Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czercia mogiła - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czercia mogiła - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 257 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

By­li­by­śmy nie­spra­wie­dli­wi wzglę­dem kra­ju na­sze­go, gdy­by­śmy mu za­rzu­cać chcie­li zcu­dzo­ziem­ca­mi brak roz­ma­ito­ści i jed­no­staj­ność wi­do­ków; nie ma może bo­gat­szej pod tym wzglę­dem zie­mi. Oko­li­ce Kra­ko­wa, pod­nó­ża Kar­pat, San­do­mier­skie, Ma­zow­sze, Pod­la­sie, Ga­li­cja, Po­znań­skie, Żmudź, Wo­łyń, Po­do­le mają każ­de od­ręb­ną i sil­nie na­ce­cho­wa­ną fi­zjo­gno­mię. Jest za­pew­ne coś, co w wiel­ką ca­łość łą­czy roz­pierz­chłe rysy i daje im har­mo­nij­ny ko­lo­ryt; ale wpa­trzyw­szy się tyl­ko, co to tu szcze­gó­łów, ile barw roz­ma­itych i w swej pro­sto­cie tak pięk­nych! Nie mie­niał­bym tej zie­mi, mgli­stym nie­bem po­kry­tej, bo­ra­mi od­wiecz­ny­mi szu­mią­cej, na naj­wspa­nial­sze, naj­sław­niej­sze zie­mi­ce, któ­rych pięk­no­ści po­szły w przy­sło­wie. Byle oczy, byle ser­ce, byle uczu­cia tro­chę, a ra­jem ten ślicz­ny świa­tek. Wpraw­dzie i La­poń­czyk, jak mó­wią, ko­cha się w mchach swo­ich i kra­ju ze skał i to­pie­lisk zło­żo­nym, ale czyż i ten smęt­ny zie­mi za­ką­tek nie ma tak­że pięk­no­ści swo­jej? Bóg stwa­rza­jąc zie­mię, na wiel­kim jej, róż­no­li­tym ob­ra­zie od­ma­lo­wał róż­ne stro­ny, róż­ne ro­dza­je pięk­na, dał wzo­ry wszel­kie­go wdzię­ku, wszel­kie­go spo­so­bu, w jaki na­tu­ra myśl Jego wy­ka­zać może; a przy każ­dym z tych wid­no­krę­gów od­mien­nych po­sta­wił czło­wie­ka, do któ­re­go du­szy ta pięk­ność przy­pa­da, któ­ry ją naj­le­piej ro­zu­mie i naj­le­piej uko­chać może. 1 dla­te­go nie za­zdrosz­czę wca­le ne­apo­li­tań­czy­kom ich za­to­ki, ani Szwaj­ca­rom gór ich, ani Niem­com i Fran­cu­zom Renu, o któ­ry się kłó­cą… dość mi tego, na co pa­trzę… W tym złam­ku rów­nież od­bi­ja się myśl Boża, jak w wo­dach Ore­no­ki, jak w fa­lach Renu i pło­mie­ni­stych sno­pach pod­bie­gu­no­wej Zo­rzy. Uzna­ję chęt­nie wszel­ką pięk­ność, ale gdy­by mnie kto prze­niósł na za­wsze z zie­mi, do któ­rej tak przy­ro­słem ser­cem i du­szą, o! umarł­bym z tę­sk­no­ty za so­sna­mi, za sza­rym nie­bem i la­sem na­szym zie­lo­nym.

A szcze­gól­niej za la­sa­mi. Bo we­dług mnie nic pięk­niej­sze­go nad lasy, gdzie brak drze­wa: wody, ska­ły, nie­bo, słoń­ce, nic go nie za­stą­pi. I oko­li­ce, w któ­rych nie ma nic do wi­dze­nia oprócz bo­rów i la­sów, jesz­cze są we­sel­sze od naj­nie­przej­rzań­sze­go, won­ne­go ste­pu, po któ­rym tę­sk­no­ta cho­dzi jak po wiel­kim smę­ta­rzy­sku. Drze­wa tyl­ko że nie mó­wią, ale co w nich my­śli! ile wdzię­ku! jaka roz­ma­itość barw, woni, fi­zjo­gno­mii! ja­kie w nich ży­cie! Nig­dy mi się nie uprzy­krzy­ło je­chać nimi choć­by dni kil­ka cią­gle, jak to się w Li­twie zda­rza; ale gdy raz ste­pem be­sa­rab­skim pół­to­ra tyl­ko dnia prze­wę­dro­wa­łem na skwar­nym słoń­cu, na całe ży­cie mia­łem tego do­syć.

Li­twa to jesz­cze kraj, na któ­rym znać, że do­pie­ro w XIV wie­ku wcie­li­ła się do mo­carstw eu­ro­pej­skich i naj­póź­niej prze­że­gna­ła się krzy­żem świę­tym. Co krok spo­ty­kasz pa­miąt­ki, z któ­rych zdać so­bie spra­wy in­a­czej, jak się­ga­jąc my­ślą w cza­sy przed­chrze­ści­jań­skie, nie moż­na. Wie­je ze­wsząd ja­kaś woń pro­sto­ty na pół dzi­kiej, na pół pa­triar­chal­nej, któ­rą ode­tchnąć po za­du­sze na­szej miło. A przy tym kraj to ze swy­mi la­sa­mi, je­zio­ra­mi, pia­ska­mi, roz­sy­pa­nym pod no­ga­mi ka­mie­niem, ze swy­mi ja­łow­ca­mi i jo­dła­mi, dziw­nie po­etycz­ny i pięk­ny, do któ­re­go się moż­na przy­wią­zać, za któ­rym tę­sk­nić ła­two ży­cie całe. Któż, raz choć w ży­ciu prze­je­chaw­szy Bia­ło­wie­ską Pusz­czę, po­pa­trzyw­szy na brze­gi Nie­mno­we, po­du­maw­szy nad je­zio­ra­mi, na­słu­chaw­szy się gwa­ru la­sów jo­dło­wych, nie uj­rzał ich póź­niej na­tręt­nie mu się przy­po­mi­na­ją­cych w snach i ma­rze­niach?

Kraj to ubo­żuch­ny i lud dość by po­wi­nien być ubo­gi, bo na pól­ku na wpół piasz­czy­stym sie­je hrecz­kę po ży­cie, a żyto po hrecz­ce, le­d­wie śmie­jąc ja­ło­wą ski­bę prze­wró­cić, żeby się do szczer­cu nie do­brać, a prze­cież dzię­ki pra­co­wi­to­ści swo­jej, dzię­ki po­moc­ni­czym środ­kom i prze­my­sło­wi, choć rola nie ro­dzi, chło­pek rzad­ko do­świad­cza gło­du. W oko­li­cach wy­dmia­stych i cał­kiem nie­uro­dzaj­nych woda i lasy do­star­cza­ją ma­te­ria­łów do pra­cy i za­rob­ko­wa­nia; a tam, gdzie coś zro­bić moż­na, Li­twin tak upra­wia, prze­wra­ca, gnoi, oko­pu­je, osu­sza, że mu uro­dzić musi.

Aż miło wje­chać do wio­ski, tak w każ­dej wy­czy­tasz za­raz, że tu pra­co­wi­te i po­boż­ne miesz­ka ple­mię. Nig­dzie tyle krzy­żów, tyle kal­wa­ryj i Męk Pań­skich nie ma co na Li­twie, nig­dzie tyle u źró­deł ka­pli­czek i fi­gur na roz­sta­jach. A krzy­że te mają fi­zjo­gno­mię wła­ści­wą, ze swy­mi dasz­ka­mi, przy­kryw­ka­mi i mnó­stwem płacht, far­tusz­ków, chu­s­tek, wstą­żek, pa­cio­rek, któ­ry­mi je ob­wie­sza po­boż­ność. Nie­raz w po­środ­ku wio­secz­ki zo­ba­czysz stos uło­żo­nych ka­mie­ni po­lnych w ja­kąś sys­te­ma­tycz­ną, pi­ra­mi­dal­ną fi­gu­rę, a na ich wierz­chu we­tknię­ty krzyż że­la­zny, a za­sa­dzo­ne drze­wa ocie­nia­ją­ce ten wiej­ski po­mnik, któ­re­mu bia­ła brzo­za, sta­ry ja­ło­wiec i jo­dła tyle do­da­ją wdzię­ku, że żyw­cem się na ry­su­nek pro­szą. Oprócz tego na każ­dym da­chu wy­szył wie­śniak sło­mą krzyż pań­ski, nad każ­dym oknem jest go­dło zba­wie­nia, jak­by się jesz­cze bali Li­twi­ni, żeby do nich daw­ne bogi nie po­wró­ci­ły ukrad­kiem.

Prze­byw­szy cu­dow­ną wznio­sło­ścią drzew swych Bia­ło­wie­ską Pusz­czę, któ­ra nie ma rów­nej so­bie w kra­ju ca­łym, zmie­rza­jąc ku Piń­sko­wi, prze­by­wa się dość smut­ną i mało komu zna­ną część Rusi li­tew­skiej. Jest to płasz­czy­zna ży­zna, miej­sca­mi prze­cię­ta mnó­stwem rze­czu­łek, ba­gien, trzę­sa­wisk, wydm po­ro­słych ja­łow­cem i tą bia­łą tra­wą, któ­ra tyl­ko na pia­skach ro­snąć lubi, uwe­se­lo­na ła­ska­mi brzóz bia­łych lub bor­ka­mi z so­sen wy­smu­kłych, pod­szy­tych gdzie­nieg­dzie lesz­czy­ną. Na tej rów­ni­nie, któ­rą ze­wsząd za­my­ka­ją lasy, gaje i bo­rów ścia­ny, tu i ów­dzie po­zio­me cha­ty dłu­gim sze­re­giem wy­cią­gnię­te, rzad­ko bie­lo­ne, wy­nio­słe krzy­że, sza­re ko­ściół­ki wiej­skie i mły­ny wietrz­ne, kie­dy nie­kie­dy dwór po­kaź­niej­szy wstrzy­mu­je roz­bu­ja­łe oko. Dro­gi po więk­szej czę­ści skła­da­ją się z gro­bel, bo tu bez rowu żad­ne się pole nie obej­dzie, a gro­bel­ki zwłasz­cza po wio­skach da­dzą się po­dróż­ne­mu we zna­ki. Peł­no ka­mie­ni po po­lach, a że z nimi i z bło­tem nie wie­dzieć co po­cząć, za­rzu­ca­ją gła­za­mi tymi ka­łu­że i doły, nie­kie­dy wy­ście­ła­ją całe dłu­gie ka­wał­ki wą­skich dro­żyn, tak że gdy przyj­dzie prze­jeż­dżać tego ro­dza­ju bu­do­wę pier­wot­ną, ko­ści i po­wóz po­pa­mię­ta­ją. Ka­mien­ne owe gro­bel­ki są po­my­słem lu­dzi, któ­rzy całe ży­cie cho­dzą pie­cho­tą, o tym wąt­pić nie moż­na. Ale za to cóż to za ślicz­na rzecz ka­mien­ne pło­ty, któ­ry­mi każ­da cha­ta, po­dwór­ko i ogró­dek się za­gra­dza! Ka­mień li­tew­ski nie jest to mar­twa, kan­to­wa­ta bry­ła, któ­rą ręka ludz­ka świe­żo od­bi­ła z po­kła­du od­wiecz­ne­go, na­da­jąc jej kształt ułam­ko­wy, nie­fo­rem­ny, ra­żą­cy ostro­ścią ry­sów. Każ­dy z nich, tak jak jest, dłu­gie już prze­był wie­ki, oszli­fo­wa­ły go wody po­to­pu, po­kry­ły go pięk­ne mchy i po­ro­sty, a traf nadał mu po­stać czę­sto fan­ta­stycz­nie pięk­ną. Nie­zmier­na też jest roz­ma­itość ko­lo­rów tych brył ka­mien­nych, czar­nia­wych, si­na­wych, czer­wo­nych, bia­łych, żół­tych, tak że gdy z nich uło­ży chło­pek płot, któ­ry okry­ją li­ście po­wo­jów, dyni, pe­re­stu­pów i chmie­lów, nic nad tę mo­zai­kę barw wi­dzieć nie moż­na pięk­niej­sze­go. Wpo­śród ota­cza­ją­cej ją zie­le­ni grodź­ba ta nie­zmier­nie od­bi­ja się ma­low­ni­czo. Mnó­stwo tak­że ka­mie­ni róż­nych wiel­ko­ści, uży­tych na pro­gi chat, za słu­py do bram, na sie­dze­nia wśród dro­gi, zwra­ca­ją oko roz­ma­ito­ścią kształ­tów i ko­lo­ry­tu.

Wśród wio­sek w ten spo­sób po­ogra­dza­nych, peł­nych brzóz i jo­deł, wie­dzie cię dro­ga, któ­rą prze­by­wasz to gaje we­so­łe, to dłu­gie bło­ta, oży­wio­ne ptac­twem bez liku. Trzę­sa­wi­ska te by­ły­by nie­zmier­nie smut­ne, gdy­by im Bóg nie dał licz­nych miesz­kań­ców i na­gra­dza­jąc brak pięk­no­ści nie ka­zał śpie­wać na nich ty­siąc­om stwo­rzeń, co się gnież­dżą wśród kęp, wy­se­pek, trzcin, si­to­wiów i oso­ki. Bąki, czaj­ki, ogrom­ne sta­da ka­czek i za­baw­ne owe ba­ta­lio­ny, z któ­rych każ­dy jest inny i każ­dy co chwi­la do boju go­to­wy – prze­la­tu­ją nad gło­wą, a wie­czo­rem od­zy­wa­ją się dziw­ny­mi gło­sa­mi, jak straż­ni­cy tych roz­le­głych prze­strze­ni, któ­re są ich kró­le­stwem. Cza­sem z milę cią­gnie ci się gro­bla peł­na most­ków i dziur peł­na, przez te bło­ta nie­skoń­czo­ne, a gdyś ją prze­był, naj­lich­sza kar­czem­ka sta­nie za naj­wy­god­niej­szą go­spo­dę. Tu zno­wu brniesz w pia­sku, ale by­le­byś tro­chę ko­chał na­tu­rę i lu­bił się w nią wpa­try­wać, nie utru­dzą cię one, bo i na nich są ro­śli­ny, są miesz­kań­cy, są śla­dy dzie­jów i lu­dzi. Nie­raz z na wpół roz­wia­nej mo­gi­ły naga kość cię przy­wi­ta lub roz­bi­ty ka­wał po­piel­ni­cy sta­re cza­sy przy­po­mni.

Wła­śnie tego ro­dza­ju dro­ga­mi zbli­ża­łem się ku Piń­sko­wi w roku 183… wpa­tru­jąc się z cie­ka­wo­ścią w kraj, któ­ry zmie­niał się po­wo­li i przy­bie­rał co­raz nowe od­zna­cza­ją­ce go rysy, gdy na naj­szka­rad­niej­szej z dłu­gich owych gro­bel mo­stek się pode mną za­ła­mał, ko­nie mi po­za­pa­da­ły, po­wóz się po­psuł, a ja w skwar­ny dzień bia­ły osia­dłem na tym pust­ko­wiu bez ra­tun­ku. Po­trze­ba mi było sa­me­mu ze słu­żą­cym wy­cią­gać moją te­le­gę, wy­przę­gać po­plą­ta­ne ko­nie i wy­do­byw­szy się z jamy, po­wo­li na drą­gu wlec do karcz­my. Klą­łem też na czym świat stoi i roz­rzu­ciw­szy do szczę­tu zdra­dli­wy mo­stek, pod któ­re­go bel­ka­mi lę­gły się mno­gie węże, po­sze­dłem przo­dem pie­szo ku go­spo­dzie, nie przy­pa­tru­jąc się już na­wet kra­jo­bra­zo­wi, choć wkrót­ce za­ro­śla z olch ma­low­ni­czych ota­czać mnie po­czę­ły zie­lo­ną ścia­ną ga­łę­zi… Sze­dłem tak za­du­ma­ny gro­bel­ką, gdy:

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus – dało się sły­szeć na­gle i nie­mal mnie prze­stra­szy­ło, ta­kem się gło­su ludz­kie­go na tej pu­sty­ni nie spo­dzie­wał.

Obej­rza­łem się dość znie­cier­pli­wio­ny.

Na ście­żyn­ce z dru­giej stro­ny gro­bli stał ob­ró­co­ny, w tęż co ja idą­cy dro­gę że­brak, z łysą, ob­na­żo­ną gło­wą, trzy­ma­jąc sło­mia­ny ka­pe­lusz w ręku. Dziw­na to była fi­gu­ra, niby coś na szlach­ci­ca i na dwo­ra­ka za­kra­wa­ją­ca, ale w wie­śnia­czym ubra­niu. Twarz już nie­mło­da, po­ora­na zmarszcz­ka­mi peł­ny­mi uśmie­chu, z okiem si­wym, z usty sze­ro­ki­mi, no­sem nie­co za­dar­tym, bro­dą rzad­ko za­ra­sta­ją­cą i ja­sną, jesz­cze nie po­si­wia­łą, dość była miła i sym­pa­tycz­na. Na po­licz­kach jej kra­śnia­ło zdro­wie, a fał­dy ust i oczów do­wo­dzi­ły, że dzia­dek wię­cej zwykł był śmiać się, niż pła­kać. Cho­ciaż mógł mieć z górą lat pięć­dzie­siąt, a może wię­cej, na wy­peł­złej gło­wie, na bro­dzie i wą­sach nie wi­dać było jesz­cze ani jed­ne­go srebr­ne­go wło­ska, a trzy­mał się pro­sto i krzep­ko i kij wię­cej mu słu­żył do od­pę­dza­nia psów ni­że­li no­gom za pod­po­rę. Stro­jem zbli­żał się do stro­jów z oko­lic Piń­ska; miał bo­wiem na no­gach cho­da­ki dłu­gie, po ko­la­na rze­mie­niem i sznur­ka­mi ob­ci­śnię­te, sie­rak bru­nat­ny, ka­pe­lusz życz­ką prze­wią­za­ny i nie pierw­szy już rok wi­dać słu­żą­cy, przez ple­cy tor­bę skó­rza­ną, a u pasa cały przy­rząd, zło­żo­ny z ka­let­ki na­bi­ja­nej gu­za­mi, ko­zi­ka i krze­si­wa. Za­cze­piw­szy mnie chrze­ści­jań­skim po­zdro­wie­niem po­glą­dał uśmie­cha­jąc się i po­wo­li szedł za mną, ocze­ku­jąc wi­docz­nie roz­mo­wy, któ­rej zda­wał się pra­gnąć.

– Go­rą­co, jak toj ka­zau (jak ten po­wia­dał, przy­sło­wie w Rusi li­tew­skiej u ludu po­spo­li­te), go­rą­co – ode­zwał się ocie­ra­jąc pot z czo­ła – a pa­no­czek z da­le­ka to na pie­cho­tę się tak wy­brał?

– Pie­cho­tą, ale nie z ocho­tą – od­po­wie­dzia­łem – wa­sze to po­czci­we most­ki win­ne, że się piec mu­szę i dziś w. oczach nie sta­nę.

– Ot jest, jak toj ka­zau! – za­wo­łał że­brak – to pew­nie koło Wę­żo­we­go Ru­cza­ju na most­ku, pod­le Sro­czej Wierz­by ła­mać się pan mu­siał.

– Kto go wie, jak się tam wasz ru­czaj na­zy­wa – burk­ną­łem – ale niech go ra­zem z wierz­bą wszy­scy dia­bli we­zmą…

– Niech bio­rą – od­parł sta­ry we­so­ło – ja nie prze­szka­dzam, niech bio­rą… a i w po­wo­zie pew­nie się co uła­ma­ło?

– Jak­byś tam był – rze­kłem – a tu nie wiem, czy gdzie ko­wa­la sły­chać i kędy go szu­kać.

– Bar­dzo nie­da­le­ko i do­bry maj­ster, ot za gro­blą tyl­ko co nie wi­dać, kar­czem­ka, a przy niej kuź­nia. Praw­da, że ko­wal Żyd Ma­jor­ko, ale zna swo­ją rzecz.

– A tyś, bra­cie, tu­tej­szy? – za­py­ta­łem we­sel­szy, do­wie­dziaw­szy się o ko­wa­lu.

– Ja, pa­nocz­ku, jak toj ka­zau, od świa­ta, tu­tej­szy i nie­tu­tej­szy – od­po­wie­dział po­wo­li do­by­wa­jąc roż­ka z ta­ba­ką i dłu­gi niuch bio­rąc dzia­dek. – Włó­czę się się­dy i tędy a niby to z tej je­stem oko­li­cy, ale…

I urwał na­gle; ja nie py­ta­łem wię­cej.

Szli­śmy tak gro­blą mię­dzy ol­cha­mi do­bry ka­wa­łek dro­gi; wresz­cie za­wró­ci­ła się i zza drzew uj­rza­łem na pia­sku sie­dzą­ce nad je­zio­rem sio­ło czar­ne, z wiel­ki­mi kil­ką krzy­ża­mi i karcz­mą drew­nia­ną, przy któ­rej okiem szu­ka­łem za­raz kuź­ni.

Wi­dok, acz smęt­ny, zwy­czaj­ny, pła­ski, nie był bez wdzię­ku; ogrom­ne ol­chy po­nad wodą, po­mie­sza­ne z wierz­ba­mi, ko­ścio­łek oto­czo­ny li­pa­mi sta­ry­mi, po­zio­me chat­ki, na­wet karcz­mi­sko ogrom­ne, skła­da­ły się na kra­jo­braz ma­low­ni­czy. Tuż przy go­spo­dzie ku­zien­ka z dy­lów, dar­nią po­kry­ta, mile mi się uśmiech­nę­ła; że­brak po­spie­szył przo­dem szu­kać Ma­jor­ka, na któ­rym spo­czy­wa­ły całe moje na­dzie­je. Ja tym­cza­sem usia­dłem na oba­lo­nym pnia­ku pod ol­chą i spo­czy­wa­jąc przy­pa­try­wa­łem się trzo­dzie pa­są­cej nad brze­giem je­zio­ra, któ­rej pa­stuch przy­gry­wał na li­gaw­ce. Li­gaw­ka jest to ogrom­na trą­ba pro­sta z so­sno­wych wy­stru­ga­na desz­czu­łek, ob­rę­cza­mi zbi­ta, smo­łą wy­la­na, któ­rej miły i do­no­śny głos roz­le­ga się po sio­łach li­tew­skich. Kil­ka nut skła­da­ją całą jej ska­lę, ale dźwięk ma w od­da­le­niu smęt­ny, rzew­ny i za­sto­so­wa­ny do kra­ju, w któ­rym brzmieć zwy­kła. Li­gaw­ka, na któ­rej grał chło­pak, więk­sza była da­le­ko od nie­go.

Krą­żąc oczy­ma po oko­li­cy, nim mój po­seł po­wró­cił od Ma­jor­ka, na ubo­czu pod ga­jem spo­strze­głem dwór, ale na pierw­szy rzut oka za­sta­no­wił mnie, wy­da­jąc się cał­kiem pu­sty… Czte­ry okna jego czar­ne, głę­bo­kie, jak doły w tru­piej czasz­ce wy­glą­da­ły… Pło­ty były po­oba­la­ne, na bu­dow­lach da­chy skła­da­ły się z resz­tek kro­kwi i łat po­rwa­nych… a dro­ga, któ­ra wio­dła doń brze­ga­mi je­zio­ra, cał­kiem była tra­wą za­ro­sła. Sta­ło jesz­cze w miej­scu wszyst­ko, co dwór skła­da­ło, ro­ze­znać mo­głem dom miesz­kal­ny, staj­nie, obo­ry, ser­nik, spi­chlerz, ale nig­dzie nie było śla­du ży­cia.

Nie­rzad­ko u nas spo­ty­ka się po­dob­ne nie­ła­dem znisz­czo­ne wio­ski, ale cał­ko­wi­tej pust­ki trud­no zo­ba­czyć, i ta mnie też moc­no za­sta­no­wi­ła. Smu­tek wiał od tego sta­re­go dwor­ca, w któ­rym nie­gdyś miesz­ka­ło we­se­le i do­sta­tek, opusz­czo­ne­go tak przez lu­dzi i rzu­co­ne­go na łup bez­bron­ny wi­chrom, sło­cie i nisz­czą­cej sile przy­ro­dy, któ­ra prze­ra­bia na­tych­miast w nową po­stać, co pod swe pa­no­wa­nie za­gar­nia.

Za­pa­trzy­łem się tak na ów dwór, żem że­bra­ka, któ­ry już stał przede mną dra­piąc się po ły­si­nie, nie zo­ba­czył zra­zu.

– A co, mój ko­cha­ny, twój Ma­jor­ko? – spy­ta­łem.

– Ot… li­cho wie po co, pro­szę pana, po­wlókł się do Se­re­brzy­niec za je­zio­ro…

– Trze­ba było po­słać po nie­go.

– Ko­nie na pa­szy, Ju­del po­biegł po siwą klacz na roz­łóg, tam ją se, jak toj ka­zau, okieł­zna i po­je­dzie.

– A da­le­ko to? – spy­ta­łem.

– Ot wi­dać ko­ścio­łek za je­zio­rem – rzekł ręką wska­zu­jąc – ale na­oko­ło ja­dąc, bę­dzie pół­to­rej mili… tyl­ko że Ju­del spraw­ny i siwa do­bre­go ma kłu­sa…

– Czół­nem by może prę­dzej było?

– Czół­no wziął Iwan Miel­ni­czuk, bo ja to już o tym my­śla­łem – od­parł dziad – po­je­chał za­sta­wiać wię­cie­rze, a dru­gie­go nie ma.

Po­smut­nia­łem na tę wieść, spoj­rza­łem w słoń­ce, któ­re się po­chy­la­ło w stro­nę za­cho­du, ob­ra­cho­wa­łem pół­to­rej mili Ju­de­la, po­wrót z Se­re­brzy­niec, na­pra­wę osi i ze wszyst­kie­go mi wy­pa­dło, że w tej wio­sce no­co­wać będę mu­siał… Karcz­ma była ogrom­na, ale gdy przy­szło ją obej­rzeć z bli­ska, nie zna­la­złem w niej ani kąt­ka, w któ­rym bym się mógł prze­spać, wszyst­kie iz­deb­ki były po­zaj­mo­wa­ne, jed­na kar­to­fel reszt­ka­mi, dru­ga przę­dzi­wem, trze­cia smo­łą, czwar­ta ży­dow­ski­mi ru­pie­cia­mi.

– A dwór to czyj? – spy­ta­łem że­bra­ka.

– Dwór? – po­wtó­rzył tro­chę zmie­sza­ny – tu nie ma dwo­ru…

– No, a cóż tam wi­dać pod ol­szy­ną?

– Był to dwór, ale to pust­ka – mruk­nął sta­ry ma­cha­jąc ręką.

– Może by tam zna­la­zła się iz­deb­ka, tam­że prze­cie ktoś miesz­kać musi?…

– Ale nikt nie miesz­ka… ino ja cza­sem zaj­rzę wes­tchnął dziad – a po­tem, gdzie by to pan tam chciał ko­co­wać.

– Dla­cze­go? – spy­ta­łem za­cie­ka­wio­ny. – Albo to pan nie wie, że to Kra­sne? – Ja tu obcy i nic a nic nie wiem…- Bo też nie ma co wie­dzieć – od­parł że­brak ru­sza­jąc ra­mio­na­mi – w staj­ni panu sia­na po­ście­lą i tam się pan prze­śpi.

Nie uda­ło mu się wszak­że zbyć mnie tak lek­ko, jak mu się zda­wa­ło. Ko­nie na­de­szły. Ma­jor­ka ani sły­chać, ja uzbro­iw­szy się w cier­pli­wość, na­po­iw­szy no­we­go zna­jo­me­go, wy­daw­szy sto­sow­ne dys­po­zy­cje słu­żą­ce­mu, wy­sze­dłem za karcz­mę na prze­chadz­kę. Sta­ry ów przy­błę­da już mnie nie od­stę­po­wał, ba­wiąc we­so­ło po­ga­dan­ką, któ­ra wca­le przy­pa­dła mi do sma­ku. Do­wie­dzia­łem się już z niej był, że Pa­weł Żu­żel (tak się na­zy­wał) ro­dem był z oko­li­cy szla­chec­kiej, nie opo­dal od Kra­sne­go; że słu­żył daw­niej w tym dwo­rze, któ­ry te­raz stał pust­ką, i że od lat kil­ku­na­stu wy­szedł na dzia­dow­ski chleb, wię­cej z po­boż­no­ści niż z po­trze­by… Do­my­śla­łem się ja­kiejś cie­ka­wej hi­sto­rii o tym pu­stym dwo­rze i skie­ro­wa­łem cią­gnąc ku nie­mu sta­re­go Paw­ła. Ale jak tyl­ko mnie zo­ba­czył zwra­ca­ją­ce­go się w tę stro­nę, sta­nął i za­wo­łał:

– A po co pan tam­tę­dy? jak toj ka­zau. – Pój­dę do dwo­ru…

– I dał­byś pan po­kój, nie ma tam nic cie­ka­we­go… dro­ga za­ro­sła… pust­ka i po wszyst­kim. po co? i po co? – Wła­śniem dla­te­go cie­ka­wy, że mnie waść od nie­go od­strę­czasz – od­par­łem otwar­cie – cóż u li­cha, czy mnie my­ślisz stra­cha­mi du­rzyć?

– Ja­ki­mi stra­cha­mi – rzekł nie­ukon­ten­to­wa­ny że brak. – Wszak ja tam sam no­cu­ję… ale co cie­ka­we­go pust­ka?

Tak mó­wiąc szli­śmy po­wo­li, a Pa­weł ta­ba­kę za­ży­wał i no­sem krę­cił, i usi­ło­wał jesz­cze za­wró­cić mnie ku je­zio­ru, do ko­ściół­ka, by­le­bym nie szedł do tego za­ka­za­ne­go dwo­ru; oczy­wi­ście, że mnie to na prze­kór po­bu­dzi­ło za­ro­słą dro­gą do­trzeć do miej­sca.

Nic smut­niej­sze­go nad nie wy­obra­zić so­bie nie moż­na. Ru­ina ta nie była jesz­cze tak sta­rą, by po­waż­ną się sta­ła, ani znów tak świe­żą, by jesz­cze dźwi­gnąć ją była na­dzie­ja. Krze­wy, chwa­sty, po­krzy­wy, tra­wy po­kry­wa­ły roz­gro­dzo­ny dzie­dzi­niec, bu­dyn­ki wa­li­ły się wszyst­kie. Sam dwór trzy­mał się tyl­ko jesz­cze, ale drzwi głów­ne pło­tem za­su­nię­te już się były wy­pa­czy­ły ze ścia­ną, któ­ra gro­zi­ła upad­kiem… Nig­dzie śla­du miesz­ka­nia, nig­dzie zna­ku do­zo­ru i pie­czy… Poza dwo­rem był sta­ry, zdzi­cza­ły ogród dzi­ki­mi ma­li­na­mi w pas za­ro­sły; a że prze­zeń ścież­ka ja­kaś pro­wa­dzi­ła z dzie­dziń­ca, po­sze­dłem nią za­my­ślo­ny.

O kil­ka­na­ście kro­ków wśród gąsz­czy, osło­nio­ny li­pa­mi i świer­ka­mi, uj­rza­łem sza­rą, ale po­rząd­nie utrzy­ma­ną ka­plicz­kę, któ­rej drzwi były za­mknię­te. Tu wi­dać było rękę ludz­ką i sta­ra­nie. Pa­weł, któ­ry szedł za mną, mru­cząc nie­zro­zu­mia­le, zbli­żył się, gdy mnie aż tu do­cie­ra­ją­ce­go zo­ba­czył, nic nie mó­wiąc do­był klucz i drzwi nim otwo­rzył. We­szli­śmy w mil­cze­niu do wiej­skie­go tego ko­ściół­ka, bar­dzo sta­ran­nie utrzy­my­wa­ne­go, ale na wstę­pie ude­rzył mnie wi­dok cał­kiem nie­spo­dzie­wa­ny. Na sa­mym środ­ku, na czte­rech ce­gieł­kach, sta­ła pro­sta, so­sno­wa trum­na, nad­zwy­czaj wiel­ka i dłu­ga. Pa­weł, przo­dem wszedł­szy, szyb­ko po­kląkł i po­czął się mo­dlić, ja też od­kry­łem gło­wę i schy­li­łem czo­ło, oka nie mo­gąc ode­rwać od tej ta­jem­ni­czej trum­ny. Z po­zo­ru jej wi­dać było, że nie dziś tu po­sta­wio­ną zo­sta­ła, drze­wo bo­wiem przy­bra­ło tę bar­wę sza­rą, mar­twą, któ­rą się po la­tach do­pie­ro okry­wa, i zna­ki czar­ne, na­ry­so­wa­ne na wie­ku, speł­zły tak, że le­d­wie ich do­strzec było moż­na.

Ka­plicz­ka wca­le na smę­ta­rzo­wą nie prze­zna­czo­na, wśród ogro­du, z trum­ną ol­brzy­mią obok spu­sto­szo­ne­go dwo­ru, do­my­ślać się ka­za­ła ta­jem­ni­czej ja­kiejś hi­sto­rii. To­też, gdy po chwi­li mo­dli­twy po­wstał że­brak i wy­szli­śmy z nim oba, znów ścież­ką wra­ca­jąc ku do­mo­wi, po­czą­łem go na­glić py­ta­nia­mi, aby mi wy­tłu­ma­czył, co wi­dzia­łem.

Wzdry­gał się dłu­go i opie­rał, wy­ma­wiał, alem go na­resz­cie skło­nił do wy­spo­wia­da­nia mi hi­sto­rii, któ­rą tu w ni­czym nie zmie­nia­jąc po­wtó­rzę.

Lat temu kil­ka­dzie­siąt w Kra­snem miesz­kał Sa­mu­el Haw­nul, przy­by­ły skądś od Wil­na aż, któ­ry wieś tę na­był od spad­ko­bier­ców Kra­sniań­skich, ro­dzi­ny wy­ga­słej zu­peł­nie, a od wie­ków tu nie­gdyś za­miesz­ka­łej. Po­sia­da­ła ona Se­re­brzyń­ce, Kra­sne, Obo­dy, Smol­ne i przy­sio­łek Ża­bie, co ra­zem ogrom­ną zaj­mo­wa­ło prze­strzeń zie­mi, ja­kie parę ty­się­cy włók z okła­dem; ale stop­nia­mi ubo­że­jąc i wy­prze­da­jąc się Kra­sniań­scy zo­sta­li przy Se­re­brzyń­cach tyl­ko i Kra­snem, po­tem i Se­re­brzyń­ce sprze­da­li, aż wraz z ma­jęt­no­ścią przy­szło i ro­dzi­nie wy­ga­snąć. Na wio­sce tej ostat­niej zo­sta­ło dłu­gów do­syć, fun­da­cji po­boż­nych kil­ka, do­ży­wo­ciów i po­nada­wa­nych grun­tów, spa­dła zaś na kil­ka­na­ście głów, tak że po­dzie­lić się nie było po­dob­na. Ale że in­te­re­sa trze­ba mieć było z wie­lu, a Kra­sne już z lep­sze­go ob­ra­ne zo­sta­ło i po­kra­ja­ne nada­nia­mi, o kup­ca nie było ła­two. Tym­cza­sem ad­mi­ni­stra­cje do resz­ty je wy­nisz­czy­ły, a dzie­dzi­ce by­li­by i ta­nio zby­li swe pra­wa, gdy­by się kto tyl­ko nada­rzył. Już się to utra­pie­nie wle­kło lat kil­ka, gdy Sa­mu­el Haw­nul zja­wił się w tam­tej oko­li­cy. Nikt go tam nie znał ani wie­dział, skąd przy­był, on sam spod Wil­na się opo­wie­dział. Był to męż­czy­zna nie­zmier­ne­go wzro­stu, ol­brzym, sze­ro­ki w ple­cach, bar­czy­sty, kar­czy­sty, sil­ny jak wół, z miną za­wie­si­stą, z wą­sem czar­nym za ucho za­cho­dzą­cym, przy­stoj­ny, czar­no­oki, ru­mia­ny, ale po­nu­ry i strasz­ny, nie tyle po­sta­wą i siłą, ile wy­ra­zem oczów i ust, jak­by tle­ją­ce­go gnie­wu peł­nych.

Bóg wie, co go ta­kim uczy­ni­ło, ale nikt się z pa­nem Sa­mu­elem zmie­rzyć okiem w oko, ani na sło­wo, ani na rękę nie mógł. Z oczów mu bu­cha­ło gdy­by ogniem, z ust po­to­kiem się lały wy­ra­zy, byle go po­draż­nio­no, a sza­bla w dło­ni by­ła­by pew­nie po sta­re­mu woła na pół prze­rą­ba­ła. Przy­je­chał naj­przód do mia­stecz­ka, gdzie się w go­spo­dzie roz­ta­so­wał, niby do sądu coś ma­jąc, bez dwo­ru, z jed­nym czło­wie­kiem, któ­re­go za­raz na­za­jutrz kę­dyś od­pra­wił, i przy­siadł, ro­biąc zna­jo­mo­ści z pa­le­strą. Z ludź­mi był, kie­dy chciał, choć do rany przy­ło­żyć i umiał ich so­bie po­zy­skać jak nikt, rzekł­byś ba­ra­nek taki po­tul­ny, taki uśmiech­nię­ty, ale nie­chże się mu kto choć lek­ko sprze­ci­wił, niech no wszedł, spoj­rzał, a krzyk­nął, a, o sza­blę dło­nią brzęk­nął, naj­śmiel­si ble­dli jak tru­sie. Tyl­ko że w po­cząt­ku ten jego hu­mor się nie wy­da­wał.wca­le, póki się jesz­cze roz­pa­try­wał, do­wia­dy­wał i wą­chał. Szu­kał on niby me­tryk i do­ku­men­tów ja­kichś do pod­nie­sie­nia spad­ku po Huń­ce­wi­czach, gdyż się miał z Huń­ce­wi­czów­nej ro­dzić; ale oko­ło tego po­wo­li cho­dził, i uwa­ża­no, że się o ma­ją­tek roz­py­ty­wał, a na­resz­cie otwar­cie przy­znał się, że mu się oko­li­ca po­do­ba­ła i rad by tu so­bie osiąść, gdy­by się tak co tra­fi­ło. Na­ów­czas pan Żyr­muń­ski, ad­wo­kat, któ­ry trzy­mał in­te­re­sa dzie­dzi­ców Kra­sne­go, na­ra­ił mu ten ma­ją­tek. Po­je­cha­li na grunt, pan Sa­mu­el obej­rzał rolę po go­spo­dar­sku, mapę roz­pa­trzył, in­wen­tarz po­kon­no­to­wał, trans­ak­cje sta­re i nada­nia nowe spe­ne­tro­wał i ja­koś na­my­śliw­szy się po­czął o Kra­sne trak­to­wać. Tam­tym nie­bo­ra­kom tego było i trze­ba, po­ło­ży­li łap­ki i zda­li mu się, że ich wziął jak sam chciał, zby­wa­jąc ty­sią­cz­kiem jed­nym, dru­gim, skryp­tem, pro­cen­tem itp. Tyl­ko pana Żyr­muń­skie­go po­dob­no do­brze pod­sma­ro­wał, bo praw­dę po­wie­dziaw­szy cała rzecz w jego była rę­kach..Nikt tego nie wie­dział, jak się tam z sobą zgo­dzi­li, ale za­raz i przed­ugod­ne punk­ta pod­pi­sa­ne zo­sta­ły pod wiel­ką za­rę­ką i Haw­nul za­da­tek wy­li­czył, a po­sta­no­wiw­szy eko­no­ma ze swo­jej ręki, wła­śnie Paw­ła Żuż­la, sam kę­dyś po­je­chał.

Nie było go wi­dać bli­sko pół roku, ani sły­chu o nim, już tro­chę się nie­po­ko­ić po­czy­na­no, gdy jed­ne­go wie­czo­ra w dzie­dzi­niec dwo­ru za­je­cha­ły dwie bry­ki i z pierw­szej wy­sko­czył, co go i po nocy po wzro­ście po­znać było ła­two, pan Sa­mu­el. Tuż za nim wy­sa­dzo­no z bry­ki ko­bie­tę, choć nie wspo­mi­nał o tym wprzód, żeby miał być żo­na­ty, wi­dać żonę je­go­mo­ści, bar­dzo ślicz­ną, mło­dą jesz­cze i po­wol­ną a de­li­kat­ną.

Ude­rzy­ło to pana Paw­ła, że gdy na­za­jutrz przy­by­łych lu­dzi chciał do­py­ty­wać o swe­go no­we­go pana, już ich o świ­cie nie zna­lazł, bo wszy­scy nocą po­odjeż­dża­li, a dwie słu­gi, co koło jej­mo­ści zo­sta­ły, tyle wie­dzia­ły co inni; jed­ną przy­jął Haw­nul na dro­dze w Sło­ni­mie, dru­gą wy­wiózł z Wil­na.

Haw­nu­lo­wie roz­go­ści­li się na no­wym swo­im dzie­dzic­twie po ci­chu­sień­ku, pan Sa­mu­el wziął się do pra­wa na­przód, aby o na­by­cie ukoń­czyć, po­tem żywo bar­dzo do go­spo­dar­ki; ona zaś sama czy to cho­ra, czy nie­zdat­na do tego, ani się ru­szy­ła do ko­bie­ce­go w domu za­rzą­du. Mało na­wet wi­dy­wa­no ją, bo cały czas pra­wie w swo­jej izbie za­mknię­ta sie­dzia­ła, a w są­siedz­twa nig­dzie nie jeź­dzi­li obo­je.

Tak się to po­czę­ło w Kra­snem, gdy Pa­weł Żu­żel, pierw­szy raz wła­sne na kłap­ciu zie­mi po­rzu­ciw­szy go­spo­dar­stwo, po­szedł w eko­nom­ską służ­bę do pana Sa­mu­ela.

Pan mu się mimo chmur­nej krwi do­syć ja­koś po­do­bał, bo miał i do­bre przy­stę­py fan­ta­zji, a choć cza­sem, gdy się po­gnie­wał, człe­ka zda­je się by roz­darł, by­wa­ły nań i lep­sze go­dzi­ny, w któ­rych… szczo­drze to wy­na­gra­dzał. To tyl­ko, jak po­wia­dał, za­wa­dza­ło panu Paw­ło­wi za­wsze, że czy zły, czy ła­skaw pan Sa­mu­el, nig­dy się nie roz­śmiał, nie po­żar­to­wał, nie po­ba­rasz­ko­wał, i choć, zda­je się, nic do szczę­ścia nie bra­ko­wa­ło, bo i do­sta­tek był, i zdro­wie, i żonę miał po­tul­ną a wiel­ce uko­cha­ną przez sie­bie, prze­cież, jak­by tam mu kto szczę­ście koł­kiem za­bił, nie znać było po nim, żeby go do­świad­czał.

Ku­piw­szy Kra­sne, jak się wy­żej po­wie­dzia­ło, roz­ma­ity­mi umo­wa­mi ze spad­ko­bier­ca­mi, po­wy­pła­caw­szy nie­któ­rym z nich, in­nych kon­ten­tu­jąc pro­cen­tem, przy­bysz już cał­kiem się za­jął urzą­dze­niem ma­jęt­no­ści i roz­po­czął ży­cie, któ­re się ni­czym nie róż­ni­ło od po­spo­li­te­go szla­chec­kie­go. Prze­cież tkwi­ła w nim jak­by ta­jem­ni­ca ja­kaś, bo pan Haw­nul od świa­ta stro­nił, z bra­cią szlach­tą żyć nie chciał i sto­sun­ków uni­kał, w ży­ciu pu­blicz­nym żad­ne­go udzia­łu mieć nie żą­dał, w domu nie przyj­mo­wał i sam pra­wie nie wy­jeż­dżał, chy­ba do ko­ścio­ła w nie­dzie­lę, jej­mość zaś w wiel­kie świę­ta tyl­ko i to za­kwe­fio­na, że jej twa­rzy z po­cząt­ku nie wi­dy­wa­no. W domu nie było jed­nak wca­le ską­po, owszem do­stat­nio ra­czej, sprzęt pięk­ny, gro­sza do­syć na po­trze­by, ży­cie wy­god­ne, ale za­par­te i smęt­ne. Tra­fi­ło się li, że szlach­cic do Kra­sne­go za­wę­dro­wał dla spra­wy, in­te­re­su lub przy­pad­ku czy cie­ka­wo­ści, sam je­go­mość wy­cho­dził i tyl­ko krót­ko go zby­wał, a jej­mość za­wsze po­wia­da­no sła­bą i nig­dy się ob­cym nie uka­zy­wa­ła. Uwa­żał pan Pa­weł, że nowy dzie­dzic, choć pil­no koło go­spo­dar­ki cho­dził i miał ocho­tę się krzą­tać, ale obe­zna­ny z nią nie był, tyl­ko ogól­nie, jak u nas nie­mal każ­dy; owszem bąki strze­lał w dys­po­zy­cjach ta­kie, że cza­sem Żuż­lo­wi, gdy­by nie re­spekt, roz­śmiać by się za­chcia­ło; sama też ani się wmie­sza­ła do ko­bie­cych rze­czy, zdaw­szy wszyst­ko na klucz­ni­cę: mot­ki, kury, płót­no i ogro­dy.

Całe dnie cza­sa­mi pan Sa­mu­el spę­dzał w osob­nym po­ko­iku z żoną na roz­mo­wie i ja­kichś na­my­słach, na­ra­dach czy kro­to­chwi­li, któ­rej dwór zro­zu­mieć nie mógł; sły­sza­no tyl­ko na prze­mia­ny z iz­deb­ki, do któ­rej wcho­dzić bez pu­ka­nia ni­ko­mu nie było wol­no, to głos żywy pana Sa­mu­ela, to ża­ło­sny lub ci­chy i po­wol­ny głos żony jego; Bóg wie, o czym ga­da­li, ale się na­ga­dać nie mo­gli. Do­strze­żo­no w po­cząt­kach za­raz i tego, że byle za­tur­ko­ta­ło w dzie­dziń­cu, zry­wał się nie­spo­koj­nie Haw­nul i biegł do okna, jak­by prze­lęk­nio­ny każ­dym przy­by­wa­ją­cym. Wszyst­ko to ra­zem wzię­te, jak zra­zu ude­rza­ło i na­pro­wa­dza­ło na dzi­wacz­ne do­my­sły, tak po chwi­li, staw­szy się chle­bem po­wsze­dnim, prze­sta­ło zwra­cać uwa­gę.

Są­sie­dzi tyl­ko skar­ży­li się na dzie­dzi­ca Kra­sne­go, że im nie do­pi­sy­wał, bo po­cie­chy z nie­go nie mie­li żad­nej, naj­go­rzej zaś pan Ste­fan Wil­czu­ra. Ten miesz­kał w Se­re­brzyń­cach, był wdow­cem od lat dzie­się­ciu, a że lu­dzi, to­wa­rzy­stwo, we­so­łość i hu­lan­kę lu­bił, i spo­dzie­wał się z przy­by­ciem Haw­nu­la po­zy­skać no­mi­ne et re są­sia­da, bar­dzo się krzy­wił, gdy z nim zna­jo­mo­ści na­wet do pół roku nie za­brał. W oko­li­cy, ba w ca­łym kra­ju na mil ja­kie pięć­dzie­siąt, zna­no pana Ste­fa­na Wil­czu­rę, bo bez nie­go nie obe­szło się ani we­se­le, ani po­grzeb, ani.zrę­ko­wi­ny, ani kon­de­scen­cja, ani zwa­da, ani zgo­da. Był to je­den z tych lu­dzi wszyst­kim po­trzeb­nych, co w każ­dym złym czy do­brym ra­zie pierw­si na myśl przy­cho­dzą. Mógł już mieć pod­ów­czas lat pięć­dzie­siąt, ale tych na nim znać nie było, choć ich za koł­nierz nie wy­lał. Nie­wiel­kie­go wzro­stu, krę­py, pnia­ko­wa­ty, siły żu­brzej, nig­dy nie był pięk­nym, ale twarz jego miła chwy­ta­ła za ser­ce i szcze­gól­ną wła­dzą przy­cią­ga­ła ku so­bie każ­de­go. Spoj­rzaw­szy nań wi­dzia­łeś od razu, że się na jego ser­cu nie omy­lisz, tak je na wierz­chu trzy­mał.

Ta­kich lu­dzi przed nie­daw­ny­mi cza­sy jak maku u nas było, co to się z nich ży­cie wszyst­ki­mi lało szcze­li­na­mi, dziś za to nic się nie wy­le­wa, bo pu­sto we środ­ku. Pan Ste­fan miał wszyst­kie wady swo­je­go wie­ku, wszyst­kie jego prze­są­dy, miał oprócz tego nie­szczu­płą garst­kę swych wła­snych, ale i cnót ob­fi­cie, co za nie z na­wiąz­ką pła­ci­ły. Kudy kiń to ko­zak, jak po­wia­da ru­skie przy­sło­wie, przy­błą­ka­ne do nas z Za­po­ro­ża, od ni­cze­go się nie wy­mó­wił i we wszyst­kim przod­ko­wał; na ko­nia siadł, aż lubo było spoj­rzeć, strze­lał jak nikt le­piej, pił za dzie­się­ciu i nie spił się, tyl­ko ten miał zwy­czaj, że pod­chmie­liw­szy, już by­wa­ło.nic nie mówi, tyl­ko śpie­wa a śpie­wa, i to wła­snej in­wen­cji wier­szy­ka­mi, wca­le zgrab­ny­mi. Do kom­pro­mi­su je­dy­ny, bo pra­wo i lu­dzi znał na pal­cach, z ksią­żek go było za­gad­nąć – nie utknął, bo ich siła czy­tał, do ko­biet przy­siąść się umiał ga­lan­te, wy­bić w pa­ła­sze jak pa­le­strant lu­bel­ski, sło­wem i gło­wa tęga, i ser­ce naj­lep­sze, ale też sza­ła­wi­ła, że dru­gie­go po­szu­kać i nie zna­leźć.

A choć na­uki i od pi­ja­rów był li­znął, i dwo­ru u ksią­żąt Ogiń­skich skosz­to­wał, bo oj­ciec jego i ro­dzi­na z da­wien daw­na jesz­cze od ol­kie­nic­kiej, ba i sta­rzej temu do­mo­wi słu­ży­li, choć człek świa­to­wy wca­le, choć wszyst­ko wie­dział, co prze­ciw sta­ro­świec­czyź­nie pi­sa­no i pra­wio­no, z ościa­mi był sta­rej wia­ry. Nie był­by za nic w świe­cie dnia świą­tecz­ne­go nie po­sza­no­wał, cza­row­nic bał się okrut­nie, w gu­sła wie­rzył wszyst­kie, sny so­bie ka­zał tłu­ma­czyć, a któ­re­go dnia lewą nogą stą­pił z łóż­ka, bał się za próg wyjść, żeby mu się co złe­go nie sta­ło. W po­nie­dzia­łek ni­czym go z domu wy­wa­bić nie było moż­na, a fe­ral­ne dnie ze sta­re­go ka­len­da­rza co roku pro me­mo­ria w nowy wpi­sy­wał czer­wo­nym ołów­kiem. Szlach­cic miał je­dy­nacz­kę, przy któ­rej ba­wi­ła wdo­wa po krew­nia­ku jego, panu Poń­czew­skim z Za­wi­lej­skie­go, ko­chał ją bar­dzo, ale rzad­ko domu pil­no­wał, lu­dziom słu­żąc i sam się ba­wiąc, a gdy oka­zji nie było, po­lo­wa­nia zbie­ra­jąc.

Całe ży­cie jed­na­ko­wo cha­dzał i choć­by do naj­więk­sze­go dwo­ru i w naj­więk­szą uro­czy­stość stro­ju nie zmie­niał, od śmier­ci żony w czar­nym ki­rze się no­sząc; co mu jed­nak nie prze­szka­dza­ło wca­le do lada ład­nej gąb­ki śmie­ją­cej się i czar­nych oczek jak ja­sna świe­ca się pa­lić i cho­lew­ki sma­lić, choć czu­pry­na si­wia­ła. Sław­nie też, choć w tej ża­ło­bie, pol­skie­go tań­co­wał, zwłasz­cza gdy so­bie pod­ocho­cił, tan­cerz był za­wo­ła­ny do in­nych, swo­ich i cu­dzo­ziem­skich tań­ców, czy to kra­ko­wia­ka, czy dra­ban­ta, czy ma­zu­ra; w ko­za­ku zaś z pry­siu­da­mi rów­ne­go nie miał.

By­wa­ło go w ręce ca­łu­ją na po­ko­jach u ks. Ogiń­skie­go, żeby im to po­ka­zał, ale nie za­wsze się dał na­mó­wić. Sta­rzy i mło­dzi ko­cha­li go i taką miał mi­łość u szlach­ty, że na sej­mi­kach na ręku go no­si­li, a kogo im po­dał, utrzy­ma­li każ­de­go, ani pa­trząc co dru­dzy krzy­cze­li prze­ciw, je­śli kto śmiał prze­ciw Wil­czu­rze gębę otwo­rzyć.

Dom jego nie bar­dzo był uczęsz­cza­ny, bo Se­re­brzyń­ce z po­ło­że­nia swe­go nie­do­stęp­ne, od­le­głe od go­ściń­ców, za wo­da­mi, nie bar­dzo mia­ły ob­fi­te są­siedz­two; ale za to gdy za­pro­sił pan Ste­fan, hu­la­no tam po ty­go­dniu, po dwa, i wy­su­sza­no piw­ni­ce do kro­pli, a na­ów­czas cór­kę z domu Wil­czu­ra wy­pra­wił, żeby już nic do ban­kie­tu nie prze­szka­dza­ło.

Se­re­brzyń­ce, jak wi­dzie­li­śmy, z Kra­snem są­sia­do­wa­ły, bo dwo­ma bo­ka­mi grun­tów opie­ra­ły się o nie, i gdy w mia­stecz­ku wieść się ro­ze­szła, że je pan Haw­nul ku­pił, że w nich osia­da, Ste­fan się moc­no ucie­szył.

– A to prze­cie – rzekł – pan Bóg mi są­sia­da daje, bę­dzie gdzie w sło­tę w ma­ria­sza po­grać lub po­ga­wę­dzić, bę­dzie kogo za­pro­sić na wie­czór zi­mo­wy i człek tro­chę ławy za­grze­je. Ale co to za pta­sio Haw­nul, coś tej fa­mi­lii nie znam!

Nie zna­li jej i dru­dzy, ale że tam po Li­twie moc jest na­zwisk róż­nych, nikt się temu nie dzi­wo­wał.

– Może być Sy­ruć, może być Buł­tuć, może być Dzium­dziul i Haw­nul – rzekł fe­ru­jąc de­kret Wil­czu­ra pan Bóg róż­nie lu­dziom ro­dzić się daje, a szlach­ty dziw­ne­go na­zwi­ska prze­paść. Pil­no się o nie­go do­wia­dy­wał Wil­czu­ra, ale da­rem­nie, bo go ani do­stą­pić, ani spe­ne­tro­wać nie mógł. Na­dy­bał go w mia­stecz­ku raz i chciał ti­tu­lo są­siedz­twa zro­bić zna­jo­mość, ale Haw­nul tyl­ko mu się po­kło­niw­szy uszedł. Już to wszyst­ko i sama fi­zys nie po­do­ba­ła się ja­koś Wil­czu­rze, ale mil­czał.

– Chce ci­cho sie­dzieć i za pie­cem pana Boga chwa­lić, niech mu się sta­nie we­dle woli jego, ob­cho­dzi­li­śmy się bez Haw­nu­lów dużo, po­tra­fi­my obejść i te­raz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: