Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cząstka prawdy - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
25 września 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cząstka prawdy - ebook

Powieść sensacyjno-obyczajowa z bohaterami znanymi z „Pięknych kłamstw” (W.A.B. VIII 2013).

Ridley, nowojorska dziennikarka, odbiera z zakładu zdjęcia, na których jest ze swym chłopakiem. Na fotografiach, robionych w różnych miejscach, zawsze jest też ktoś trzeci. Czy to możliwe, by był to Max, nie żyjący wuj Ridley?

Podejmując prywatne śledztwo, kobieta odkrywa straszną prawdę o swej rodzinie, prowadzącą do wielkiej, międzynarodowej afery. Pełna niespodziewanych zdarzeń, mocna powieść - ostrzeżenie przed "przymykaniem oczu" na rodzinną przemoc i wszelkie zło.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-178-7
Rozmiar pliku: 496 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Za­sta­na­wia­ła się, czy to moż­li­we, a co wię­cej, nor­mal­ne, żeby dwa­dzie­ścia lat ży­cia spę­dzić u boku ko­goś, kogo chwi­la­mi ko­chasz bar­dziej niż sie­bie samą, a chwi­la­mi nie­na­wi­dzisz tak moc­no, że masz ocho­tę wziąć nową że­liw­ną pa­tel­nię i zdzie­lić go przez gło­wę. A może po pro­stu te my­śli były prze­ja­wem jed­ne­go z przy­pad­ko­wych, ale ostrych ata­ków zwia­stu­ją­cych me­no­pau­zę. Może zresz­tą za­wi­nił fakt, że zde­ze­lo­wa­ny kli­ma­ty­za­tor, o któ­re­go wy­mia­nę pro­si­ła go od dwóch se­zo­nów, nie ra­dził so­bie z kuch­nią, gdzie na ogniu sta­ły trzy ron­dle, a w pie­kar­ni­ku pie­czeń wie­przo­wa.

Upał naj­wy­raź­niej nie ro­bił na nim wra­że­nia: sie­dział przed samą kuch­nią z „Ti­me­sem” w ręku, z no­ga­mi opar­ty­mi na stoł­ku i z kie­lisz­kiem mer­lo­ta na sto­li­ku obok. Nie mogę po­wie­dzieć – za­ofe­ro­wał mi na­wet po­moc, tyle że na swój nie­sko­ry do po­mo­cy spo­sób: „Może ci po­móc?” (ale bez pod­no­sze­nia gło­wy znad wia­do­mo­ści spor­to­wych). Nie: „Co mógł­bym zro­bić” (pod­wi­ja­jąc rę­ka­wy) albo: „Ty so­bie te­raz na chwil­kę usiądź, a ja wy­ci­snę czo­snek” (na­le­wa­jąc jej kie­li­szek wina). Tak so­bie wy­obra­ża­ła szcze­rą ofer­tę po­mo­cy. Za­le­ża­ło jej, żeby na­le­gał. Szcze­gól­nie, że nig­dy nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na to, by się roz­siąść z kie­lisz­kiem wina i czy­tać, pod­czas gdy on ty­rał­by, przy­go­to­wu­jąc je­dze­nie dla przy­ja­ciół (jego przy­ja­ciół, no­ta­be­ne), nie­za­leż­nie od tego, czy­by od­rzu­cał jej ofer­ty po­mo­cy, czy nie.

Spoj­rza­ła na ze­gar; po­czu­ła, że po­ziom jej stre­su ro­śnie. Za go­dzi­nę mie­li przyjść go­ście, a ona na­wet jesz­cze nie wzię­ła prysz­ni­ca. Wes­tchnę­ła i wal­nę­ła garn­kiem o zle­wo­zmy­wak. Mąż spoj­rzał znad ga­ze­ty.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – za­py­tał, wsta­jąc.

– Nie – mruk­nę­ła na­bur­mu­szo­na. – Jest go­rą­co, a ja mu­szę jesz­cze wziąć prysz­nic.

– Okej. – Wy­jął jej z ręki łyż­kę ce­dza­ko­wą, a na­stęp­nie ob­jął ją wpół i ob­da­rzył jed­nym ze swo­ich dia­bel­skich uśmie­chów, któ­re za­wsze po­pra­wia­ły jej hu­mor, żeby była nie wia­do­mo jak wście­kła.

– Nie złość się – po­wie­dział i po­ca­ło­wał ją w szy­ję.

Od­su­nę­ła się od nie­go na mo­ment, uda­jąc ob­ra­żo­ną i nie­do­stęp­ną, ale bar­dzo szyb­ko zmię­kła.

– Je­że­li po­trze­bu­jesz po­mo­cy, to dla­cze­go nie po­wiesz? – wy­szep­tał jej do ucha, wy­wo­łu­jąc u niej gę­sią skór­kę ero­tycz­ne­go pod­nie­ce­nia.

– Sam po­wi­nie­neś wie­dzieć – od­par­ła, w dal­szym cią­gu na­dą­sa­na.

– Masz ra­cję – mruk­nął w miej­sce po­mię­dzy szy­ją a oboj­czy­kiem. – Prze­pra­szam cię bar­dzo, w czym mógł­bym po­móc?

– W czym? – Na­gle po­czu­ła się głu­pio. – Pra­wie wszyst­ko jest już zro­bio­ne.

Od­su­nął się od niej, wy­jął z szaf­ki kie­li­szek i na­lał wina.

– A co byś po­wie­dzia­ła na to? Ty zro­bisz so­bie prysz­nic, a ja po­zmy­wam. Zaj­mę się tymi ga­ra­mi.

Wzię­ła od nie­go kie­li­szek i po­ca­ło­wa­ła go w usta. Po dwu­dzie­stu la­tach w dal­szym cią­gu lu­bi­ła jego smak (pod wa­run­kiem, że aku­rat nie my­śla­ła o tym, żeby go zdzie­lić pa­tel­nią). Ro­zej­rza­ła się po miesz­ka­niu po­ło­żo­nym w West Vil­la­ge, któ­re­go więk­sza część była wi­docz­na nad ba­rem dzie­lą­cym kuch­nię od sa­lo­nu i prze­strze­ni ja­dal­nej. Nie­wiel­kie, cia­sne miesz­ka­nie zo­sta­ło za­gra­co­ne rze­cza­mi w do­brym gu­ście, książ­ka­mi i zdję­cia­mi, gro­ma­dzo­ny­mi w cią­gu ca­łe­go ich wspól­ne­go ży­cia. Duża ka­na­pa i do kom­ple­tu mała ka­nap­ka były sta­re i znisz­czo­ne, ale w do­brym ga­tun­ku i wy­god­ne, jak ra­mio­na ko­goś bli­skie­go. Sto­lik kok­taj­lo­wy sta­no­wił dru­gie wcie­le­nie sta­rych drzwi, ku­pio­nych kie­dyś w an­ty­kwa­ria­cie w New Hope w Pen­syl­wa­nii. Te­le­wi­zor, tak jak i za­in­sta­lo­wa­ny w oknie kli­ma­ty­za­tor, był od daw­na wy­ma­ga­ją­cym wy­mia­ny di­no­zau­rem. Sy­pial­nię mie­li tak małą, że le­d­wie mie­ści­ła łoże mał­żeń­skie i dwa sto­li­ki noc­ne za­wa­lo­ne książ­ka­mi. Mo­gli­by so­bie po­zwo­lić na coś lep­sze­go, coś znacz­nie więk­sze­go… w Bro­okly­nie albo w Ho­bo­ken. Ale byli man­hat­tań­czy­ka­mi z krwi i ko­ści i nie wy­obra­ża­li so­bie, by dzie­lił ich od mia­sta most albo tu­nel. Może to i głu­pie, ale bio­rąc pod uwa­gę po­wyż­sze spra­wy, jak rów­nież fakt, że czynsz wy­no­sił tyl­ko sześć­set do­la­rów mie­sięcz­nie (i to nie­zmien­nie od 1970 roku), a to dla­te­go, że miesz­ka­nie prze­ka­zał im brat Al­le­na, któ­ry się prze­pro­wa­dził do uro­cze­go prze­ro­bio­ne­go ze staj­ni domu w Park Slo­pe – no więc bio­rąc to wszyst­ko pod uwa­gę, po pro­stu zo­sta­li w tym miesz­ka­niu. Ma­rze­nie o dzie­ciach nig­dy się nie zi­ści­ło – jed­nym sło­wem, za­bra­kło po­wo­dów, by po­więk­szać prze­strzeń ży­cio­wą. I do­pie­ro ostat­nio za­czę­li od­czu­wać pe­wien dys­kom­fort.

Nowy go­spo­darz mia­no­wi­cie, wie­dząc, że za ich miesz­ka­nie mógł­by brać mie­sięcz­nie dwa albo na­wet i trzy ty­sią­ce do­la­rów, nie spie­szył się z ja­ki­mi­kol­wiek na­pra­wa­mi w na­dziei, że zmu­si ich w ten spo­sób do wy­pro­wadz­ki. Bo w sta­rym domu i w sta­rym miesz­ka­niu awa­rii nie bra­ko­wa­ło – a to prze­pa­lił się bez­piecz­nik, a to coś cie­kło, i tak w kół­ko.

Ostat­nio czę­ściej roz­ma­wia­li o prze­pro­wadz­ce, ale ceny w mie­ście były po­ra­ża­ją­ce. W ich ży­ciu bar­dziej li­czy­ło się do­świad­cze­nie i po­dró­że niż pre­sti­żo­we miesz­ka­nie czy te­le­wi­zor z pła­skim ekra­nem. I cho­ciaż do­brze im się po­wo­dzi­ło – ona była re­por­ter­ką od spraw kry­mi­nal­nych pi­szą­cą dla róż­nych ga­zet miej­skich, w tym ostat­nio dla „Ti­me­sa”, a on za­wo­do­wym fo­to­gra­fem pra­cu­ją­cym w re­kla­mie – to prze­cież mu­sie­li do­ko­ny­wać wy­bo­rów. Żyj do­brze, po­dró­żuj wy­god­nie i od­kła­daj na eme­ry­tu­rę, nie przej­mu­jąc się zbyt­nio miesz­ka­niem. Z do­cho­wa­niem wier­no­ści tej de­wi­zie nig­dy nie mie­li pro­ble­mów. Obej­rze­li świat, ale w głę­bi ser­ca da­lej po­zo­sta­li od­kryw­ca­mi. Ma­jąc nie­wie­le po pięć­dzie­siąt­ce, byli do­brze przy­go­to­wa­ni do tego, żeby w cią­gu dzie­się­ciu lat przejść na eme­ry­tu­rę, cho­ciaż nig­dy nie do­ro­bi­li się żad­nej nie­ru­cho­mo­ści.

O tym wszyst­kim my­śla­ła pod prysz­ni­cem i my­śli te uspo­sa­bia­ły ją po­god­nie. Szczę­śli­wie pod­grze­wacz wody dzia­łał tego dnia bez za­rzu­tu. Spo­dzie­wa­li się Elli i Ric­ka, przy­ja­ciół Al­le­na z col­le­ge’u. Wie­dzia­ła, że przyj­dą z bu­tel­ką wina za sto do­la­rów, że Ella bę­dzie mia­ła na so­bie coś wy­jąt­ko­wo ele­ganc­kie­go i kosz­tow­ne­go i że Rick znów za­cznie opo­wia­dać o swo­jej no­wej za­baw­ce, czym­kol­wiek się ona tym ra­zem oka­że. Nie wy­da­wa­li się sno­ba­mi, byli bez­pre­ten­sjo­nal­ny­mi do­bry­mi ludź­mi, tyle że bar­dzo bo­ga­ty­mi, i to po­czu­cie ema­no­wa­ło z nich fa­la­mi, do­ma­ga­jąc się za­uwa­że­nia, wy­mu­sza­jąc po­rów­na­nia. Kie­dy nie była w naj­lep­szym na­stro­ju, prze­szka­dza­ło jej to bar­dziej, niż po­win­no. Al­len by tego nie zro­zu­miał; jego my­śle­nie w tym kie­run­ku nie dzia­ła­ło. Po­tra­fił się cie­szyć suk­ce­sa­mi przy­ja­ciół, ich za­baw­ka­mi czy let­ni­mi do­ma­mi, jak­by były jego wła­sne. Nie wie­rzył w po­rów­na­nia.

My­śla­ła o tym wszyst­kim, spłu­ku­jąc z wło­sów od­żyw­kę. Na­gle gdzieś w ich miesz­ka­niu, a może nad czy pod nimi roz­le­gło się stu­ka­nie, na tyle gło­śne, że ją za­nie­po­ko­iło. Pew­nie na­wa­lił pod­grze­wacz wody albo coś u są­sia­dów, po­my­śla­ła. Mo­dli­ła się, żeby to nie byli go­ście, któ­rzy przy­szli za wcze­śnie. Albo go­spo­darz, któ­ry wła­śnie po­sta­no­wił za­koń­czyć awan­tu­rę o fa­tal­ny prze­ciek w ła­zien­ce, da­ją­cy im się we zna­ki, ile­kroć są­sie­dzi z góry bra­li prysz­nic. Dzi­siaj za­gro­zi­li mu, że za­wie­szą pła­ce­nie ko­mor­ne­go, do­pó­ki nie usu­nie awa­rii. Roz­mo­wa skoń­czy­ła się tym, że go­spo­darz prze­szedł na oj­czy­sty ję­zyk, ja­kiś bar­dzo szorst­ki i wschod­nio­eu­ro­pej­ski, krzy­cząc na nich, cze­go nie zro­zu­mie­li. Za­trza­snę­li mu drzwi przed no­sem, ale on jesz­cze, zbie­ga­jąc po scho­dach, nie prze­sta­wał wrzesz­czeć.

– Ci wschod­ni Eu­ro­pej­czy­cy są w go­rą­cej wo­dzie ką­pa­ni – za­uwa­żył nie­po­ru­szo­ny Al­len.

– Może to już czas. Opro­cen­to­wa­nie jest ni­skie. Stać nas na dużą za­licz­kę. Jack ra­dził nam in­we­sto­wać w pa­pie­ry nie­ru­cho­mo­ści, żeby nie mieć kło­po­tów na eme­ry­tu­rze – po­wie­dzia­ła, ma­jąc na my­śli ich do­rad­cę fi­nan­so­we­go.

– Ale co z kosz­ta­mi ob­słu­gi dłu­gu… I kto nam za­gwa­ran­tu­je, że w cią­gu naj­bliż­szych dzie­się­ciu lat ceny nie spad­ną? – prze­rwał i po­trzą­snął gło­wą. – Nie mo­gli­by­śmy so­bie po­zwo­lić na ku­po­wa­nie w mie­ście.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Była to sta­ra roz­mo­wa, w któ­rą żad­ne z nich ja­koś się szcze­gól­nie nie an­ga­żo­wa­ło. Mach­nę­ła ręką i po­szła na ry­nek na Union Squ­are, żeby ku­pić pro­duk­ty na ko­la­cję. W dro­dze po­wrot­nej spo­tka­ła na uli­cy go­spo­da­rza, do któ­re­go na­wet pró­bo­wa­ła się uśmiech­nąć, ale mi­nął ją, wrzesz­cząc coś do te­le­fo­nu ko­mór­ko­we­go w swo­im gar­dło­wym ję­zy­ku.

Te­raz wy­szła spod prysz­ni­ca, na­kry­ła się ręcz­ni­kiem, dru­gim owi­nę­ła swo­je dłu­gie rude wło­sy i przy­stą­pi­ła do my­cia zę­bów. Z sa­lo­nu do­cho­dzi­ła mu­zy­ka ste­reo, więc po­my­śla­ła, że mąż na­sta­wił ją gło­śniej, niż miał zwy­czaj. Ale nie sły­sza­ła roz­mo­wy, co przy­ję­ła z wiel­ką ulgą – bo to zna­czy­ło, że nie ma jesz­cze go­ści ani awan­tu­ru­ją­ce­go się go­spo­da­rza. Po prysz­ni­cu po­czu­ła się le­piej; uśmiech­nę­ła się do swo­je­go od­bi­cia w lu­strze. Po­my­śla­ła, że nadal jest ład­na – z du­ży­mi zie­lo­ny­mi ocza­mi, lek­ki­mi pie­ga­mi i wciąż nie­złą cerą – je­śli nie li­czyć ku­rzych ła­pek w ką­ci­kach ust i oczu.

Nu­cąc z ra­diem ła­two wpa­da­ją­cą w ucho me­lo­dię w wy­ko­na­niu jed­ne­go z dzie­cię­cych lau­re­atów pro­gra­mu Idol Ame­ry­ki, po­my­śla­ła, że to dziw­ne, że za­miast słu­chać przez ra­dio ta­kiej pio­sen­ki, Al­len nie na­sta­wił ja­kiejś pły­ty Mo­zar­ta czy Cho­pi­na, co by­ło­by bar­dziej w jego gu­ście. Al­len jed­nak pró­bo­wał cza­sem być „hip”, szcze­gól­nie kie­dy miał przyjść Rick. Bo to wła­śnie Rick był hip – a przy­najm­niej za ta­kie­go się po­da­wał. Nie chcia­ła im mó­wić, że ten, kto uży­wał sło­wa „hip” – z pew­no­ścią nim nie był. Ona z Ellą za­wsze wy­mie­nia­ły dys­kret­ne uśmie­chy, ile­kroć Rick i Al­len uda­wa­li, że są na bie­żą­co w ak­tu­al­nych tren­dach.

Tym­cza­sem znów roz­le­gło się stu­ka­nie. Tyl­ko że tym ra­zem bar­dziej przy­po­mi­na­ło cięż­ki ło­mot i do­cho­dzi­ło jak­by z sa­lo­nu. Otwo­rzy­ła drzwi ła­zien­ki i za­wo­ła­ła męża po imie­niu. Ale nie było od­po­wie­dzi, za to te­raz, kie­dy drzwi do ła­zien­ki były otwar­te, a ona szła w stro­nę kuch­ni, mu­zy­ka wy­da­wa­ła się jesz­cze gło­śniej­sza. Z ser­cem trze­po­czą­cym jak ptak po­now­nie za­wo­ła­ła Al­le­na.

Przed sobą do­strze­gła coś le­żą­ce­go na pod­ło­dze. Rę­ka­wicz­ka? Nie, ręka. Na pod­ło­dze le­ża­ła ręka jej męża. Od tej chwi­li wszyst­ko za­czę­ło się dziać jak­by w zwol­nio­nym tem­pie. Pierw­sza myśl, jaka prze­mknę­ła jej przez gło­wę, kie­dy wy­szła zza rogu i zo­ba­czy­ła swo­je­go męża le­żą­ce­go na pod­ło­dze: za­wał ser­ca! Uklę­kła koło nie­go, a on za­mru­gał ocza­mi w jej stro­nę, usi­łu­jąc coś po­wie­dzieć.

– Al­len, wszyst­ko bę­dzie do­brze, ko­cha­nie… – pró­bo­wa­ła go po­cie­szyć, zdu­mio­na wła­snym spo­ko­jem. Jej głos za­brzmiał moc­no, pew­nie. – Za­raz we­zwę po­go­to­wie. Po­cze­kaj, ko­cha­nie, nie przej­muj się.

Wszyst­ko bę­dzie do­brze, po­wta­rza­ła so­bie z dziw­nym opa­no­wa­niem. W dzi­siej­szych cza­sach za­wał nie musi ozna­czać naj­gor­sze­go. Brał prze­cież aspi­ry­nę. Po­mo­że mu usiąść i poda aspi­ry­nę, kie­dy będą cze­ka­li na ka­ret­kę.

Ale w tym mo­men­cie zo­ba­czy­ła pod nim ka­łu­żę krwi, a w jego oczach prze­ra­że­nie. Chwi­lę póź­niej za­uwa­ży­ła sto­ją­cych przy drzwiach męż­czyzn.

Byli ubra­ni na czar­no. Je­den z nich trzy­mał pi­sto­let; dru­gi nóż z kosz­mar­nym ząb­ko­wa­nym ostrzem, czer­wo­nym od krwi. Obaj mie­li na twa­rzach ko­mi­niar­ki i blo­ko­wa­li jej do­stęp do te­le­fo­nu.

– Cze­go chce­cie? – za­py­ta­ła, czu­jąc, że opusz­cza ją spo­kój. – Mo­że­cie do­stać wszyst­ko. – Ro­zej­rza­ła się do­ko­ła i po­my­śla­ła, że wła­ści­wie nie mają nic, co by przed­sta­wia­ło ja­kąś war­tość. Na­wet jej ślub­na ob­rącz­ka była tyl­ko zwy­kłym krąż­kiem ze zło­ta. W port­fe­lu mia­ła dwa­dzie­ścia do­la­rów, a Al­len z pew­no­ścią jesz­cze mniej. Po­czu­ła u swo­ich stóp cie­płą wil­goć i zo­rien­to­wa­ła się, że ka­łu­ża krwi, zbie­ra­ją­ca się pod jej mę­żem, do­tar­ła do niej. Al­len był bla­dy; oczy miał te­raz za­mknię­te.

– Nie ru­szaj się – po­wie­dział je­den z męż­czyzn; nie wie­dzia­ła na­wet któ­ry. Cała sy­tu­acja sta­ła się ja­kaś mgli­sta i nie­re­al­na. Pró­bo­wa­ła my­śla­mi na­dą­żyć za tym, co się dzia­ło. – I ani sło­wa.

Je­den z męż­czyzn pod­szedł do niej szyb­ko i za­nim zdą­ży­ła się po­ru­szyć, zła­pał ją za nad­gar­stek, ob­ró­cił do sie­bie i za­rzu­cił na gło­wę czar­ną płach­tę, wią­żąc ją do­ko­ła szyi. W głę­bi du­szy wie­dzia­ła, o co cho­dzi. Tyl­ko nie mo­gła w to uwie­rzyć. Po­czu­ła u na­sa­dy szyi obez­wład­nia­ją­cy ból, przed ocza­mi wszyst­kie gwiaz­dy, a po­tem już nic.1

Bie­gnę, ale zda­ję so­bie spra­wę, że moje moż­li­wo­ści się koń­czą; ból w boku jest tak sil­ny, że już ku­le­ję; w płu­cach pali ży­wym ogniem. Nie sły­szę jego kro­ków, ale wiem, że jest bli­sko. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że w ten czy inny spo­sób to­wa­rzy­szy mi całe ży­cie. Ja je­stem świa­tłem, on cie­niem. Współ­ist­nie­li­śmy, nig­dy się ze sobą nie spo­ty­ka­jąc. Gdy­bym była grzecz­ną dziew­czyn­ką, taką, na jaką zo­sta­łam wy­cho­wa­na, nig­dy bym go nie po­zna­ła. Ale za póź­no na żale.

Je­stem na Hart Is­land w Bronk­sie, na miej­skim cmen­ta­rzu dla bez­dom­nych i ubo­gich – w miej­scu po­nu­rym i prze­ra­ża­ją­cym, zna­nym jako Pot­ter’s Field. Jak tu­taj wy­lą­do­wa­li­śmy – to dłu­ga hi­sto­ria, ale wiem, że ta hi­sto­ria tu­taj się skoń­czy – może tyl­ko dla nie­któ­rych, a może dla nas wszyst­kich. Przede mną ma­ja­czy wy­so­ki opusz­czo­ny bu­dy­nek, któ­ry jak­by za­pa­dał się w sie­bie. Noc jest ciem­niej­sza – na wie­le spo­so­bów – niż się to mie­ści w moim do­tych­cza­so­wym do­świad­cze­niu. Pod gru­bą po­kry­wą chmur kry­je się skra­wek księ­ży­ca. Nie­wie­le wi­dać, ale do­strze­gam, jak on zni­ka za zwi­sa­ją­cy­mi krzy­wo na za­wia­sach drzwia­mi. Idę za nim.

– Ri­dley! – sły­szę za sobą głos.

Ale nie od­po­wia­dam. Idę na­przód aż do drzwi wej­ścio­wych domu. Wa­ham się przez chwi­lę, pa­trząc na ko­śla­wy, za­pa­da­ją­cy się bu­dy­nek, i za­sta­na­wiam się, czy aby nie jest za póź­no na to, żeby się obej­rzeć za sie­bie.

I wła­śnie wte­dy do­strze­gam go przed sobą. Wo­łam, ale mi nie od­po­wia­da, od­wra­ca się tyl­ko i wol­no się ode mnie od­da­la. Idę za nim. Gdy­bym so­bie ce­ni­ła swo­je ży­cie i zdro­we zmy­sły, po­zwo­li­ła­bym mu odejść, ma­jąc na­dzie­ję, że od­wdzię­czy mi się tym sa­mym. Mo­gli­by­śmy wró­cić do daw­ne­go sta­nu rze­czy. On by żył w świe­cie, któ­re­go ist­nie­nia na­wet nie po­dej­rze­wa­łam; ja ży­ła­bym wła­snym ży­ciem, pi­sząc ar­ty­ku­ły do pra­sy, cho­dząc do kina, spo­ty­ka­jąc się z przy­ja­ciół­mi na drin­kach.

Strach i złość wal­czą o lep­sze w mo­jej pier­si. Nie­na­wiść ma wy­raź­ny smak i kon­sy­sten­cję; pali mnie w gar­dle jak żółć. Przez chwi­lę sły­szę głos ko­goś, kogo ko­cha­łam: „Ri­dley, daj upust nie­na­wi­ści i odejdź. To tyl­ko spra­wa jed­no­ra­zo­we­go wy­bo­ru. Obo­je mo­że­my to zro­bić. Żeby żyć, nie mu­si­my znać wszyst­kich od­po­wie­dzi. Tak wca­le nie musi być”. Po chwi­li znik­nął mi z oczu.

Te­raz wiem, że te sło­wa to były kłam­stwa. Nie­na­wiść nie od­pusz­cza. A od­cho­dze­nie nie na­le­ży do mo­ich wy­bo­rów. Może nig­dy nie na­le­ża­ło. Może przez całe ży­cie sta­łam na dro­dze tego po­cią­gu to­wa­ro­we­go, przy­tro­czo­na do szyn, za sła­ba, za głu­pia i zbyt upar­ta na to, żeby cho­ciaż pró­bo­wać się ra­to­wać.

Wcho­dząc do bu­dyn­ku, mam wra­że­nie, że sły­szę dud­nie­nie sil­ni­ków okrę­to­wych. Czu­ję sła­bą iskier­kę na­dziei i za­sta­na­wiam się, czy to nad­cią­ga po­moc. Znów sły­szę swo­je imię, oglą­dam się i wi­dzę swo­je­go je­dy­ne­go przy­ja­cie­la, któ­ry zbli­ża się do mnie nie­pew­nym kro­kiem. Jest ran­ny i wiem, że po­ko­na­nie dzie­lą­cej nas od­le­gło­ści zaj­mie mu spo­ro cza­su. Przez mo­ment mam ocho­tę do nie­go po­dejść, po­móc mu. Ale we­wnątrz sły­szę ruch i jęki osia­da­ją­ce­go bu­dyn­ku. Od­dech mam płyt­ki, przy­spie­szo­ny. Wcho­dzę głę­biej.

– Prze­stań ucie­kać, ty tchó­rzu! – wrzesz­czę w gi­gan­tycz­ną ciem­ność. Ten krzyk w opusz­czo­nym wnę­trzu po­wta­rza echo. – Chcę zo­ba­czyć two­ją twarz!

Mój głos od­bi­ja się od ota­cza­ją­cych mnie po­wierzch­ni. Nie sły­chać w nim stra­chu ani roz­pa­czy, któ­re od­czu­wam. Wy­da­je się sil­ny i pew­ny. Zza pa­ska dżin­sów wy­cią­gam broń. Me­tal jest cie­pły od kon­tak­tu z cia­łem. Czu­ję w dło­ni splu­wę jako coś so­lid­ne­go i słusz­ne­go. Po raz dru­gi w ży­ciu trzy­mam w ręku broń z za­mia­rem jej uży­cia. Nie czu­ję się z tym le­piej niż za pierw­szym ra­zem, ale pew­niej, wiem, że je­śli na­ci­snę spust, to wy­pa­li.

Wy­cho­dzi z cie­nia i po­ru­sza się ci­cho, pły­nie jak duch, któ­rym jest. Ro­bię krok w jego kie­run­ku, a na­stęp­nie za­trzy­mu­ję się i uno­szę broń. W dal­szym cią­gu nie wi­dzę jego twa­rzy. Kie­dy księ­życ prze­su­wa się przez wy­rwę w po­kry­wie chmur, przez dziu­ry w su­fi­cie wpa­da mlecz­ne świa­tło. Z ciem­no­ści wy­ła­nia­ją się kształ­ty. Po­su­wa się wol­no w moją stro­nę. Nie ucie­kam, ale broń za­czy­na drżeć w mo­jej dło­ni.

– Nie rób tego, Ri­dley, nie bę­dziesz po­tra­fi­ła póź­niej z tym żyć.

Głos do­cho­dzi zza mnie. Od­wra­cam się i wi­dzę ko­goś, kogo nie spo­dzie­wa­łam się już w ży­ciu zo­ba­czyć.

– To nie two­ja spra­wa! – wrzesz­czę i z po­wro­tem od­wra­cam się do czło­wie­ka, któ­re­go ści­ga­łam.

– Nie bądź głu­pia, Ri­dley. Rzuć tę broń. – Do­cho­dzą­cy zza mnie głos jest pe­łen roz­pa­czy, ła­mie się z nad­mia­ru emo­cji. – Wiesz, że nie mogę po­zwo­lić ci go za­bić.

Rytm mo­je­go ser­ca re­agu­je na strach w jego gło­sie. Co ja ro­bię? W ustach mam su­cho od ad­re­na­li­ny; czu­ję mro­wie­nie na kar­ku. Nie mogę strze­lić, ale i nie mogę opu­ścić bro­ni. Czu­ję po­trze­bę wy­da­nia krzy­ku, w któ­rym był­by za­war­ty strach i gniew, fru­stra­cja i dez­orien­ta­cja, ale wszyst­ko więź­nie mi w gar­dle.

Kie­dy wresz­cie zbli­ża się do mnie na tyle, że jest wi­docz­ny, pa­trzę na jego twarz. Ab­so­lut­nie jej nie roz­po­zna­ję. Wstrzy­mu­ję od­dech, wi­dząc, jak roz­le­wa się na niej sze­ro­ki okrut­ny uśmiech. I wresz­cie do­cie­ra do mnie: jest tym czło­wie­kiem, o któ­rym mó­wią, że nim jest.

– O Boże. – Opusz­czam broń. – Och, nie.3

Szko­da, że nie mogę wam po­wie­dzieć, kie­dy mię­dzy mną a Ja­kiem za­czę­ło się psuć. Bo on mnie zdra­dzał albo ja go zdra­dza­łam. Albo na­gle za­czął się nade mną znę­cać czy po pro­stu prze­sta­łam go ko­chać. Nic po­dob­ne­go jed­nak się nie przy­da­rzy­ło. Było ra­czej tak, jak­by Jake za­czął stop­nio­wo zni­kać, czą­stecz­ka po czą­stecz­ce. Na­wet się spe­cjal­nie nie kłó­ci­li­śmy – nig­dy nie by­li­śmy dla sie­bie nie­grzecz­ni. Po pro­stu na­sza mi­łość po­wo­li tra­ci­ła bar­wy.

Fak­tem jest, że Jake nie­na­wi­dził mo­jej ro­dzi­ny. Cze­mu się zresz­tą nie dzi­wię. Jed­nak to oni pierw­si go znie­na­wi­dzi­li. I mimo że so­lid­ne śledz­two fe­de­ral­ne oczy­ści­ło mo­je­go ojca z ja­kich­kol­wiek za­rzu­tów w związ­ku z pro­jek­tem „Na ra­tu­nek”, Jake nig­dy do koń­ca nie uwie­rzył w jego nie­win­ność. (Gwo­li wy­ja­śnie­nia: kie­dy mó­wię o ojcu, za­wsze mam na my­śli Bena, mimo że moim bio­lo­gicz­nym oj­cem był Max. Ben jest i za­wsze był moim oj­cem w ca­łym tego sło­wa zna­cze­niu. I po­dob­nie, cho­ciaż ko­bie­ta, któ­rą znam je­dy­nie ze sły­sze­nia jako Te­re­sę Sto­ne, była moją bio­lo­gicz­ną mat­ką, to mó­wiąc o mat­ce, mam za­wsze na my­śli Gra­ce).

Mu­szę jed­nak przy­znać, że żad­na z tych osób nie za­cho­wa­ła się wo­bec mnie w stu pro­cen­tach wła­ści­wie – do­pu­ści­li do tego, że­bym po­zo­sta­ła w pew­nym sen­sie prze­trą­co­na psy­chicz­nie i roz­dar­ta mię­dzy nimi. Pró­bo­wa­łam ja­koś na­pra­wić re­la­cje z ro­dzi­ca­mi, zna­leźć neu­tral­ny grunt, po któ­rym mo­gli­by­śmy się bez­piecz­nie po­ru­szać, ale wte­dy ra­ni­łam Jake’a. I od­wrot­nie: ko­cha­jąc Jake’a i ży­jąc z nim, ra­ni­łam ro­dzi­ców. (PS Mój brat Ace też nie zno­si Jake’a. Ale on nie­na­wi­dzi rów­nież ro­dzi­ców. Je­dy­ną oso­bą, któ­rej nie nie­na­wi­dzi, je­stem ja, a przy­najm­niej tak twier­dzi).

Może to wła­śnie na tych prze­py­chan­kach, na tej nie­ustan­nej pró­bie sił ucier­pia­ły moje re­la­cje z Ja­kiem. A może za­wi­ni­ły tu róż­ne ob­se­sje Jake’a do­ty­czą­ce jego wła­snej prze­szło­ści, Mak­sa i pro­jek­tu „Na ra­tu­nek”, tego wszyst­kie­go, co tak bar­dzo pra­gnę­łam usu­nąć nam z dro­gi. Bę­dąc z Ja­kiem, mia­łam uczu­cie, jak­bym szła w górę po ru­cho­mych scho­dach ja­dą­cych w dół.

Za­sta­łam go w domu. Prze­krę­ca­jąc klucz w zam­ku, sły­sza­łam, jak idzie do drzwi.

– Rid – po­wie­dział, kie­dy we­szłam do miesz­ka­nia i zna­la­złam się w jego ra­mio­nach. – Gdzie by­łaś?

Przez chwi­lę trwa­łam w jego uści­sku, na­pa­wa­jąc się za­pa­chem, bli­sko­ścią jego cia­ła. Je­dy­ne, co się mię­dzy nami nie zmie­ni­ło, to wciąż ten sam nie­na­sy­co­ny ape­tyt na kon­takt fi­zycz­ny, jaki od po­cząt­ku mie­li­śmy na sie­bie na­wza­jem. Obo­jęt­ne, jak da­le­ko by­li­śmy od sie­bie w sen­sie psy­chicz­nym czy emo­cjo­nal­nym, nig­dy nie opu­ści­ła nas go­to­wość do tego, żeby ob­co­wać ze sobą fi­zycz­nie. Mia­ło to za­pew­ne coś wspól­ne­go z tak zwa­ną che­mią, z tym, że na­sze cia­ła tak bar­dzo do sie­bie pa­so­wa­ły. Ostat­nio pra­wie nie było mię­dzy nami spo­tka­nia, któ­re by się nie koń­czy­ło sek­sem.

– Zo­sta­łam za­trzy­ma­na – po­wie­dzia­łam, czu­jąc cię­żar zmę­cze­nia w rę­kach i w no­gach.

Jake od­su­nął się ode mnie i nie zdej­mu­jąc rąk z mo­ich ra­mion, zaj­rzał mi w oczy.

– Za­trzy­ma­na? – po­wtó­rzył. – Po­win­naś była za­dzwo­nić, Ri­dley. Wiem, że ostat­nio jest mię­dzy nami nie naj­le­piej, ale się mar­twi­łem. Spo­dzie­wa­łem się cie­bie dziś po po­łu­dniu.

Spoj­rza­łam na ze­ga­rek; do­cho­dzi­ła je­de­na­sta.

– Nie ro­zu­miesz, Jake, ja zo­sta­łam za­trzy­ma­na do­słow­nie, przez wła­dze fe­de­ral­ne. – Za­śmia­łam się nie­we­so­ło.

– Co ta­kie­go? – za­py­tał ostro, pa­trząc na mnie ze zdzi­wie­niem. – Dla­cze­go?

Wrę­czy­łam mu ko­per­tę i ru­szy­łam w stro­nę ka­na­py, na któ­rą ru­nę­łam bez­wład­nie jak wór kar­to­fli. Po­wie­dzia­łam mu o swo­im spo­tka­niu z agen­tem Gra­ce’em i o wi­zy­cie w FBI. Zna­jąc jego ob­se­sje, po­win­nam była ra­czej trzy­mać bu­zię na kłód­kę, ale po­wie­dzia­łam mu wszyst­ko, praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że był do­słow­nie je­dy­ną oso­bą w moim ży­ciu, z któ­rą mo­głam na ten te­mat w ogó­le roz­ma­wiać. Wszel­kie te­ma­ty zwią­za­ne z Mak­sem czy wy­pad­ka­mi, któ­re tak bar­dzo zmie­ni­ły ży­cie nas wszyst­kich, sta­no­wi­ły w mo­jej ro­dzi­nie tabu. Na­wet Ace za­su­ge­ro­wał, że­bym „dała so­bie spo­kój”, kie­dy ostat­nim ra­zem usi­ło­wa­łam go za­py­tać o spra­wy, któ­re mnie do tej pory prze­śla­do­wa­ły. Czy to nie dziw­ne, że lu­dzie naj­mniej do­tknię­ci pew­ny­mi wy­da­rze­nia­mi naj­bar­dziej chcą dać so­bie z nimi spo­kój? Bo ja też prze­cież chcia­łam dać so­bie spo­kój, ale po to, żeby wresz­cie wyjść na pro­stą, mo­że­cie mi wie­rzyć. Wpa­dłam jed­nak w ja­kąś dziw­ną pu­łap­kę mię­dzy mo­imi ro­dzi­ca­mi, któ­rzy uda­wa­li, że nic się nie sta­ło, a Ja­kiem, któ­ry uwa­żał, że już nig­dy wię­cej nic się nie sta­nie.

Skoń­czy­łam mó­wić i za­mknę­łam oczy; sły­sza­łam, jak Jake prze­glą­da zdję­cia. Po­nie­waż się nie od­zy­wał, spoj­rza­łam na nie­go i zo­ba­czy­łam, że usiadł na krze­śle na­prze­ciw­ko mnie. Uda­wa­łam, że nie wi­dzę, jak mu jest go­rą­co w czar­nym T-shir­cie i płó­cien­nych spło­wia­łych spodniach, sta­ra­łam się nie pa­trzeć na ta­tu­aże, któ­re wiły się wo­kół jego bi­cep­sów, gi­nąc gdzieś w rę­ka­wie. Nie mu­siał mnie do­ty­kać, że­bym na nie­go re­ago­wa­ła.

– No i? – po­wie­dział, pod­no­sząc wzrok znad zdjęć i pa­trząc na mnie.

– No wła­śnie, co? – od­par­łam. – Nie byli w sta­nie sfor­mu­ło­wać za­rzu­tów wo­bec mo­je­go ojca, a za­rzu­ty wo­bec Esme Gray oka­za­ły się tak sła­be, że mu­sie­li ją wy­pu­ścić po dwu­dzie­stu czte­rech go­dzi­nach. Trud­no, żeby ści­ga­li Za­cka za coś, co się za­czę­ło na dłu­go przed jego uro­dze­niem. – Głę­bo­ko za­czerp­nę­łam tchu. – Roz­pacz­li­wie po­szu­ku­ją ko­goś, kogo by mo­gli oskar­żyć, i w tym celu pró­bu­ją na­wet zmar­łych wy­cią­gać z gro­bów.

Nie chcia­łam na­wet my­śleć o Esme, pie­lę­gniar­ce, któ­ra pra­co­wa­ła z moim oj­cem, po­ma­ga­jąc mu w kli­ni­ce jesz­cze na dłu­go przed moim uro­dze­niem. Była też mat­ką mo­je­go daw­ne­go chło­pa­ka Za­cka Graya. Swe­go cza­su trak­to­wa­łam Esme jako oso­bę bar­dzo mi bli­ską, bliż­szą na­wet niż mat­ka, była ona jed­nak moc­no zwią­za­na z ciem­ną stro­ną pro­jek­tu „Na ra­tu­nek”, po­dob­nie jak Zack. Nie mogę już utrzy­my­wać bli­skich kon­tak­tów z żad­nym z nich dwoj­ga, a jest po temu wię­cej po­wo­dów, niż mo­gła­bym tu wy­mie­nić.

Jake nie od­po­wie­dział, oglą­dał tyl­ko zdję­cia, jed­no po dru­gim. Jego twarz przy­bra­ła dziw­ny wy­raz – niby po­ja­wił się na niej pół­u­śmiech, ale oczy po­zo­sta­ły mrocz­ne. Za­uwa­ży­łam, że lek­ko po­trzą­snął gło­wą. Uli­cą prze­je­cha­ła ka­ret­ka po­go­to­wia na sy­gna­le, na mo­ment wy­peł­nia­jąc miesz­ka­nie dźwię­kiem i świa­tłem.

– O czym my­ślisz? – spy­ta­łam.

– O ni­czym – po­wie­dział, od­kła­da­jąc zdję­cia na stół. – O ni­czym nie my­ślę – po­wtó­rzył.

Kła­mał. Ukrył twarz w dło­niach, oparł łok­cie na ko­la­nach i wes­tchnął głę­bo­ko. Usia­dłam na skrzy­żo­wa­nych no­gach, przy­glą­da­jąc mu się.

– O co cho­dzi?

Spoj­rzał na mnie.

– Czy to jest on, Ri­dley? Czy to jest Max?

W jego gło­sie wy­czu­łam nutę de­spe­ra­cji. I cze­goś jesz­cze. Czyż­by to był strach?

– Nie – od­par­łam. – Oczy­wi­ście, że nie. Max nie żyje. Wi­dzia­łam jego zwło­ki w trum­nie. Wła­sno­ręcz­nie roz­sy­pa­łam jego pro­chy. Max nie żyje.

– Jego twarz była nie­roz­po­zna­wal­na, po­cię­ta szkłem wsku­tek tego, że wy­le­ciał przez przed­nią szy­bę. Twarz, któ­rą wi­dzia­łaś, zo­sta­ła zre­kon­stru­owa­na na pod­sta­wie fo­to­gra­fii.

– To był on.

Jake mó­wił praw­dę. Ale ja po­zna­łam dło­nie Mak­sa, jego pier­ścion­ki, nie­wiel­ką bli­znę na szyi. Nie było otwar­tej trum­ny dla od­wie­dza­ją­cych, ale wszy­scy mo­gli­śmy obej­rzeć cia­ło, kie­dy zo­sta­ło przy­go­to­wa­ne do kre­ma­cji. Oj­ciec za­ła­twił po­śmiert­ną re­kon­struk­cję zma­sa­kro­wa­nej twa­rzy, tak że­by­śmy mo­gli roz­po­znać oso­bę, któ­rą że­gna­li­śmy. Z per­spek­ty­wy cza­su wy­da­je mi się to czymś kosz­mar­nym (nie mó­wiąc już o wiel­kiej stra­cie pie­nię­dzy), ale wte­dy uwa­ża­li­śmy to za słusz­ne.

– Bo je­śli to jest Max… – Jake za­wie­sił głos, nie prze­sta­jąc na mnie pa­trzeć.

– To nie jest Max – od­par­łam z mocą.

– Ri­dley. – Jake prze­tarł oczy. – Wie­lu rze­czy o tym czło­wie­ku nie wiesz.

Chwi­la­mi Jake mnie prze­ra­żał. To była dru­ga przy­czy­na tego, że nasz zwią­zek za­czął się psuć. Nie, że­bym się go bała fi­zycz­nie, ale in­ten­syw­ność jego ob­se­sji przy­po­mi­na­ła ja­kiś na­tu­ral­ny ka­ta­klizm, coś, co mo­gło usu­nąć nam grunt spod nóg, otwie­ra­jąc prze­paść. Za­sta­na­wia­łam się, kie­dy ta prze­paść go po­chło­nie, a ra­zem z nim i mnie.

– Wiesz co? – po­wie­dzia­łam, wsta­jąc. – Te­raz nie mogę tego z tobą zro­bić.

– Ri­dley.

– Jake, chcę, że­byś zo­sta­wił mnie samą. – Otwo­rzy­łam drzwi.

– Po­słu­chaj… – za­czął, ale mu prze­rwa­łam, uno­sząc rękę.

– Nie, Jake, to ty po­słu­chaj mnie. Zro­zum, ja nie mogę. Mu­sisz iść. – Nie chcia­łam sły­szeć, co miał mi do po­wie­dze­nia. Ab­so­lut­nie.

Pa­trzył na mnie przez chwi­lę, a na­stęp­nie ski­nął gło­wą, wstał i pod­szedł do bla­tu od­dzie­la­ją­ce­go kuch­nię od czę­ści miesz­kal­nej. Wziął ze stoł­ka swo­ją skó­rza­ną kurt­kę. Czu­łam się fa­tal­nie; wi­dzia­łam, że zro­bi­łam mu przy­krość. Ale zmę­cze­nie, ja­kie od­czu­wa­łam wcze­śniej, nie po­zo­sta­ło bez wpły­wu na mój na­strój. Ma­rzy­łam tyl­ko o tym, żeby za­mknąć oczy i za­paść się w bło­go­sła­wio­ną ciem­ność.

– Mu­si­my po­roz­ma­wiać – po­wie­dział, na­chy­la­jąc się do mnie już w drzwiach i ca­łu­jąc w po­li­czek.

– Zgo­da – od­par­łam. – Ju­tro.

Wy­szedł, a ja za­mknę­łam za nim drzwi. Prze­szłam do sy­pial­ni, któ­rą z nim dzie­li­łam. Zsu­nę­łam buty i rzu­ci­łam się na łóż­ko, za­pa­da­jąc się w pu­cho­wą koł­drę. Nie wiem, jak dłu­go szlo­cha­łam – ze zwy­kłe­go wy­czer­pa­nia i smut­ku, któ­ry za­go­ścił w moim ser­cu, gro­żąc, że go już nig­dy nie opu­ści.

Mu­sia­łam za­snąć, bo w kil­ka go­dzin póź­niej obu­dził mnie te­le­fon. Spoj­rza­łam na ze­ga­rek: była 3.33 rano. Się­gnę­łam do sto­li­ka noc­ne­go i pod­nio­słam słu­chaw­kę, prze­ko­na­na, że to Ace. Po­tra­fił dzwo­nić do­słow­nie o każ­dej po­rze, co było cha­rak­te­ry­stycz­ne dla czło­wie­ka wy­cho­dzą­ce­go z uza­leż­nie­nia, cał­ko­wi­cie skon­cen­tro­wa­ne­go na so­bie. Ja, wy­cho­dzą­ca z uza­leż­nie­nia od po­ma­ga­nia in­nym, bez wa­ha­nia pod­nio­słam słu­chaw­kę.

– Halo – po­wie­dzia­łam.

Usły­sza­łam gło­śne za­kłó­ce­nia na li­nii, da­le­kie gło­sy i mu­zycz­kę. Spoj­rza­łam, kto dzwo­ni, ale nu­mer się nie wy­świe­tlił.

– Halo? – po­wtó­rzy­łam.

Do­tarł do mnie czyjś od­dech, po czym za­le­gła ci­sza. Odło­ży­łam słu­chaw­kę i cze­ka­łam, aż za­dzwo­ni po­now­nie, ale nie za­dzwo­nił. Po chwi­li wsta­łam, umy­łam zęby, ro­ze­bra­łam się i we­szłam pod koł­drę. Szyb­ko za­pa­dłam w nie­spo­koj­ny sen.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: