Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Człowiek bez jutra. Tom 2: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Człowiek bez jutra. Tom 2: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 319 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ Âàðøàâà 1 (13) Îę­òÿáðÿ 1811 ã.

Druk J. Ber­ge­ra, ul. Da­ni­ło­wi­czow­ska Nr 619.

SPIS RZE­CZY

za­war­tych, w to­mie dru­gim.

I. Sto­li­ca nad­du­naj­ska.

II. Bra­cia.

III. Ostat­ni z domu.

IV. Nie­for­tun­ne po­sel­stwo. V. Na tro­pie.

VI. Daw­ni zna­jo­mi.

VII. Hie­ro­gli­fy.

VII Sie­ro­ta.

IX. Nowa suk­nia. X. Ta­jem­ni­czy czło­wiek.

XI. U szczy­tu.

XII. Anna. Õ III. Te­le­gram. XIV. Kre­zus.

XV. Na pod­da­szu. XVI. Na dro­dze szczę­ścia, XVII. Ostat­nia sce­na.

I.

Sto­li­ca nad­du­naj­ska.

Trzy lata mi­nę­ły od tego cza­su.

Dla pań­stwa Ra­kuz­kie­go były to lata cięż­kiej pró­by i wiel­kich nie­szczęść.

Sto­li­ca nad­du­naj­ska, owa hoża i za­wsze we­so­ła nie­wia­sta spo­waż­nia­ła, i z tań­czą­cej ba­ja­de­ry sta­ła się po­waż­ną ma­tro­na, na czo­le któ­rej po­ka­za­ła się po raz pierw­szy tro­ska–o ju­tro! Śród bez­myśl­ne­go sza­łu i swo­bod­nej ra­do­ści, śród tego wy­god­ne­go ży­cia z dnia na dzień, po raz pierw­szy wio­nę­ło chłod­ne za­py­ta­nie z jej ust: co bę­dzie ju­tro?

Lata te przy­nio­sły pań­stwu i sto­li­cy nie­sły­cha­ną i nie­spo­dzie­wa­ną ka­ta­stro­fę!

Była nią bi­twa pod Sa­do­wą!

Trze­ba znać Wie­deń, ja­kim był daw­niej, aby oce­nić wra­że­nie tej klę­ski.

Wie­deń to ulu­bio­ne dziec­ko, któ­re­mu było wię­cej wol­no ni­że­li in­nym śmier­tel­nym miesz­kań­com mo­nar­chii; Wie­deń był bo­ga­ty, miał usta mniej za­wią­za­ne: wol­no mu było na­wet wie­le rze­czy kry­ty­ko­wać, byle tyl­ko dzia­ło się z ro­dzin­nym czy­sto wie­deń­skim dow­ci­pem. Mi­ni­stro­wie, któ­rych ten dow­cip bez­li­to­sny tra­fiał, cie­szy­li się z nie­go jako z pro­duk­tu kra­jo­we­go, bo wie­dzie­li, że na tym dow­ci­pie wszyst­ko się skoń­czy.

Opo­wia­da­ją, że gdy razu pew­ne­go na­czel­na wła­dza po­rząd­ku, ś… p… ce­sa­rzo­wi Fran­cisz­ko­wi nie­po­ko­ją­cy ra­port przy­nio­sła, że w sto­li­cy opi­nia pu­blicz­na po ogród­kach i ka­fen­hau­zach zwra­ca się prze­ciw wła­dzom rzą­do­wym kry­ty­ku­jąc to i owo, za­py­tał za­fra­so­wa­ny ce­sarz:

– Czy pła­cą re­gu­lar­nie po­dat­ki?

– Po­dat­ki, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie–od­po­wie­dział rad­ca na­dwor­ny – są na­le­ży­cie spła­co­ne.

– To niech so­bie ga­da­ją co chcą!–rzekł z uśmie­chem mo­nar­cha – prze­cież za ich pie­nią­dze trze­ba im coś po­zwo­lić!

To też ga­da­li so­bie roz­piesz­cze­ni Wie­deń­czy­cy przy ku­fel­ku piwa co im się tyl­ko po­do­ba­ło, byle tyl­ko dow­cip­nie i we­so­ło, byle ten dow­cip był czy­sto miej­sco­wy, a nie po­ży­cza­ny od Fran­cu­zów. Kto­by chciał ży­cie pu­blicz­ne ów­cze­sne­go Wied­nia stu­dy­ować, mu­siał­by przedew­szyst­kiem po­zbie­rać wszyst­kie dow­ci­py, któ­re wów­czas sto­li­cę obie­ga­ły, i chro­no­lo­gicz­nie uło­żyć; z nich bo­wiem do­wie­dział­by się, jak się Wie­deń­czy­cy na tę lub ową kwe­styę eu­ro­pej­ską za­pa­try­wa­li, jak te i owe re­for­my rzą­do­we we­wnątrz przyj­mo­wa­li. Gdzie­in­dziej nie ma śla­du pu­blicz­ne­go ży­wo­ta: żad­ne pi­smo, żad­na książ­ka nie za­pi­sa­ła go.

Zresz­tą my­lił­by się, kto­by są­dził, że Wie­deń­czy­kom cho­dzi­ło kie­dy­kol­wiek o tę lub ową kwe­styę eu­ro­pej­ską lub pań­stwo­wą: im cho­dzi­ło przedew­szyst­kiem o dow­cip. Kwe­stya eu­ro­pej­ska lub pań­stwo­wa była tyl­ko przy­pad­ko­wym ma­te­ry­ałem, z któ­re­go swój dow­cip wy­ra­bia­li; gdy­by jaki inny mie­li pod ręką ma­te­ry­ał, pew­nie­by się tych rze­czy nie tknę­li.

Było to ist­ne mia­sto hu­mo­ry­stów. Lu­dzie zna­ko­mi­ci w tym za­wo­dzie jak Sa­phir prze­wo­dzi­li w sto­li­cy: ich sło­wa chwy­ta­no jak mo­ty­le na wio­snę i po­wta­rza­no od Schot-ten­thor do Al­ser­grund. Trze­ba jed­nak przy­znać, że hu­mo­ry­ści wie­deń­scy byli w tym wzglę­dzie nie­do­ści­gnio­ny­mi mi­strza­mi, ro­zu­mie się dla swo­ich. Dow­cip ich róż­nił się tem od fran­cuz­kie­go, że ten obie­gał świat cały, a za­tem mu­siał się do wy­ma­gań róż­nych sto­so­wać, a dow­cip wie­deń­ski nie trosz­czył się o świat, był tyl­ko dziec­kiem cia­snych piw­nych ogród­ków, uro­dził się i roz­ra­stał dla swo­ich: mogł więc mieć wię­cej soli i pa­pry­ki i nie po­trze­bo­wał bia­łych rę­ka­wi­czek.

Oprócz hu­mo­ry­sty­ki, któ­ra całe ży­cie Wie­deń­czy­ka zaj­mo­wa­ła, wszyst­kie inne ga­łę­zie ży­cia umy­sło­we­go były bez­list­ne. Lu­dzi pra­co­wi­tych i wy­so­kiej na­uki było do­syć, ale ci prze­żu­wa­li tyl­ko to, co gdzie­in­dziej się na­uczy­li. Pi­sa­rzy pra­wie żad­nych. Pi­sa­no ro­man­se i po­wie­ści bla­de, kry­mi­nal­ne, ni­ja­kie, a naj­wię­cej tłu­ma­czo­no. O po­etach nic na­wet sły­chać nie było, bo samo ży­cie miesz­kań­ców było tak sie­lan­ko­wo-po­etycz­ne, że nic wię­cej do ma­rzeń po­etycz­nych nje po­zo­sta­wa­ło: po­ezya i re­alizm po­da­ły so­bie tu­taj ręce i żyły w zgo­dzie jak mał­żeń­stwo.

Wie­deń­czyk w dzień po­wsze­dni pra­co­wał, a w nie­dzie­lę i świę­ta miał piwo w pra­te­rze lub w cza­sie chłod­nym w swo­im szy­necz­ka, do któ­re­go od lat dwu­dzie­stu co dzień cho­dził. Miał oprócz tego mał­py i niedź­wie­dzie w Schon­bru­nie, do któ­rych co nie­dzie­la cho­dził z nie­ma­łą roz­ko­szą, nio­sąc dla nich w kie­sze­ni buł­ki i owo­ce. Co roku, na wio­snę miał bez­płat­ne, pysz­ne wi­do­wi­sko, tak zwa­ną „Pra­ter-fahrt.” Była to pro­me­na­da ol­brzy­mia naj­pysz­niej­szych ekwi­pa­ży, na któ­rej cze­le za­zwy­czaj ktoś ze dwo­ru je­chał. Tym spo­so­bem in­au­gu­ro­wa­no nie­ja­ko pięk­ną porę lata, któ­ra roz­ko­cha­ne­mu w na­tu­rze Wie­deń­czy­ko­wi obie­cy­wa­ła zie­lo­ne ga­łę­zie w piw­nych ogród­kach. Ro­zu­mię się, że ogra­ni­czał się w ta­kim ra­zie na tych roz­ko­szach na­tu­ry, któ­re we­wnątrz ro­ga­tek miej­skich do użyt­ku były.

Ide­ałem w tej po­rze Wie­deń­czy­ka były kur­czę­ta z sa­ła­tą. Był to fun­da­ment każ­dej sie­lan­ki: bez nich nie poj­mo­wa­no na­tu­ry, nie wi­dzia­no wca­le jej wdzię­ków.

Ko­cha­no się wie­le, ale ko­cha­no bez żad­nych excen­try-czno­ści. Za­miast gwiazd na nie­bie, za­miast księ­ży­ca i szme­ru stru­my­ka mia­no inne, prak­tycz­niej­sze roz­ko­sze.– „Spo­dzie­wam się–pi­sa­ła w li­ście mi­ło­snym ro­man­tycz­na Nany do swe­go ko­chan­ka – spo­dzie­wam się że przyj­dziesz dzi­siaj do nas. Z tę­sk­no­tą będę cię ocze­ki­wać. Mamy na wie­cze­rzę krwa­we kisz­ki z mag­de­bur­ską, ka­pu­stą i ser lim­bur­ski.”

Po­ło­wę roz­ko­szy to­wa­rzy­skich zaj­mo­wał oj­czy­sty, astro­no­micz­ny ta­niec: wa­lec. Nie­śmier­tel­ny Strauss i ge­nial­ny uczeń jego Lan­ner stwo­rzy­li z tego, zra­zu pro­za­icz­ne­go tań­ca praw­dzi­wą po­ezyą. Wie­deń­czyk roz­sza­lał się przy dźwię­kach Straus­sa lub Lan­ne­ra, roz­po­ety­zo­wał, i w tań­cu tym był istot­nym po­etą. By­wa­ło nie­raz u „Sper­la,” że całe masy wi­ru­ją­ce, jak­by ocza­ro­wa­ne me­lo­dyą nową, za­wtó­rzy­ły na głos gra­ją­cej ka­pe­li i hucz­nym chó­ral­nym śpie­wem pro­wa­dzi­ły mo­ty­wa wszyst­kich wal­ców.

Był to wi­dok praw­dzi­wie cza­ro­dziej­ski: kil­ka­set par śpie­wa­jąc to­czy­ło się jak fala mo­rza śród ty­sią­ca świec a cały ob­raz zmie­niał się w chwi­li jak w ka­lej­do­sko­pie!

I nie było w tej za­ba­wie nic coby wy­kra­cza­ło prze­ciw przy­zwo­ito­ści. Przy­najm­niej w sali nie za­mą­co­no ni­czem owej po­ezyi ży­cia, któ­rej Wie­deń­czyk tak łak­nął. Tań­ce przy mu­zy­ce Straus­sa lub Lan­ne­ra róż­ni­ły się od ba­cha­na­liów Ma­bil­la lub Clo­se­rie de Klas, jak Szyl­ler od Paul de Koc­ka. Nie­raz wi­dzo­wie, z warstw wyż­szych, unie­sie­ni cza­rem to­nów wmie­sza­li się mię­dzy tań­czą­cych i obie­gli ob­szer­ny sa­lon w ob­ję­ciach ta­necz­nic, o któ­rych wca­le nie wie­dzie­li, że ju­tro pój­dą z ko­szycz­kiem po pie­trusz­kę na „Ge­mu­se­markt.” Byli dla nich grzecz­ni i uprzej­mi, bo „damy” swo­jem obej­ściem za­słu­gi­wa­ły na to.

Za owych cza­sów żył so­bie Wie­deń, jak sam zwykł ma­wiać „ge­mu­th­lich.” Jest to wy­raz, któ­re­go w żad­nym in­nym ję­zy­ku od­dać nie moż­na: naj­bli­żej nie­go stoi na­sze „bez tro­ski.”

Ma­gna­ci pań­stwa i wyż­sza szlach­ta mie­li chwa­leb­ny zwy­czaj spo­ży­wać swo­je do­cho­dy w sto­li­cy nad­du­naj­skiej. Mia­no­wi­cie wiel­kie­go kon­tyn­gen­su do­star­cza­ły Wę­gry. Każ­dy bo­gat­szy Wę­gier cią­gnął do tego El­do­ra­do i uwa­żał za swój obo­wią­zek im­po­no­wać Niem­com kosz­tow­nem ży­ciem.

To tez Wie­deń­czy­cy lu­bi­li Wę­grów, bra­li od nich pie­nią­dze peł­ne­mi gar­ścia­mi, a w na­gro­dę two­rzy­li na ich ra­chu­nek naj­lep­sze dow­ci­py to­wa­rzy­skie.

W dow­ci­pach tych od­gry­wa­ją Wę­grzy pierw­szą rolę; Wie­deń­czy­cy bo­wiem uro­ili so­bie, słusz­nie czy nie­słusz­nie, że ci sy­no­wie Ar­pa­da nie grze­szą wca­le roz­le­głą na­uką ani zna­jo­mo­ścią wy­kwint­niej­szych oby­cza­jów. Wy­obra­zi­li ich so­bie jako dzi­kich miesz­kań­ców pusz­czy i przy­le­pia­li do nich wszyst­kie swo­je dow­cip­ne aneg­dot­ki.

Pod wzglę­dem po­li­tycz­nym byli Wie­deń­czy­cy nad­zwy­czaj lo­jal­ni. Cho­ciaż jesz­cze nie mie­li mi­ni­strów od­po­wie­dzial­nych, tyl­ko rzą­dy au­to­kra­tycz­ne, prze­ści­gnę­li jed­nak czas swo­je­mi wy­obra­że­nia­mi i afek­ta­mi. Mi­ni­strów kry­ty­ko­wa­li po ogród­kach: „Bier­hal­lach,” ale dla dy­na­styi mie­li za­wsze afekt głę­bo­ki i ota­cza­li ją czcią i sza­cun­kiem.

Sza­cu­nek ten jed­nak nie opie­rał się na gro­zie ma­je­sta­tu, ale na pew­nej za­ży­ło­ści, jaka za­zwy­czaj łą­czy do­brych przy­ja­ciół i zna­jo­mych. Ś. p… ce­sarz Fran­ci­szek był dla nich pro­stym „Fran­cem.”

– Ha­be­ri Sie den Franz heu­te ge­se­hen?–py­tał szewc swe­go są­sia­da.

Bo też ten „Franz” był ko­ścią z ich ko­ści. Cho­dził po­mię­dzy nimi po „Ba­stej” w dłu­gim gra­na­to­wym sur­du­cie i gra­na­to­wych spodniach, któ­re cza­sa­mi, gdy było bło­to, pod­ka­sy­wał na bu­tach.

Wie­deń­czy­cy tak byli prze­ko­na­ni, że ce­sarz jest wy­łącz­ną ich wła­sno­ścią, że nie­chęt­nie słu­cha­li, gdy ktoś z kra­jów ko­ron­nych rów­ne pra­wo do tego ro­ścił. Każ­dy Wie­deń­czyk miał wy­obra­że­nie o so­bie, że na­le­ży do rzą­dzą­cych, a miesz­kań­ców kra­jów ko­ron­nych uwa­żał za pod­da­nych, któ­rzy jak­by na ja­kim od­le­głym fol­war­ku dla nie­go pra­co­wa­li.

Mimo to rzą­da­mi nic kło­po­tał so­bie gło­wy. Pła­cił, jak mnie­mał, mi­ni­strów i na nich ze wszyst­kiem się spusz­czał. Je­że­li wy­nu­rzy­ła się jaka kwe­stya eu­ro­pej­ska, to zwykł wte­dy się tem po­cie­szać, że jest ktoś kogo się za to pła­ci, aby o tem my­ślał.

Wpraw­dzie był czas, w któ­rym Wie­deń­czyk na wzór Fran­cu­za krew so­bie za­grzał tak, że mu­sia­no do nie­go arma-tnie­mi ku­la­mi strze­lać; ale to prze­mi­nę­ło i Wie­deń­czyk sam już za­po­mniał o tem, na­zy­wa­jąc ten wy­pa­dek pro­stem nie­po­ro­zu­mie­niem.

I tak spo­koj­nie i swo­bod­nie uży­wał so­bie Wie­deń bo­żych da­rów i cho­ciaż od nie­ja­kie­go cza­su żył już na kred­kę, nie trosz­czył się jed­nak o swo­je ju­tro; a na­wet, jak to czę­sto na schył­ku mie­nia się wy­da­rza, opa­no­wa­ła go w koń­cu dziw­na py­cha.

Ro­bo­ty Hau­sma­na w Pa­ry­żu nie dały mu spać w nocy. Sły­szał i czy­tał w dzien­ni­kach że Hau­smann sta­ry Pa­ryż wali a nowy bu­du­je. Jak­to? Czyż Wie­deń nie może się tak­że tro­chę od­młod­nić? Czyż nie może przy­najm­niej tu i owdzie na­kryć swo­je sta­re sty­ra­ne sza­ty?

I na­stą­pi­ła szla­chet­na ry­wa­li­za­cya ka­pi­ta­łów i bu­dow­ni­czych z ka­pi­ta­ła­mi i bu­dow­ni­czy­mi Hau­sma­na. Bul­wa­rów no­wych nie moż­na było stwo­rzyć, ale nowe uli­ce!

Znie­sio­no i roz­ko­pa­no „Ba­stej” i inne śre­dnio­wiecz­ne za­byt­ki daw­nych for­ty­fi­ka­cyj i wy­mie­rzo­no kil­ka no­wych ulic, któ­re mo­gły­by ry­wa­li­zo­wać z Pa­ry­żem.

I rze­czy­wi­ście stwo­rzo­no bar­dzo pięk­ne rze­czy. Na wzór ogro­du Lu­xem­bur­skie­go w Pa­ry­żu za­ło­żo­no „Stadt­park” i wy­sta­wio­no oka­za­ły pa­łac dla pu­blicz­no­ści, któ­ra let­nią porą może tu się prze­cha­dzać, pić kawę i wody mi­ne­ral­ne. Kil­ka no­wych ulic za­bu­do­wa­no praw­dzi­we­mi pa­ła­ca­mi, któ­rych­by sam Hau­sman mogł po­zaz­dro­ścić. Pe­wien bo­ga­ty ku­piec wzniósł dom oka­za­ły i po­ma­lo­wał go w sty­lu bi­zan­tyń­skim róż­ne­mi ale­go­ry­ami na tle zło­tem! Obok nie­go sta­nę­ła nowa „Ope­ra,” któ­ra pod wzglę­dem es­te­tycz­nym może na­wet prze­wyż­sza pa­ryz­ką rów­nież Nową ope­rę.

I cze­góż te­raz Wie­deń­czy­ko­wi bra­ko­wa­ło? Nic, chy­ba pta­sie­go mle­ka!

Otoż wła­śnie w tej chwi­li, kie­dy Wie­deń­czyk słod­ko so­bie wśród snów ró­żo­wej przy­szło­ści swo­jej za­sy­piał, zgro­ma­dzi­ły się nad wie­żą św. Szcze­pa­na groź­ne chmu­ry.

A chmu­ry te były tem bo­le­śniej­sze, że wy­szły od stro­ny, od któ­rej Wie­deń­czyk wca­le się nie spo­dzie­wał!

Do­bro­dusz­ny i po­czci­wy Wie­deń­czyk miał bo­wiem dziw­ne tra­dy­cyj­ne wy­obra­że­nia. Rze­czy w po­li­ty­ce brał on po­pro­stu tak, jak sie­je bie­rze w ży­ciu to­wa­rzy­skiem, to jest, że są­siad może z są­sia­dem żyć w przy­jaź­ni aż do śmier­ci. Wie­rzył on przedew­szyst­kiem w umo­wy pi­śmien­ne, wy­nu­rzę-nia ser­decz­ne i przy­ja­ciel­skie wzglę­dy. Po­nad to nic u nie­go nie było. Ani mu przez gło­wę nig­dy nie prze­szło, że in­te­re­sa dwóch są­sia­dów mogą z cza­sem tak się roz­wi­nąć, że nie­przy­jaź­nie sta­ną prze­ciw so­bie!

A sta­ło się to ja­koś dziw­nym spo­so­bem, że in­te­re­sa Prus po­róż­ni­ły się z in­te­re­sa­mi Au­stryi. Wie­deń­czyk do ostat­niej chwi­li nie wie­rzył, aby mię­dzy „bra­cią” przy­szło na se­ryo do roz­le­wu krwi. I był na­wet tak skru­pu­lat­ny w prze­strze­ga­niu tra­dy­cyj­nej, są­siedz­kiej przy­jaź­ni, że póty cze­kał w gra­ni­cach swo­ich, póki zbroj­ny są­siad sam do nie­go nie przy­szedł.

Wte­dy Wie­deń­czyk roz­sier­dził się, że pru­ski brat jest tak lek­ko­myśl­ny i gwał­tem chce być po­bi­tym! Chcąc nie­chcąc mu­siał tak­że broń na­bić i z do­brą fan­ta­zyą, jak­by szedł na sza­ra­ka, wy­ru­szył w pole, obie­cu­jąc, że za dwa ty­go­dnie bę­dzie w Ber­li­nie i tam rze­czy upo­rząd­ku­je.

Kie­dy dzie­ci sto­li­cy, nie­śmier­tel­ny pułk „Hoch und Deut­sch­me­ister”, z mia­sta wy­cho­dzi­ły, Wie­deń­czy­cy trak­tu­jąc je pi­wem i kieł­ba­ska­mi pro­si­li na wszyst­ko w świe­cie, aby pru­skie­go bra­ta nie bar­dzo biły i wię­cej mo­ral­nie na nie­go dzia­ła­ły, gdyż on musi być bez zdro­wych zmy­słów, je­śli z tak groź­ną po­tę­gą chce się mie­rzyć!…

Nie­śmier­tel­ny pułk przy­rzekł umiar­ko­wa­nie, obie­cał pru­skie­mu bra­tu dać tyl­ko małą na­ucz­kę a po­tem wró­cić i na dłu­gi czas świą­ty­nię Ja­nu­sa za­mknąć!

Przez kil­ka ty­go­dni był Wie­deń­czyk zu­peł­nie spo­koj­ny, swo­bod­nie wy­sy­piał się pod pie­rzyn­ką wło­żyw­szy na gło­wę tra­dy­cyj­ną szlaf­my­cę; żad­na zła myśl, ża­den sen zło­wro­gi nie tur­bo­wał spo­koj­nej cyr­ku­la­cyi krwi jego: na­wet ży­cie w ogród­kach nie ucier­pia­ło nic, a kon­sum­cya piwa była nor­mal­na.

Wpraw­dzie cza­sa­mi py­tał je­den dru­gie­go: dla­cze­go nie­śmier­tel­ny pułk jesz­cze nie jest w Ber­li­nie? ale na to od­po­wia­da­li pen­sy­ono­wa­ni woj­sko­wi, że pro­sty śmier­tel­nik nie ro­zu­mie stra­te­gii ani tak­ty­ki; że je­że­li do­tąd Ber­li­na nie za­ję­to, to musi być w tem ja­kaś wyż­sza myśl stra­te­gicz­na.

I zno­wu uspo­ko­jo­no się, i cze­ka­no cier­pli­wie za­ję­cia Ber­li­na.

Tym­cza­sem po­nad sto­li­cą za­czę­ły noc­ną porą prze­la­ty­wać ja­kieś dziw­ne zmo­ry. Wie­deń­czyk miał sny nie­spo­koj­ne: śni­ły mu się dziw­ne, bar­dzo dziw­ne rze­czy, któ­rych w ża­den spo­sób nie mogł po­jąć!

Na­resz­cie po­ja­wi­ły się wie­ści hio­bo­we: mó­wio­no że tu i owdzie prze­gra­no po­tycz­kę. Z ma­łych po­ty­czek zna­la­zły się więk­sze… Wie­deń­czyk jesz­cze wie­rzył, że to tyl­ko – stra­te­gia!

Ale pew­nej lip­co­wej nocy nad­szedł zło­wro­gi po­sła­niec w płasz­czu skrwa­wio­nym i po­dar­tym od kul nie­przy­ja­ciel­skich i po­wie­dział zdu­mio­ne­mu Wie­dnio­wi że wiel­ka bi­twa prze­gra­na!

Nie, to być nie może! po­my­ślał so­bie Wie­deń­czyk, to sen tyl­ko, sen brzyd­ki i zło­śli­wy!

Wie­deń­czyk tak moc­no wie­rzył w swo­ją po­tę­gę i w ro­zum tych któ­rych dro­go pła­cił," że wie­ści hio­bo­wej nie dał wia­ry. W ogród­kach piw­nych i ka­fen­hau­zach miał na­wet tego za wro­ga a po­pro­stu za płat­ne­go szpie­ga nie­przy­ja­ciel­skie­go, któ­ry po­dob­nym wie­ściom od­wa­żył się wie­rzyć!

Były to dni wiel­kiej al­te­ra­cyi, dni go­rącz­ki i nie­po­ko­ju. Nie­po­ko­jo­no się, ale nie dla­te­go, aby nie­szczę­sne­mu po­słań­co­wi uwie­rzo­no, ale dla­te­go, że nikt z łu­dzi ku temu prze­zna­czo­nych nie sta­rał się owych fał­szy­wych pro­ro­ków co do jed­ne­go w ka­łau­zie osa­dzić.

Wresz­cie nie­śmier­tel­ny pułk „Hoch und Deut­sch­me­ister,” piesz­czo­ne dzie­ci Wied­nia, wró­cił do mia­sta ro­dzin­ne­go, ale wró­cił w znacz­nej czę­ści uśmier­tel­nio­ny, a któ­rzy jesz­cze przy ży­ciu zo­sta­li, mie­li gło­wy po­wią­za­ne skrwa­wio­ne­mi szma­ta­mi i ręce na tem­bla­kach.

Wie­deń za­pła­kał nad nie­śmier­tel­ne­mi dzieć­mi swe­mi, ale w zwy­cięz­two pru­skie­go bra­ta pod Sa­do­wą jesz­cze nie wie­rzył! Nie, on nie mogł uwie­rzyć, choć­by mu sam pro­rok o tem mó­wił!

Nie­wia­ra ta czy­ni wiel­ki za­szczyt Wie­deń­czy­ko­wi. Po­dob­ny on był do ko­chan­ka, któ­ry w ża­den spo­sób uwie­rzyć nie chciał, że mu ko­chan­ka umar­ła, cho­ciaż już wi­dział trum­nę i grób wy­ko­pa­ny….

Wie­deń­czyk nie wie­rzył na­wet wte­dy, gdy już dwa­dzie­ścia ty­się­cy ran­nych miał w swo­ich mu­rach, nie wie­rzył żeby ci ran­ni całą ar­mię Be­ne­de­ka re­pre­zen­to­wa­li! On jesz­cze mnie­mał, że ta cała ko­lo­sal­na ar­mia lada dzień nie­przy­ja­cie­la na gło­wę po­bi­je i cho­ciaż póź­niej nie­co, Ber­lin zaj­mie!

Wresz­cie cel­ni­cy przy ro­gat­kach mia­sta po­wie­dzie­li mu, że nie­przy­ja­ciel już – pod Wied­niem!

Wie­deń­czyk jesz­cze nie wie­rzył. Wy­szedł na naj­wyż­sze pię­tra ka­mie­nic, wy­dra­pał się na strych i ztam­tąd przez per­spek­ty­wę pa­trzał poza Du­naj, pa­trzał… i ocie­rał łzy!

Rze­czy­wi­ście… „an der blau­en, scho­nen Do­nau” były for­pocz­ty nie­przy­ja­cie­la!…

W nocy, z okien swe­go miesz­ka­nia wi­dział roz­ło­żo­ne ogni­ska czat pru­skich!

Wte­dy za­pła­kał rzew­nie Wie­deń­czyk i… uwie­rzył!

Ogród­ki piw­ne były pu­ste, ka­fen­hau­zy mia­ły po­zór klasz­to­ru Tra­pi­stów.

Wie­deń­czyk sie­dział w domu, nie pił piwa, i pła­kał, rzew­nie pła­kał!

Dźwię­ki Straus­sa umil­kły, sala „beim Sperl,” była pu­stą i wy­mar­łą jak cmen­tarz!…

Wpraw­dzie Wie­deń przed kil­ko­ma wie­ka­mi był już w po­dob­nem po­ło­że­niu;- ale wte­dy inne były cza­sy. Pan Bóg i lu­dzie do­brzy oswo­bo­dzi­li mia­sto, a Wie­deń­czyk z wiel­ką ra­do­ścią słu­chał w ko­ście­le św. Szcze­pa­na ka­za­nia zna­ko­mi­te­go swe­go ka­zno­dziei, któ­ry mó­wił na te­mat z ewan­ge­lii: „Był czło­wiek od Boga po­sła­ny, a imie jego było Jan!”..

Dzi­siaj nie było ta­kie­go po­słań­ca bo­że­go, a zo­sta­wio­ny wła­snym si­łom, mu­siał Wie­deń­czyk uwie­rzyć, że jest zwy­cię­żo­ny i z duma nie­szczę­śli­we­go ugiął czo­ło przed zwy­cięz­cą!…

Ognie pru­skich czat po­ga­sły, nie­przy­ja­ciel cof­nął się wziąw­szy kil­ka­na­ście wa­go­nów zło­ta i sre­bra w szta­bach, bo Wie­deń nie miał brzę­czą­cej mo­ne­ty: ale Wie­deń­czyk nie od­zy­skał już wię­cej swo­jej daw­nej swo­bo­dy ży­cia!

Po­smut­niał i spo­waż­niał. Za­czął na se­ryo wglą­dać w spra­wy pu­blicz­ne i prze­my­śli­wał nad tem, jak­by to rany swo­je za­bliź­nić i jako tako na nogi się po­sta­wić.

Przy „Schot­ten­thor” zbu­do­wa­no już przed­tem duży, bez­kształt­ny gmach „pro­wi­zo­rycz­ny.” W tym gma­chu zbie­ra­ły się pod­czas cie­płej pory wy­słań­cy róż­nych kra­jów ko­ron­nych.

Wie­deń­czyk zra­zu z nie­do­wie­rza­niem pa­trzał na tę let­nią „budę przy Schot­ten­thor” jak ją sam dow­cip­nie na­zy­wał. Po „Sa­do­wie” jed­nak miał dla tej „budy” już mi­ło­ściw­sze oko, a na­wet wła­sno­ręcz­nie po­usta­wiał pie­ce, aby po­słom róż­nych kra­jów i na­ro­dów było cie­pło i wy­god­nie.

Zra­zu opie­rał on się ener­gicz­nie prze­ciw ta­kie­mu sys­te­ma­to­wi rzą­dze­nia mo­nar­chią. Wie­deń­czyk bo­wiem chciał jak do­tąd, rzą­dzić całą mo­nar­chią. Te­raz w nie­szczę­ściu swo­jem, zrzekł się daw­nych swo­ich pre­ro­ga­tyw i sta­rał się jak na do­bre­go go­spo­da­rza przy­stoi, aby po­sło­wie kra­jów i na­ro­dów nie nu­dzi­li się w mu­rach jego wspa­nia­łych.

Oni to, ra­dzi­li te­raz przy „Schot­ten­thor” nad lo­sa­mi mo­nar­chii, a Wie­deń­czyk na­der pil­nie przy­słu­chi­wał się ich mo­wom sąż­ni­stym i we­dług hu­mo­ru swe­go da­wał im z ga­le­ryi grzmią­ce bra­wa, albo nie­li­to­ści­wie sma­gał ka­ry­ka­tu­rą w ulu­bio­nem pi­śmie swo­jem: Ki­ki­ri­ki!

I po­wo­li ja­koś zna­lazł so­bie Wie­deń­czyk nowe roz­ryw­ki ży­cia. Jak­kol­wiek daw­na swo­bo­da i ży­cie bez tro­ski już bez­pow­rot­nie prze­mi­nę­ły, jak­kol­wiek Lan­ne­ra już nie było, a Straus­so­wie cho­ciaż licz­nie się roz­ro­dzi­li, jed­nak już jak daw­niej ocza­ro­wać go nie mo­gli; Wie­deń­czyk ba­wił się te­raz tro­chę po­li­ty­ką, a tro­che tem, co po­li­ty­ka za sobą przy­no­si.

Mo­nar­chia zmie­nia­ła te­raz bar­dzo czę­sto mi­ni­strów. Zda­wa­ło się, że owład­nął ją szat de­mo­kra­tycz­ny, w sku­tek któ­re­go po­sta­no­wi­ła pew­ny ro­dzaj me­tamp­sy­cho­zy, to jest, aby każ­dy miesz­ka­niec raz w ży­ciu był mi­ni­strem.

To też co ty­go­dnia miał Wie­deń no­wych mi­ni­strów. Przed­sta­wia­li oni nie­ja­ko le­ka­rzy, któ­rzy do cho­re­go nie­ustan­nie zwo­ły­wa­ni byli. Cho­ry nie­cier­pli­wił się, i jed­ne­go le­ka­rza po dru­gim od­pę­dzał, je­śli mu na­tych­miast wraz z re­cep­tą zdro­wia w kie­sze­ni nie przy­niósł.

Wie­deń­czyk co ty­dzień ba­wił się ukła­da­niem no­wej li­sty mi­ni­strów, w czem zda­wał się mieć roz­kosz nie­wy­po­wie­dzia­ną. Była to rze­czy­wi­sta roz­kosz. Za­zwy­czaj mia­nu­je ko­ro­na mi­ni­strów. Wie­deń­czyk po­dzie­lił się z ko­ro­ną tym roz­kosz­nym przy­wi­le­jem i co­dzien­nie przy ku­fel­ku piwa mia­no­wał no­wych mi­ni­strów, któ­rzy sko­ła­ta­nej mo­nar­chii mie­li przy­wró­cić zdro­wie i daw­ną po­tę­gę. A za­ba­wie tej od­da­wał się z tem więk­szą roz­ko­szą, bo miał przy­tem na­dzie­ję, że przy szyb­szej ro­ta­cyi może przyjść ko­lej i na.nie­go, któ­ry tak­że czy­ta ga­ze­ty i cho­dzi na „Schot­ten­thor!”

Na­dzie­ja ta nie była żad­ną extra­wa­gan­cyą. Wie­deń­czyk ro­zu­mo­wał so­bie: Je­że­li na­przy­kład pierw­szy lep­szy bur­mistrz nie­po­czest­ne­go mia­stecz­ka mi­ni­strem zo­stać może, dla cze­góż nie mógł­by nim być miesz­ka­niec sto­li­cy, któ­ry prze­cież już z na­tu­ry swo­jej jest czemś wię­cej?…

Ztąd też po­szło, że każ­dy z mi­ni­strów chcąc się nie­co dłu­żej przy tak po­wszech­nej nie­cier­pli­wo­ści Wie­deń­czy­ka przy swo­jej tece utrzy­mać, mu­siał dla nie­go coś no­we­go wy­my­ślić, aby go czemś za­trud­nić lub przy­najm­niej oka­zać mu na­ma­cal­ną ko­rzyść swe­go sys­te­ma­tu.

Jed­ni na­przy­kład obie­ca­li Wie­deń­czy­ko­wi „ślu­by cy­wil­ne.” Był to stra­ta­ge­mat nie lada. Wie­deń­czyk jest z na­tu­ry ko­chli­wy, a ko­bie­ty nad­zwy­czaj sen­ty­men­tal­ne. Uprzą tnąc więc im cier­nie z dro­gi, któ­re im do?mety szczę­ścia za­wa­dza­ły, było bar­dzo głę­bo­kim po­my­słem.

Wie­deń­czyk ba­wił się nie­ja­ki czas tą nową my­ślą. Wkrót­ce jed­nak spo­strzegł, że ta myśl nie bar­dzo sprzy­ja jego uspo­so­bie­niu; prze­ciw­nie za­gra­ża mu na­wet: Wie­deń­czyk bo­wiem chciał się tyl­ko ko­chać ale nie że­nić. Do­tąd zwa­lał wszyst­ko na trud­no­ści ślu­bu, oso­bli­wie mię­dzy róż­no­wier­ca­mi; dzi­siaj przy pierw­szym uści­sku rącz­ki już może go py­tać oswo­bo­dzo­na od ślu­bów ko­ściel­nych czar­no­bre­wa Bet­ty:

– Wil­lst du mich he­ira­then?… Chcesz się ze mną oże­nić?

Stra­ta­ge­mat ten zro­bił fia­sco. Wie­deń­czyk żą­dał od mi­ni­strów cze­goś in­ne­go.

Wy­my­ślo­no dla nich „Schu­et­zen­fest” jako sła­bą ko­pię tego, co daw­niej przed kil­ku laty w Dreź­nie „San­ger­fest” na­zwa­no. Ale tam­to jak to prze­mi­nę­ło bez szcze­gól­nych al­te­ra­cyi Wie­deń­czy­ka, któ­ry wo­łał te­raz na całe gar­dło: „So kann's nicht ble­iben!” Tak da­lej być nie może! Coś in­ne­go! Coś no­we­go!

Obie­ca­no Wie­dnio­wi po­wszech­ną wy­sta­wę prze­my­sło­wą, po któ­rej może się stać tak sław­nym jak Pa­ryż.

Wie­deń­czyk jed­nak nie chciał gru­szek na wierz­bie i wo­łał cią­gle: Was an­de­res!

Po wie­lu wal­kach i na­ra­dach uchwa­lo­no osta­tecz­nie, że mo­nar­chja po­trze­bu­je do nor­mal­ne­go swe­go zdro­wia dwóch rze­czy przedew­szyst­kiem: ban­ków i ko­lei że­la­znych!

Był to śro­dek wy­bor­ny do za­tka­nia gar­dła nie­jed­ne­mu krzy­ka­czo­wi. Nie­je­den bo­wiem dzien­ni­karz, któ­ry do­tąd zbyt ostrem pió­rem tego lub owe­go nie­po­ko­ił, za­mknąw­szy do biur­ka swe­go kil­ka­na­ście ak­cyj tego lub owe­go przed­się-bier­stwa, sta­wał się ła­god­ny jak ba­ra­nek!

Rów­nież i przy „Schot­ten­thor” dzia­ła­ło to wy­bor­nie. Nie­je­den fra­ze­olog z nad Du­na­ju, z nad Elby albo na­wet i z nad spo­koj­nej Wi­sły, gdy mu w per­spek­ty­wie jaką kon-ces­syj­kę po­ka­za­no, umilkł na­gle jak­by wzrósł lub wy­cho­wał się w za­ko­nie Tra­pi­stów! A je­śli mó­wił, to pew­nie nie mó­wił tak, jak­by mó­wił bez tych li­to­gra­fo­wa­nych ar­ku­szy w kie­sze­ni, od któ­rych co pół roku od­ci­na­ją się po­dłuż­ne kart­ki wy­pła­cal­ne w róż­nych kan­to­rach…

Wie­deń­czyk te­raz uspo­ko­ił się nie­co pod pew­nym wzglę­dem. Prze­stał na­wo­ły­wać na mi­ni­strów, że są nie­zdol­ni do ni­cze­go, prze­stał fa­bry­ko­wać nowe li­sty po ogród­kach piw­nych; prze­ciw­nie wziął ich w obro­nę prze­ciw od­zy­wa­ją­cej się tu i owdzie opo­zy­cyi i chwa­lił pod nie­bio­sy ich ta­len­ty or­ga­ni­za­cyj­ne: z tych ta­len­tów bo­wiem obie­cy­wał so­bie zysk nie­ma­ły.

I po­wsta­ło na­raz kil­ka­dzie­siąt róż­nych ban­ków, kil­ka­dzie­siąt no­wych kon­ces­syj na ko­le­je że­la­zne wy­da­no w bar­dzo krót­kim prze­cią­gu cza­su.

Jak­kol­wiek eko­no­mi­cy utrzy­mu­ją, że in­sty­tu­cye ban­ków są ko­ro­ną roz­wi­nię­te­go prze­my­słu, Wie­deń­czyk jed­nak wie­rzył in­a­czej: wie­rzył on, że ban­ki obu­dzą do­pie­ro prze­mysł i te­raz do­pie­ro bę­dzie w mo­nar­chii tak do­brze, jak jesz­cze nig­dy nie by­wa­ło!

I po­wsta­ła praw­dzi­wa cho­ro­ba i go­rącz­ka ban­ków. Co inne pań­stwa w cią­gu wie­ku zdzia­ła­ły, chcia­no tu­taj w jed­nym mie­sią­cu stwo­rzyć, chcia­no nie tyl­ko im do­rów­nać, ale ich wy­prze­dzić!

I co ty­go­dnia pra­wie jak grzy­by z pod zie­mi wy­ła­zi­ły nowe ban­ki, nowe sto­wa­rzy­sze­nia, nowe kon­sor­cya, któ­rym nic nie bra­ko­wa­ło, jak tyl­ko – ka­pi­ta­łów!

Wo­ła­no więc o te ka­pi­ta­ły róż­ne­mi ję­zy­ka­mi, wy­sy­ła­no ajen­tów do kra­jów ko­ron­nych, two­rzo­no w naj­od­le­glej­szych punk­tach mo­nar­chii kosz­tow­ne „fi­lie,” aby tyl­ko ścią­gnąć jak naj­wię­cej pie­nię­dzy.

Ze sto­li­cy ro­ze­szła się go­rącz­ka ban­ków i kon­sor­cy­ów dla ko­lei że­la­znych do kra­jów ko­ron­nych. Na­dzie­ja szyb­kie­go zbo­ga­ce­nia ogar­nę­ła wszyst­kich. Szlach­cic pol­ski sprze­da­wał wieś i z ka­pi­ta­łem w pu­gi­la­re­sie pę­dził do Wied­nia, aby tam przy­sta­wić się do wiel­kie­go sto­łu gry ban­kier­skiej, lub so­li­cy­to­wał w przed­po­ko­jach mi­ni­strów o kon­ces* syj­kę dla tej lub owej ko­lei.

„Pro­wi­zo­rycz­ny” dom przy „Schot­ten­thor” od­gry­wał tu­taj znacz­ną rolę. Po­sło­wie kra­jów ko­ron­nych mie­li co­dzien­ną stycz­ność z mi­ni­stra­mi. Uży­to tych sto­sun­ków w ce­lach przed­się­bier­czych. Za­pra­sza­no ich na wspól­ni­ków, da­wa­no im znacz­ną dy­wi­den­dę w zy­sku i explo­ato­wa­no ich sta­no­wi­sko.

Mi­ni­stro­wie lu­bi­li te dro­gi, bo tym spo­so­bem po­zby­wa­li się uciąż­li­wej opo­zy­cyi chci­wych zy­sków try­bu­nów. Nie­któ­rzy z nich byli na­wet tak nie­wy­bred­ni, że po pierw­szej swo­jej opo­zy­cyj­nej mo­wie, wy­gło­szo­nej z em­fa­zą ka­toń­ską, bra­li w en­tre­pry­zę do­star­cza­nie na­przy­kład bu­tów dla ar­mii, lub rze­mie­ni do tor­ni­ster, cho­ciaż nig­dy w ży­ciu nie wi­dzie­li jak się skó­ra gar­bu­je, lub jak się komu buty szy­ją!…

Ro­zu­mie się, że nie­ubła­ga­ny Ka­ton sta­nął się wte­dy ła­god­ny jak ba­ra­nek i mil­czą­cy jak ryba; a je­śli kie­dy prze­mó­wił, to tyl­ko na to, aby wal­czyć prze­ciw tym, z po­mię­dzy któ­rych wy­szedł.

Naj­ulu­bień­szym jed­nak ide­ałem dla ta­kich lu­dzi był tyl­ko ty­tuł: Ver­wal­tung­srath, co na pol­skie zna­czy: czło­nek rady za­rzą­dza­ją­cej.

Sto­wa­rzy­sze­nia prze­my­sło­we roz­da­wa­ły ta­kie ty­tu­ły, do któ­rych nie łą­czy­ły się żad­ne obo­wiąz­ki, tyl­ko bar­dzo znacz­ne rocz­ne pen­sye, prze­wyż­sza­ją­ce nie­raz pen­sye mi­ni­strów.

Cza­sa­mi spa­da­ły te ty­tu­ły i pen­sye na ko­goś jak­by me­te­ory z nie­ba. Trud­no było wie­dzieć, kto to za­rzą­dził, i przyj­mo­wa­no je po­kor­nie jako „zrzą­dze­nie Boga.” Ro­zu­mie się, że taki wy­pa­dek dzia­łał na­der sku­tecz­nie na uspo­so­bie­nie wy­brań­ca i prze­rzu­cał go na­gle z le­wi­cy na pra­wi­cę. Sta­wał sie kon­ser­wa­ty­stą i lę­kał się w ta­kim ra­zie kno­wań so­cy­ali­stów.

To tez Wie­deń­czyk uwa­żał bar­dzo słusz­nie „pro­wi­zo­rycz­ny” dom przy „Schot­ten­thor” za ową szczę­śli­wą kra­inę, do któ­rej róż­ni Ja­zo­no­wie z kra­jów ko­ron­nych zjeż­dża­li się po zło­to runo….

Wie­deń­czyk nie gnie­wał się za roz­da­wa­nie tego zło­te­go runa, ale przy każ­dem wy­cią­gał rękę po na­le­żą­cy mu się pro­cent. I był to pro­cent do­bry, a tak byli wszy­scy kon­ten­ci, był wilk syty i owca cała. Pod tym wzglę­dem na­stą­pi­ło zu­peł­ne po­ro­zu­mie­nie.

Ban­ki i sto­wa­rzy­sze­nia prze­my­sło­we rzu­ci­ły na gieł­dę bar­dzo wie­le pa­pie­rów.

Wie­deń­czyk, któ­ry do­tąd w ogród­kach i w szy­necz­ku tyl­ko w do­mi­no gry­wał, do­wie­dział się te­raz, że moż­na grać na gieł­dzie i w krót­kim cza­sie zo­stać mi­lio­ne­rem!

Z ja­kim za­pa­łem daw­niej Wie­deń­czyk u „Sper­la” wal­ca tań­czył, lub w Schon­bru­nie z mał­pa­mi i niedź­wie­dzia­mi się ba­wił, z ta­kim za­pa­łem rzu­cił się te­raz do gry gieł­do­wej!

Grał przy­ja­ciel mi­ni­stra, grał ban­kier, grał szewc i kra­wiec, grał stróż i roz­no­si­ciel dzien­ni­ków. Wszyst­ko co żyło gra­ło na zwyż­kę i zniż­kę, wszyst­ko czy­ta­ło tyl­ko kur­są.

Zda­wa­ło się, ja­ko­by Wie­deń­czyk wpadł we fu­ryę i za prze­gra­ne pod Sa­do­wą chciał się na gieł­dzie ode­grać!….

I na­sta­ły w spo­koj­nym, sie­lan­ko­wym Wied­niu go­rącz­ko­we cza­sy Lawa…

W go­dzi­nach prze­rzu­ca­no mi­lio­na­mi, jak­by to tyl­ko ple­wa była!…

Jed­ni ubo­że­li, inni wzbo­ga­ca­li się na­gle. Z kra­jów ko­ron­nych nad­cią­gnął le­gion z róż­nych na­ro­do­wo­ści zło­żo­ny, aby tu sy­tu­acyę ko­rzyst­nie dla sie­bie wy­zy­skać.

I z tem wszyst­kiem Wie­deń­czyk od­zy­skał zno­wu daw­ny swój hu­mor. Tyl­ko już nie tak wie­le tań­czył wal­ca, nie był tak po­etycz­nie sen­ty­men­tal­nym, ale żył kosz­tow­niej ni­że­li daw­niej. Prze­my­śli­wał tyl­ko nad tem, jak­by to nową mysi uro­dzić i ja­kąś spół­kę ka­pi­ta­łów wy­my­ślić!

Ko­bie­ty na­wet, ce­lu­ją­ce daw­niej sie­lan­ko­wą pro­sto­tą za­czę­ły brać wzór z bul­wa­rów pa­ryz­kich i ubie­rać się jak zgrab­ne, ko­kie­tu­ją­ce pa­ry­żan­ki. Ży­wioł sło­wiań­ski i wę­gier­ski za­si­lił znacz­nie ich sze­re­gi, jak to moż­na było po­znać po ma­łych nóż­kach i ład­nych rów­nych ząb­kach…

A na­wet sara xią­że Na­po­le­on, któ­ry po ka­ta­stro­fie Sa­dow­skiej przy­je­chał do Wied­nia aby się na­ocz­nie prze­ko­nać, czy Wie­deń jesz­cze żyje; wy­ra­ził się o nim na­der ko­rzyst­nie, jak to w „pro­wi­zo­rycz­nym domu” przy „Schot­ten­thor” je­den z wiel­kich par­la­men­tar­nych mów­ców pu­blicz­nie stwier­dził. We­dług nie­go, ude­rzy­ło xię­cia Na­po­le­ona ru­chli­we ży­cie sto­li­cy, wiel­ka licz­ba do­ro­żek, czy­stość chod­ni­ków, co ra­zem wziąw­szy mia­ło być do­wo­dem nie­zbi­tym, że Wie­deń żyje, że klę­ska pod Sa­do­wą jesz­cze go nie zmo­rzy­ła!

Taką była sto­li­ca nad­du­naj­ska, gdy na­sza po­wieść do jej mu­rów wcho­dzi.

II

Bra­cia.

Był to już póź­ny wie­czór. Skle­py bła­wat­ne i ga­lan­te­ryj­ne były już po­za­my­ka­ne; tyl­ko han­dle ko­rzen­ne sta­ły otwo­rem i za­pra­sza­ły prze­chod­nia rzę­si­stem oświe­tle­niem.

Ruch na uli­cy jesz­cze wca­le się nie zmniej­szył. Do­roż­ki tur­ko­ta­ły po bru­ku, chłop­cy na­wo­ły­wa­li na sie­bie lub gwiz­da­li naj­now­sze me­lo­dye z ope­ret­ki Of­fen­ba­cha, oszklo­ne ka­re­ty roz­wo­zi­ły do­stoj­nych go­ści, jed­nych do te­atru, in­nych na wie­czor­ki fa­mi­lij­ne…

Wie­ża św. Szcze­pa­na za­czę­ła do­pie­ro od szczy­tu nik­nąć w mgłach wie­czor­nych…

Po jed­nej z pryn­cy­pal­nych ulic to­czy­ła się szyb­ko do­roż­ka. Ja­dą­cy w niej spo­glą­dał czę­sto na ze­ga­rek i po­chy­lał się na­przód, aby woź­ni­cę do pręd­sze­go je­cha­nia za­chę­cać.

Woź­ni­ca pod­ciął ko­nie i z głów­nej uli­cy skrę­cił na­gle w małą po­przecz­ni­cę, gdzie się za­trzy­mał przy pierw­szej pra­wie na­roż­nej ka­mie­ni­cy.

Ja­dą­cy prze­czy­tał na ka­mie­ni­cy na­pis wiel­kie­mi li­te­ra­mi: „ We­chsel­stu­be,” po­pa­trzył jesz­cze raz na nu­mer ka­mie­ni­cy, po­tem wy­sko­czył z do­roż­ki i za­pu­kał do za­mknię­tych drzwi.

Przez szpa­ry drzwi wi­dać było świa­tło, ale z we­wnątrz nikt mu nie od­po­wie­dział.

Nie­zna­jo­my za­pu­kał jesz­cze kil­ka razy, ale i tym ra­zem nikt mu nie od­po­wie­dział.

Za­trzy­mał się przed kan­to­rem czas nie­ja­ki, jak­by się na­my­ślał. Spoj­rzał do góry, jak­by na gwiaz­dy nie­ba, któ­re w tej chwi­li drga­ły srebr­nym po­ły­skiem,… po­tem od­piął pier­si, jak­by mu po­wie­trza bra­ko­wa­ło… wy­jął z kie­sze­ni re­wol­wer i jesz­cze raz pod­niósł gło­wę cło nie­ba…

Wła­śnie w tej chwi­li prze­cho­dził koło nie­go chło­piec szew­ski, któ­ry gwiz­dał aryę z Pięk­nej He­le­ny: „Ich hin Mene-lam, Ko­nig von Kre­ta”

Chło­piec sta­nął przed nie­zna­jo­mym, ale nie prze­rwał so­bie aryi…

Tak stał i gwiz­dał jak­by cze­kał, co to z tego bę­dzie? Ozwał się strzał… nie­zna­jo­my padł na twarz, krew spły­wa­ła do rynsz­to­ka…

Chło­piec szew­ski za­prze­stał na chwi­lę gwiz­da­nia. HdtC nit ge­glaubt, dass das Ernst sein soli! za­wo­łał dya-lek­tem wie­deń­skim i po­szedł da­lej za­czy­na­jąc z po­cząt­ku me-lo­dyę: Ich hin Me­ne­laus der Gute…

Za kil­ka chwil zbie­gło się tro­chę lu­dzi: Stój­ko­wy poli-cy­ant za­trzy­mał pierw­szą lep­szą do­roż­kę, wło­żył w nią tru­pa nie­zna­jo­me­go, a za chwi­lę nie było przed kan­to­rem już ni­ko­go, prócz ka­łu­ży krwi, któ­ra po­wo­li roz­le­wa­ła się rynsz­to­kiem co­raz da­lej…

Kil­ka mi­nut mó­wio­no o tym wy­pad­ku. Jed­ni utrzy­my­wa­li, że ktoś się za­strze­lił, inni twier­dzi­li że to tyl­ko był na­pad wiel­kiej cho­ro­by, a w dzie­sięć mi­nut tak się wie­ści o tym wy­pad­ku po­mą­ci­ły, że nie­któ­rzy byli tego zda­nia, że na uli­cy po­pro­stu za­szła ja­kaś bi­twa.

Nowa fala prze­chod­niów zmio­tła tych, któ­rzy tam sta­li i po­rwa­ła z sobą, a ci co te­raz na­stą­pi­li, już nie wie­dzie­li o ni­czem. Świad­ko­wie tej sce­ny tra­gicz­nej już po­szli z falą i za­gi­nął wszel­ki słuch o tem, co się sta­ło pod że­la­zne­mi drzwia­mi kan­to­ru.

I jak­by nic na świe­cie się nie sta­ło, szli lu­dzie tą uli­cą tłum­nie i spiesz­nie: jed­ni roz­ma­wia­li i śmia­li się gło­śno, inni nu­ci­li lub gwiz­da­li so­bie, we­so­łe śpiew­ki, pod­czas gdy ich po­de­szwy ma­cza­ły się w krwi za­krze­płej, któ­ra przed chwi­lą po­ru­sza­ła ser­cem ży­ją­ce­go czło­wie­ka i na­su­wa­ła mu my­śli sa­mo­bój­cze…

Wszyst­ko po­szło w nie­pa­mięć! Nowa fala ży­cia za­tar­ła do szczę­tu co daw­na zo­sta­wi­ła po so­bie, a i ta su­nę­ła się w prze­czu­ciu śmier­ci, że nowa zno­wu ją zma­że…

To zwy­czaj­ny ob­raz ży­cia sto­łecz­ne­go!

Być może, że wła­śnie w tej chwi­li prze­szli tam­tę­dy ko­chan­ko­wie dłoń w dło­ni, oko w oko; być może że mó­wi­li mię­dzy sobą o bło­giem szczę­ściu swo­jem, pod­czas, gdy ich nogi zna­czy­ły na gra­ni­to­wym chod­ni­ku krwa­wem pi­smem na­gro­bek dla nie­zna­jo­me­go?…

I któż z nich wie, poco ten nie­zna­jo­my pa­trzał przed chwi­lą na nie­bo gwiaź­dzi­ste? Czy tam miał kogo, kto ztam­tąd w tej chwi­li pa­trzał na nie­go?… Vo cóż on pierś swo­ją ob­na­żył? Czy mu było dusz­no w tym wiel­kim świe­cie? Czy nie miał po­wie­trza dla ochło­dze­nia ser­ca? Czy łak­nął chło­du gro­bo­we­go, aby tam spo­cząć i za­snąć snem bez ma­rzeń i pra­gnień?… A gdy już te­raz do­stą­pił tego, cze­go pra­gnął, czyż żad­ne oko nie za­pła­cze nad nim? Czyż nikt nie spy­ta się o nie­go, gdy póź­ną nocą nie przyj­dzie do domu?…

W kan­to­rze, przed drzwia­mi któ­re­go stał się-ten wy­pa­dek, nic nie wie­dzia­no. Gwar sto­li­cy, tur­kot fia­krów i po­wo­zów, gło­śny śmiech i śpie­wy prze­chod­niów, zrzu­ca­nie przy są­sied­nim han­dlu ol­brzy­mich pak, któ­re wła­śnie z dwor­ca ko­lei na­de­szły, wszyst­ko to nie do­zwo­li­ło znaj­du­ją­cym się w kan­to­rze lu­dziom sły­szeć owe­go strza­łu tuż koło drzwi i okien kan­to­ru.

Był to zwy­kły kan­tor we­xlar­ski. Izba duża, skle­pio­na, z wil­go­cią na ścia­nach, mia­ła po­zór pod­ziem­ne­go wię­zie­nia. Była prze­gro­dzo­na w środ­ku że­la­zną ba­lu­stra­dą na dwie po­ło­wy. Przed ba­lu­stra­dą stał duży, mar­mu­ro­wy stół, a da­lej przy ścia­nie były dwie ol­brzy­mie że­la­zne kasy Wer­theh­na.

Ru­cho­my ga­zo­wy świecz­nik spusz­czał się po­nad sto­li­kiem mar­mu­ro­wym i oświe­cał w spo­sób Rem­brand­ta dwie sie­dzą­ce przy nim po­sta­cie.

Byli to lu­dzie wie­ko­wi. Je­den z nich był łysy, z du­żym wy­ska­ku­ją­cym na­przód no­sem. Tu­sza nie­po­spo­li­ta wy­krzy­wi­ła w dziw­ny spo­sób całą jego po­stać. Nie była to tu­sza czło­wie­ka nor­mal­nie ty­ją­ce­go; miał on bo­wiem nad­zwy­czaj cien­kie ręce i nogi, za to brzuch ko­lo­sal­ny i jed­ną stro­nę szyi ob­le­pio­ną sa­dłem. Dru­ga stro­na była chu­da. Ta nie­pro­por-cya tu­szy zro­bi­ła z nie­go dziw­ną ka­ry­ka­tu­rę. Zda­je się, że na­wet zwy­czaj­ne kształ­ty ludz­kiej po­sta­ci były tam za­tra­co­ne, a z czło­wie­ka zro­bił się ja­kiś nie­mi­ły po­twór!

Czy to był ka­le­ka z uro­dze­nia? Nie! Współ­cze­śni pa­mię­ta­ją, że był czło­wie­kiem zwy­czaj­nym, że cho­dził pro­sto i miał na­wet po­wo­dze­nie u nie­mek sen­ty­men­tal­nych. Póź­niej coś się z nim sta­ło, że skosz­la­wiał, utył nie­pro­por­cyo-na­lnie i na szyi do­stał woię.

Była to ist­na ka­ry­ka­tu­ra czło­wie­ka. Na­tu­ra upodo­ba­ła so­bie tyl­ko nie­któ­re czę­ści jego cia­ła, i tam skła­da­ła za­so­by tłusz­czu, pod­czas gdy z in­ne­mi po­stą­pi­ła so­bie po ma­co­sze­mu. Na­wet na twa­rzy uwy­dat­nił się jej dziw­ny ka­prys: je­den po­li­czek był chu­dy, dru­gi tłu­sty i obrzę­kły.

Le­karz do­mo­wy przy­pi­sy­wał to dziw­ne zja­wi­sko czę­ścio­we­mu spa­ra­li­żo­wa­niu cia­ła; inny zaś, bio­rąc wię­cej rzecz psy­cho­lo­gicz­nie, był tego zda­nia: że w du­cho­wym ustro­ju tego czło­wie­ka na­stą­pił pe­wien roz­strój, któ­re­go na­tu­ral­nym skut­kiem był nie­po­rzą­dek w or­ga­ni­zmie.

Ostat­nie zda­nie było może praw­dzi­we. Od kil­ku­na­stu lat bo­wiem prze­stał ten czło­wiek po­twor­ny żyć zwy­kłem ży­ciem czło­wie­ka. Ode­szły go wszel­kie złe i do­bre na­mięt­no­ści ludz­kie, a po­zo­stał tyl­ko… we­xlarz. Prze­stał czuć i my­śleć i tyl­ko… ra­cho­wał.

Dwa­dzie­ścia lat ta­kie­go ży­cia, mu­sia­ło od­bić się na jego ze­wnętrz­nej po­sta­ci. Cały or­ga­nizm jego stra­cił przy­ro­dzo­ną rów­no­wa­gę i po­psuł na­tu­ral­ną ma­chi­nę.

To tez po­kła­dy tłusz­czu i sa­dła, od­by­wa­ły się u nie­go w spo­sób nie­nor­mal­ny. De­fek­ta du­cho­we spro­wa­dzi­ły nie­po­rzą­dek w cie­le, któ­re jak drze­wo przez ro­ba­ka we­wnątrz roz­to­czo­ne, przy­bra­ło kształ­ty kar­ło­wa­te i po­krę­co­ne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: