Cob­ba, który wpraw­dzie nie­wie­le mu płacił, ale za to nie skąpił to­wa­ru. Pierw­szy raz od lat Wil­lard za­wsze mógł mieć to­war, którego sta­le po­trze­bo­wał od cza­su wy­pad­ku z kręgosłupem.

Dziew­czyn­ka miała dzie­sięć lat i była mała jak na swój wiek. Leżała, opie­rając się na łokciach, które umieścili pod tułowiem i związali żółtą ny­lo­nową linką. Nogi spo­czy­wały w gro­te­sko­wym roz­kro­ku, bo pra­wa sto­pa była moc­no przy­wiązana do młode­go dębu, a lewa do zbu­twiałego, po­chy­lo­ne­go słupka sta­re­go ogro­dze­nia. Nar­ciar­ska lin­ka wrzy­nała się w jej nad­garst­ki, a po no­gach spływała krew. Miała za­krwa­wioną i opuch­niętą twarz. Jed­no oko było na­brzmiałe i za­mknięte, dru­gie na wpół otwar­te, więc mogła wi­dzieć dru­giego białasa siedzącego na skrzy­ni. Nie pa­trzyła na fa­ce­ta, który na niej leżał. Tego, który ciężko dy­szał, pocił się i prze­kli­nał. I robił jej krzywdę.

Kie­dy skończył, ude­rzył ją w twarz i za­re­cho­tał. Dru­gi od­po­wie­dział śmie­chem, a później za­nieśli się jesz­cze głośniej i zaczęli tur­lać po tra­wie obok wozu, jak dwaj wa­ria­ci, po­krzy­kując i re­chocząc. Odwróciła głowę i ci­cho zapłakała, tak żeby jej nie usłysze­li. Wcześniej po­bi­li ją za to, że płakała i krzy­czała. Za­gro­zi­li, że za­biją, jeśli się nie za­mknie.

Po chwi­li zmęczy­li się re­cho­tem i wyciągnęli na skrzy­ni. Wil­lard wy­tarł się ko­szulą małej czar­nul­ki, nasączoną krwią i po­tem. Cobb podał mu zim­ne piwo z chłod­ziar­ki i bąknął coś o wil­got­nym po­wie­trzu. Później pa­trzy­li, jak mała szlo­cha, wy­dając dziw­ne, ci­che dźwięki, aby w końcu za­milknąć. Pusz­ka Cob­ba była w połowie pu­sta, a napój prze­stał być chłodny. Cisnął nią w dziew­czynkę. Pusz­ka ude­rzyła ją w brzuch, try­skając białą pianą, a później po­to­czyła się na zie­mię obok in­nych, po­chodzących z tej sa­mej chłod­ziar­ki. Wyciągali ko­lej­ne z dwóch sześcio­paków, wy­pi­ja­li do połowy, a później rzu­ca­li nimi w nią i re­cho­ta­li. Wil­lard miał pro­blem z tra­fie­niem w cel, za to Cob­bo­wi całkiem nieźle szło. Nie należeli do tych, co to mar­nują piwo, ale cięższe pusz­ki le­piej leżały w dłoni, a poza tym miło było pa­trzeć, jak pia­na się roz­pry­sku­je.

Ciepłe piwo mie­szało się z ciemną krwią i spływało po twa­rzy i szyi dziew­czyn­ki, tworząc kałużę za głową. Prze­stała się po­ru­szać.

Wil­lard spy­tał Cob­ba, czy­je­go zda­niem mała nie żyje. Cobb otwo­rzył ko­lej­ne piwo i wyjaśnił, że nie jest mar­twa, bo czar­ne­go nie da się zabić ko­pa­niem, bi­ciem i gwałce­niem. Żeby załatwić czar­nu­cha, trze­ba użyć znacz­nie bar­dziej ra­dy­kal­nych środków, na przykład noża, splu­wy lub sznu­ra. Cho­ciaż nig­dy nie zabił Mu­rzy­na, po­znał w pu­dle paru czar­nych i wie­dział o nich wszyst­ko. Zwy­kle za­bi­ja­li jed­ni dru­gich, używając ja­kie­goś ro­dza­ju bro­ni. Ci, których je­dy­nie po­bi­to i zgwałcono, nig­dy nie umie­ra­li. Niektórzy bia­li, których po­bi­to i zgwałcono, od­winęli kitę, ale nie czar­ni. Ich głowy były znacz­nie tward­sze. Wil­lard spra­wiał wrażenie usa­tys­fak­cjo­no­wa­ne­go od­po­wie­dzią.

Później Wil­lard spy­tał, co Cobb ma za­miar zro­bić z dziew­czynką, sko­ro już z nią skończy­li. Cobb pociągnął jo­in­ta, popił pi­wem i od­parł, że on jesz­cze nie skończył. Zakołysał się na skrzy­ni i powlókł w kie­run­ku małej po­la­ny, gdzie ją przy­wiązali. Zaklął i krzyknął na nią, żeby się obu­dziła, a później chlusnął jej zim­nym pi­wem w twarz, śmiejąc się jak osza­lały.

Pa­trzyła na nie­go, gdy ob­cho­dził drze­wo, żeby zna­leźć się z pra­wej stro­ny, a później utkwiła w nim wzrok, gdy zaczął się gapić między jej nogi. Kie­dy spuścił por­t­ki, odwróciła się w lewo i za­mknęła oczy. Chciał jej po­now­nie zro­bić krzywdę.

Spoj­rzała między drze­wa i do­strzegła jakiś ruch – mężczyznę, który biegł jak osza­lały przez krza­ki i zarośla. Swo­je­go tatę. Krzy­czał i dawał jej zna­ki, i pędził co sił na ra­tu­nek. Krzyknęła w jego stronę, a wte­dy zniknął w zaroślach. A ona stra­ciła przy­tom­ność.

• • •

Kie­dy się obu­dziła, je­den leżał pod pick-upem, a dru­gi obok drze­wa. Spa­li. Jej ręce i nogi były odrętwiałe. Krew, piwo i mocz zmie­szały się z zie­mią pod tułowiem, tworząc kle­istą maź, która przy­twier­dzała jej drob­ne ciało do zie­mi i trzesz­czała, kie­dy dziew­czyn­ka się po­ru­szyła. Pomyślała o uciecz­ce, ale mimo naj­większych wysiłków zdołała się prze­sunąć za­le­d­wie kil­ka cen­ty­metrów w pra­wo. Przy­wiązali jej sto­py tak wy­so­ko, że poślad­ki le­d­wie do­ty­kały zie­mi. Nogi i ręce były tak zdrętwiałe, że nie chciały jej słuchać.

Spoj­rzała w kie­run­ku drzew w po­szu­ki­wa­niu taty i ci­cho go zawołała. Od­cze­kała chwilę, a później znów za­padła w sen.

Kie­dy po­now­nie się obu­dziła, tam­ci już wsta­li i krążyli wokół. Wy­so­ki pod­szedł do niej na chwiej­nych no­gach z małym nożem. Chwy­cił jej prawą kostkę i zaczął z furią piłować linkę, aż puściła. Gdy uwol­nił jej prawą nogę, sku­liła się w po­zy­cji płodu, od­wra­cając ple­ca­mi.

Cobb za­rzu­cił kawał lin­ki na ko­nar, a później zro­bił pętlę i zawiązał węzeł. Następnie chwy­cił dziew­czynkę i założył jej pętlę na szyję. Kie­dy skończył, ru­szył na dru­gi ko­niec po­la­ny i usiadł na pace pick-upa, gdzie Wil­lard po­pa­lał ko­lej­ne­go jo­in­ta i uśmie­chał się na myśl o tym, co Cobb ma za­miar zro­bić. Ten złowro­go szarpnął linę, unosząc drob­ne na­gie ciało nad zie­mię na tyle, by głowa zna­lazła się tuż pod ko­narem. Dziew­czyn­ka krztu­siła się i kasz­lała, więc miłosier­nie po­lu­zo­wał linę, aby dać jej kil­ka mi­nut wy­tchnie­nia. Później przy­wiązał linę do zde­rza­ka i otwo­rzył ko­lej­ne piwo.

Sie­dzie­li z Wil­lar­dem na pace, pijąc, paląc i gapiąc się na małą. Spędzi­li nad je­zio­rem większą część dnia, bo Cobb miał tam przy­ja­cie­la, a przy­ja­ciel łódkę i kil­ka za­przy­jaźnio­nych dziew­czyn, które miały być łatwe, ale oka­zały się nie­do­ty­kal­skie. Cho­ciaż Cobb nie żałował prochów i piwa, wred­ne la­ski nie chciały się od­wdzięczyć. Sfru­stro­wa­ni, od­je­cha­li znad je­zio­ra. Sunęli przed sie­bie, gdy szczęśli­wym tra­fem na­pa­to­czyła się ta mała. Szła żwi­rową drogą z torbą za­kupów, kie­dy Wil­lard tra­fił ją w tył głowy puszką piwa.

– Na­prawdę chcesz to zro­bić? – spy­tał Wil­lard, spoglądając na nie­go szkli­sty­mi, na­biegłymi krwią ocza­mi.

Cobb się za­wa­hał.

– Nie. Po­zwolę, żebyś sam to zro­bił. To był twój po­mysł.

Wil­lard pociągnął jo­in­ta, splunął i po­wie­dział:

– To nie był mój po­mysł. To ty je­steś spe­cem od za­bi­ja­nia czar­nuchów. Sam to zrób.

Cobb odwiązał linkę od zde­rza­ka i pociągnął. Lina ode­rwała korę od gałęzi, roz­rzu­cając drob­ne kawałki wiązu wokół dziew­czyn­ki, która ob­ser­wo­wała ich bacz­nym wzro­kiem. Za­kasz­lała.

Na­gle usłyszała coś, co przy­po­mi­nało war­kot sa­mo­cho­du z ze­psu­tym tłumi­kiem. Tam­ci odwrócili się nie­spo­koj­nie, spoglądając na żwi­rową drogę od­chodzącą od po­bli­skiej au­to­stra­dy. Zaczęli prze­kli­nać i gorączko­wo bie­gać w kółko. Je­den z nich pod­niósł klapę, a dru­gi ru­szył w stronę dziew­czyn­ki. Po­tknął się i wylądował nie­opo­dal. Prze­kli­na­li je­den dru­giego, zdej­mując jej pętlę z szyi, wlokąc do pick-upa i rzu­cając na pakę. Cobb zdzie­lił ją w twarz i za­gro­ził, że za­bi­je, jeśli nie będzie ci­cho. Po­wie­dział, że od­wie­zie ją do domu, jeśli nie będzie się ru­szała i zro­bi, co jej każe. W prze­ciw­nym ra­zie ją załatwią. Później za­trzasnęli drzwi i ru­szyli szyb­ko żwi­rową drogą. Pomyślała, że je­dzie do domu, i ze­mdlała.

Cobb i Wil­lard po­ma­cha­li w kie­run­ku fi­re­bir­da z ze­psu­tym tłumi­kiem, mi­jając go na wąskiej bi­tej dro­dze. Wil­lard obej­rzał się za sie­bie, żeby spraw­dzić, czy czar­nul­ka leży nie­ru­cho­mo. Cobb skręcił na szosę i przy­spie­szył.

– Co te­raz? – spy­tał ner­wo­wo Wil­lard.

– Nie wiem – od­rzekł nie­spo­koj­nie Cobb. – Mu­si­my się po­spie­szyć, bo mi za­krwa­wi cały sa­mochód. Po­patrz, wszyst­ko upaćkała.

Wil­lard pomyślał chwilę, do­pi­jając puszkę.

– Zrzućmy ją z mo­stu – za­pro­po­no­wał z dumą.

– Do­bry po­mysł. Cho­ler­nie do­bry. – Cobb rap­tow­nie za­ha­mo­wał. – Daj mi piwo – po­le­cił Wil­lar­do­wi, który wywlókł się z ka­bi­ny i po­szedł na tył po dwie pusz­ki.

– Na­wet chłod­ziarkę za­krwa­wiła – oznaj­mił, kie­dy ru­szy­li z pi­skiem opon.

• • •

Gwen Ha­iley czuła, że stało się coś złego. Posłałaby po za­ku­py jed­ne­go z trzech chłopców, ale do­sta­li szla­ban od ojca. Za karę mu­sie­li wy­ry­wać chwa­sty w ogro­dzie. To­nya już wcześniej cho­dziła do skle­pu, który znaj­do­wał się za­le­d­wie półtora ki­lo­me­tra od domu, i udo­wod­niła, że można na niej po­le­gać. Po dwóch go­dzi­nach Gwen posłała synów, żeby po­szu­ka­li młod­szej sio­stry. Pomyśleli, że pew­nie poszła do domu Po­un­dersów, żeby się po­ba­wić z ich dzie­cia­ka­mi, lub zapuściła się jesz­cze da­lej, by od­wie­dzić swoją naj­lepszą przy­ja­ciółkę, Bes­sie Pier­son.

Skle­pi­karz pan Ba­tes po­wie­dział, że była u nie­go, ale wyszła przed go­dziną. Ja­rvis, śred­ni brat, zna­lazł przy dro­dze torbę z za­ku­pa­mi.

Gwen za­dzwo­niła do męża do pa­pier­ni, a później za­pa­ko­wała Car­la Lee ju­nio­ra do sa­mo­cho­du i zaczęła krążyć szu­tro­wy­mi dro­ga­mi wokół skle­pu. Do­tar­li do osa­dy sta­rych drew­nia­nych bud na plan­ta­cji Gra­ha­ma, żeby spraw­dzić, czy małej nie ma u ciot­ki. Później za­trzy­ma­li się w skle­pie Broad­way, półtora ki­lo­me­tra od spożyw­cze­go Gra­ha­ma, ale grup­ka czar­nych po­wie­działa, że nie wi­dzie­li jej w po­bliżu. Spraw­dzi­li żwi­ro­we i bite dro­gi w pro­mie­niu pięciu ki­lo­metrów od domu.

• • •

Cobb nie mógł zna­leźć mo­stu, na którym nie sie­dzie­li­by czar­ni z wędka­mi. Do każdego, do którego się zbliżyli, przy­kle­jo­nych było czte­rech lub pięciu czar­nych w sze­ro­kich słomko­wych ka­pe­lu­szach, z dużymi trzci­no­wy­mi wędzi­ska­mi w rękach. Pod każdym sie­działa na wia­drach grup­ka in­nych w iden­tycz­nych słomko­wych ka­pe­lu­szach i z trzci­no­wy­mi wędka­mi. Tkwi­li tak nie­ru­cho­mo, od cza­su do cza­su zaciągając przynętę lub roz­gnia­tając ko­ma­ra na kar­ku.

Zaczęło go ogar­niać prze­rażenie. Naćpany Wil­lard całko­wi­cie odpłynął i nie było z nie­go naj­mniej­sze­go pożytku. Cobb zo­stał sam i mu­siał się po­zbyć dziew­czy­ny w taki sposób, żeby nie mogła po­wie­dzieć ni­ko­mu, co się stało. Wil­lard po­chra­py­wał, a Cobb gnał jak osza­lały żwi­ro­wy­mi wiej­ski­mi dro­ga­mi w po­szu­ki­wa­niu mo­stu lub urwi­ska nad rzeką, gdzie mógłby przy­stanąć i zrzu­cić ciało tak, żeby nie zo­ba­czyło go pół tu­zi­na czar­nych w słomko­wych ka­pe­lu­szach. Spoj­rzał w lu­ster­ko i za­uważył, że dziew­czyn­ka próbuje się pod­nieść. Za­ha­mo­wał moc­no, więc upadła na pakę obok tyl­ne­go okna. Wil­lard odbił się ry­ko­sze­tem od de­ski roz­dziel­czej i osunął na podłogę, nie prze­stając chra­pać. Cobb rzu­cił prze­kleństwo pod ad­re­sem oboj­ga.

Błotni­ste je­zio­ro Cha­tul­la było dużym, płyt­kim sztucz­nym zbior­ni­kiem. Tamę ciągnącą się na długości półtora ki­lo­me­tra po­ra­stała tra­wa. Akwen znaj­do­wał się na południo­wo-za­chod­nim krańcu okręgu Ford, kil­ko­ma hek­ta­ra­mi wkra­czając na te­ren okręgu Van Bu­ren. Na wiosnę Cha­tul­la było naj­większym zbior­ni­kiem wod­nym w Mis­si­si­pi, ale późnym la­tem, gdy deszcz prze­sta­wał padać, a słońce za­czy­nało pod­grze­wać, woda gwałtow­nie pa­ro­wała. Moc­ny nie­gdyś brzeg obniżał się i cofał, zbliżając do prze­ciw­ległych krańców i tworząc płytki zbior­nik z czer­wo­nobrązową wodą. Z różnych stron za­si­lały go nie­zli­czo­ne stru­mie­nie, za­to­ki i mo­kradła. Kil­ka dopływów było wy­star­czająco dużych, aby zasłużyć na mia­no rze­ki. Ist­nie­nie wspo­mnia­nych dopływów po­wo­do­wało, że w re­jo­nie je­zio­ra znaj­do­wało się duża licz­ba mostów.

Żółty pick-up mknął tymi mo­sta­mi w po­szu­ki­wa­niu miej­sca na­dającego się do zrzu­ce­nia ładun­ku, ja­kim była nie­chcia­na pasażerka. Cobb był zroz­pa­czo­ny. Wie­dział o jesz­cze jed­nym moście, wąskiej drew­nia­nej kon­struk­cji roz­piętej po­nad stru­mie­niem Fog­gy. Kie­dy pod­je­chał bliżej i uj­rzał czar­nuchów z trzci­no­wy­mi wędka­mi, zje­chał na po­bo­cze i za­trzy­mał wóz. Opuścił po­krywę, wyciągnął dziew­czynkę i wrzu­cił ją do małego wąwozu porośniętego ku­dzu.

• • •

Carl Lee Ha­iley nie spie­szył się do domu. Gwen de­ner­wo­wała się z byle po­wo­du. Kil­ka razy dzwo­niła do pa­pier­ni, bo oba­wiała się, że jed­no z dzie­ci zo­stało po­rwa­ne. Odbił kartę i jak zwy­kle do­tarł do domu w ciągu trzy­dzie­stu mi­nut. Za­nie­po­koił się do­pie­ro na wi­dok ra­dio­wo­zu za­par­ko­wa­ne­go obok we­ran­dy. Inne sa­mo­cho­dy należące do członków ro­dzi­ny Gwen stały cha­otycz­nie wzdłuż długie­go pod­jaz­du i na podwórku. Wśród nich był je­den wóz, którego nie roz­po­znał.

Gdzie jest To­nya i chłopcy?

Kie­dy otwo­rzył drzwi, usłyszał, że Gwen płacze. W małym sa­lo­nie z pra­wej stro­ny spo­strzegł tłumek po­chy­lo­ny nad kruchą po­sta­cią leżącą na ka­na­pie. Dziec­ko było przy­kry­te mo­kry­mi ręczni­ka­mi, oto­czo­ne przez szlo­chających krew­nych. Kie­dy ru­szył w kie­run­ku ka­na­py, płacz ustał. Tłum się rozstąpił. Obok dziew­czyn­ki zo­stała tyl­ko Gwen. De­li­kat­nie gładziła ją po głowie. Uklęknął obok ka­na­py i do­tknął ra­mie­nia dziec­ka. Przemówił do swo­jej córecz­ki, a ona próbowała się uśmiechnąć. Jej twarz przy­po­mi­nała krwawą miazgę, po­kry­ta si­nia­ka­mi i ra­na­mi. Oczy były spuch­nięte i za­krwa­wio­ne. Po­czuł łzy w oczach, kie­dy spoj­rzał na jej drob­ne ciało owi­nięte ręczni­ka­mi i krwa­wiące z łokci oraz czoła.

Carl Lee spy­tał Gwen, co się stało. Zaczęła dy­go­tać i jęczeć, więc brat mu­siał od­pro­wa­dzić ją do kuch­ni. Carl Lee wstał, odwrócił się do ze­bra­nych i po­pro­sił, żeby ktoś mu po­wie­dział.

Ci­sza.

Za­py­tał trze­ci raz. Funk­cjo­na­riusz z biu­ra sze­ry­fa, Wil­lie Ha­stings, je­den z ku­zynów Gwen, pod­szedł do nie­go i po­wie­dział, że lu­dzie łowiący ryby nad stru­mie­niem Fog­gy zna­leźli Tonyę na środ­ku dro­gi. Po­wie­działa, jak się na­zy­wa jej oj­ciec, więc za­nieśli ją do domu.

Ha­stings za­milkł i wbił wzrok w podłogę.

– Co się stało, Wil­lie?! – krzyknął Carl Lee, spoglądając na nie­go gniew­nym wzro­kiem.

Ha­stings mówił po­wo­li, od­wra­cając wzrok w kie­run­ku okna. Powtórzył to, co To­nya po­wie­działa mat­ce o białych mężczy­znach i pick-upie. O sznu­rze i drze­wach, i o tym, jak ją skrzyw­dzi­li. Prze­rwał, słysząc sy­gnał ka­ret­ki.

Lu­dzie ci­cho wy­szli na zewnątrz i stanęli na we­ran­dzie, patrząc, jak ra­tow­ni­cy wyj­mują no­sze i idą w stronę domu.

Stanęli na podwórku, kie­dy otwo­rzyły się drzwi i Carl Lee wy­szedł z córką na rękach. Szep­tał do niej ci­cho, a ogrom­ne łzy kapały mu z bro­dy. Ru­szył na tył ka­ret­ki i wsiadł do środ­ka. Ra­tow­ni­cy za­mknęli drzwi i ostrożnie wyjęli dziec­ko z jego rąk.Roz­dział 2

Ozzie Walls był je­dy­nym czar­noskórym sze­ry­fem w sta­nie Mis­si­si­pi. W naj­now­szej hi­sto­rii zna­lazłoby się paru in­nych, ale obec­nie Walls nie miał kon­ku­ren­cji. Był bar­dzo dum­ny z tego fak­tu, bo bia­li sta­no­wi­li sie­dem­dzie­siąt czte­ry pro­cent miesz­kańców okręgu Ford, a inni czar­noskórzy sze­ry­fo­wie po­cho­dzi­li z okręgów, w których miesz­kało znacz­nie więcej czar­nych. Przed okre­sem re­kon­struk­cji nie wy­bra­no żad­ne­go czar­noskórego sze­ry­fa w białym okręgu Mis­si­si­pi.

Walls wy­cho­wał się w okręgu Ford i był spo­krew­nio­ny z większością czar­nych oraz pa­ro­ma białymi. Po de­se­gre­ga­cji, która miała miej­sce pod ko­niec lat sześćdzie­siątych XX wie­ku, należał do pierw­sze­go mie­sza­ne­go rocz­ni­ka ab­sol­wentów Clan­ton High Scho­ol. Chciał grać w fut­bol na po­bli­skim uni­wer­sy­te­cie Ole Miss, ale mie­li już dwóch czar­nych. Za­miast tego wstąpił do drużyny uni­wer­sy­te­tu Al­corn Sta­te i grał w Rams na po­zy­cji obrońcy, dopóki kon­tu­zja ko­la­na nie spra­wiła, że wrócił do Clan­ton. Bra­ko­wało mu fut­bolu, ale cie­szył się, że wy­bra­li go na sta­no­wi­sko sze­ry­fa, bo do­stał więcej głosów białych niż jego bia­li ry­wa­le. Białe dzie­cia­ki go uwiel­biały, bo był bo­ha­te­rem, gwiazdą fut­bolu, która występowała w te­le­wi­zji, a jego fo­to­gra­fie za­miesz­cza­no w ga­ze­tach. Ich ro­dzi­ce sza­no­wa­li Oz­zie­go i głoso­wa­li na nie­go, bo był twar­dym gliną, który tak samo trak­to­wał czar­nych i białych chu­li­ganów. Bia­li funk­cjo­na­riu­sze po­pie­ra­li go, bo od kie­dy zo­stał sze­ry­fem, De­par­ta­ment Spra­wie­dli­wości nie wty­kał nosa w spra­wy okręgu Ford. Czar­ni wiel­bi­li go, bo był ich Oz­ziem, ich człowie­kiem.

Odpuścił so­bie ko­lację i cze­kał w biu­rze obok aresz­tu na powrót Ha­sting­sa, żeby wysłuchać ra­por­tu o sy­tu­acji w domu Ha­ileya. Miał już po­dej­rza­ne­go. Bil­ly Ray Cobb był stałym by­wal­cem w biu­rze sze­ry­fa. Oz­zie wie­dział, że gość han­dlu­je nar­ko­ty­ka­mi, ale nie po­tra­fił go przyłapać. Wie­dział również, że fa­cet to kawał dra­nia.

Dys­po­zy­tor we­zwał lu­dzi z biu­ra sze­ry­fa. Kie­dy się za­mel­do­wa­li, Oz­zie kazał im usta­lić miej­sce po­by­tu Bil­ly’ego Raya Cob­ba, ale go nie za­trzy­my­wać. Było ich w su­mie dwu­na­stu – dzie­więciu białych i trzech czar­nych. Roz­je­cha­li się po okręgu w po­szu­ki­wa­niu od­pi­co­wa­ne­go żółtego pick-upa mar­ki Ford z flagą kon­fe­de­ra­cji w tyl­nym oknie.

Kie­dy zja­wił się Ha­stings, sze­ryf za­brał go ze sobą do okręgo­we­go szpi­ta­la. Ha­stings jak zwy­kle pro­wa­dził, a Oz­zie wy­da­wał po­le­ce­nia przez ra­dio. W po­cze­kal­ni na dru­gim piętrze zna­leźli cały klan Ha­ileyów. Ciot­ki, wu­jo­wie, dziad­ko­wie, przy­ja­cie­le i nie­zna­jo­mi ze­bra­li się w małej sal­ce. Niektórzy cze­ka­li w wąskim ko­ry­ta­rzu. Słychać było szep­ty i ci­che popłaki­wa­nie. To­nya była ope­ro­wa­na.

Carl Lee sie­dział na ta­niej pla­sti­ko­wej ko­zet­ce w ciem­nym rogu. Obok przy­cupnęła Gwen i chłopcy. Mężczy­zna gapił się w podłogę i za­cho­wy­wał tak, jak­by nie do­strze­gał tłumu. Gwen oparła głowę na jego ra­mie­niu i ci­cho chli­pała. Chłopcy sie­dzie­li sztyw­no z rękami złożony­mi na ko­la­nach, co jakiś czas po­pa­trując na ojca, jak­by cze­ka­li na słowo otu­chy.

Oz­zie przedarł się przez ciżbę, w mil­cze­niu wy­mie­niając uści­ski dłoni, po­kle­pując lu­dzi po ple­cach i szepcząc, że do­pad­nie sprawców. Uklęknął przed Car­lem Lee i Gwen.

– Jak ona się czu­je? – za­py­tał.

Carl Lee nie za­uważył jego obec­ności. Gwen głośniej za­szlo­chała, a chłopcy pociągnęli no­sem i otar­li łzy. Po­kle­pał Gwen po ko­la­nie i wstał. Je­den z jej bra­ci wy­pro­wa­dził jego i Ha­sting­sa na ko­ry­tarz, z dala od ro­dzi­ny. Podał Oz­zie­mu rękę i po­dziękował za przyjście.

– Jak ona się czu­je? – powtórzył Oz­zie.

– Kiep­sko. Ope­rują ją. Pew­nie trochę to po­trwa. Ma połama­ne kości i poważne wstrząśnie­nie mózgu. Moc­no ją po­tur­bo­wa­li. Na szyi ma ślady opa­rzeń od sznu­ra, jak­by próbo­wa­li ją po­wie­sić.

– Zo­stała zgwałcona? – spy­tał, choć znał od­po­wiedź.

– Taak. Po­wie­działa ma­mie, że gwałcili ją na zmianę. Bar­dzo ją skrzyw­dzi­li, Oz­zie. Le­ka­rze to po­twier­dzi­li.

– Jak się czują Carl Lee i Gwen?

– Fa­tal­nie. Są zdru­zgo­ta­ni. Myślę, że przeżyli szok. Carl Lee nie ode­zwał się ani słowem od cza­su, kie­dy przy­je­chał do szpi­ta­la.

Oz­zie za­pew­nił go, że znajdą sprawców. Że nie zaj­mie to dużo cza­su, a kie­dy już ich do­padną, za­mkną w ja­kimś bez­piecz­nym miej­scu. Brat za­su­ge­ro­wał, że po­wi­nien umieścić dra­ni w in­nym więzie­niu dla ich własne­go bez­pie­czeństwa.

• • •

Pięć ki­lo­metrów za Clan­ton Oz­zie wska­zał żwi­rową drogę.

– Skręć tu­taj – po­wie­dział Ha­sting­so­wi, który zje­chał z au­to­stra­dy i stanął na podwórku przed sfa­ty­go­wa­nym do­mem na kółkach. Za­pa­dał zmrok.

Oz­zie sięgnął po po­li­cyjną pałkę i głośno za­pu­kał do drzwi.

– Otwie­raj, Bum­po­us!

Dom za­dy­go­tał, kie­dy Bum­po­us ru­szył do ubi­ka­cji, żeby spuścić w musz­li no­we­go jo­in­ta.

– Bum­po­us, otwie­raj! – Oz­zie po­now­nie załomo­tał. – Wiem, że tam je­steś! Otwie­raj, bo wyważę drzwi!

Bum­po­us otwo­rzył i Oz­zie wszedł do środ­ka.

– Słuchaj Bum­po­us, za­wsze, gdy cię od­wie­dzam, śmier­dzi tu jakoś dziw­nie, a z ki­bla do­la­tu­je hałas spusz­cza­nej wody. Załóż coś na ple­cy. Mam dla cie­bie ro­botę.

– Co?!

– Wyjaśnię ci na zewnątrz, gdy będę mógł swo­bod­nie od­dy­chać. Po­spiesz się, włóż coś na sie­bie.

– A jeśli odmówię?

– Jak chcesz. Ju­tro umówię cię z two­im ku­ra­to­rem sądo­wym.

– Będę za mi­nutkę.

Oz­zie uśmiechnął się i ru­szył do ra­dio­wo­zu. Bob­by Bum­po­us był jed­nym z jego ulu­bieńców. Od cza­su gdy dwa lata temu wy­szedł wa­run­ko­wo z pudła, pro­wa­dził względnie uczci­we życie, od cza­su do cza­su ule­gając po­ku­sie łatwe­go za­rob­ku na sprze­daży nar­ko­tyków. Oz­zie ob­ser­wo­wał Bob­by’ego ni­czym jastrząb i wie­dział o jego trans­ak­cjach, a Bum­po­us wie­dział, że Oz­zie wie. Właśnie dla­te­go był taki sko­ry, żeby pomóc swo­je­mu przy­ja­cie­lo­wi, sze­ry­fo­wi Wal­l­so­wi. Plan, żeby wy­ko­rzy­stać Bum­po­usa do przy­skrzy­nie­nia Bil­ly’ego Raya Cob­ba za han­del nar­ko­tykami, mu­siał chwilkę po­cze­kać.

Po kil­ku mi­nu­tach Bum­po­us posłusznie wy­drep­tał z domu, wty­kając ko­szulę do spodni i za­pi­nając roz­po­rek.

– Kogo szu­kasz tym ra­zem? – za­py­tał.

– Bil­ly’ego Raya Cob­ba.

– Nie ma spra­wy. Prze­cież mógłbyś go zna­leźć beze mnie.

– Za­mknij się i posłuchaj! Sądzi­my, że Cobb jest za­mie­sza­ny w gwałt, do którego doszło dziś po południu. Czar­na dziew­czyn­ka zo­stała zgwałcona przez dwóch białych. Myślę, że Cobb tam był.

– Cobb nie robi w tej branży, sze­ry­fie. Han­dlu­je nar­ko­ty­ka­mi, za­po­mniałeś?

– Stul pysk i słuchaj. Znaj­dziesz Cob­ba i spędzisz z nim trochę cza­su. Pięć mi­nut temu wi­dzia­no jego wóz obok knaj­py Hu­eya. Po­staw mu piwo. Za­graj­cie w bi­lard albo kości, wszyst­ko jed­no. Do­wiedz się, co dzi­siaj robił. Z kim był? Dokąd po­je­chał? Wiesz, jaki fa­cet jest roz­mow­ny, praw­da?

– Ano praw­da.

– Za­dzwoń do dys­po­zy­to­ra, kie­dy go znaj­dziesz. Po­wia­do­mią mnie. Będę w po­bliżu. Zro­zu­miałeś?

– Tak, sze­ry­fie. Nie ma spra­wy.

– Ja­kieś py­ta­nia?

– Taak. Je­stem spłuka­ny. Kto za to zapłaci?

Oz­zie wręczył mu dwu­dziestkę i od­szedł. Od­je­chał z Ha­sting­sem w kie­run­ku knaj­py Hu­eya nad je­zio­rem.

– Je­steś pew­ny, że można mu za­ufać? – spy­tał Ha­stings.

– Komu?

– Temu gnoj­ko­wi, Bum­po­uso­wi.

– Pew­nie, że mu ufam. Jest bar­dzo wia­ry­god­ny od cza­su, gdy wy­szedł wa­run­ko­wo z pudła. To do­bry dzie­ciak i w za­sa­dzie sta­ra się podążać prostą drogą. Po­ma­ga swo­je­mu sze­ry­fo­wi i zro­bi wszyst­ko, o co go po­proszę.

– Dla­cze­go?

– Bo rok temu złapałem go z trzy­sto­ma gra­ma­mi ma­ry­chy. Był wte­dy od roku na wol­ności, a ja do­rwałem jego bra­ta z trzy­dzie­sto­ma gra­ma­mi tra­wy. Po­wie­działem mu, że szko­da życia, a nie wygląda na­wet na trzy­dzieści lat. Zaczął płakać. Płakał i mazał się w celi całą noc. Nad ra­nem skru­szał i był go­to­wy do roz­mo­wy. Wy­ga­dał, że to­war do­stał od swo­je­go bra­ta, Bob­by’ego. Puściłem go i po­szedłem po­ga­dać z Bob­bym. Za­pu­kałem do drzwi i usłyszałem, jak spusz­cza wodę w to­a­le­cie. Nie ra­czył po­dejść do drzwi, więc wyważyłem je kop­nięciem. Zna­lazłem gościa w ki­blu, próbującego spuścić to­war w musz­li. Wszędzie była ma­ry­cha. Nie wiem, ile udało mu się spłukać, ale większość wypłynęła, bo ki­bel się za­tkał. Tak go wy­stra­szyłem, że po­si­kał się w por­t­ki.

– Żar­tu­jesz?

– Skądże. Dzie­ciak cały się ob­szczał. Stał w mo­krych ga­ciach, z prze­py­cha­czem w jed­nej i to­wa­rem w dru­giej ręce. A ki­bel był pełen to­wa­ru wy­rzu­co­ne­go przez wodę.

– Co zro­biłeś?

– Za­gro­ziłem, że go za­biję.

– Jak za­re­ago­wał?

– Zaczął płakać. Be­czał jak dziec­ko. Chli­pał coś o ma­mie i po­wro­cie do pudła. O tym i o tam­tym. Obie­cał, że więcej tego nie zro­bi.

– Aresz­to­wałeś go?

– Nie. Nie byłem w sta­nie. Zbesz­tałem go porządnie i jesz­cze raz za­gro­ziłem. Zro­biłem mu nadzór ku­ra­tor­ski na miej­scu, w jego ubi­ka­cji. Od tej pory aż miło z nim pra­co­wać.

Prze­je­cha­li obok knaj­py Hu­eya i zo­ba­czy­li pick-upa Cob­ba stojącego na żwi­ro­wym pod­jeździe obok kil­ku­na­stu in­nych pick-upów i wozów z napędem na czte­ry koła. Za­par­ko­wa­li ra­diowóz kawałek da­lej, za mu­rzyńskim kościołem na wzgórzu, skąd był do­bry wi­dok na knajpę, którą sta­li by­wal­cy czu­le na­zy­wa­li „lo­ka­lem”. Inny ra­diowóz ukrył się za drze­wa­mi z dru­giej stro­ny au­to­stra­dy. Chwilę później na pod­jazd za­je­chał Bum­po­us. Za­ha­mo­wał gwałtow­nie, wzbi­jając tu­man ku­rzu i grad ka­mie­ni, a następnie wy­co­fał i za­par­ko­wał obok wozu Cob­ba. Ro­zej­rzał się wokół i swo­bod­nym kro­kiem wszedł do knaj­py Hu­eya. Pół go­dzi­ny później dyżurny po­wia­do­mił Oz­zie­go, że in­for­ma­tor od­na­lazł po­szu­ki­wa­ne­go białego mężczyznę w knaj­pie Hu­eya przy au­to­stra­dzie 305 nie­da­le­ko je­zio­ra. Po kil­ku mi­nu­tach w po­bliżu ukryły się dwa inne ra­diowozy. Cze­ka­li.

– Cze­mu je­steś taki pew­ny, że to Cobb? – spy­tał Ha­stings.

– Nie je­stem. Mam prze­czu­cie. Ta mała po­wie­działa, że pick-up miał błyszczące koła i wiel­kie opo­ny.

– To zawęża grupę po­dej­rza­nych do ja­kichś dwóch tysięcy.

– Po­wie­działa też, że był żółty, wyglądał jak nowy i miał wielką flagę w tyl­nym oknie.

– No to mamy dwu­stu kan­dy­datów.

– Może mniej. Ilu właści­cie­li to ta­kie wred­ne typy, jak Bil­ly Ray Cobb?

– A jeśli to nie on?

– On.

– A jeśli nie?

– Nie­ba­wem się prze­ko­na­my. Fa­cet ma długi język, szczególnie gdy jest pi­ja­ny.

Cze­ka­li dwie go­dzi­ny, ob­ser­wując przy­jeżdżające i odjeżdżające sa­mo­cho­dy. Kie­row­cy ciężarówek, drwa­le i ro­bot­ni­cy z fa­bry­ki oraz ro­bot­ni­cy rol­ni par­ko­wa­li swo­je pick-upy i je­epy na żwi­rze, a następnie szli do środ­ka na drin­ka lub par­tyjkę bi­lar­du, żeby posłuchać mu­zy­ki lub zna­leźć jakąś chętną laskę. Niektórzy po chwi­li wy­cho­dzi­li i szli parę kroków da­lej do Ann’s Lo­un­ge, gdzie za­ba­wia­li jakiś czas, by po kil­ku mi­nu­tach wrócić do Hu­eya. W ba­rze Ann było nie­co ciem­niej, bra­ko­wało też ko­lo­ro­wych re­klam piwa oraz mu­zy­ki na żywo, która po­wo­do­wała, że lo­kal Hu­eya cie­szył się u miej­sco­wych ta­kim wzięciem. W Ann’s Lo­un­ge można było kupić nar­ko­ty­ki, ale w knaj­pie Hu­eya było wszyst­ko – mu­zy­ka, ko­bie­ty, hap­py ho­urs, au­to­ma­ty do po­ke­ra, kości, tańce i całe mnóstwo bójek. Je­den z kon­fliktów prze­niósł się właśnie na par­king. Kil­ku wściekłych wieśniaków kopało się i okładało pięścia­mi na oślep, aż zeszła im para i wrócili do sto­li­ka z kośćmi.

– Mam na­dzieję, że wśród nich nie było Bum­po­usa. – Sze­ryf wes­tchnął.

Ubi­ka­cje w lo­ka­lu były cia­sne i odrażające, dla­te­go większość klientów wolała so­bie ulżyć między po­jaz­da­mi na par­kin­gu. Było tak szczególnie w po­nie­działek, kie­dy ofer­ta piwa za dzie­sięć centów ściągała wsioków z czte­rech sąsied­nich okręgów.

W po­nie­działki każdy z sa­mo­chodów stojących na par­kin­gu zo­sta­wał przy­najm­niej trzy­krot­nie ob­si­ka­ny. Raz na ty­dzień jakiś Bogu du­cha win­ny kie­row­ca wi­dział tam coś szo­kującego i Oz­zie był zmu­szo­ny do­ko­nać aresz­to­wa­nia. W prze­ciw­nym ra­zie się nie wtrącał.

W obu lo­ka­lach do­cho­dziło do licz­nych na­ru­szeń pra­wa. Upra­wia­no tam ha­zard, han­dlo­wa­no nar­ko­ty­ka­mi, sprze­da­wa­no nie­le­galną whi­skey, ser­wo­wa­no al­ko­hol nie­let­nim i nie za­my­ka­no o cza­sie. Kie­dy pierw­szy raz wy­bra­no go na sze­ry­fa, popełnił błąd, częścio­wo z po­wo­du lek­ko­myślnych obiet­nic wy­bor­czych, że za­mknie wszyst­kie spe­lu­ny w okręgu. Sku­tek był taki, że licz­ba przestępstw wzrosła. Areszt pękał w szwach, a licz­ba spraw na wo­kan­dzie uległa zwie­lo­krot­nie­niu. Oko­licz­ne opry­chy połączyły siły i po­je­chały wo­za­mi kem­pin­go­wy­mi do Clan­ton, par­kując na pla­cu wokół gma­chu sądu. Były ich set­ki. Co noc za­lud­nia­li plac, pijąc, urządzając bójki, słuchając głośnej mu­zy­ki oraz wy­krzy­kując wy­zwi­ska pod ad­re­sem prze­rażonych miesz­kańców. Co rano plac przy­po­mi­nał składo­wi­sko od­padów, pełen był pu­stych pu­szek i bu­te­lek. Oz­zie za­mknął też knaj­py, w których by­wa­li czar­ni, a wte­dy w ciągu jed­ne­go mie­siąca licz­ba włamań, kra­dzieży z włama­niem i na­padów z użyciem nie­bez­piecz­ne­go narzędzia uległa po­tro­je­niu. Do tego do­cho­dziły jesz­cze dwa zabójstwa ty­go­dnio­wo.

W końcu, gdy mia­sto zna­lazło się w ist­nym sta­nie oblężenia, gru­pa miej­sco­wych du­chow­nych spo­tkała się po­ta­jem­nie z Oz­ziem, prosząc, żeby odpuścił knaj­pom. Grzecz­nie im przy­po­mniał, że pod­czas wy­borów na­le­ga­li, aby je za­mknąć. Przy­zna­li się do błędu i po­pro­si­li o złago­dze­nie za­kazów. I obie­ca­li, że udzielą mu wspar­cia w ko­lej­nych wy­borach. Oz­zie ustąpił, a życie w okręgu Ford powróciło do nor­my.

Nie był rad, że ta­kie spe­lu­ny spo­koj­nie działają na jego podwórku, ale nie miał wątpli­wości, że dzięki temu pra­worządni wy­bor­cy są znacz­nie bez­piecz­niej­si.

O dzie­siątej trzy­dzieści dys­po­zy­tor oznaj­mił przez ra­dio, że in­for­ma­tor jest na li­nii i chce się wi­dzieć z sze­ry­fem. Oz­zie podał swo­je położenie, a mi­nutę później Bum­po­us wy­szedł z lo­ka­lu i dowlókł się do swo­jego sa­mo­cho­du. Wóz skręcił koła, wy­rzu­cił w górę żwir i ru­szył w kie­run­ku kościoła.

– Gość jest pi­ja­ny – po­wie­dział Ha­stings.

Bum­po­us ob­je­chał kościel­ny par­king i stanął z pi­skiem opon, kil­ka­naście cen­ty­metrów od ra­dio­wo­zu.

– Sie­man­ko, sze­ry­fie! – wrzasnął.

Oz­zie pod­szedł do jego pick-upa.

– Cze­mu tak długo?

– Po­wie­działeś, że mam całą noc.

– Zna­lazłeś go dwie go­dzi­ny temu.

– To praw­da, sze­ry­fie, ale czy próbowałeś kie­dyś wydać dwa­dzieścia dolców na piwo, kie­dy puszkę można kupić za pięćdzie­siąt centów?

– Je­steś pi­ja­ny?

– Skądże, po pro­stu do­brze się bawię. Mogę do­stać ko­lejną dwu­dziestkę?

– Cze­go się do­wie­działeś?

– O czym?

– O Cob­bie!

– Fa­cet jest w środ­ku, jak po­wie­działeś.

– Wiem, że tam jest! Coś jesz­cze?!

Bum­po­us prze­stał się uśmie­chać i spoj­rzał na ma­jaczącą w od­da­li knajpę.

– Kpił so­bie, sze­ry­fie, z tego. Miał niezły ubaw. Po­wie­dział, że w końcu zna­lazł czarną, która jest dzie­wicą. Ktoś za­py­tał, ile miała lat, a Cobb na to, że osiem albo dzie­więć. Wszy­scy wy­buchnęli śmie­chem.

Ha­stings za­mknął oczy i zwie­sił głowę. Oz­zie zgrzytnął zębami i spoj­rzał w drugą stronę.

– Po­wie­dział coś jesz­cze?

– Jest porządnie wsta­wio­ny. Rano nie będzie ni­cze­go pamiętał. Po­wie­dział, że była uroczą małą czar­nulką.

– Kto z nim był?

– Pete Wil­lard.

– Jest tam?

– Tak, obaj śmieją się z tego, co zaszło.

– Gdzie siedzą?

– Z le­wej stro­ny sali, obok au­to­matów do flip­pe­ra.

Oz­zie się uśmiechnął.

– W porządku, Bum­po­us. Do­brze się spi­sałeś, a te­raz spa­daj.

Ha­stings za­dzwo­nił do dys­po­zy­to­ra. Podał dwa na­zwi­ska, a dys­po­zy­tor prze­ka­zał je Lo­oney­owi, który cze­kał w ra­dio­wo­zie za­par­ko­wa­nym przed do­mem Per­cy’ego Bul­lar­da, sędzie­go okręgu. Lo­oney za­dzwo­nił do drzwi i wręczył sędzie­mu dwa oświad­cze­nia złożone pod przy­sięgą i dwa na­ka­zy aresz­to­wa­nia. Bul­lard pod­pi­sał na­ka­zy i zwrócił je Lo­oney­owi, który po­dziękował Wy­so­kie­mu Sądowi i grzecz­nie się od­da­lił. Dwa­dzieścia mi­nut później oddał na­ka­zy Oz­zie­mu na tyłach kościoła.

Punk­tu­al­nie o je­de­na­stej ka­pe­la za­milkła w połowie pio­sen­ki, kości zniknęły ze stołów, tańczący za­mar­li, a bile prze­stały się to­czyć po stołach. Ktoś włączył światło. Goście po­wie­dli wzro­kiem za potężnie zbu­do­wa­nym sze­ry­fem, który w to­wa­rzy­stwie swo­ich lu­dzi kro­czył dum­nie przez par­kiet w stronę sto­li­ka obok au­to­matów do flip­pe­ra. Cobb, Wil­lard i dwóch in­nych sie­dzie­li w bok­sie wokół bla­tu pełnego pu­stych pu­szek po pi­wie. Oz­zie pod­szedł do sto­li­ka i uśmiechnął się do Cob­ba.

– Pan wy­ba­czy, ale nie wpusz­cza­my tu czar­nych – wybełkotał Cobb, a czte­rej po­zo­sta­li wy­buchnęli śmie­chem. Oz­zie nie prze­sta­wał się uśmie­chać.

Kie­dy re­chot ustał, Oz­zie po­wie­dział:

– Do­brze się ba­wisz, Bil­ly Rayu?

– Ano tak.

– Na to mi wygląda. Nie lubię psuć lu­dziom za­ba­wy, ale ty i Wil­lard mu­si­cie ze mną pójść.

– Dokąd? – za­cie­ka­wił się Wil­lard.

– Na prze­jażdżkę.

– Nie za­mie­rzam się stąd ru­szyć – uro­czyście oświad­czył Cobb. W tym mo­men­cie dwaj obcy, którzy z nimi sie­dzie­li, czmychnęli, przyłączając się do tłumu gapiów.

– Aresz­tuję was obu – oznaj­mił Oz­zie.

– Masz na­kaz? – spy­tał Cobb.

Ha­stings wyciągnął dwa na­ka­zy, a Oz­zie rzu­cił je między pusz­ki z pi­wem.

– Taak, mam na­kaz na każdego z was. Wsta­waj.

Wil­lard spoj­rzał roz­pacz­li­wie na Cob­ba, który wziął do ust łyk piwa i oświad­czył:

– Nie po­jadę do aresz­tu.

Na te słowa Lo­oney podał Oz­zie­mu najdłuższą i naj­czar­niejszą pałkę, ja­kiej używa­li w okręgu Ford. Wil­lard ska­mie­niał ze stra­chu. Oz­zie skinął pałką, ude­rzając w śro­dek sto­li­ka i roz­rzu­cając piwo, pusz­ki oraz pianę na wszyst­kie stro­ny. Wil­lard sko­czył na równe nogi i wyciągnął ręce w stronę Lo­oneya, który już cze­kał z kaj­dan­ka­mi. Wyciągnęli go na zewnątrz i we­pchnęli do cze­kającego ra­dio­wo­zu.

Oz­zie klepnął się pałką w lewą dłoń i uśmiechnął do Cob­ba.

– Masz pra­wo za­cho­wać mil­cze­nie. Wszyst­ko, co po­wiesz, może zo­stać wy­ko­rzy­sta­ne prze­ciw­ko to­bie. Masz pra­wo do ad­wo­ka­ta. Jeśli nie możesz so­bie na nie­go po­zwo­lić, za­pew­ni go stan. Ja­kieś py­ta­nia?

– Taak. Która go­dzi­na?

– Pora je­chać do pudła, koleś.

– Idź do diabła, czar­nu­chu!

Oz­zie chwy­cił Cob­ba za włosy i wyciągnął z bok­su, a następnie przy­cisnął mu twarz do podłogi. Do­cisnął ple­cy ko­la­nem i wsunął pałkę pod gardło, ciągnąc w górę, a jed­no­cześnie moc­niej wbi­jając ko­la­no w grzbiet. Cobb za­kwi­czał, kie­dy pałka zaczęła miażdżyć mu krtań.

Oz­zie zapiął kaj­dan­ki i powlókł Cob­ba za włosy przez par­kiet. Wy­szli na zewnątrz, prze­szli żwi­ro­wym par­kin­giem i Oz­zie we­pchnął Cob­ba na tyl­ne sie­dze­nie ra­dio­wo­zu obok Wil­lar­da.

• • •

Wia­do­mość o gwałcie ro­zeszła się lo­tem błyska­wi­cy. Ko­lej­ni krew­ni i przy­ja­cie­le gro­ma­dzi­li się w szpi­ta­lu w po­cze­kal­ni i sąsied­nich ko­ry­ta­rzach. To­nya wy­je­chała z sali ope­ra­cyj­nej. Jej stan określono jako kry­tycz­ny. Oz­zie za­mie­nił słówko z bra­tem Gwen, in­for­mując go o za­trzy­ma­niu. Tak, to oni. Jest tego pew­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: