Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czerwony korsarz - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwony korsarz - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 399 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Grzbie­ty fa­li­stych wzgórz Rho­de Is­land uko­ro­no­wa­ne były od­wiecz­ny­mi la­sa­mi. Małe do­li­ny tej wy­spy okry­wa­ła buj­na zie­leń. Skrom­ne, ale czy­ste i wy­god­ne dom­ki wiej­skie, oto­czo­ne kę­pa­mi drzew, to­nę­ły w po­wo­dzi kwia­tów. Ten pięk­ny i ży­zny za­ką­tek jego miesz­kań­cy na­zy­wa­li „ogro­dem Ame­ry­ki”. Zga­dza­li się z nimi do­stat­ni plan­ta­to­rzy, któ­rzy tu wła­śnie szu­ka­li wy­tchnie­nia od spie­ko­ty i nie­zdro­we­go kli­ma­tu Po­łu­dnia.

Po­ło­żo­ne w po­łu­dnio­wej czę­ści Rho­de Is­land, na za­chod­nim brze­gu tej uro­czej wy­spy, sta­re por­to­we mia­sto New­port w pierw­szych dniach paź­dzier­ni­ka roku 1759 do­zna­wa­ło – jak wszyst­kie ame­ry­kań­skie osie­dla – mie­sza­nych uczuć smut­ku i ra­do­ści. Opła­ki­wa­no śmierć zna­ko­mi­te­go ge­ne­ra­ła Wol­fe'a, ra­do­wa­no się zwy­cię­stwem, któ­re ge­ne­rał przy­pła­cił ży­ciem. Zdo­by­te zo­sta­ło Qu­ebec, po­tęż­na ka­na­dyj­ska twier­dza. Krwa­wa, okrut­na woj­na ko­lo­nial­na mię­dzy Fran­cją i An­glią do­bie­ga­ła zwy­cię­skie­go dla ko­ro­ny an­giel­skiej koń­ca. Fran­cja utra­ci­ła ostat­nie swe po­sia­dło­ści na kon­ty­nen­cie ame­ry­kań­skim. Ol­brzy­mi­mi ob­sza­ra­mi lądu mię­dzy Za­to­ką Hud­so­na a hisz­pań­ski­mi ko­lo­nia­mi na po­łu­dniu za­wład­nę­ła An­glia. Po­kój za­pa­no­wał w bry­tyj­skich ko­lo­niach. Ci­szę mia­ła prze­rwać do­pie­ro bu­rza re­wo­lu­cji ame­ry­kań­skiej, w kil­ka­na­ście lat póź­niej.

Je­sien­ne­go dnia, w któ­rym za­czy­na się na­sza opo­wieść, za­cni miesz­kań­cy New­port i oko­li­cy ob­cho­dzi­li zwy­cię­stwo an­giel­skie­go orę­ża. Ran­kiem ode­zwa­ły się dzwo­ny ko­ściel­ne i za­grzmia­ła miej­ska ar­ma­ta. Lu­dzie wy­le­gli na uli­ce. Oko­licz­no­ścio­wy mów­ca prze­mó­wił do tłu­mów.

Słoń­ce chy­li­ło się już ku za­cho­do­wi nad nie­zmie­rzo­ną pier­wot­ną pusz­czą, okry­wa­ją­cą kon­ty­nent, kie­dy uczest­ni­cy pa­trio­tycz­nych ma­ni­fe­sta­cji za­czę­li roz­cho­dzić się do do­mów. Przy­by­li z oko­li­cy ko­lo­ni­ści wy­bie­ra­li się w dro­gę po­wrot­ną, aby unik­nąć zbęd­nych kosz­tów noc­le­gu. Sło­wem, wszy­scy wra­ca­li do trzeź­wej pro­zy co­dzien­ne­go ży­cia.

W New­port znów ode­zwa­ły się mło­ty, sie­kie­ry i piły. Na pół otwar­te okien­ni­ce wy­staw nie­jed­ne­go skle­pu świad­czy­ły, że w du­szach kup­ców chęć zy­sku przy­tłu­mi­ła nie­co głos oby­wa­tel­skie­go za­pa­łu. Wła­ści­cie­le trzech oberż w mie­ście po­ka­za­li się przed swy­mi za­kła­da­mi wy­pa­tru­jąc go­ści wśród od­jeż­dża­ją­cych pro­win­cja­łów, choć wia­do­mo było, że są to lu­dzie, któ­rzy chęt­niej sprze­da­dzą coś w mie­ście, niż wy­da­dzą za­ro­bio­ny grosz. W sie­ci ugrzę­zło tyl­ko paru ha­ła­śli­wych i głup­ko­wa­tych ma­ry­na­rzy ze stat­ków sto­ją­cych w por­cie oraz gro­mad­ka sta­łych by­wal­ców, na­to­miast wszel­kie przy­ja­zne ukło­ny, py­ta­nia o zdro­wie mał­żo­nek i dzie­ci, na­wet jaw­ne za­pro­sze­nia na szkla­necz­kę oka­za­ły się da­rem­ną fa­ty­gą. Na dro­gach pro­wa­dzą­cych w głąb wy­spy wy­jeż­dża­ją­cy z mia­sta zbie­ra­li się, by wspól­nie omó­wić wra­że­nia pa­mięt­ne­go dnia. Ro­bot­ni­cy bu­du­ją­cy nowy sta­tek w por­cie ze­szli się w tym sa­mym celu na po­kła­dzie.

W dość li­chym dom­ku na skra­ju mia­sta, nad brze­giem za­to­ki, mie­ścił się warsz­tat kra­wiec­ki. Po­po­łu­dnie przy­po­mi­na­ło wio­sen­ny ra­nek, ła­god­ny wie­trzyk marsz­czył tu i ów­dzie gład­ką po­wierzch­nię por­to­we­go ba­se­nu. Za­cny kra­wiec sie­dział przy otwar­tym oknie i koń­czył szyć ubra­nie. Przed do­mem roz­parł się wy­god­nie wy­so­ki i krzep­ki mło­dzie­niec ze wsi. Cze­kał na nowy gar­ni­tur, w któ­rym chciał się po­ka­zać naj­bliż­szej nie­dzie­li w pa­ra­fial­nym ko­ście­le.

– Kie­dy w cza­sie dzi­siej­szych uro­czy­sto­ści słu­cha­łem pa­trio­tycz­nej mowy, na­bra­łem wiel­kiej ocho­ty do wo­jacz­ki – po­wie­dział kra­wiec. – Chęt­nie bym po­szedł wal­czyć pod kró­lew­ski­mi sztan­da­ra­mi, mo­żesz mi wie­rzyć, mój dro­gi Par­dy.

Mło­dy wie­śniak od­wró­cił się w stro­nę wa­lecz­ne­go kraw­ca z nie­co zło­śli­wym bły­skiem w oku.

– Dro­gi pa­nie Ho­me­spun – po­wie­dział. – Jest te­raz jed­no wol­ne miej­sce dla am­bit­ne­go czło­wie­ka. Mi­ło­ści­wie nam pa­nu­ją­cy mo­nar­cha stra­cił nie­daw­no naj­wa­lecz­niej­sze­go z ge­ne­ra­łów.

– Ba! – od­parł dziel­ny mistrz igły, któ­ry nie­wąt­pli­wie mi­nął się z po­wo­ła­niem. – Wi­do­ki są pięk­ne, ale dla ta­kich mło­dych zu­chów jak ty. Mnie już nie­wie­le ży­cia zo­sta­ło i na sta­re lata nie ru­szę się z tego miej­sca.

– Wo­bec tego nie bę­dzie pan no­sił ge­ne­ral­skie­go mun­du­ru. Cała po­cie­cha w tym, że woj­na już się koń­czy. Wszy­scy mó­wią, że Fran­cu­zi le­d­wie zi­pią i na­sta­nie po­kój, bo nie bę­dzie­my mie­li kogo bić.

– Tym le­piej, tym le­piej, mój chłop­cze. Wi­dzia­łem w ży­ciu tyle strasz­li­wych wo­jen, że wiem, co zna­czy bło­go­sła­wień­stwo po­ko­ju. Prze­ży­łem pięć dłu­gich i krwa­wych wo­jen i Bogu dzię­ko­wać wy­sze­dłem z nich na­wet nie dra­śnię­ty.

– Pięć wo­jen? To się pan mu­siał do­brze uwi­jać. I pew­nie, jak to żoł­nierz, ka­wał świa­ta pan wi­dział?

– Owszem, spo­ro się na­wę­dro­wa­łem. Dwa razy od­by­łem po­dróż lą­dem do Bo­sto­nu, a raz ża­glow­cem aż do No­we­go Jor­ku. Bar­dzo to nie­bez­piecz­ne były przed­się­wzię­cia. Ufam, że dziś, kie­dy już woj­nę mamy za sobą, mi­ło­ści­wie nam pa­nu­ją­cy mo­nar­cha ze­chce zwró­cić uwa­gę na pi­ra­tów, gra­su­ją­cych tu­taj – na wo­dach przy­brzeż­nych i każe któ­re­muś ze swych męż­nych ka­pi­ta­nów ma­ry­nar­ki wo­jen­nej roz­pra­wić się z tymi zbi­ra­mi tak, jak so­bie na to za­słu­ży­li. Był­by to ra­do­sny wi­dok dla mo­ich sta­rych oczu, gdy­by kró­lew­ski okręt przy­ho­lo­wał do na­sze­go por­tu osła­wio­ne­go „Czer­wo­ne­go Kor­sa­rza”.

– Czy ka­pi­tan tego stat­ku jest rze­czy­wi­ście wiel­kim ło­trem?

– Nie tyl­ko on! Oto­czył się zgra­ją krwa­wych i be­zec­nych zbi­rów i na­wet naj­młod­si chłop­cy na jego stat­ku to zło­dziej­skie na­sie­nie. Ser­ce się kra­je, jak czło­wiek sły­szy o nie­go­dzi­wych po­stęp­kach, ja­kich się do­pusz­cza­ją na mo­rzach kró­lew­skich.

– Nie­raz sły­sza­łem o tym Kor­sa­rzu, ale praw­dę mó­wiąc pią­te przez dzie­sią­te.

– A skąd­że byś mógł, mój chłop­cze, miesz­ka­jąc w głę­bi lądu wie­dzieć o tym, co się dzie­je na wo­dach oce­anu? Co in­ne­go my tu­taj, w por­to­wym mie­ście, tak czę­sto od­wie­dza­nym przez ma­ry­na­rzy. Ale komu w dro­gę, temu czas, Par­dy. Zbli­ża się wie­czór, masz dzie­sięć mil dro­gi do domu.

– Dro­ga jest ła­twa i bez­piecz­na – od­rzekł mło­dzie­niec. Zo­stał­by na­wet do pół­no­cy, byle tyl­ko po­słu­chać mro­żą­cych krew w ży­łach opo­wie­ści o mor­skich roz­bój­ni­kach i po po­wro­cie do ro­dzin­nej wsi po­wtó­rzyć je gro­mad­ce cie­ka­wych.

– Czy to praw­da – za­py­tał – że Czer­wo­ny Kor­sarz sie­je po­strach na mo­rzu i że od daw­na wy­my­ka się z rąk spra­wie­dli­wo­ści?

– Wy­my­ka się, po­wia­dasz, mój synu. Naj­dziel­niej­si spo­śród ma­ry­na­rzy pły­wa­ją­cych po nie­zmie­rzo­nym oce­anie wo­le­li­by zo­stać na lą­dzie, niż uj­rzeć ża­gle stat­ku prze­klę­te­go Kor­sa­rza. Nie brak na świe­cie lu­dzi wal­czą­cych dla sła­wy, ale nikt nie chce spo­tkać się z nie­przy­ja­cie­lem, któ­ry ata­ku­je z kra­wą fla­gą na masz­cie i go­tów jest wszyst­kich, ob­cych i swo­ich, wy­sa­dzić w po­wie­trze, gdy tyl­ko osłab­nie wspie­ra­ją­ca go w boju ręka sza­ta­na.

– Je­śli jest taki nie­bez­piecz­ny, dla­cze­go nie wy­śle się okrę­tu strze­gą­ce­go wy­brze­ża, żeby ujął Kor­sa­rza. Łotr sta­nął­by wte­dy w por­cie pod szu­bie­ni­cą. Sam bym się zgło­sił, gdy­bym usły­szał, że biją w bę­ben i wzy­wa­ją ochot­ni­ków do służ­by na tym okrę­cie.

– Tak może mó­wić tyl­ko ten, co nig­dy nie po­wą­chał pro­chu. Cepy i wi­dły nie po­mo­gą na tych, co się dia­błu za­prze­da­li. Nie­raz już by­wa­ło, że nocą lub o za­cho­dzie słoń­ca fre­ga­ty kró­lew­skie oto­czy­ły Kor­sa­rza. Zda­wa­ło się, że tym ra­zem nie uj­dzie dy­bów, a gdy nad­szedł ra­nek, ani śla­du po nim nie było. Zni­kał, jak­by nie­czy­ste siły ma­cza­ły w tym pal­ce. Sam nadał so­bie imię Czer­wo­ne­go Kor­sa­rza. Tak też lu­dzie na­zy­wa­ją jego sta­tek.

– Czy na­zwał się Czer­wo­nym Kor­sa­rzem, bo lubi pła­wić się w ludz­kiej krwi?

– Nie­chyb­nie. Jak się na­praw­dę na­zy­wa jego… sta­tek, tego nikt nie wie. Kto bo­wiem raz wstą­pił na po­kład stat­ku Czer­wo­ne­go Kor­sa­rza, ten już się wię­cej na lą­dzie nie po­ka­zał. Mó­wię, rzecz pro­sta, o uczci­wych ma­ry­na­rzach i nie­szczę­snych pa­sa­że­rach. Z tego, co sły­chać, jest to sta­tek roz­mia­rem i kształ­tem przy­po­mi­na­ją­cy slup z kró­lew­skiej flo­ty, po­dob­nie też wy­po­sa­żo­ny. Ale zdo­łał umknąć nie­jed­nej po­tęż­nej fre­ga­cie. Lu­dzie opo­wia­da­ją so­bie na ucho, bo ża­den wier­ny pod­da­ny jego kró­lew­skiej mo­ści nie śmiał­by gło­śno po­wtó­rzyć tej gor­szą­cej hi­sto­rii, że raz „Czer­wo­ny Kor­sarz” przez całą go­dzi­nę był pod ogniem pięć­dzie­się­ciu ar­mat an­giel­skie­go okrę­tu wo­jen­ne­go i na oczach wszyst­kich po­szedł na dno jak ka­mień. Ale kie­dy­śmy w mie­ście ści­ska­li so­bie ręce i ra­do­wa­li się, że ło­trów spo­tka­ła za­słu­żo­na kara, za­wi­nął do por­tu sta­tek z In­dii Za­chod­nich, ogra­bio­ny przez Czer­wo­ne­go Kor­sa­rza ran­kiem, po nocy, któ­rej wraz z całą swą zgra­ją miał raz na za­wsze roz­stać się z tym świa­tem. I jesz­cze go­rzej by­wa­ło: pod­czas gdy okręt kró­lew­ski le­żał na bur­cie w por­to­wym ba­se­nie i ła­tał dziu­ry w ka­dłu­bie po­wsta­łe od kul Kor­sa­rza, sta­tek tego gał­ga­na krę­cił się koło wy­brze­ża, cały i zdrów, jak w dniu, kie­dy nowo na­ro­dzo­ny wy­szedł ze stocz­ni.

– Po pro­stu wie­rzyć się nie chce – oświad­czył mło­dy wie­śniak, na któ­rym opo­wia­da­nie kraw­ca zro­bi­ło duże wra­że­nie.. – A może ten sta­tek jest nie z tego świa­ta?

– Róż­nie się o tym mówi. Mój do­bry zna­jo­my spę­dził cały ty­dzień w po­dró­ży mor­skiej i za­przy­jaź­nił się z jed­nym ma­ry­na­rzem, któ­ry opo­wia­dał mu, jak pew­ne­go razu na stat­ku han­dlo­wym, pod­czas sztor­mu, spo­tka­li się z „Czer­wo­nym Kor­sa­rzem” na od­le­głość nie więk­szą niż sto stóp. Mie­li szczę­ście, że Wszech­moc­ny po­tęż­ną swą dło­nią wzbu­rzył mor­skie fale i Kor­sarz mu­siał ra­to­wać swój sta­te­czek przed ka­ta­stro­fą. I tyl­ko dla­te­go ów ma­ry­narz mógł bez­piecz­nie przyj­rzeć się „Czer­wo­ne­mu Kor­sa­rzo­wi” i jego ka­pi­ta­no­wi. Opo­wia­dał więc, że Kor­sarz jest to ro­sły chłop, o wło­sach ko­lo­ru słoń­ca we mgle i ta­kim spoj­rze­niu, że nikt by się nie od­wa­żył dru­gi raz po­pa­trzeć mu w oczy. Wi­dział go, jak ja cie­bie te­raz wi­dzę, mój chłop­cze. Bo ten zbir stał na po­kła­dzie i ręką wiel­ko­ści poły sur­du­ta da­wał znak ka­pi­ta­no­wi han­dlo­we­go stat­ku, by się trzy­mał w przy­zwo­itej od­le­gło­ści, gro­zi­ło im bo­wiem zde­rze­nie.

– Ten ka­pi­tan mu­siał być zu­chem nie lada, je­śli śmiał tak się zbli­żyć do stat­ku krwa­we­go zbi­ra.

– Za­pew­niam cię, Par­dy, że sta­ło się to wbrew jego woli. Ale noc była ciem­na jak smo­ła…..

– Jak smo­ła! – prze­rwał tam­ten. – To ja­kim cu­dem ma­ry­narz mógł coś wi­dzieć?

– Któż to wie? – od­parł kra­wiec. – Fak­tem jest jed­nak, że wi­dział. Wię­cej ci po­wiem. Ów ma­ry­narz do­brze się przyj­rzał stat­ko­wi Kor­sa­rza, aby mógł go roz­po­znać, gdy­by kie­dyś jesz­cze raz się z nim spo­tkał.. Był to dłu­gi, czar­ny sta­tek, głę­bo­ko za­nu­rzo­ny w wo­dzie, jak wąż w tra­wie, już sa­mym swo­im wy­glą­dem nic do­bre­go nie wró­żą­cy i o zgo­ła zbrod­ni­czej syl­wet­ce. A poza tym lu­dzie mó­wią, że pły­nie szyb­ciej niż chmu­ry na nie­bie i jest mu cał­kiem obo­jęt­ne, w któ­rą stro­nę wie­je wiatr, a szyb­kość tego okrę­tu jest rów­nie groź­na dla ści­ga­nych, jak okru­cień­stwo jego za­ło­gi. Z wszyst­kie­go, com sły­szał o „Czer­wo­nym Kor­sa­rzu”, bar­dzo on przy­po­mi­na ten sta­tek nie­wol­ni­czy, któ­ry w ze­szłym ty­go­dniu sta­nął na re­dzie na­sze­go por­tu.

Mó­wiąc to kra­wiec wska­zał ręką w stro­nę redy, gdzie istot­nie wi­dać było ja­kiś sta­tek. Mło­dy wiej­ski stroj­niś dłu­go wpa­try­wał się w jego syl­wet­kę. Za­cny kra­wiec skoń­czył tym­cza­sem szyć ubra­nie, odło­żył je i wyj­rzał przez okno.

– Wiesz, Par­dy – po­wie­dział – że dziw­ne my­śli i naj­gor­sze po­dej­rze­nia przy­cho­dzą mi do gło­wy. Jak sły­chać, ten sta­tek za­wi­nął do por­tu, by na­brać wody i za­ła­do­wać drze­wo. Już ty­dzień stoi na re­dzie i ani jed­ne­go pa­ty­ka nie wzię­li z lądu, a rumu „Ja­ma­ica” na pew­no za­tan­ko­wa­li dzie­sięć razy wię­cej niż słod­kiej wody. Co wię­cej, sta­nął tak, że z ba­te­rii nad­brzeż­nej tyl­ko jed­no dzia­ło może go do­się­gnąć. Gdy­by to był bo­jaź­li­wy sta­tek han­dlo­wy, tak by się, rzecz pro­sta, usta­wił, aby w ra­zie na­pa­ści przez pi­ra­tów ci bez­czel­ni zbó­je zna­leź­li się w ogniu ca­łej na­szej ar­ty­le­rii.

– A to co za jed­ni? – spy­tał Par­dy wska­zu­jąc gło­wą na męż­czyzn sto­ją­cych na brze­gu nie­da­le­ko domu kraw­ca. – Ma­ry­na­rze z tego stat­ku czy tu­tej­si?

– Oho! – za­wo­łał kra­wiec. – Na pew­no nie tu­tej­si! Mu­szę do­brze im się przyj­rzeć, bo cza­sy nie są wca­le bez­piecz­ne.

Po czym dziel­ny kraw­czy­na, choć ku­lał na jed­ną nogę od uro­dze­nia, wy­biegł żwa­wo na uli­cę.

Wo­bec tego, że mamy przed­sta­wić czy­tel­ni­ko­wi oso­by, któ­re oka­żą się w dal­szym cią­gu po­wie­ści znacz­nie waż­niej­sze od kraw­ca, odło­ży­my tę ce­re­mo­nię na po­czą­tek na­stęp­ne­go roz­dzia­łu.ROZ­DZIAŁ DRU­GI

Nie­zna­jo­mych było trzech. Nie mo­gli być miesz­kań­ca­mi mia­sta, sko­ro nie znał ich kra­wiec, któ­ry o każ­dym miesz­kań­cu wy­spy w pro­mie­niu dzie­się­ciu mil wie­dział wszyst­ko, po­czy­na­jąc od na­zwi­ska, a koń­cząc na skrzęt­nie ukry­wa­nych ta­jem­ni­cach ro­dzin­nych.

Za­nim wy­biegł na uli­cę, zdą­żył szep­nąć na ucho swe­mu klien­to­wi:

– Nie­tu­tej­si i bar­dzo po­dej­rza­nie wy­glą­da­ją.

Wy­pa­da więc opi­sać, jak wy­glą­da­li, aby czy­tel­nik nie był zda­ny na opi­nię kraw­ca, czło­wie­ka, jak się o tym prze­ko­na­li­śmy, na­der skłon­ne­go do po­dej­rzeń.

Z trój­ki wy­róż­niał się męż­czy­zna lat oko­ło dwu­dzie­stu sze­ściu. Jego ogo­rza­łe ob­li­cze, ko­lo­ru ciem­nej oliw­ki, try­ska­ło zdro­wiem. Rysy twa­rzy miał mę­skie i szla­chet­ne, choć nie­zbyt re­gu­lar­ne, nos duży, brwi ster­czą­ce, usta śmia­łe. Kie­dy cie­ka­wy kra­wiec pod­szedł bli­żej, nie­zna­jo­my mó­wił coś do sie­bie, w ta­jem­ni­czym uśmie­chu od­sła­nia­jąc zęby ja­śnie­ją­ce bie­lą na tle ogo­rza­łej twa­rzy. Spod gę­stej, 'kę­dzie­rza­wej, czar­nej jak kruk czu­pry­ny wy­zie­ra­ły sza­re, żywe i ra­czej ła­god­ne… oczy. Mło­dy czło­wiek był moc­nej i bar­dzo zręcz­nej bu­do­wy. Mimo że miał na so­bie strój pro­ste­go ma­ry­na­rza, co praw­da schlud­ny i świet­nie do­pa­so­wa­ny, było w jego po­sta­wie coś onie­śmie­la­ją­ce­go, gdy opar­ty o na­brzeż­ny słu­pek stał wpa­trzo­ny w sta­tek nie­wol­ni­czy na re­dzie. Mistrz igły nie od­wa­żył się za­gad­nąć nie­zna­jo­me­go i zwró­cił wzrok na jego to­wa­rzy­szy.

Je­den z nich był bia­łym, dru­gi Mu­rzy­nem, obaj w kwie­cie wie­ku. Ich wy­gląd świad­czył do­bit­nie, że ka­wał ży­cia spę­dzi­li w cięż­kim kli­ma­cie i prze­trwa­li wie­le sro­gich burz. Mie­li na so­bie odzież pro­stych ma­ry­na­rzy, moc­no pod­nisz­czo­ną i usma­ro­wa­ną smo­łą.

Bia­ły był nie­du­żym, krę­pym męż­czy­zną o po­tęż­nych, spa­lo­nych przez słoń­ce na brąz ple­cach, mu­sku­lar­nych ra­mio­nach, wiel­kiej gło­wie, ni­skim, za­ro­śnię­tym czo­le, spod któ­re­go wy­zie­ra­ły małe, upar­te oczy, o tę­pym, chwi­la­mi groź­nym spoj­rze­niu. Nos miał per­ka­ty, usta duże, żar­łocz­ne, zęby bie­lut­kie, pod­bró­dek sze­ro­ki i moc­ny. Sie­dział z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi na pu­stej becz­ce, przy­glą­dał się uważ­nie stat­ko­wi na re­dzie i co ja­kiś czas wy­po­wia­dał o nim fa­cho­we uwa­gi znaj­du­jąc w Mu­rzy­nie chęt­ne­go słu­cha­cza.

Mu­rzyn był nie mniej­szym od bia­łe­go si­ła­czem, ale prze­wyż­szał go wzro­stem i bar­dziej pro­por­cjo­nal­ną bu­do­wą. Rysy twa­rzy miał szla­chet­niej­sze, niż to bywa u czar­nych, oczy ła­god­ne i we­so­łe. Wło­sy lek­ko przy­pró­szy­ła mu si­wi­zna. Sie­dział na ka­mie­niu, pod­rzu­cał ka­my­ki i zręcz­nie je ła­pał. Pod­wi­nię­ty rę­kaw płó­cien­nej blu­zy od­sła­niał rękę tak mu­sku­lar­ną, że mo­gła słu­żyć za mo­del ar­ty­ście rzeź­bią­ce­mu ra­mię Her­ku­le­sa. Cie­ka­wy kra­wiec pod­szedł z tyłu na pal­cach i nad­sta­wił uszu.

– Mu­szą po­wie­dzieć, mój Afry­kań­ski – mó­wił bia­ły ma­ry­narz żu­jąc ty­toń – że zu­peł­nie nie ro­zu­miem ka­pi­ta­na tego stat­ku. W pół go­dzi­ny mógł­by za­wi­nąć do por­tu, bez­piecz­ne­go jak staw koło mły­na. A on stoi na re­dzie, wy­sta­wia sta­tek na nie­bez­pie­czeń­stwo i nie wia­do­mo po co mor­du­je ma­ry­na­rzy, któ­rzy ło­dzia­mi mają ka­wał dro­gi do lądu.

Ma­ry­narz na­zy­wał swe­go ko­le­gę „Afry­kań­ski” albo „Scy­pio”, za­leż­nie od hu­mo­ru. Mu­rzy­no­wi nada­no imię Scy­pio Afry­kań­ski, w owych cza­sach bo­wiem w Ame­ry­ce imio­na rzym­skich sław­nych lu­dzi cie­szy­ły się du­żym po­wo­dze­niem.

– Po­wiem panu, pa­nie Dick – od­parł Mu­rzyn – dla­cze­go on nie wszedł do por­tu. Wie­je tu wiatr z pół­noc­ne­go za­cho­du. Przy ta­kim wie­trze nie­ła­two się wy­do­stać z por­tu. Wi­docz­nie ka­pi­ta­no­wi za­le­ży na tym, żeby mógł szyb­ko wy­pły­nąć na peł­ne mo­rze. Dla­te­go sta­nął tam, gdzie wiatr mu sprzy­ja.

– Mu­rzyn ma ra­cję! – za­wo­łał mło­dy męż­czy­zna, któ­ry wi­docz­nie słu­chał roz­mo­wy ma­ry­na­rzy. – Ka­pi­tan z pew­no­ścią wie, że o tej po­rze roku wie­ją tu wia­try za­chod­nie. A poza tym sami wi­dzie­cie, że trzy­ma całe oża­glo­wa­nie w po­go­to­wiu choć za­ło­gę ma licz­ną, co ła­two po­znać po tym, jak zo­sta­ły zwi­nię­te ża­gle. Czy rzu­cił ko­twi­cę, czy tyl­ko lina trzy­ma sta­tek na uwię­zi? Jak się wam zda­je?

– Miał­by źle w gło­wie, gdy­by nie rzu­cił ko­twi­cy – od­rzekł Dick. – Sta­tek trzy­ma­ny na cu­mie tań­czył­by jak ten źre­bak na dłu­gim po­wro­zie przy­wią­za­ny do drze­wa, któ­re­go wi­dzie­li­śmy w dro­dze z Bo­sto­nu.

– Rzu­cił tyl­ko dryf­ko­twę – oświad­czył Scy­pio nie prze­sta­jąc pod­rzu­cać ka­my­ków. – Niech mi pan wie­rzy, pa­nie Har­ry, że jak tyl­ko ze­chce, to od razu sko­czy na peł­ne mo­rze. A ją bym chciał zo­ba­czyć Dic­ka, jak ga­lo­pu­je na tym źre­ba­ku przy­wią­za­nym do drze­wa!

Mó­wiąc to Mu­rzyn aż się trząsł ze śmie­chu. Ob­ra­żo­ny Dick wy­mam­ro­tał parę so­czy­stych prze­kleństw pod ad­re­sem ko­le­gi.

Har­ry od­cze­kał, aż czar­ny ma­ry­narz się uci­szy.

– Tak, Scy­pio­nie – po­wie­dział. – Przy odro­bi­nie wia­tru ka­pi­tan tego stat­ku w cią­gu dzie­się­ciu mi­nut może się zna­leźć poza za­się­giem ar­ty­le­rii nad­brzeż­nej.

– Wi­dzę, że pan do­brze się zna na tych spra­wach – ode­zwał się za ple­ca­mi Har­ry'ego ja­kiś obcy głos.

Har­ry gwał­tow­nie się ob­ró­cił i uj­rzał nie­zna­jo­me­go męż­czy­znę, któ­ry pod­szedł do nich przez ni­ko­go nie za­uwa­żo­ny. Mógł mieć oko­ło trzy­dzie­stu pię­ciu lat, był le­d­wie śred­nie­go wzro­stu, wy­glą­dał na sil­ne­go. Cerę miał bia­łą, nie­mal ko­bie­cą, ale opa­le­ni­zna po­ni­żej czo­ła i orli nos przy­da­wa­ły mu mę­sko­ści. Ja­sne wło­sy opa­da­ły na skro­nie buj­ny­mi lo­ka­mi. Re­gu­lar­ne, ład­ne usta były nie­co odę­te. W spo­koj­nych nie­bie­skich oczach po­ja­wia­ły się chwi­la­mi nie­po­ko­ją­ce bły­ski. Cy­lin­der, lek­ko prze­chy­lo­ny na gło­wie, nada­wał jego twa­rzy wy­gląd hu­la­ki. Ubra­ny był w ja­sno­zie­lo­ny sur­dut do jaz­dy kon­nej i bry­cze­sy z koź­lej skó­ry: dłu­gie buty z ostro­ga­mi do­peł­nia­ły stro­ju. W ręce trzy­mał szpi­cru­tę, któ­rą wy­wi­jał w po­wie­trzu nic so­bie nie ro­biąc ze zdzi­wie­nia, ja­kie wy­wo­ła­ło jego po­ja­wie­nie się tu­taj.

– Mó­wię, że musi pan do­brze się znać na tych spra­wach – po­wtó­rzył nie­zna­jo­my. – Bo wy­po­wia­da się pan z wiel­ką pew­no­ścią sie­bie.

– Czy wy­da­je się panu dziw­ne – od­parł Har­ry – że ktoś zna za­wód, w któ­rym pra­cu­je całe ży­cie?

– Hm, tro­chę dziw­ne wy­da­je mi się, że ktoś swą cięż­ką fi­zycz­ną pra­cę szum­nie na­zy­wa za­wo­dem. Jak­że wo­bec tego na­zwać pra­cę tych, któ­rzy, jak na przy­kład ja, ukoń­czy­li wyż­sze stu­dia i upra­wia­ją za­wód praw­ni­ka?

– Za po­zwo­le­niem. Je­stem ma­ry­na­rzem i trzy­mam się z da­le­ka od uczo­nych praw­ni­ków pań­skie­go po­kro­ju – od­parł Har­ry i z nie­sma­kiem od­wró­cił się ple­ca­mi do nie­zna­jo­me­go.

– Chło­pak ma cha­rak­ter – mruk­nął tam­ten do sie­bie i zna­czą­co się uśmiech­nął. – Mój przy­ja­cie­lu, nie spie­raj­my się o sło­wa. Wy­znam szcze­rze, iż nie mam po­ję­cia o mor­skich spra­wach i chęt­nie bym się pod­uczył u ko­goś tak bie­głe­go jak pan w tym za­wo­dzie. Je­stem tyl­ko skrom­nym ad­wo­ka­tem w kró­lew­skiej służ­bie i przy­by­łem tu w pew­nej mi­sji…

– Ży­czę po­wo­dze­nia – uciął roz­mo­wę mło­dy ma­ry­narz i do­dał: – Na pew­no wy­so­ko pan za­je­dzie, je­śli pana przed­tem..,.

Ugryzł się w ję­zyk, za­darł gło­wę wy­so­ko i od­szedł. Dwaj ma­ry­na­rze po­dą­ży­li za nim.

Nie­zna­jo­my ob­ser­wo­wał ich otrze­pu­jąc szpi­cru­tą buty z ku­rzu.

– Je­że­li pana przed­tem nie po­wie­szą – do­koń­czył za mło­de­go ma­ry­na­rza. – To za­baw­ne – do­dał pół­gło­sem – że ten smar­kacz wró­ży mi szu­bie­ni­cę.

Co po­wie­dziaw­szy chciał pójść za trze­ma ma­ry­na­rza­mi, gdy na­gle ktoś z tyłu po­ło­żył mu po­ufa­le rękę na ra­mie­niu.

– Jed­no słów­ko na ucho, sza­now­ny pa­nie – za­czął kra­wiec, bo to on za­trzy­mał nie­zna­jo­me­go. – Po­wia­dasz pan, że je­steś na służ­bie mi­ło­ści­wie nam pa­nu­ją­ce­go kró­la.

Nie­zna­jo­my jed­nym by­strym spoj­rze­niem otak­so­wał kraw­ca i od­parł:

– Wię­cej po­wiem: cie­szę się jego oso­bi­stym za­ufa­niem.

– Wiel­ki to dla mnie za­szczyt roz­ma­wiać z oso­bą cie­szą­cą się wzglę­da­mi na­sze­go mo­nar­chy.

Ku­la­wy kra­wiec szyb­ko przy­gła­dził moc­no prze­rze­dzo­ne wło­sy i ni­sko się nie­zna­jo­me­mu po­kło­nił.

– Dzię­ku­ję ci, przy­ja­cie­lu, w imie­niu kró­la – od­rzekł tam­ten z wiel­ką po­wa­gą.

– Je­stem nie­zmier­nie rad – po­wie­dział kra­wiec – że spo­tka­łem ko­goś, kto bę­dzie mógł prze­ka­zać bez­po­śred­nio do uszu mi­ło­ści­wie nam pa­nu­ją­ce­go pew­ną wia­do­mość ode mnie.

– Nie krę­puj się, przy­ja­cie­lu – za­chę­cił nie­zna­jo­my z ksią­żę­cą ła­ska­wo­ścią i lek­ką nutą znie­cier­pli­wie­nia. – Na kró­lew­skim dwo­rze też chęt­nie da­je­my po­słuch na­szym pod­da­nym.

– Nad wy­raz ce­nię so­bie pań­ską życz­li­wość. Czy wi­dzi pan ten sta­tek na re­dzie?

– A jak­że. I zda­je mi się, że jest to przed­miot ogól­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia miesz­kań­ców mia­sta.

– Sta­now­czo prze­ce­nia pan mo­ich ro­da­ków. Sta­tek stoi tam od wie­lu dni i ni­ko­mu nie wy­dał się po­dej­rza­ny. Tyl­ko ja zwie­trzy­łem, że coś tu jest gru­bo nie w po­rząd­ku.

– No, no! – mruk­nął kró­lew­ski wy­słan­nik. – A co pan po­dej­rze­wa?

– Go? Może się mylę. Niech mi Bóg wy­ba­czy, gdy­by moje po­dej­rze­nia oka­za­ły się nie­słusz­ne. Sam wie­le wy­cier­pia­łem wier­nie słu­żąc kró­lo­wi. Bra­łem udział w pię­ciu krwa­wych woj­nach…

–- Tak. Ale chciał­bym jak naj­prę­dzej usły­szeć, co mam prze­ka­zać kró­lo­wi. Po­wiedz, dro­gi przy­ja­cie­lu, jaka tro­ska leży ci na ser­cu.

– Je­stem sta­rym wo­ja­kiem…

– To wi­dać – prze­rwał mu nie­zna­jo­my. – Ale czas mnie na­gli. Po­wiedz­że, przy­ja­cie­lu, co masz do po­wie­dze­nia o tym stat­ku.

– Je­stem kraw­cem zna­nym w ca­łej oko­li­cy, mam na utrzy­ma­niu licz­ną ro­dzi­nę. Ża­den ma­ry­narz z tego stat­ku nie ob­sta­lo­wał u mnie mun­du­ru. Wszy­scy szy­li u mło­de­go par­ta­cza, któ­ry nie tyl­ko nie ma fa­chu w rę­kach, ale jesz­cze mnie ob­ga­du­je. Gdy­by ci ma­ry­na­rze byli uczci­wy­mi chłop­ca­mi, po­pie­ra­li­by so­lid­ne­go kraw­ca i ojca dzie­ciom. Dla mnie więc jest ja­sne jak słoń­ce, że to ho­ło­ta, a sta­tek na­le­ży do tego ło­tra spod ciem­nej gwiaz­dy, Czer­wo­ne­go Kor­sa­rza.

– Czer­wo­ne­go Kor­sa­rza!? – za­wo­łał nie­zna­jo­my. – To rze­czy­wi­ście bar­dzo waż­na wia­do­mość.

– Mam na­dzie­ję, że prze­ka­że ją pan kró­lo­wi..

Kró­lew­ski za­usz­nik po­ło­żył kraw­co­wi rękę na ra­mie­niu i oświad­czył:

– Speł­ni­łeś, mój przy­ja­cie­lu, obo­wią­zek wier­ne­go pod­da­ne­go na­sze­go wład­cy. Wia­do­mo, że wy­zna­czo­no wy­so­ką na­gro­dę za uję­cie każ­de­go, choć­by naj­po­śled­niej­sze­go człon­ka za­ło­gi „Czer­wo­ne­go Kor­sa­rza”, a kto odda w ręce kata całą tę szaj­kę, bę­dzie bo­ga­tym czło­wie­kiem. Król tak się ucie­szy, że na­wet szla­chec­two nadać może za tę przy­słu­gę.

– Szla­chec­two! – po­wtó­rzył olśnio­ny mistrz igły.

– Jak panu na imię? – spy­tał kró­lew­ski wy­słan­nik.

– Hek­tor.

– A na­zwi­sko?

– Ho­me­spun.

– Sir Hek­tor Ho­me­spun, to bar­dzo ład­nie by brzmia­ło. Ale je­śli pan chce zdo­być ma­ją­tek i za­szczy­ty, ko­niecz­ne jest za­cho­wa­nie ści­słej ta­jem­ni­cy. Mu­si­my być nie­zwy­kle ostroż­ni. Czy z ni­kim nie po­dzie­lił się pan swy­mi spo­strze­że­nia­mi?

– Sło­wa ży­wej du­szy nie pi­sną­łem.

– Do­sko­na­le. Spo­tka­my się dzi­siaj o je­de­na­stej wie­czór tam – wi­dzi pan? – gdzie brzeg zbli­ża się do redy. Do­ko­na­my stam­tąd osta­tecz­nych ob­ser­wa­cji. A ju­tro rano po­wia­do­mi­my kogo na­le­ży. Te­raz mu­si­my się roz­stać. Nie by­ło­by do­brze, gdy­by nas obu ktoś tu zo­ba­czył. „Mil­cze­nie” oto na­sze ha­sło, „kró­lew­ska ła­ska” – to od­zew.

– Do zo­ba­cze­nia, ła­ska­wy pa­nie – po­wie­dział kra­wiec i skło­nił się do zie­mi.

Nie­zna­jo­my do­tknął ka­pe­lu­sza i po­ki­wał mu ręką.

– Do wi­dze­nia – od­parł. I wol­nym kro­kiem od­szedł.ROZ­DZIAŁ TRZE­CI

Nie­zna­jo­my skrę­cił w głów­ną uli­cę mia­sta. Szedł szyb­ko, z obo­jęt­ną miną, ale każ­de­mu prze­cho­dnio­wi, ja­kie­go mi­jał, by­stro się przy­glą­dał.

Zlek­ce­wa­żył go­ścin­ne za­pro­sze­nie wła­ści­cie­li dwóch naj­lep­szych go­spod w mie­ście i śmia­ło wszedł do obe­rży, gdzie się zbie­ra­ło nie naj­lep­sze por­to­we to­wa­rzy­stwo. W ba­rze było peł­no. Gdy wszedł, gwar­przy­cichł na chwi­lę, nie­zna­jo­my bo­wiem nie wy­glą­dał na by­wal­ca tego ro­dza­ju lo­ka­li. Ale kie­dy usiadł na ła­wie i za­mó­wił tru­nek, prze­sta­no zwra­cać na nie­go uwa­gą.

Na dru­gim koń­cu dłu­giej wą­skiej izby sie­dział ja­kiś osob­nik i nie do­pusz­cza­jąc in­nych do gło­su opo­wia­dał swo­je przy­go­dy.

– To jest bos­man ze stat­ku nie­wol­ni­cze­go, któ­ry stoi u nas na re­dzie – szep­nął nie­zna­jo­me­mu wła­ści­ciel obe­rży po­da­jąc mu szkla­necz­kę gro­gu. – Wie­le pły­wał,po świe­cie i na­pa­trzył się prze­dziw­nych rze­czy, tomy moż­na by o tym na­pi­sać. Sta­ry Bo­re­asz, tak go lu­dzie na­zy­wa­ją, ale na­praw­dę zwie się Jack Ni­gh­tin­ga­le.

Nie­zna­jo­my przyj­rzał się bos­ma­no­wi. Był to ol­brzym. Po­ło­wę jego po­nu­rej gęby, na­zna­czo­nej wiel­ką szra­mą, za­kry­wa­ły ogrom­ne wąsy. Strój ma­ry­na­rza uwy­dat­niał pro­por­cjo­nal­ną bu­do­wę. Dłu­gi łań­cuch ze sta­re­go sre­bra i gwiz­dek, rów­nież srebr­ny, jesz­cze bar­dziej zwra­ca­ły uwa­gę na tę ma­low­ni­czą po­stać.

Syn oce­anu nie ra­czył na­wet spoj­rzeć w stro­nę nowo przy­by­łe­go i ba­sem przy­po­mi­na­ją­cym głos byka cią­gnął swo­ją opo­wieść:

– Jak już mó­wi­łem, brzeg Gwi­nei był tu­taj, a wiatr wiał stam­tąd. Nie po­do­bał mi się ten wiatr, bo dął jak opę­ta­ny, na­gle przy­ci­chał i po chwi­li znów się gwał­tow­nie zry­wał. Po­sze­dłem więc w stro­nę rufy, żeby wy­po­wie­dzieć swo­je zda­nie, gdy­by ka­pi­tan chciał się mnie po­ra­dzić. Sta­ło się, jak prze­wi­dzia­łem.

„Pa­nie Ni­gh­tin­ga­le – pyta ka­pi­tan, czło­wiek bar­dzo do­brze wy­cho­wa­ny – co pan my­śli o tej po­dob­nej do szma­ty chmu­rze na pół­noc­nym za­cho­dzie?"

„Ano – od­po­wia­dam bez na­my­słu – je­że­li pan ka­pi­tan nie za­de­cy­du­je in­a­czej… – przy­ba­so­wa­łem mu tro­chę, choć przy mnie ka­pi­tan był mło­dym, nie­do­świad­czo­nym szpi­cem – …ra­dził­bym zwi­nąć trzy bram­sle i zre­fo­wać grot­ża­giel. Nic nas nie na­gli, a Gwi­nea bę­dzie ju­tro do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu co dziś wie­czór. A na szkwa­ły grot­ża­giel bę­dzie w sam raz…”

– Grot­ża­giel też trze­ba było zwi­nąć! – prze­rwał bos­ma­no­wi sta­now­czy głos zza jego ple­ców.

– Cóż to za nie­uk się ode­zwał? – groź­nie spy­tał Ni­gh­tin­ga­le.

– Ode­zwał się Ry­szard Fid, ten, co nie­je­den raz opły­nął Afry­kę od przy­ląd­ka Bon do Przy­ląd­ka Do­brej Na­dziei! – za­wo­łał Dick.

I wszy­scy zo­ba­czy­li, jak w stro­nę wście­kłe­go bos­ma­na prze­ci­ska się przez tłum krę­py ma­ry­narz. – Tak, bra­cie! – wo­łał Dick. – Czy je­stem nie­ukiem, czy znam się na rze­czy, nig­dy bym mo­je­mu ka­pi­ta­no­wi nie ra­dził zo­sta­wić tyle ża­gli, je­śli wiatr może ude­rzyć z rufy.

To śmia­łe wy­zwa­nie rzu­co­ne bos­ma­no­wi wy­wo­ła­ło nie­opi­sa­ną wrza­wę. Wszy­scy krzy­cze­li, a naj­gło­śniej sły­chać było basy dwóch głów­nych prze­ciw­ni­ków. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, by obaj atle­ci wzię­li się za łby i siła roz­strzy­gnę­ła spór. Ale wresz­cie ja­koś się uspo­ko­ili.

– Je­steś, bra­cie, dziel­nym ma­ry­na­rzem – pod­jął bos­man. – A w gę­bie na pew­no naj­moc­niej­szym. Ale mnie nie bę­dziesz uczył. Je­że­li jest tu ktoś, co ma mor­skie wy­kształ­ce­nie, niech za­bie­rze głos w imię praw­dy.

– Pro­szę bar­dzo – od­parł Fid.

Się­gnął ręką, zła­pał Scy­pio­na za koł­nierz, wy­cią­gnął go na śro­dek i po­sta­wił przed bos­ma­nem.

– Oto czło­wiek, któ­ry zro­bił o je­den afry­kań­ski rejs wię­cej niż ja, bo się uro­dził na Czar­nym Lą­dzie. Po­wiedz, Scy­pio­nie, ja­kie ża­gle zwi­nął­byś na stat­ku u brze­gu twej oj­czy­zny, gdy­by nad­cią­ga­ła bu­rza?

– Wca­le bym nie zwi­jał – od­parł Mu­rzyn – tyl­ko wiał co siły w ża­glach. Dziec­ko to wie…

– Pa­no­wie – prze­rwał mu bos­man roz­glą­da­jąc się wo­kół z wiel­ką po­wa­gą. –Po­wiedz­cie sami, czy go­dzi się, aby czar­nuch mą­drzył się w obec­no­ści bia­łych?

Zgod­ny po­mruk ze­bra­nych za­świad­czył, że bos­man tra­fił im do prze­ko­na­nia.

Scy­pio uznał się za nie­po­żą­da­ne­go go­ścia i bez sło­wa, z rę­ka­mi skrzy­żo­wa­ny­mi na pier­si, opu­ścił obe­rżę, nie zwa­ża­jąc na gło­śne pro­te­sty Fida. W tej sy­tu­acji Fid, po­zba­wio­ny so­jusz­ni­ka, na­pchał so­bie usta po­tęż­ną por­cją ty­to­niu, brzyd­ko za­klął i też wy­szedł na uli­cę.

Bos­man zo­stał sam na pla­cu boju. Dum­ny z od­nie­sio­ne­go zwy­cię­stwa, zwró­cił się do ze­bra­nych:

– Pa­no­wie! Nie wiem, kim jest ten ma­ry­narz, co mu­siał wziąć nogi za pas, nie lu­bię też sam się chwa­lić. Jed­no nie ule­ga naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści: że od Bo­sto­nu po In­die Za­chod­nie nie ma ma­ry­na­rza, któ­ry by mi do­rów­nał.

Bas mów­cy na­gle za­milkł. Bos­man utkwił wzrok w oczach nie­zna­jo­me­go, któ­ry wła­śnie wstał z ław­ki i pod­szedł bli­żej.

– Może – pod­jął po chwi­li – ten dżen­tel­men zna się na mor­skich spra­wach i ze­chce roz­strzy­gnąć nasz spór.

– Na wyż­szych uczel­niach nie stu­diu­je się na­wi­ga­cji, ale z tego, co tu sły­sza­łem, wy­da­je mi się, że w opi­sa­nej sy­tu­acji na­le­ża­ło­by wiać co siły w ża­glach.

Po tych sło­wach nie­zna­jo­my rzu­cił na stół na­leż­ność za grog i wy­szedł.

Ni­gh­tin­ga­le pod­jął swą opo­wieść, ale czy był zmę­czo­ny, czy może z in­nych po­wo­dów, znacz­nie spu­ścił z tonu i szyb­ko skoń­czył. Do­pił gro­gu i chwiej­nym kro­kiem udał się na brzeg, skąd łódź za­bra­ła go na po­kład stat­ku, do tej pory wy­trwa­le ob­ser­wo­wa­ne­go przez nie­stru­dzo­ne­go kraw­ca.

Tym­cza­sem Fid do­go­nił Scy­pio­na i wy­my­ślał mu za to, że stchó­rzył. Nie­zna­jo­my szedł za nimi. Mi­nę­li pod­miej­skie dom­ki i znik­nę­li mu z oczu na za­krę­cie dro­gi. Ad­wo­kat przy­śpie­szył kro­ku i po chwi­li znów ich zo­ba­czył. Sie­dzie­li pod przy­droż­nym pło­tem i z wiel­kim ape­ty­tem po­si­la­li się z tor­by Fida. Zdą­ży­li już się po­go­dzić.

Pod­szedł do nich i po­wie­dział:

– Moi dro­dzy, boję się, że nic nie zo­sta­wi­cie dla wa­sze­go ko­le­gi i pój­dzie spać o pu­stym żo­łąd­ku.

– Po­czę­stuj się, bra­cie – od­rzekł Fid i wy­cią­gnął tor­bę do ad­wo­ka­ta.

– Nie zro­zu­mie­li­śmy się. Mó­wi­łem o tym, z któ­rym wi­dzia­łem was w przy­sta­ni.

– Po­szedł obej­rzeć tę la­tar­nię mor­ską – po­wie­dział Fid i wska­zał pal­cem.

Ad­wo­kat po­pa­trzył w tam­tą stro­nę i zo­ba­czył mło­de­go ma­ry­na­rza u stóp wa­lą­cej się wie­ży. Rzu­cił im garść mie­dzia­ków na lep­szą ko­la­cję – jak po­wie­dział – prze­sko­czył płot i pod­szedł do wie­ży.

– Nig­dy bym nie przy­pusz­czał – za­gad­nął mło­de­go ma­ry­na­rza – że pan się in­te­re­su­je ta­ki­mi za­byt­ka­mi. My­śla­łem, że bar­dziej cie­ka­wi pana ten sta­tek na re­dzie. Stąd do­brze go wi­dać.

– Pan jest bar­dzo do­myśl­ny – chłod­no od­parł Har­ry. – Nic w tym dziw­ne­go, że ma­ry­narz bez pra­cy przy­glą­da się pięk­ne­mu stat­ko­wi. Może chciał­by się na ten sta­tek za­cią­gnąć?

– Ka­pi­tan był­by ostat­nim kpem, gdy­by nie przy­jął ta­kie­go ma­ry­na­rza. Zda­je mi się jed­nak, że pan jest na­zbyt wy­kształ­co­ny, aby mógł za­jąć pod­rzęd­ne sta­no­wi­sko.

Har­ry ro­ze­śmiał się. Po­chleb­stwo tra­fi­ło do celu. Prze­stał ze­zem pa­trzyć na nie­zna­jo­me­go.

– Jak pan my­śli? – spy­tał. – Do cze­go mo­gła słu­żyć ta wie­ża?

– Wejdź­my, to zo­ba­czy­my.

Mó­wiąc to ad­wo­kat wspiął się po zmur­sza­łej dra­bi­nie i przez otwór w pod­ło­dze wszedł na pierw­sze pię­tro wie­ży. Har­ry, po krót­kim wa­ha­niu, zręcz­nie wdra­pał się na górę.

– Ła­two nam po­szło – po­wie­dział ad­wo­kat. – Prze­pra­szam, za­po­mnia­łem pań­skie­go na­zwi­ska.

– Róż­nie się na­zy­wa­łem, za­leż­nie od oko­licz­no­ści. W tej chwi­li mogę się przy­znać do na­zwi­ska Wil­der. Ale nie od­po­wie­dział pan na moje py­ta­nie. – Do cze­go słu­ży­ła ta wie­ża? Jej obec­ne prze­zna­cze­nie jest ja­sne. Stoi po to, żeby dwóch lek­ko­du­chów mo­gło so­bie swo­bod­nie po­roz­ma­wiać pod jej da­chem. A przed­tem mie­ścił się tu młyn, to nie ule­ga wąt­pli­wo­ści. Wy­obra­żam so­bie, jaki ruch i gwar pa­no­wał w tym pu­stym i głu­chym dziś miej­scu. Cho­ciaż… Sły­szy pan?

Pod­szedł na pal­cach do ma­łe­go otwo­ru w ścia­nie i wyj­rzał ostroż­nie. Cof­nął się i dał znak Wil­de­ro­wi, żeby nic nie mó­wił.

Wy­raź­nie sły­sze­li miły i dźwięcz­ny głos, do któ­re­go do­łą­czy­ły się inne gło­sy, tak­że ko­bie­ce. Dwaj męż­czyź­ni na gó­rze, bez sło­wa po­ro­zu­mie­nia, za­ję­li do­god­ne po­zy­cje ob­ser­wa­cyj­ne. Sami nie­wi­docz­ni, wy­glą­da­li przez otwo­ry w mu­rze pil­nie nad­sta­wia­jąc uszu.

Z przy­kro­ścią mu­si­my uprze­dzić czy­tel­ni­ka, że dwaj mło­dzi męż­czyź­ni, któ­rzy ode­gra­ją waż­ną rolę w dal­szym cią­gu na­sze­go opo­wia­da­nia, będą na po­cząt­ku na­stęp­ne­go ro­dzia­łu pod­słu­chi­wa­li roz­mo­wę kil­ku dam – co jest rze­czą nie­zgod­ną z za­sa­da­mi do­bre­go wy­cho­wa­nia.ROZ­DZIAŁ CZWAR­TY

Czte­ry ko­bie­ty przy­sta­nę­ły koło wie­ży. Jed­na z nich była damą w po­de­szłym wie­ku, dru­ga po czter­dzie­st­ce, trze­cia wła­śnie wcho­dzi­ła w świat. Czwar­ta mia­ła ja­kieś dwa­dzie­ścia pięć wio­sen i w owych cza­sach, w tym kra­ju nie mo­gła być ni­czym in­nym jak słu­gą, sło­wem – była Mu­rzyn­ką.

– Moje dziec­ko – mó­wi­ła sta­ra dama do naj­młod­szej – po­zdrów ode mnie ser­decz­nie twe­go ojca i przy­po­mnij mu, że przy­rzekł przy­słać cię tu­taj jesz­cze raz, za­nim roz­sta­nie­my się na za­wsze.

Dziew­czy­na pod­nio­sła oczy błysz­czą­ce od łez. W jej gło­sie za­brzmia­ła taka sło­dycz, że obu pod­słu­chu­ją­cym aż ser­ca za­bi­ły z wra­że­nia.

– Dro­ga cio­ciu – po­wie­dzia­ła. – Zro­bię wszyst­ko, żeby ta­tuś przy­je­chał tu ze mną na wio­snę.

– Po­czci­wa pani Wyl­lys – od­par­ła ciot­ka spo­glą­da­jąc na trze­cią nie­wia­stę – na pew­no ci w tym po­mo­że. Ge­ne­rał Gray­son tyle jej za­wdzię­cza, że jej proś­by też będą się li­czy­ły..

– Oj­ciec ni­cze­go jej nie od­mó­wi! – za­wo­ła­ła dziew­czy­na. Naj­wy­raź­niej chcia­ła na­pra­wić wra­że­nie, ja­kie spra­wiał pro­tek­cjo­nal­ny ton ciot­ki.

– Z tak po­tęż­nym so­jusz­ni­kiem jak pani Wyl­lys na­sze przy­mie­rze bę­dzie nie­zwy­cię­żo­ne – oświad­czy­ła upar­ta sta­rusz­ka ani o jotę nie zmie­nia­jąc tonu.

– Tym bar­dziej, że kli­mat tej wy­spy do­sko­na­le słu­ży Ger­tru­dzie – za­pew­ni­ła pani Wyl­lys.

Po­wie­dzia­ła to z god­no­ścią, ale i z wiel­kim sza­cun­kiem dla le­ci­wej damy – jak przy­sta­ło gu­wer­nant­ce jej bra­ta­ni­cy.

– Zwy­cię­stwo jest już w na­szych rę­kach, jak ma­wiał świę­tej pa­mię­ci mój mąż, ad­mi­rał de La­cey – za­wy­ro­ko­wa­ła sta­rusz­ka. – Wy­zna­wał on za­sa­dę, że aby do cze­goś dojść, trze­ba tyl­ko chcieć. Do cze­go dzię­ki tej za­sa­dzie do­szedł w ży­ciu, o tym wszy­scy do­sko­na­le wie­my.

– Naj­le­piej by było, gdy­by ta­tuś sprze­dał swo­je plan­ta­cje w Ka­ro­li­nie i osie­dlił się tu­taj na sta­łe – wtrą­ci­ła Ger­tru­da.

– Nie ta­kie to ła­twe, moje dziec­ko – od­par­ła pani de La­cey. – Bar­dzo bym tego chcia­ła, ale nie na­le­gam na bra­ta. Naj­le­piej by było, gdy­by­śmy wszy­scy wró­ci­li do An­glii. Wie­le za­le­ży od tego, co po­cznie­my z na­szym skar­bem po tej stro­nie oce­anu.

Mó­wiąc to pani de La­cey spoj­rza­ła wy­mow­nie na bra­ta­ni­cę. Ale Ger­tru­da nie do­my­śli­ła się, że to o niej mowa. Wska­za­ła pal­cem pięk­ny sta­tek sto­ją­cy w por­cie i po­wie­dzia­ła:

– A więc w tym wię­zie­niu pani Wyl­lys i ja spę­dzi­my cały mie­siąc!

– Nie zno­sisz mo­rza, moja dro­ga – od­par­ła pani Wyl­lys – i dla­te­go prze­sa­dzasz. Po­dróż stąd do Ka­ro­li­ny trwa kró­cej niż mie­siąc.

– Ale po dro­dze trze­ba mi­nąć ten strasz­ny Przy­lą­dek Hen­lo­pen z mie­li­zna­mi i wra­ka­mi roz­bi­tych stat­ków z jed­nej stro­ny, a Prą­dem Za­to­ko­wym z dru­giej! – za­wo­ła­ła Ger­tru­da.

– Prze­cież stat­ki bez­piecz­nie się tam­tę­dy prze­pra­wia­ją co dzień, je­śli nie co go­dzi­nę – pró­bo­wa­ła ją uspo­ko­ić pani Wyl­lys. I zwra­ca­jąc się do pani de La­cey spy­ta­ła: – Pani chy­ba czę­sto wraz z mę­żem po­dró­żo­wa­ła okrę­tem z Ka­ro­li­ny do New­port?

– Nig­dy – su­cho od­par­ła wdo­wa po ad­mi­ra­le. – Mo­rze mi nie słu­ży­ło i dla­te­go za­wsze po­dró­żo­wa­łam lą­dem. Jed­nak­że jako żona ad­mi­ra­ła po­zna­łam wszel­kie ta­jem­ni­ce mo­rza i okrę­tów, pły­wa­ją­cych po­je­dyn­czo i w szy­ku bo­jo­wym. Pani o tym nie ma zie­lo­ne­go po­ję­cia!

Gu­wer­nant­ka nie­znacz­nie się uśmiech­nę­ła. Z góry wie­ży dał się sły­szeć jak­by chi­chot wia­tru, a w rze­czy­wi­sto­ści był to stłu­mio­ny śmiech.

– Co to? – spy­ta­ła Ger­tru­da.

– Wi­docz­nie szczu­ry jesz­cze nie wy­nio­sły się z mły­na – spo­koj­nie od­par­ła pani Wyl­lys. – Mu­si­my, dro­ga Ger­tru­do, przy­go­to­wać się do po­dró­ży.' – Tak – zgo­dzi­ła się pani do La­cey.

Za jej prze­wo­dem gu­wer­nant­ka, Ger­tru­da i czar­na słu­żą­ca po­dą­ży­ły w stro­nę mia­sta.

Na wie­ży dwaj męż­czyź­ni śmia­li się ser­decz­nie.

– Szczu­ry jesz­cze się stąd nie wy­nio­sły – po­wie­dział ma­ry­narz.

– Ja­kie? Mor­skie czy lą­do­we? – spy­tał ad­wo­kat.

– Je­den lą­do­wy. Znów za­czę­li się śmiać. Pierw­szy spo­waż­niał ad­wo­kat.

– Trze­ba przy­znać, że pan­na Ger­tru­da jest osób­ką rzad­ko spo­ty­ka­nej uro­dy – po­wie­dział.

Wil­der prze­stał się śmiać.

Przez chwi­lę obaj mil­cze­li. Na­gle ad­wo­kat pod­szedł do okna, wska­zał sta­tek na re­dzie i spy­tał: – Czy ten sta­tek już prze­stał pana in­te­re­so­wać?

– Bar­dzo mnie in­te­re­su­je.

– Nie miał­by pan ocho­ty wstą­pić na jego po­kład? – Sam? Nie znam ka­pi­ta­na ani ni­ko­go z za­ło­gi.

– Ma­ry­na­rze na pew­no z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi przyj­mą ko­le­gę. Wil­der zmie­rzył ad­wo­ka­ta dłu­gim spoj­rze­niem, za­nim się ode­zwał:

– Dla­cze­go się pan tak do­py­tu­je?

– Bo nig­dy jesz­cze tchórz nie zdo­był ser­ca pięk­nej ko­bie­ty, a nie­śmia­ły ma­ry­narz nie do­stał się na sta­tek. Po­dob­no pan szu­ka pra­cy. Gdy­bym był ad­mi­ra­łem, zro­bił­bym pana ka­pi­ta­nem okrę­tu fla­go­we­go. Może je­stem zbyt wy­lew­ny wo­bec czło­wie­ka, któ­re­go zu­peł­nie nie znam. Udzie­li­łem panu jed­nak rady jako ad­wo­kat i to bez­in­te­re­sow­nie.

– My­ślę, że pań­ska rada jest tym cen­niej­sza.

– Sąd o tym po­zo­sta­wiam panu.

Ad­wo­kat pod­szedł do dra­bi­ny, od­wró­cił się do niej ty­łem, po­sta­wił nogę na pierw­szym szcze­blu.

– Od­pły­wam rufą do przo­du – po­wie­dział scho­dząc. – Że­gnaj, przy­ja­cie­lu, i nie za­po­mnij szczu­rów z ruin wie­ży w New­port.

Gdy zszedł na dół, kop­nął dra­bi­nę. Prze­wró­ci­ła się na zie­mię. Ad­wo­kat spoj­rzał w górę, po­ma­chał ręką Wil­de­ro­wi i od­szedł żwa­wym kro­kiem.

Uwię­zio­ny w wie­ży mło­dy ma­ry­narz, gdy ochło­nął ze zdu­mie­nia, za­czął się za­sta­na­wiać, co po­cząć. Skok gro­ził zła­ma­niem nogi. Wyj­rzał przez otwór w mu­rze. Ad­wo­ka­ta nie było już wi­dać.

Fid i Scy­pio wła­śnie skoń­czy­li się po­si­lać. Po­krze­pio­ny na cie­le ma­ry­narz od­czuł bar­dziej wznio­słą po­trze­bę po­ucze­nia czar­ne­go ko­le­gi, jak na­le­ży się za­cho­wać w to­wa­rzy­stwie.

– Wi­dzisz, mój Afry­kań­ski – wy­wo­dził – w to­wa­rzy­stwie trze­ba moc­no trzy­mać ster w rę­kach i nie wol­no od razu od­pły­wać pod peł­ny­mi ża­gla­mi, jak to się to­bie dzi­siaj zda­rzy­ło. Na mój ro­zum ten cały bos­man le­piej so­bie ra­dzi w ba­rze niż na wzbu­rzo­nych fa­lach oce­anu. Jak ja za­czą­łem dmu­chać w jego rufę, tyś po­wi­nien był zre­fo­wać mu ża­gle. I wiel­ki wstyd by go spo­tkał na oczach wszyst­kich. Cóż to? Sły­szysz? Zda­je się, że ktoś za­rzy­na wie­prz­ka.

– O, Boże! – za­wo­łał Mu­rzyn. – To pan Har­ry wy­cią­ga szy­ję z tej la­tar­ni mor­skiej i krzy­czy, jak­by sie­dział w dziu­ra­wej ło­dzi na peł­nym mo­rzu.

– Rze­czy­wi­ście, pięk­nie śpie­wa!

Tę uwa­gę wy­po­wie­dział Fid już w bie­gu. Obaj co sił w no­gach gna­li w stro­nę wie­ży.

Har­ry ka­zał im pod­nieść dra­bi­nę. Gdy zna­lazł się na zie­mi, za­py­tał, czy nie wi­dzie­li ad­wo­ka­ta.

– Tego w dłu­gich bu­tach? – spy­tał Fid.

– Wła­śnie.

– Roz­wi­nął ża­gle i za tą sto­do­łą wziął kurs na po­łu­dnio­wy wschód.

– Za mną! – za­ko­men­de­ro­wał Har­ry.

Po­ścig nie dał jed­nak żad­nych re­zul­ta­tów. Choć po­szu­ki­wa­nia trwa­ły do póź­ne­go wie­czo­ru, ni­cze­go się nie do­wie­dzie­li. Lu­dzie wi­dzie­li nie­zna­jo­me­go, dzi­wił ich jego strój, po­sta­wa, śmia­łe i ba­daw­cze spoj­rze­nie. Ale co się z nim sta­ło, lego nikt nie umiał po­wie­dzieć.

Nie­zna­jo­my znik­nął z mia­sta w spo­sób rów­nie za­gad­ko­wy, jak się w nim zna­lazł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: