Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Człowiek, który pokochał Yngvego - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 maja 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Człowiek, który pokochał Yngvego - ebook

Jest styczeń 1990 roku. Jarle Klepp ma 17 lat i uczy się w liceum w Stavanger, małym mieście w zachodniej Norwegii. W jego życiu liczą się rock, seks i polityka. Razem z najlepszym kumplem gra w kapeli punkowej, ma świetną dziewczynę, chodzi w czarnym płaszczu i arafatce, a do tego cały czas stara się wyróżnić z tłumu. Wszystko zmienia się, gdy w jego szkole pojawia się nowy uczeń, Yngve – roztargniony marzyciel lubiący słuchać popu, grać w tenisa i czytać o starożytnym Egipcie. Nagle Jarle ze zdumieniem odkrywa, że nie może przestać o nim myśleć…

Człowiek, który pokochał Yngvego to pełna energii i uroku opowieść o zakochaniu, przyjaźni i dorastaniu w czasach, gdy nie znano internetu, a muzyki słuchało się z walkmanów. To porywająca, czasem zabawna, a czasem dramatyczna historia o dojrzewaniu młodego buntownika do miłości i odpowiedzialności. Historia o przeobrażającym się świecie i fascynacji, która zmienia wszystko.

Młodzi ludzie pokochają tę powieść. A ci, którzy byli młodzi około roku 1990, pokochają przedstawiony w niej nostalgiczny obraz czasów.

„Weekendavisen”, Dania

Powieść Człowiek, który pokochał Yngvego została zekranizowana. W lutym 2011 roku na ekrany norweskich kin trafił kolejny film, tym razem na podstawie powieści Charlotte Isabel Hansen.

Człowiek zdobył cztery nagrody Amanda na Norweskim Festiwalu Filmowym w Haugesund, w tym dla najlepszego filmu. Tore Renberg otrzymał kilka nagród literackich, w tym nagrody czytelników, a w 2004 r. dziennik „Morgenbladet” uznał go za jednego z dziesięciu najlepszych norweskich pisarzy poniżej 35 roku życia.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-93-7802-072-1
Rozmiar pliku: 661 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. MATHIAS RUST BAND

isto­tą ży­cia jest te­raź­niej­szość

To­masz Mann

Okej – nie ist­nie­je UE, nie ist­nie­je Ro­sja, nie mówi się: Either you are with us or you are with the ter­ro­ri­sts. Nie ma woj­ny w Za­to­ce ani lu­do­bój­stwa na Bał­ka­nach, a ża­den na­sto­la­tek nie umie­ra od LSD. E-mail to scien­ce fic­tion, a in­ter­net jest tyl­ko teo­rią. Ni­ko­mu nie śni­ło się wy­pa­la­nie wła­snych płyt kom­pak­to­wych. Nikt nie sły­szał, jak Kurt Co­ba­in śpie­wa „Smells like teen spi­rit”, grun­ge wca­le się nie li­czy, w ga­ze­tach nie moż­na prze­czy­tać, że Co­ba­in zmarł z przedaw­ko­wa­nia. Świat nie po­znał Spi­ce Girls, Boy­zo­ne czy De­sti­ny’s Child, Bono pod­czas tra­sy kon­cer­to­wej nie pro­wa­dził roz­mów na żywo z naj­waż­niej­szy­mi przy­wód­ca­mi państw, a chłop­cy z Blur nie kłó­ci­li się z Oasis o nowy brit­pop. Ke­anu Re­eves nie po­ko­nał siły cią­że­nia w Ma­trik­sie, nikt też nie zo­ba­czył, jak Ernst Hugo Järe­gård stoi na da­chu ko­pen­ha­skie­go Kró­le­stwa¹ i – wy­ma­chu­jąc pię­ścią w stro­nę Bał­ty­ku – wy­krzy­ku­je: „Ci cho­ler­ni Duń­czy­cy!”. Ross, Mo­ni­ca, Chan­dler, Ra­chel, Pho­ebe i Joey nie przy­ku­wa­ją 20- i 30-lat­ków do te­le­wi­zo­rów w każ­dy wtor­ko­wy wie­czór. Nikt nie mówi o pro­jek­to­wa­niu stron in­ter­ne­to­wych, nie moż­na zna­leźć pra­cy jako go­spo­darz cha­tro­omu, nikt nie sły­szał też o SMS– ach. Bill Clin­ton nie mu­siał przy­znać, pła­cząc na kon­fe­ren­cji pra­so­wej, że upra­wiał seks ze sta­żyst­ką, księż­na Dia­na nie wy­stę­po­wa­ła w te­le­wi­zji jako ano­rek­tycz­ka, poza tym nadal żyje. Żyje tak­że Gre­ta Gar­bo, żyje Astrid Lind­gren, żyje Pol Pot i żyje też król Olav. An­giel­scy chłop­cy Ro­bert Thomp­son i Jon Ve­na­bles nie za­mor­do­wa­li dwu­lat­ka Ja­me­sa Bul­ge­ra w po­cią­gu w Man­che­ste­rze, osiem­na­sto­let­ni Eric Har­ris i rok młod­szy Dy­lan Kle­bold nie za­strze­li­li dwu­na­stu uczniów i jed­ne­go na­uczy­cie­la w Co­lum­bi­ne High Scho­ol w Jef­fer­son Co­un­ty, Co­lo­ra­do.

Poj­mu­jesz, że nic z tego się nie wy­da­rzy­ło?

My­ślisz, że to brzmi do­brze?

To się nie wy­da­rzy­ło.

Po głęb­szym za­sta­no­wie­niu – bra­ku­je ci tej prze­szło­ści? Czy rów­nie do­brze mógł­byś bez niej żyć? Wy­obra­żasz so­bie ży­cie bez tych wszyst­kich zda­rzeń – za­rów­no tych do­brych, jak i złych? Czy chciał­byś po­że­gnać się ze wszyst­kim na­raz – Slo­bo­da­nem Mi­lo­se­vi­ciem i wrzą­cy­mi Bał­ka­na­mi, Le­onar­dem Di­Ca­prio i Kate Win­slet na po­kła­dzie Ti­ta­ni­ca, Ga­rym Bar­lo­wem, Rob­bie’em Wil­liam­sem i po­zo­sta­ły­mi chło­pa­ka­mi z Take That?

A co z resz­tą? Ze wszyst­kim co two­je? Z tą chwi­lą, kie­dy kil­ka lat temu sze­dłeś przez szpi­tal­ny park, za­trzy­ma­łeś się pod wiel­ki­mi dę­ba­mi, by na­gle po­jąć: Boże mój, zo­sta­nę pe­da­go­giem spe­cjal­nym, nie będę ak­to­rem. A co z dniem, gdy wró­ci­łeś z wa­ka­cji spę­dzo­nych u przy­ja­cie­la na Sy­cy­lii, a mama po­wi­ta­ła cię w drzwiach sło­wa­mi: Tata i ja się roz­wo­dzi­my, chcesz miesz­kać z nim czy ze mną? Co z fe­sti­wa­lem Ro­skil­de, kie­dy mia­łeś 20 lat i wy­pa­li­łeś tyle tra­wy, że w uszach czu­łeś cie­pło, a wszyst­kie koń­czy­ny mia­łeś bez­wład­ne; póź­no w nocy oglą­da­łeś Pri­mal Scre­am w po­ma­rań­czo­wym na­mio­cie i stwier­dzi­łeś – przy oka­zji ca­łu­jąc się z ja­kąś dziew­czy­ną z Mal­mö, któ­rej imie­nia, ku wła­snej iry­ta­cji, nig­dy po­tem nie mo­głeś so­bie przy­po­mnieć – że Bob­by Gil­le­spie jest na więk­szym haju niż ty?

Czy rów­nież tego mo­żesz się po­zbyć? Zmar­łej przed pa­ro­ma laty uko­cha­nej bab­ci, któ­ra go­to­wa­ła mar­chew­ki, aż sta­wa­ły się mięk­kie jak ba­na­ny, i mia­ła duży ogród ze sto­krot­ka­mi, któ­re zbie­ra­łeś jako dziec­ko? Mo­żesz so­bie wy­obra­zić ży­cie bez tę­sk­no­ty za nią?

Mo­żesz?

Okej – więc nie ist­nie­je UE, nie ist­nie­je Ro­sja, nie mówi się: Either you are with us or you are with the ter­ro­ri­sts.

Ist­nie­je EWG² i je­ste­śmy jej prze­ciw­ni, ist­nie­je Zwią­zek Ra­dziec­ki, któ­ry zmie­nia się z dnia na dzień, trwa pie­re­stroj­ka, roz­bro­je­nie i gła­snost³. Ame­ry­kań­skie od­dzia­ły wy­sy­ła się prze­ciw­ko pa­nam­skie­mu dyk­ta­to­ro­wi Ma­nu­elo­wi No­rie­dze, In­ti­fa­da na Za­chod­nim Brze­gu Jor­da­nu i w Ga­zie za­czę­ła się dwa lata temu, a cał­kiem nie­daw­no woj­sko chiń­skie wje­cha­ło czoł­ga­mi na plac Tian'an­men w Pe­ki­nie z ga­zem łza­wią­cym, amu­ni­cją ostrą i smu­go­wą, otwo­rzy­ło ogień i zgła­dzi­ło ty­sią­ce de­mon­stran­tów. Nie mamy te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych, ale ist­nie­je grup­ka dzia­nych ta­tuś­ków wo­żą­cych się z prze­no­śny­mi te­le­fo­na­mi w sa­mo­cho­dach, mało kto ma w domu kom­pu­ter, a je­śli na­wet to ra­czej nie do gier, za­czę­to jed­nak po­zby­wać się ma­szyn do pi­sa­nia z biur, a lu­dzie chęt­nie cho­dzą wie­czo­ra­mi na kur­sy in­for­ma­tycz­ne. Na cza­sie jest tak­że za­stę­po­wa­nie ko­lek­cji płyt wi­ny­lo­wych kom­pak­ta­mi. Bru­ce Spring­ste­en to zna­czą­ce na­zwi­sko, dwu­dzie­sto­let­nia Ce­li­ne Dion z Ka­na­dy wy­gra­ła kon­kurs Eu­ro­wi­zji, a R.E.M. będą wkrót­ce zna­ni szer­szej pu­blicz­no­ści, nie tyl­ko grup­ce fa­nów in­die. Cho­dzi­my w czar­nych płasz­czach i ara­fat­kach, je­że­li uwa­ża­my się za zwo­len­ni­ków le­wi­cy, a resz­ta spo­łe­czeń­stwa trzy­ma się trwa­łej, fry­zu­ry na cze­skie­go pił­ka­rza, cia­snych Le­wi­sów 501 i wą­sów. Nie ma ni­ko­go, kto nie wi­dział­by Ostat­nie­go ce­sa­rza, wszy­scy zgod­nie twier­dzą, że Tom Cru­ise jest zna­ko­mi­ty w Uro­dzo­nym 4 lip­ca, a Pel­le Zwy­cięz­ca to praw­dzi­wy try­umf kina skan­dy­naw­skie­go. Mar­ga­ret That­cher dzie­sią­ty rok z rzę­du jest pre­mie­rem Wiel­kiej Bry­ta­nii, Mi­cha­ił Gor­ba­czow prze­ma­wia do Zgro­ma­dze­nia Ogól­ne­go ONZ na te­mat koń­ca zim­nej woj­ny, jeź­dzi do­oko­ła świa­ta, opo­wia­da­jąc o roz­bro­je­niu, i zo­sta­je wy­bra­ny przez „The Ti­mes” czło­wie­kiem dzie­się­cio­le­cia. Uczu­cia na­ro­do­we wzbie­ra­ją w ma­łych gru­pach et­nicz­nych i pod­czas gdy re­pu­bli­ki bał­tyc­kie wal­czą o nie­pod­le­głość, kra­je ko­mu­ni­stycz­ne je­den za dru­gim ogła­sza­ją mniej lub bar­dziej bez­bo­le­sne przej­ście na ka­pi­ta­lizm i de­mo­kra­cję par­la­men­tar­ną. Go­rącz­ka re­form pa­nu­je w pań­stwach blo­ku wschod­nie­go i ani Biu­ro Po­li­tycz­ne, Sta­si, Ce­au­şe­scu, Egon Krenz, Układ War­szaw­ski, ani po­tęż­ny 28-let­ni mur ber­liń­ski nie po­tra­fią się przed nią ochro­nić. Cały świat, spo­sób my­śle­nia, całe krót­kie stu­le­cie walą się w gru­zy na na­szych oczach, a my nie wie­my, co zro­bić ze zglisz­cza­mi. Na­tu­ra robi to, co chce – or­kan Hugo sie­je spu­sto­sze­nie w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i na Ka­ra­ibach. Re­agan wy­gła­sza przed ame­ry­kań­skim Kon­gre­sem ostat­nie prze­mó­wie­nie, w któ­rym nie kry­je dumy, że uda­ło mu się przy­czy­nić do przy­wró­ce­nia ame­ry­kań­skie­go po­czu­cia wła­snej war­to­ści. Geo­r­ge Bush w swo­jej mo­wie roz­po­czy­na­ją­cej pre­zy­den­tu­rę wy­ra­ża pra­gnie­nie, by Ame­ry­ka­nie sta­li się ła­god­niej­szym i przy­jaź­niej­szym na­ro­dem – ape­lu­je o lep­szą współ­pra­cę, wię­cej przy­jaź­ni i lo­jal­no­ści oraz praw­dziw­szą mo­ral­ność. W Nor­we­gii Gro Har­lem Brund­tland⁴ koń­czy 50 lat i mamy nowy re­kord wy­so­ko­ści bez­ro­bo­cia. W Szwe­cji 42-let­ni Chri­ster Pet­ter­son zo­sta­je aresz­to­wa­ny za za­mor­do­wa­nie pre­mie­ra Olo­fa Pal­me­go, ska­zu­ją go na do­ży­wo­cie, ale wy­cho­dzi na wol­ność już po kil­ku mie­sią­cach. Po­go­da jest do­bra, zda­niem wie­lu na­wet zbyt do­bra, a to przez dziu­ry w war­stwie ozo­no­wej, któ­re po­wsta­ły zresz­tą z na­szej winy. Mło­dzi za­pi­su­ją się do or­ga­ni­za­cji eko­lo­gicz­nych i pi­szą na brą­zo­wym, po­pla­mio­nym pa­pie­rze z od­zy­sku. Pró­bu­ją też uczyć swo­ich hoł­du­ją­cych kon­sump­cjo­ni­zmo­wi ro­dzi­ców re­cy­klin­gu, po­now­ne­go wy­ko­rzy­sty­wa­nia to­re­bek na chleb – Mamo, masz je wy­płu­kać, po­tem wy­su­szyć i użyć ich na nowo… Boże, jak moż­na być aż ta­kim ego­istą?

My­ślisz, że coś z tego bę­dzie, czy wszyst­ko szlag tra­fi?

Czy oj­ciec prze­sta­nie w zi­mo­we po­ran­ki zo­sta­wiać włą­czo­ny sil­nik, bo cór­ka mówi, że to nisz­czy śro­do­wi­sko? Czy sprze­da dru­gi sa­mo­chód i za­cznie do­jeż­dżać do pra­cy ro­we­rem? Opty­mi­ści twier­dzą, że moż­na nas jesz­cze ura­to­wać, je­śli wresz­cie kry­tycz­nie na sie­bie spoj­rzy­my i zro­zu­mie­my, co jest złe – za­nie­czysz­cze­nie śro­do­wi­ska, AIDS, zim­na woj­na i ko­mu­nizm – pe­sy­mi­ści zaś wi­dzą, jak szyb­ko ro­śnie dziu­ra ozo­no­wa, i mó­wią, że wszyst­ko zmie­rza wła­śnie w tym kie­run­ku. To jak nad­cho­dzą­cy wie­rzy­ciel, któ­ry bez­li­to­śnie wzy­wa do za­pła­ce­nia ra­chun­ków. Przy­zna­nie się do błę­dów na łożu śmier­ci nic nie da, może je­dy­nie zwięk­szyć wy­rzu­ty su­mie­nia w chwi­li za­koń­cze­nia ży­cia…

A ja?

Ja je­stem ma­łym męż­czy­zną z ma­łe­go mia­sta w ma­leń­kim kra­ju, w su­mie to le­d­wie męż­czy­zną – wkrót­ce skoń­czę sie­dem­na­ście i pół roku, bez ubra­nia o po­ran­ku ważę 69 ki­lo­gra­mów, mam metr sie­dem­dzie­siąt trzy cen­ty­me­try wzro­stu, prysz­cze wo­kół ust i na szyi, lek­kie skrzy­wie­nie pra­wej sto­py, a od pię­ciu mie­się­cy dziew­czy­nę. Miesz­kam w Sta­van­ger, nor­we­skiej sto­li­cy ropy naf­to­wej, ma­łym mie­ście han­dlo­wym, któ­re w ostat­niej de­ka­dzie nie­źle się wzbo­ga­ci­ło i za­pew­ni­ło ro­dzi­com wie­lu spo­śród mo­ich zna­jo­mych pra­cę w prze­my­śle naf­to­wym albo w go­spo­dar­ce, po dwa sa­mo­cho­dy i co naj­mniej je­den do­mek let­ni­sko­wy na wsi, a czę­sto tak­że łód­kę w por­cie miej­skim albo na po­łu­dniu kra­ju. Na­strój w Sta­van­ger jest rów­nie po­gma­twa­ny jak wszę­dzie in­dziej – wi­zja apo­ka­lip­sy to­wa­rzy­szy nie­stru­dzo­nej wie­rze w przy­szłość i bez­tro­skiej ra­do­ści in­we­sty­cji. W domu kul­tu­ry w cen­trum mia­sta stoi wy­rzu­co­ny z pra­cy urzęd­nik ko­ściel­ny ze swo­im sy­nem, trzy­ma­jąc ta­bli­cę ob­wiesz­cza­ją­cą czas koń­ca – Je­zus na­dej­dzie wkrót­ce. Pa­mię­tam, że wi­dzia­łem ją tu tak­że rok i dwa lata temu, pod­czas gdy w mie­ście sta­le bu­du­je się nowe ho­te­le, któ­re mają być tak ele­ganc­kie, jak­by Je­zus rze­czy­wi­ście miał na­dejść w tym roku.

Miesz­kam w Bjerg­sted, dziel­ni­cy zlo­ka­li­zo­wa­nej nie­da­le­ko cen­trum, z roz­wie­dzio­ną mat­ką, i cho­dzę do dru­giej kla­sy li­ceum w naj­star­szej szko­le w mie­ście, Kongs­gård, po­ło­żo­nej w sa­mym ser­cu mia­sta. Na­zy­wam się Jar­le Klepp – Klepp to pa­nień­skie na­zwi­sko mat­ki, któ­re mówi oso­bom przy­kła­da­ją­cym do tego wagę, że na­sza ro­dzi­na po­cho­dzi z Jæren. We­dług lo­kal­nej mi­to­lo­gii po­win­ni­śmy – dzię­ki geo­gra­ficz­ne­mu i du­cho­we­mu dzie­dzic­twu – być nie­co smut­ni, re­flek­syj­ni i skłon­ni do roz­my­ślań. Jed­nak żad­ne z nas – ani mama, ani ja – nig­dy nie miesz­ka­ło w Jæren i nie czu­ję, żeby te ce­chy w ja­ki­kol­wiek spo­sób mnie opi­sy­wa­ły. Je­stem nie­cier­pli­wy i względ­nie im­pul­syw­ny, po zie­mi stą­pam twar­do, choć czę­sto tak­że krzy­wo. A na py­ta­nie, jak się mam, mógł­bym chy­ba od­po­wie­dzieć, że do­brze. Je­stem może tro­chę ner­wo­wy, dość zmę­czo­ny szko­łą, sta­le w opo­zy­cji, ale tak: mam się do­brze. Taka jest moja od­po­wiedź.

Nie­praw­daż?

Mam prze­cież dziew­czy­nę, mam przy­ja­ciół, pla­ny, fa­scy­na­cje i am­bi­cje. Tak, chy­ba mam się do­brze? Mam prze­cież mat­kę i ojca – wpraw­dzie to dzi­wacz­na hi­sto­ria i strasz­li­we przy­mie­rze, któ­re na szczę­ście już się skoń­czy­ło, jed­nak obo­je mu­szą ze wzglę­du na mnie za­cho­wy­wać pew­ną dy­plo­ma­cję we wza­jem­nych sto­sun­kach. A za­tem mam się cał­kiem nie­źle w tym miej­scu, gdzie do­ra­stam mniej lub bar­dziej świa­do­mie, w cza­sach, któ­re mój na­uczy­ciel hi­sto­rii zwykł na każ­dej lek­cji na­zy­wać „wy­jąt­ko­wy­mi”, jako że co­raz czę­ściej uczy nas hi­sto­rii naj­now­szej, naj­zwy­czaj­niej w świe­cie omi­ja­jąc te­ma­ty z pro­gra­mu, pe­łen po­dzi­wu dla ży­cia w obec­nych cza­sach, wła­śnie te­raz, kie­dy aż wrze na Bli­skim Wscho­dzie, kie­dy Gor­bi jeź­dzi po ca­łym świe­cie ze swo­im zna­mie­niem na czo­le, na­pra­wia­jąc de­mo­kra­cję, i kie­dy już za chwi­lę – jak twier­dzi hi­sto­ryk uwiel­bia­ją­cy prze­po­wia­dać przy­szłość – coś wy­da­rzy się na Bał­ka­nach.

A ja, Jar­le Klepp, chy­ba mam się do­brze? Czyż nie? Czy cze­goś mi bra­ku­je?

Przy­szło­ści. Jak za­wsze. Tego, co się nie sta­ło. Przy­pad­ków, któ­re wy­peł­nia­ją ży­cie, mi­ja­ją­cych dni, nad­cho­dzą­cych wy­ni­ków tego, co już od daw­na jest za­pla­no­wa­ne – wszyst­kie­go, czym w ten lub inny spo­sób rzą­dzi moje po­żą­da­nie. Tego mi bra­ku­je, tego nie znam – przy­szło­ści. Mu­szę ją te­raz wy­ma­zać, spró­bo­wać cof­nąć się znów do tam­tych cza­sów – jest zima, na­stał sty­czeń 1990 roku i wła­śnie za­czą­łem dru­gi se­mestr w Kongs­gård. Mam dziew­czy­nę, je­stem dość aro­ganc­ki, wy­da­je mi się, że po­zja­da­łem wszyst­kie ro­zu­my, i uwa­żam, że po­nad 80% mo­ich ró­wie­śni­ków to nie­do­ro­zwi­nię­ci, kon­ser­wa­tyw­ni, nie­do­in­for­mo­wa­ni de­bi­le. Je­że­li cze­muś miał­bym być prze­ciw­ny, to jest to z pew­no­ścią EWG, nie lu­bię też chrze­ści­jan, a zwłasz­cza dzie­cia­ków z Ten Sing⁵, nie­na­wi­dzę ko­mer­cja­li­zmu, bra­ków w wie­dzy o ochro­nie śro­do­wi­ska, po­pu­lar­nej mu­zy­ki i ka­pi­ta­li­zmu.

Lu­bię lu­dzi ro­bią­cych to, cze­go nie ro­bią inni. Je­śli ktoś się na coś zga­dza, mo­żesz być pew­ny, że Jar­le Klepp się temu sprze­ci­wi. Je­śli zbyt wie­le osób lubi nowy al­bum, np. R.E.M. czy The Cure, Jar­le Klepp na pew­no stwier­dzi, że ka­pe­la kie­dyś gra­ła le­piej, nie, wy­pa­li­li się. Tak, lu­bię tych, co idą pod prąd po­wszech­nej opi­nii. Tych, któ­rzy ro­bią to, cze­go nie ro­bią inni.

Taki Ma­thias Rust, czy ktoś go pa­mię­ta?

Czy ktoś pa­mię­ta tego dzie­więt­na­sto­lat­ka, któ­ry wy­lą­do­wał ma­łym sa­mo­lo­tem Ces­sna tuż koło Krem­la i Pla­cu Czer­wo­ne­go w Mo­skwie? Rust le­ciał z Ham­bur­ga po­ży­czo­ną ma­szy­ną, miał mię­dzy­lą­do­wa­nia w Nor­we­gii i Hel­sin­kach, nim zmie­nił kurs na Zwią­zek Ra­dziec­ki. Nie­wia­ry­god­ne, jak uda­ło mu się prze­do­stać na te­ry­to­rium ra­dziec­kie i wy­lą­do­wać w sa­mym ser­cu ko­mu­ni­zmu. Pa­mię­tam, że wi­dzia­łem go w te­le­wi­zji w roku 1987, mia­łem wte­dy pięt­na­ście lat i po­my­śla­łem, że Rust jest ge­nial­ny. Gdy parę mie­się­cy póź­niej po­sta­wio­no go przed ra­dziec­kim są­dem, wy­glą­dał jak zwy­czaj­ny mło­dy czło­wiek – no­sił oku­la­ry, nie­bie­ską ka­mi­zel­kę oraz kra­wat i twier­dził, że jego prze­lot i lą­do­wa­nie w cen­trum Mo­skwy było dzia­ła­niem na rzecz po­ko­ju, ma­ją­cym po­ru­szyć świa­to­wą opi­nię pu­blicz­ną. Wy­cią­łem so­bie jego zdję­cie i za­wie­si­łem je na ta­bli­cy kor­ko­wej w swo­im po­ko­ju.

– Kto to jest? – spy­ta­ła mama.

– To Ma­thias Rust.

My­śla­łem, że za­kpił so­bie z nich wszyst­kich, my­śla­łem, że jest ge­nial­ny. Zo­stał ska­za­ny na czte­ry lata w ra­dziec­kim obo­zie pra­cy. Ale był prze­cież do­bry, nie? W kon­se­kwen­cji tego prze­lo­tu zdy­mi­sjo­no­wa­no ra­dziec­kie­go mi­ni­stra obro­ny i do­wód­cę obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej– nie­źle, co? Rust stał się dla mnie iko­ną, pod­nio­słem go do ran­gi ide­olo­ga i usta­wi­łem w jed­nym sze­re­gu z in­ny­mi opo­zy­cjo­ni­sta­mi z mo­jej ga­le­rii bo­ha­te­rów: Che, Ba­ku­ni­nem, Mark­sem, Ara­fa­tem. Tak, do­kład­nie ta­kich lu­dzi lu­bię.

Mó­wię to wła­śnie mo­je­mu naj­lep­sze­mu kum­plo­wi. Jest ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych, a my po­pi­ja­my piwo w la­sku Ul­lan­dhaug w pią­tek po szko­le. Mamy do­pie­ro po szes­na­ście lat i je­ste­śmy w pierw­szej kla­sie li­ceum.

– Kur­de, Hel­ge – mó­wię. – Je­śli kie­dyś za­ło­ży­my ze­spół, to na­zwie­my go Ma­thias Rust Band, co?

– Nie za­ło­ży­my żad­ne­go pie­przo­ne­go ze­spo­łu – od­po­wia­da Hel­ge. – Prze­cież nie umie­my grać.

– No nie – mó­wię. – No ale jed­nak, co? Ma­thias Rust Band?

– Ra­czej W Piz­dę Sza­ta­na Anar­cho­ko­man­do – stwier­dza Hel­ge.

– Kur­de, a może jed­nak?

– Co?

– Zro­bić coś ta­kie­go jak on? Tak po pro­stu prze­le­cieć i wpaść w sam śro­dek ZSRR.

– Ach – mówi Hel­ge, otwie­ra­jąc nowe piwo. – To tyl­ko drob­no­miesz­czań­skie pie­prze­nie, rów­nie do­brze mógł wpier­do­lić się tą Ces­sną w Bia­ły Dom i zo­sta­wić ko­mu­chów w spo­ko­ju.

Nig­dy nie zro­bi­łem cze­goś ta­kie­go jak Ma­thias Rust, ale cały czas cho­dzi­li­śmy z Hel­gem na wszel­kie moż­li­we mar­sze pro­te­sta­cyj­ne, a ja ku­pi­łem so­bie gi­ta­rę i po pro­stu ży­łem. W Sta­van­ger trwa­ła zima, szko­ła wła­śnie za­czę­ła się po prze­rwie świą­tecz­nej i do­oko­ła mnie ist­niał praw­dzi­wy świat, praw­dzi­we wy­da­rze­nia – ceny ropy wró­ci­ły do daw­ne­go po­zio­mu, zmarł Sa­mu­el Bec­kett, bez­ro­bo­cie ro­sło, w Ru­mu­nii stra­co­no Ce­au­şe­scu, Vac­la­va Ha­vla wy­bra­no na pre­zy­den­ta Cze­cho­sło­wa­cji, NRD za chwi­lę mia­ło przejść do hi­sto­rii po otwar­ciu muru 9 li­sto­pa­da i wie­lu lu­dzi twier­dzi­ło, że wła­śnie te­raz wszyst­ko dzie­je się w za­wrot­nym tem­pie, tak szyb­ko, że jest już tego zbyt wie­le, tak szyb­ko, że mu­si­my ku­pić jesz­cze je­den sa­mo­chód, aby nie zo­stać w tyle, a inni, jak mój na­uczy­ciel hi­sto­rii, ko­cha­li te cza­sy, w któ­rych przy­szło im żyć.

To, co się nie wy­da­rzy­ło, było przy­szło­ścią.

Jest rok 1990 – poj­mu­jesz to?

Nie mamy XXI wie­ku, jest wcze­sny ra­nek, pią­tek 19 stycz­nia 1990 roku, a ja jadę w desz­czu na ro­we­rze do szko­ły.

Za parę se­kund moje ży­cie wy­wró­ci się do góry no­ga­mi.3. OJCIEC HEBBELILLE NIE ŻYJE

eve­ry­bo­dy knows it hurts to grow up
but eve­ry­bo­dy does

Ben Folds

Kie­dy wró­ci­łem w tam­ten pią­tek do domu, za­dzwo­ni­łem do taty, aby po­wie­dzieć mu, że nie od­wie­dzę go w week­end.

– Mam tyle do ro­bo­ty – tłu­ma­czy­łem. – Wiesz, dużo pra­cy w szko­le.

– Aha – od­parł, nie­co ura­żo­ny, cho­ciaż wie­dzia­łem, że cie­szył się, kie­dy w week­en­dy nie spo­ty­ka­łem się z nim, a zo­sta­wa­łem u mamy. Pa­so­wa­ło mu to, bo nie mu­siał si­lić się, by mnie nie stra­cić, nie mu­siał w te śmiesz­ne week­en­dy być po­my­sło­wym su­per­oj­cem, nie mu­siał spe­cjal­nie go­to­wać obia­du dla swe­go utra­co­ne­go syna, nie mu­siał ście­lić łóż­ka w po­ko­ju go­ścin­nym, ście­rać ku­rzy i sprzą­tać, mógł ro­bić, co chciał – je­chać do mia­sta i pod­ry­wać ko­bie­ty, w sa­mot­no­ści pić wód­kę do póź­na w nocy, o czwar­tej nad ra­nem za­dzwo­nić do Gørild, młod­szej sio­stry miesz­ka­ją­cej w Mol­de, i na­wy­my­ślać jej przez te­le­fon, przy­po­mnieć sta­rą śpiew­kę o tym, że jest zdraj­czy­nią, bo wy­pro­wa­dzi­ła się z mia­sta i zo­sta­wi­ła w nim wszyst­kich, wy­po­mnieć, że nig­dy ich nie od­wie­dza, za­py­tać z wy­rzu­tem, czy kie­dy­kol­wiek da im po­znać swo­je dzie­ci i cze­go szu­ka tam w Mol­de, fe­sti­wa­li jaz­zo­wych? Prze­cież kie­dy była młod­sza, nig­dy nie lu­bi­ła jaz­zu. I dla­cze­go mu­sia­ła gło­so­wać na Czer­wo­nych? Póź­niej tata mógł za­snąć na ka­na­pie, beł­ko­cząc i słu­cha­jąc sta­rych płyt Lo­uisa Arm­stron­ga, ob­wi­nia­jąc się i uża­la­jąc nad sobą, a w nie­dzie­lę prze­spać kaca mo­ral­ne­go – ro­bić wszyst­ko to, co spo­wo­do­wa­ło, że pół­to­ra roku wcze­śniej mama ze­bra­ła się na od­wa­gę, spa­ko­wa­ła wa­liz­ki i go opu­ści­ła.

– To do zo­ba­cze­nia za parę ty­go­dni – po­wie­dział z ra­do­ścią w gło­sie. – Wszyst­ko u cie­bie w po­rząd­ku?

– Tak – od­par­łem. – Mi­łe­go week­en­du.

Już mia­łem odło­żyć słu­chaw­kę. Ulży­ło mi, po­szło gład­ko.

– Hej? A może pój­dzie­my w ty­go­dniu do kina, co?

Boże. Za­wsze to samo. Kie­dy ze sobą roz­ma­wia­li­śmy, na przy­kład przez te­le­fon, na po­cząt­ku szło jak po gru­dzie. Wiecz­nie te same, su­che py­ta­nia. Jak szko­ła. Jak ma się mama. A jak bab­cia. Co po­ra­biasz. A ja od­po­wia­da­łem: No, do­brze i No, w po­rząd­ku. Lecz kie­dy mi­jał czas i roz­mo­wa wy­raź­nie do­bie­ga­ła koń­ca, przez tatę za­czy­na­ły prze­ma­wiać wy­rzu­ty su­mie­nia. Zro­bi­my coś ra­zem? Ty i ja, Jar­le, co? Cza­sem na­gle wy­do­by­wał ja­kieś sta­re wspo­mnie­nie, ja­kieś zda­rze­nie, któ­re w jego wy­biór­czej pa­mię­ci roz­ja­śnia­ło ciem­ne lata: Pa­mię­tasz? Jak po­je­cha­li­śmy ro­we­ra­mi do klasz­to­ru Utste­in, je­dli­śmy lody na pro­mie i oglą­da­li­śmy ryb­ki przy molo? Naj­czę­ściej gro­te­sko­wo prze­ja­skra­wiał te wspo­mnie­nia, któ­re nie przy­po­mi­na­ły już ża­ło­snych, praw­dzi­wych zda­rzeń – to, co nie­gdyś było męt­ne, może bo­le­sne, te­raz sta­wa­ło się czy­ste i pięk­ne, jak wy­ję­te z wa­ka­cyj­ne­go pro­gra­mu dla dzie­ci, gdzie lu­dzie jeż­dżą na ro­we­rach na gru­bych opo­nach i zbie­ra­ją mle­cze. Za­wsze tak ro­bił, a tym ra­zem jego fan­ta­zja pod­po­wie­dzia­ła mu wyj­ście do kina.

– Nie gra­ją te­raz przy­pad­kiem no­we­go fil­mu z Ja­me­sem Bon­dem? – usły­sza­łem.

Jak­by kino z tatą było dla mnie wy­ma­rzo­ną roz­ryw­ką na wie­czór, jak­bym chciał na­ra­żać się na to cier­pie­nie, ja­kim było snu­cie się po uli­cach Sta­van­ger i wy­sta­wa­nie w ko­lej­ce do kina w domu kul­tu­ry ra­zem z moim ża­ło­snym oj­cem, jesz­cze raz nie­zdar­nie pró­bu­ją­cym na­pra­wić mi dzie­ciń­stwo. Prze­pra­szam, tato, jest już za póź­no, nie po­mo­że ci po­sta­wie­nie sie­dem­na­sto­lat­ko­wi po­pcor­nu i coli i za­bra­nie go na film z Bon­dem. Poza tym i tak na pew­no nie spodo­bał­by mi się film, któ­ry on chciał zo­ba­czyć – rze­czy­wi­ście gra­li wła­śnie Li­cen­cję na za­bi­ja­nie, ale Bond fi­gu­ro­wał na mo­jej naj­czar­niej­szej li­ście ma­so­wej, idio­tycz­nej roz­ryw­ki, więc w tym przy­pad­ku tata spu­dło­wał. Zresz­tą nie ro­bi­ło­by róż­ni­cy, gdy­by­śmy po­szli na film wy­bra­ny prze­ze mnie – coś po­li­tycz­ne­go albo ar­ty­stycz­ne kino bel­gij­skie – bo tyl­ko po­głę­bi­ło­by to i tak już dra­ma­tycz­ną prze­paść mię­dzy ro­dzi­cem a po­tom­kiem. Gdy­bym zgo­dził się na któ­rąś z jego pro­po­zy­cji, któ­rych je­dy­nym ce­lem było po­móc jemu sa­me­mu, ry­zy­ko­wał­bym, że zo­ba­czy mnie ktoś z kla­sy, w naj­gor­szym przy­pad­ku Hel­ge, a nic nie wy­da­wa­ło mi się bar­dziej kom­pro­mi­tu­ją­ce. Że ktoś mógł­by zo­ba­czyć tatę i mnie, dwóch lu­dzi­ków drep­czą­cych po mie­ście, jak na wy­sta­wie, dwóch dur­niów usi­łu­ją­cych się do sie­bie zbli­żyć.

Tak, oto Jar­le i oj­ciec.

– Niee, nie są­dzę, nie mam cza­su – po­wie­dzia­łem.

– Nie, nie – po­śpie­szył tata z od­po­wie­dzią. – Po pro­stu… my name is Bond. Ja­mes Bond. Tak. Ale na­stęp­nym ra­zem, jak przyj­dziesz, pój­dzie­my na wy­ciecz­kę, co? Tyl­ko ty i ja, jak kie­dyś. Mo­że­my po­je­chać do Jæren, co?

– No – po­wie­dzia­łem. – Do usły­sze­nia.

Odło­ży­łem słu­chaw­kę.

Rzad­ko czu­łem lęk przed tatą pod­czas na­szych week­en­do­wych spo­tkań sam na sam, bo wi­dy­wa­li­śmy się w kon­tro­lo­wa­nych oko­licz­no­ściach, jak­by z ła­ski sądu, któ­ry wy­zna­czył mu na to czas. Nie mia­łem się też cze­go oba­wiać, chy­ba że po­ni­że­nia i przy­tła­cza­ją­cej nudy, gdy­bym po­szedł z nim do kina, bo by­li­śmy prze­cież wśród lu­dzi. Mia­łem wte­dy nad nim prze­wa­gę, a pod­czas na­szych roz­mów przez te­le­fon to ja roz­da­wa­łem kar­ty.

Pod­sze­dłem do mamy. Sta­ła w kuch­ni z far­tu­chem prze­wią­za­nym w ta­lii.

– To był twój oj­ciec? – za­py­ta­ła, od­wró­co­na do mnie ple­ca­mi. Za­wsze tak mó­wi­ła: „twój oj­ciec”, jak gdy­by nig­dy nie mia­ła z tym czło­wie­kiem nic wspól­ne­go.

– Mhm.

Przez parę se­kund pa­no­wa­ła ci­sza. Wi­dzia­łem cia­ło mamy nad ku­chen­ką i pa­tel­nią, na­pi­na­ją­cy się kark i żyły wi­docz­ne na wierz­chu dło­ni trzy­ma­ją­cej pa­tel­nię.

– Ko­tle­ty mie­lo­ne? – za­py­ta­łem ła­god­nym gło­sem.

Na­pię­cie kar­ku znik­nę­ło, dłoń od­ży­ła, a mama od­wró­ci­ła się. Ski­nę­ła gło­wą z uśmie­chem.

– Ka­pi­tal­nie – po­wie­dzia­łem i przy­tu­li­łem ją. – Na­kry­ję do sto­łu.

Mama wy­chy­li­ła się i wyj­rza­ła przez okno.

– Po­patrz na to – ode­zwa­ła się.

Drze­wa na ze­wnątrz skrzy­pia­ły, a wiatr ostro i zde­cy­do­wa­nie dął przez uli­ce.

– Chy­ba bę­dzie bu­rza – po­wie­dzia­ła mama.

Zo­sta­wi­li­śmy te­mat. Roz­mo­wa o ta­cie tyl­ko ze­psu­ła­by nam wie­czór. Za­miast tego cie­szy­li­śmy się sobą. Tak nie­wie­le było nam po­trzeb­ne.

Zje­dli­śmy ra­zem. Nie smu­ci­łem się, nie by­łem krnąbr­ny, ale też nie mó­wi­łem zbyt dużo. Czę­sto­wa­łem się ko­tle­ta­mi, bu­racz­ka­mi, za­sma­ża­nym ma­słem, go­to­wa­ny­mi wa­rzy­wa­mi i ziem­nia­ka­mi. Był po­czą­tek lat dzie­więć­dzie­sią­tych, ale wszyst­ko wy­glą­da­ło nadal jak w po­przed­niej de­ka­dzie, a mama go­to­wa­ła wła­śnie ta­kie obia­dy – nor­we­skie do­mo­we po­sił­ki, któ­rych już nie­mal się nie przy­rzą­dza. Nie żeby cięż­ko straw­na, nie­zdro­wa, ba­zu­ją­ca na so­sach kuch­nia nor­we­skiej so­cjal­de­mo­kra­cji sma­ko­wa­ła mi bar­dziej niż je­dze­nie, któ­re dzi­siej­si ro­dzi­ce przy­go­to­wu­ją swo­im dzie­ciom – wręcz prze­ciw­nie, od­czu­wam tyl­ko strasz­li­wy smu­tek na samą myśl, że znik­nę­ła. Tyl­ko tyle. Że kie­dyś przy­rzą­dza­no ta­kie obia­dy, go­to­wa­ła je moja mat­ka, a te­raz już nikt tego nie robi.

Ja­dłem po­wo­li. Zwy­kle wy­glą­da­ło to in­a­czej – mó­wi­łem dużo i ja­dłem szyb­ko. Te­raz pró­bo­wa­łem na­śla­do­wać Yn­gvego. By­łem pe­wien, że on spo­ży­wał po­sił­ki wol­no i nie mó­wił tyle co ja pod­czas obia­dów z mat­ką. Wy­cią­gną­łem gło­wę, lek­ko ją prze­krzy­wi­łem, pró­bo­wa­łem być ci­chy i ła­god­ny, ozdo­bić twarz pro­stym uśmie­chem. Wy­obra­zi­łem so­bie, że mam wy­raź­ne czer­wo­ne usta, bla­dą skó­rę i za­ru­mie­nio­ne po­licz­ki.

– Co ci się dzi­siaj sta­ło? – za­py­ta­ła mama po chwi­li. Odło­ży­ła nóż i spoj­rza­ła na mnie.

– Nic – od­po­wie­dzia­łem.

– Czy cho­dzi o… – Od­chrząk­nę­ła. – Two­je­go ojca?

Po­trzą­sną­łem przy­jaź­nie gło­wą.

– Nie, on… – mama sama się po­wstrzy­ma­ła.

Znów po­trzą­sną­łem gło­wą i uśmiech­ną­łem się do niej.

Pod­nio­sła nóż, prze­kro­iła ziem­nia­ka. – Tak, coś ci jest. – Na­gle spo­waż­nia­ła. – Chy­ba nie cho­dzi o Ka­tri­ne, co?

Mama bar­dzo lu­bi­ła Ka­tri­ne, na­zy­wa­ła na­szą zna­jo­mość moim pierw­szym „po­waż­nym związ­kiem”, wy­obra­ża­ła so­bie, że to z nią się oże­nię, że to ona bę­dzie mat­ką mo­ich dzie­ci, że to Ka­tri­ne będę się zaj­mo­wał tak, jak tata nig­dy nie za­jął się nią samą. W pe­wien spo­sób się z nią zga­dza­łem – two­rzy­li­śmy uda­ną parę.

– Nie, nie, spo­koj­nie – po­wie­dzia­łem. – Ka­tri­ne ma się do­brze. Je­stem tyl­ko tro­chę… to nic ta­kie­go.

Póź­niej za­pa­rzy­łem kawę. Za­nio­słem ją ma­mie, któ­ra sie­dzia­ła w zie­lo­nym fo­te­lu i czy­ta­ła ga­ze­tę. Co ja­kiś czas od­kła­da­ła ją na ko­la­na i wy­glą­da­ła przez okno. Wiatr wył mię­dzy mu­ra­mi, a drzwi wej­ścio­we za­czę­ły stu­kać.

– Do­brze być w taką po­go­dę w domu – po­wie­dzia­ła mama.

– Mhm.

– Gdy na dwo­rze wie­je.

Spoj­rza­łem na nią.

– Może pój­dzie­my kie­dyś do kina, co?

– Ra­zem? – Mama po­pa­trzy­ła na mnie za­sko­czo­na. – Tyl­ko ty i ja? Chcesz?

– Tak – od­rze­kłem.

Tak wte­dy mię­dzy nami było. Do­brze. Tyl­ko mama i ja. W domu by­łem zu­peł­nie inny niż gdzie in­dziej. Nie mu­sia­łem ni­cze­go udo­wad­niać, nie mu­sia­łem oka­zy­wać swo­jej aro­gan­cji, nie mia­łem nic do stra­ce­nia. Nie by­łem tym Jar­lem, któ­ry mó­wił „nie” chwi­lę po tym, jak ktoś po­wie­dział „tak”. Cho­ciaż mama pod wie­lo­ma wzglę­da­mi re­pre­zen­to­wa­ła tę samą miesz­czań­skość, któ­rej tak czę­sto jaw­nie nie­na­wi­dzi­łem, przy niej się uspo­ka­ja­łem. Mie­li­śmy wspól­ny sys­tem, któ­re­go trzy­ma­łem się przez więk­szość cza­su. Ja pa­rzy­łem kawę, mama przy­go­to­wy­wa­ła po­sił­ki.

– Kto by po­my­ślał, że ze­chcesz iść ze mną do kina – po­wie­dzia­ła z uśmie­chem.

Po­zwo­li­łem jej wy­pić kawę w fo­te­lu, a sam zmy­łem na­czy­nia.

Cza­sem na nią spo­glą­da­łem. „Mama jest pięk­na” – my­śla­łem. – „Świet­na z niej dziew­czyn­ka”. Tak, czę­sto my­śla­łem o niej jak o ma­łej dziew­czyn­ce, może dwu­na­sto­let­niej. Nie wiem dla­cze­go, to mi do niej po pro­stu pa­so­wa­ło. Nadal tak my­ślę, cho­ciaż mama jest już o trzy­na­ście lat star­sza i ma pra­wie 58 lat. Cały czas przy­po­mi­na dziew­czyn­kę. Cho­ciaż tro­chę przy­ty­ła i nie wy­glą­da już tak lek­ko jak wte­dy, gdy zbli­ża­ła się do pięć­dzie­siąt­ki, a wło­sy ma te­raz krót­sze i sre­brzy­sto­si­we, ja cały czas cze­kam, aż na­gle wsta­nie, za­cznie mó­wić jak mała dziew­czyn­ka, wy­bie­gnie do ogro­du, na łąkę, na­zbie­ra po­lnych kwia­tów, pod­sko­czy, zro­bi gwiaz­dę, prze­bie­gnie przez traw­nik, za­trzy­ma się przy li­nii ko­le­jo­wej, obej­rzy prze­jeż­dża­ją­ce po­cią­gi, po­bie­gnie do lasu, znaj­dzie drze­wo, na któ­re moż­na się wspiąć, ma­li­nę, któ­rą moż­na po­ło­żyć na ję­zyk, pla­żę, po któ­rej moż­na się tur­lać, ska­łę, z któ­rej moż­na sko­czyć do wody, chłop­ca, na któ­re­go moż­na się ga­pić. 57-let­nia pani, po­wszech­nie uwa­ża­na za ra­do­sną du­szę, wiel­ka mi­ło­śnicz­ka mu­zy­ki kla­sycz­nej – przede wszyst­kim utwo­rów for­te­pia­no­wych – oraz li­te­ra­tu­ry ro­syj­skiej – zwłasz­cza Do­sto­jew­skie­go – a tak­że José Sa­ra­ma­go, Sel­my La­ger­löf, Hal­l­dó­ra La­xnes­sa i szwedz­kich pie­śnia­rzy, Nil­sa Fer­li­na, Cor­ne­li­sa Vre­eswij­ka, to­wa­rzy­ska, szcze­gól­nie wśród star­szych lu­dzi, któ­rych tak bar­dzo ko­cha.

– Lu­bię star­szych lu­dzi – po­wta­rza czę­sto. – Przy nich czu­ję się bez­piecz­na.

– Cho­ciaż są cho­rzy i prze­stra­sze­ni? – za­py­ta­łem kie­dyś.

– Tak – od­par­ła mama. – To po­ru­sza się w nich ży­cie. My­ślę też, że są mą­drzy. Jak twoi dziad­ko­wie. Spójrz na nich.

– Tak – zgo­dzi­łem się. – To praw­da.

– Wiesz, oni swo­je prze­ży­li. O to wła­śnie cho­dzi. Swo­je prze­ży­li.

Po po­sił­ku obej­rza­łem z mamą se­rial de­tek­ty­wi­stycz­ny Ber­ge­rac. O prze­my­cie, w któ­ry wplą­ta­ni byli lu­dzie z wyż­szych sfer. Ni­cze­go wię­cej nie chcia­łem. Gdy­bym oglą­dał go z kim in­nym, na przy­kład z Hel­gem albo Ka­tri­ne, mu­sie­li­by prze­brnąć przez od­ci­nek, wy­słu­chu­jąc se­rii mo­ich ty­rad o tym, jak pry­mi­tyw­ny, idio­tycz­ny, dra­ma­tur­gicz­nie nie do znie­sie­nia i ama­tor­ski pod wzglę­dem gry ak­tor­skiej jest ten film. Nic z tych rze­czy nie po­wie­dzia­łem pod­czas oglą­da­nia go z mamą, a już na pew­no nie tego wie­czo­ru, gdy pró­bo­wa­łem na­śla­do­wać Yn­gvego. „On taki nie jest” – my­śla­łem.

Póź­niej le­cia­ły Mi­strzo­stwa Eu­ro­py w łyż­wiar­stwie na 5 tys. me­trów w He­ere­nve­en, ale wy­łą­czy­li­śmy je w ocze­ki­wa­niu na wie­czor­ne wia­do­mo­ści, bo za­rów­no ma­mie, jak i mnie przy­po­mi­na­ły one o ta­cie, któ­ry – jak więk­szość męż­czyzn z po­ko­le­nia po­wo­jen­ne­go – in­te­re­so­wał się łyż­wiar­stwem i tak samo jak oni ubo­le­wał nad tym, że ten sport nie jest już taki jak kie­dyś. Do­kład­nie tak samo ko­lej­ni męż­czyź­ni będą ubo­le­wać w przy­szło­ści nad tym, że ska­te­bo­ar­ding nie przy­po­mi­na już tego z daw­nych cza­sów. Mama wy­ję­ła parę ga­zet z koń­czą­ce­go się ty­go­dnia, a ja po­sze­dłem do kuch­ni po cze­ko­la­dę.

– Oj – usły­sza­łem głos mamy z sa­lo­nu.

– Co? – za­py­ta­łem.

– Oj­ciec Heb­be­lil­le nie żyje – po­wie­dzia­ła, wy­raź­nie po­ru­szo­na.

– Oj­ciec Heb­be­lil­le? – Wsze­dłem do po­ko­ju, gdzie mama roz­kła­da­ła stro­nę dzien­ni­ka „Sta­van­ger Aftel­blad”.

– Za­wsze był taki za­baw­ny – od­par­ła i wska­za­ła pal­cem ar­ty­kuł.

– A tak, ten ak­tor, Al­bert i Her­bert, ci od skle­pu ze sta­rzy­zną. Zmarł?

– Tak, w nie­dzie­lę. Uwie­rzysz? – za­py­ta­ła.

Usia­dłem. Na zdję­ciu w ga­ze­cie wid­niał Sten-Åke Ce­der­hök, ko­cha­ny przez pu­blicz­ność ak­tor. Miał 76 lat. Wy­da­wa­ło mi się, że wy­glą­da na prze­stra­szo­ne­go. Spoj­rza­łem na mamę, któ­ra z praw­dzi­wym za­in­te­re­so­wa­niem czy­ta­ła o ojcu Heb­be­lil­le. Ar­ty­kuł trak­to­wał o sta­rych fil­mach i jego ka­rie­rze w re­wii. Na­zy­wa­no go szwedz­kim „kró­lem te­atru ulicz­ne­go”.

– No tak – po­wie­dzia­ła mama. – Tak to już jest.

Chcia­łem tyl­ko spo­koj­nie z nią po­sie­dzieć, po­czy­tać ga­ze­tę, jeść z nie­bie­skich pu­char­ków lody z po­le­wą kar­me­lo­wą, czę­sto­wać się ka­wał­ka­mi mlecz­nej cze­ko­la­dy z ta­le­rza na sto­le, oglą­dać te­le­wi­zję i my­śleć o Yn­gvem. By­łem tego wie­czo­ru nie­zwy­kle wy­ci­szo­ny. Po tak roz­trzę­sio­nym, peł­nym emo­cji dniu, po­zo­sta­wa­łem spo­koj­ny, nie­co zmę­czo­ny i bar­dzo pew­ny sie­bie. Ni­cze­go się nie oba­wia­łem. Ni­cze­go się nie wsty­dzi­łem, poza tym nie mo­głem się wsty­dzić, bo nie za­czą­łem jesz­cze ana­li­zo­wać tego, co mia­ło mi się przy­tra­fić. Czu­łem je­dy­nie pew­ność, któ­rą wią­za­łem z Yn­gvem. Nie mam po­ję­cia, jak po­ukła­da­łem so­bie w gło­wie te je­dy­nie na pół wy­ra­żo­ne ele­men­ty, ale wszyst­ko znaj­do­wa­ło się na swo­im miej­scu. Tata, Ka­tri­ne, Yn­gve, ja sam. Wszyst­ko było w po­rząd­ku.

Mój umysł pra­co­wał jak­by w ode­rwa­niu ode mnie. Gdy wie­czór mi­nął, uło­ży­łem so­bie – a ra­czej ta część mnie, któ­ra my­śla­ła, pra­gnę­ła i dzia­ła­ła – wy­raź­ny i przej­rzy­sty plan, jak w cią­gu nie­co po­nad pół dnia znów zo­ba­czyć się z Yn­gvem.

Wy­da­wa­ło się, że wszyst­ko jest w jak naj­lep­szym po­rząd­ku.

Mama cie­szy­ła się, że zo­sta­łem w piąt­ko­wy wie­czór w domu, ale dzi­wi­ła się też, że nie wy­cho­dzę.

Gdy skoń­czył się wy­ścig łyż­wiar­ski na 5 tys. me­trów, włą­czy­ła wie­czor­ne wia­do­mo­ści.

– Mu­si­my zo­ba­czyć, co się dzie­je.

Za­wsze oglą­da­li­śmy wia­do­mo­ści. Wia­do­mo­ści i po­go­dę. Dzień nie był­by pod­su­mo­wa­ny, a noc nie mo­gła­by nad nami za­paść, gdy­by­śmy nie obej­rze­li wia­do­mo­ści, a je­śli nie obej­rze­li­by­śmy pro­gno­zy po­go­dy, na­stęp­ne­go dnia po­go­dy nie by­ło­by wca­le. Czę­sto my­ślę o po­ko­le­niu mamy i taty jako o po­ko­le­niu wia­do­mo­ści. Pod­czas gdy ja – zu­peł­nie nie­do­bro­wol­nie – na­le­żę do ge­ne­ra­cji se­ria­li te­le­wi­zyj­nych, oni two­rzy­li wiel­kie po­ko­le­nie wia­do­mo­ści. Kie­dy my wie­my, co dzie­je się w ba­rze Zdrów­ko, u ro­dzi­ny So­pra­no, wśród Przy­ja­ciół, w ta­jem­nych ak­tach Mul­de­ra i Scul­ly, w za­gad­ko­wym mia­stecz­ku Twin Pe­aks, w każ­dej go­dzi­nie pie­kiel­nej doby agen­ta FBI Jac­ka Bau­era, oni wie­dzie­li, co dzie­je się na świe­cie. Kie­dy ktoś za­in­te­re­so­wał się Taj­wa­nem, oj­ciec biegł do pół­ki, otwie­rał en­cy­klo­pe­dię na li­te­rze T i czy­tał na głos ca­łej ro­dzi­nie. Po śmier­ci tego po­ko­le­nia sta­cje te­le­wi­zyj­ne mogą zwy­czaj­nie za­mknąć dzia­ły in­for­ma­cyj­ne, a Gro Holm, Hans-Wil­helm Ste­in­feldt i In­golf Håkon Te­ige­ne¹⁰ – spa­ko­wać wa­liz­ki i za­jąć się ogrod­nic­twem albo stu­dio­wa­niem na uni­wer­sy­te­cie ję­zy­ka arab­skie­go, bo nie bę­dzie już ich miał kto oglą­dać. Nie­któ­rzy do­ro­śli, pa­mię­ta­ją­cy jesz­cze za­chwyt, ja­kim ich ro­dzi­ce da­rzy­li Wia­do­mo­ści, chcą wie­dzieć, kim był In­golf Håkon Te­ige­ne, wi­dząc, jak wra­ca z cam­pu­su Blin­dern w Oslo, gdzie cały dzień po­chy­lał się nad książ­ka­mi na uni­wer­sy­tec­kiej czy­tel­ni, idzie w stro­nę skle­pu tuż koło Ma­jor­stua, mija sie­dzi­bę ra­dia i te­le­wi­zji pu­blicz­nej, gdzie kie­dyś pra­co­wał w dzia­le in­for­ma­cyj­nym, w spo­łe­czeń­stwie za­in­te­re­so­wa­nym jesz­cze świa­tem i jego wy­da­rze­nia­mi. Nie­licz­ni, któ­rzy chcą wie­dzieć, kim jest, po­wie­dzą: „Pa­trz­cie, to on pra­co­wał w tak zwa­nych Wia­do­mo­ściach, na imię ma chy­ba In­golf, czy ja­koś tak”, a słu­cha­ją­ce tego dziec­ko od­wró­ci się do mat­ki, któ­ra uży­ła dziw­ne­go sło­wa, i za­py­ta: „Co? Wia­do­mo­ści? A co to?”. „Wia­do­mo­ści – od­po­wie mat­ka, spo­glą­da­jąc na ple­cy daw­ne­go pra­cow­ni­ka te­le­wi­zji – ist­nia­ły w daw­nych cza­sach, te­raz już ich nie ma”. Mat­ka po­pa­trzy na eme­ry­ta mi­ja­ją­ce­go bu­dy­nek, w któ­rym kie­dyś pra­co­wał, i po­my­śli, że może wspo­mi­na on wła­śnie po­szcze­gól­ne wy­da­rze­nia, prze­cho­dząc koło Ma­rien­lyst w dro­dze do swo­je­go sta­re­go domu, może przy­po­mniał so­bie woj­nę, o któ­rej kie­dyś miał za za­da­nie po­in­for­mo­wać nor­we­ski na­ród?

Po­mi­mo ja­snych sy­gna­łów za­gro­że­nia w roku 1990 zda­wa­ła się jesz­cze ist­nieć dla nas na­dzie­ja – tak bar­dzo moż­na się po­my­lić. Ja rów­nież pró­bo­wa­łem śle­dzić wia­do­mo­ści. Na ekra­nie zo­ba­czy­li­śmy wy­raź­nie przy­ci­śnię­te­go do muru Gor­bie­go wy­po­wia­da­ją­ce­go się po ostat­niej ra­dziec­kiej na­pa­ści na Azer­bej­dżan. Mama nie da­wa­ła wia­ry, że Gor­bi miał z tym coś wspól­ne­go. Mimo tych wszyst­kich lat spę­dzo­nych z tatą chcia­ła po­strze­gać świat jako do­bry. Wi­dząc coś brzyd­kie­go, za­wsze ubar­wia­ła wi­dok cie­pły­mi ko­lo­ra­mi, bio­rą­cy­mi się z jej wła­snej do­bro­ci, a nie ze świa­ta. Po­sia­da­ła tę odro­bi­nę nie­re­ali­stycz­ne­go po­dej­ścia do ży­cia, któ­rej trze­ba, by przez nie przejść. Nig­dy nie zło­ści­ła się na ko­go­kol­wiek poza tatą. Za­miast tego ma­wia­ła: „Bie­da­czy­na”. Gdy ktoś spra­wił jej przy­krość, w pra­cy lub gdzie­kol­wiek in­dziej, ona pierw­sza go bro­ni­ła: „Bie­da­czy­na. Nie ma się naj­le­piej”.

– Bied­ny Gor­ba­czow – po­wie­dzia­ła.

– Jed­no su­per­mo­car­stwo nie jest lep­sze od dru­gie­go – od­par­łem. – Pój­dę się po­ło­żyć.

Mama pod­nio­sła wzrok.

– Już te­raz? Nie obej­rzysz fil­mu? Z Au­drey Hep­burn.

Do­sko­na­le wie­dzia­ła, jak bar­dzo lu­bi­łem sta­re czar­no-bia­łe fil­my.

– Może pusz­czą też ten se­rial, jak on się na­zy­wa, ten, któ­ry tak lu­bisz? – po­wie­dzia­ła, po­chy­la­jąc się, by spoj­rzeć na pro­gram te­le­wi­zyj­ny.

– Czar­ną Żmi­ję – od­rze­kłem z uśmie­chem.

– Tak, Czar­ną Żmi­ję.

Po­krę­ci­łem gło­wą.

– Nie. Chcę ju­tro wstać wcze­śnie, mam spo­ro do za­ła­twie­nia – w mie­ście i w ogó­le.

– Je­steś dzi­siaj dziw­ny – stwier­dzi­ła.

„Je­stem Yn­gvem – po­my­śla­łem. – Na­zy­wam się Yn­gve Lima, a ty o tym nie wiesz”.

Uści­sną­łem ją i wy­sze­dłem do przed­po­ko­ju. Za­mkną­łem drzwi. Przez szy­bę wi­dzia­łem, jak mama oglą­da w sa­lo­nie te­le­wi­zję. Sta­łem przed te­le­fo­nem. Pod­nio­słem słu­chaw­kę, wy­bra­łem nu­mer.

– Tu in­for­ma­cja.

– Do­bry wie­czór… chciał­bym spy­tać o pe­wien ad­res.

Po­sze­dłem na pię­tro.

Z za­mknię­ty­mi ocza­mi umy­łem zęby.

Kie­dy wpeł­złem pod koł­drę, przy­ło­ży­łem do po­licz­ka pra­wą dłoń. Zo­sta­wi­łem ją tam. Zga­si­łem świa­tło i le­ża­łem w łóż­ku, słu­cha­jąc ude­rza­ją­cych w dom po­dmu­chów. Na stry­chu skrzy­pia­ły de­ski. Za­sną­łem.

Śni­łem o Yn­gvem. Sie­dział przede mną na krze­śle. Pa­trzył na mnie. Sta­łem tuż przed nim wy­pro­sto­wa­ny i po­wta­rza­łem w kół­ko: „To nic ta­kie­go”. Yn­gve nic nie mó­wił. Tyl­ko się uśmie­chał, aż w koń­cu, gdy mia­łem wra­że­nie, że mi­nę­ło wie­le go­dzin, wstał. Pod­szedł do okna. Za­trzy­mał się. Otwo­rzył je. Wy­sta­wił gło­wę. We śnie ga­pi­łem się na jego cia­ło. Wte­dy od­wró­cił się i po­wie­dział: „Na­stęp­nym ra­zem, jak przyj­dziesz, pój­dzie­my na wy­ciecz­kę”.

Za­raz po­tem sie­dzia­łem z Yn­gvem w nie­bie­skim sa­mo­cho­dzie. Je­cha­li­śmy przez nie­zna­ną rów­ni­nę. Trzy­ma­li­śmy się za ręce. Jego dłu­gie pal­ce, wą­ska dłoń na mo­jej, nie­co mniej­szej.

Na­wet tam, we śnie, nie od­wa­ży­łem się go po­ca­ło­wać.4. SOBOTA, 20 STYCZNIA 1990 r.

it was a world
what a world!
what a world?
what a big world
but a world to be drow­ned in

Pere Ubu

Obu­dzi­łem się, gdyż po­czu­łem, jak wali mi ser­ce. By­łem wła­śnie w trak­cie jed­ne­go z tych go­rącz­ko­wych, wy­jąt­ko­wo re­ali­stycz­nych po­ran­nych snów i na­gle się zbu­dzi­łem. Nie­mal drża­łem z pod­nie­ce­nia. Gdy­bym tyl­ko spoj­rzał na swo­ją pierś, uj­rzał­bym wła­sne ser­ce za­ry­so­wa­ne pod skó­rą przy że­brach.

Yn­gve Lima. Ten­ni­sve­ien 56.

To była moja pierw­sza myśl, ostat­nia rzecz, jaką usły­sza­łem po­przed­nie­go wie­czo­ru.

– Lima? Nie chce pan nu­me­ru te­le­fo­nu?

– Nie, wy­star­czy ad­res.

– Ten­ni­sve­ien 56.

Uli­ca znaj­du­je się na Tjen­svoll, nie­da­le­ko je­zio­ra Mo­svan­net, hali spor­to­wej i lo­do­wi­ska. Może pół go­dzi­ny ro­we­rem od miej­sca, gdzie miesz­ka­łem z mamą.

Za­ko­cha­nie żyje wła­snym ży­ciem. Przez więk­szość cza­su jest ni­czym drze­mią­ce zwie­rząt­ko, któ­re spo­koj­nie żywi się, le­ni­wie re­je­stru­jąc, co dzie­je się wo­kół. Nie przej­mu­je się głup­stwa­mi. To nie w jego sty­lu. „Wszyst­ko mi jed­no” – my­śli zwie­rząt­ko, gdy ma się usto­sun­ko­wać do co­dzien­nych spraw. „Nie chce mi się do tego mie­szać” – my­śli, uno­sząc le­ni­wie jed­ną po­wie­kę, kie­dy ktoś chce, by wy­nio­sło śmie­ci czy za­pa­rzy­ło kawę. Zwie­rząt­ko leży. Za­raz po­tem za­pa­da w pół­sen, po­chra­pu­je z za­do­wo­le­niem we wła­snym świe­cie, bez­czyn­ne. Lecz to drze­mią­ce zwie­rząt­ko kry­je w so­bie ogrom­ny po­ten­cjał, tre­ści­wą i twór­czą ener­gię sza­leń­stwa. Nie wi­dać jej, do­pó­ki ktoś na­gle jej nie roz­pa­li, tak samo jak pio­run sta­je się wi­docz­ny do­pie­ro, gdy znie­nac­ka roz­dzie­ra nie­bo. Za­ko­cha­nie to małe, nie­bez­piecz­ne zwie­rząt­ko. Ma tyl­ko je­den cel: eks­plo­do­wać, krót­ko i in­ten­syw­nie. Prze­żyć swo­je wła­ści­we je­ste­stwo w groź­nej ra­do­ści za­ko­cha­nia. Na­gle bu­dzi się do ży­cia, by z gwał­tow­ną siłą wy­wrzeć pięt­no na oto­cze­niu, a za­ata­ko­wa­na przez nie oso­ba jest na­ra­żo­na na pa­lą­cą, bez­li­to­sną uwa­gę. Wszyst­ko inne prze­sta­je się li­czyć, a do­pie­ro co prze­bu­dzo­ne zwie­rząt­ko pę­dzi przez ni­zi­ny ze swą sza­leń­czą lo­gi­ką, w po­ści­gu za upa­trzo­ną ofia­rą. Gdy jest ak­tyw­ne, może góry prze­no­sić, by osią­gnąć swój cel. Prze­bu­dzo­ne zwie­rząt­ko cha­rak­te­ry­zu­je ol­brzy­mi brak zro­zu­mie­nia sa­me­go sie­bie – nig­dy nie roz­glą­da się wo­kół, jest nie­grzecz­ną, nie­zdar­ną istot­ką, ce­chu­ją­cą się dziw­nym ro­dza­jem głu­po­ty, idio­ty­zmu, któ­ry każe mu żyć w cią­głym ry­zy­ku, lek­ko­myśl­nie gnać na­przód, bez za­sta­no­wie­nia prze­bie­gać w go­dzi­nach szczy­tu przez ośmio­pa­smo­wą au­to­stra­dę. Jed­nak w głę­bi tej po­tęż­nej głu­po­ty moż­na do­strzec in­te­li­gen­cję i na­głą próż­ność. Pier­wot­ną siłę, re­zo­lut­ność i ela­stycz­ność, któ­re mogą się mie­rzyć je­dy­nie z odzie­dzi­czo­ny­mi wła­ści­wo­ścia­mi naj­bar­dziej po­my­sło­wych ga­tun­ków. Jak prze­bra­nie ka­me­le­ona może być i pięk­ne, i ochron­ne, tak zwie­rząt­ko za­ko­cha­nia w stre­su­ją­cych sy­tu­acjach po­tra­fi po­chleb­stwem ura­to­wać wła­sną skó­rę, na­śla­du­jąc nie­zwy­kłą szyb­kość nie­któ­rych owa­dów – kie­dy w jed­nej se­kun­dzie pod­no­si się rękę w prze­ko­na­niu, że się je tra­fi, by po chwi­li zo­ba­czyć, że zwie­rząt­ko zwie­trzy­ło nie­bez­pie­czeń­stwo i ucie­kło. Tak wła­śnie za­cho­wu­je się za­ko­cha­nie, ów sza­lo­ny mistrz kre­atyw­no­ści, gdy – głu­pie i in­te­li­gent­ne za­ra­zem – wy­ru­sza w dro­gę. Zo­rien­to­waw­szy się na­gle, że zo­sta­ło za­pę­dzo­ne w kozi róg, bo prze­kro­czy­ło już wszel­kie gra­ni­ce, po chwi­li znaj­du­je roz­wią­za­nie pro­ble­mu. Czę­sto dość kar­ko­łom­ne. Ale za­wsze ja­kieś roz­wią­za­nie. Zwie­rząt­ko może opu­ścić te­ren ka­ta­stro­fy, czę­sto jesz­cze moc­niej za­ko­cha­ne, z jesz­cze więk­szą ener­gią, wzmoc­nio­ne opo­rem, i scho­wać się za ja­kimś ka­mie­niem, by po­cze­kać na ko­lej­ny atak.

Za­ko­cha­nie nig­dy się nie boi. Gdy­by­śmy do­rów­ny­wa­li mu od­wa­gą, by­li­by­śmy nie­po­ko­na­ni.

Usia­dłem na łóż­ku. By­łem cał­ko­wi­cie przy­tom­ny, my­śla­łem zu­peł­nie ra­cjo­nal­nie, przy­go­to­wa­łem wszyst­kie pla­ny. Mój wcze­śniej­szy sen był rów­nie nie­ustra­szo­ny i zde­ter­mi­no­wa­ny jak ja – sen po­zwa­la ze­brać siły czło­wie­ko­wi, któ­ry wsta­je, by do­ko­nać wiel­kich czy­nów.

Yn­gve Lima. Ten­ni­sve­ien 56.

Po­sze­dłem do ła­zien­ki. Sły­sza­łem, jak mama sor­tu­je na par­te­rze pu­ste bu­tel­ki. Była so­bo­ta i jak co ty­dzień wy­bie­ra­ła się na więk­sze za­ku­py. Wzią­łem prysz­nic, do­kład­nie się umy­łem, wy­tar­łem. Ob­cią­łem pa­znok­cie. Ucze­sa­łem wło­sy. Uży­łem na­wet su­szar­ki mamy, co nor­mal­nie zda­rza­ło mi się tyl­ko 17 maja¹¹ i pod­czas gwiazd­ki. Wyj­rza­łem przez okno w ła­zien­ce – nad re­gio­nem Ro­ga­land nadal sza­la­ła bu­rza.

Zsze­dłem na dół. Rów­no stą­pa­łem po każ­dym stop­niu. Usta­li­łem tra­sę: z domu w Bjerg­sted, w stro­nę skrzy­żo­wa­nia Løk­ke­ve­ien ze Stok­ka­ve­ien, pod górę Stok­ka­ve­ien, obok cu­kier­ni Rom­søe, przez Stok­ka od po­łu­dnio­wej stro­ny sta­dio­nu, koło Wil­ber­ga, skle­pu, do któ­re­go za­wsze jeź­dzi­ła mama, „bo mają tam ta­kie do­bre de­li­ka­te­sy”, pod górę, by zo­ba­czyć przed sobą skrzy­żo­wa­nie z Ma­dla­ve­ien z wi­do­kiem na Mo­svan­net, halę spor­to­wą, lo­do­wi­sko, Ho­tel Al­stor i po­łu­dnio­we Tjen­svoll. Wie­le ulic, wie­le na­zwa­nych od dys­cy­plin spor­tu: łyż­wiar­stwa fi­gu­ro­we­go, ban­dy, ho­ke­ja, po­nie­waż ta część dziel­ni­cy to uspor­to­wio­ne miej­sce, a wśród nich rów­nież uli­ca Te­ni­so­wa – Ten­ni­sve­ien. Da­lej, tam gdzie pół­noc­na część Tjen­svoll prze­cho­dzi w osie­dle Haug­tus­sa, alej­ki mają na­zwy w nor­dyc­kim sty­lu: Ben­dik­stien, Åro­lil­ja­stien, Hal­ling­stien, Gan­gar­stien i Sprin­gar­stien, a tuż obok znaj­du­je się za­ką­tek ko­smicz­ny, jak gdy­by pra­daw­na Nor­we­gia była bez­po­śred­nim są­sia­dem wszech­świa­ta: Ju­pi­te­rve­ien, Si­rius­ga­te, Plu­to­kro­ken.

Wy­obra­zi­łem so­bie, jak za­trzy­mam się na wznie­sie­niu, by ode­tchnąć. Za­sta­no­wię się, nim po­now­nie usią­dę na ro­we­rze i po­ko­nam ostat­ni od­ci­nek tra­sy. Pla­no­wa­łem każ­de na­stęp­ne po­su­nię­cie ni­czym prze­stęp­ca, któ­ry nie prze­wi­du­je, że go zła­pią. Nie­po­wo­dze­nie było zu­peł­nie nie­re­al­ne. Mu­sia­ło mi się udać.

Yn­gve Lima. Ten­ni­sve­ien 56.

Dzia­ła­łem jak ma­szy­na. Nie do­pa­da­ły mnie żad­ne wąt­pli­wo­ści, by­łem prze­ko­na­ny o sku­tecz­no­ści swo­je­go pla­nu. Przy­po­mi­nam so­bie ten sza­leń­czy po­ra­nek, ale pa­mię­tam go, jak­bym pa­trzył na sie­bie z boku. Wiem, że to ja otwo­rzy­łem lo­dów­kę i wy­ją­łem kar­ton mle­ka, to ja po­sma­ro­wa­łem ka­nap­ki, to ja po­sze­dłem do ga­ra­żu po ro­wer – a jed­nak to nie by­łem ja. W cią­gu na­stęp­nych ty­go­dni mia­łem wy­ko­nać im­po­nu­ją­cą se­rię ry­zy­kow­nych, kom­pro­mi­tu­ją­cych i bez­myśl­nych czyn­no­ści, spo­śród któ­rych więk­szość mia­ła udać mi się go­rzej niż ta, a wszyst­kie mia­ły do­ty­czyć bied­ne­go, pięk­ne­go Yn­gvego, jed­nak nig­dy bar­dziej niż tam­te­go po­ran­ka nie przy­po­mi­na­łem w swym za­cho­wa­niu żoł­nie­rza. Moje ko­lej­ne kro­ki miał cha­rak­te­ry­zo­wać przy­najm­niej cień pew­no­ści sie­bie i, od cza­su do cza­su, odro­bi­na wsty­du. Ale nie tam­te­go ran­ka. Gdy­bym był wy­słań­cem gru­py ter­ro­ry­stycz­nej, któ­ry otrzy­mał roz­kaz za­bi­cia bur­mi­strza wraz z całą ro­dzi­ną, dziś żad­na z tych osób by już nie żyła. Za­mor­do­wał­bym je wszyst­kie, w so­bo­tę, 20 stycz­nia 1990 roku, efek­tyw­nie i pręd­ko. Póź­niej zo­stał­bym szyb­ko zła­pa­ny – po pró­bie obro­ny i za­bi­ciu kil­ku po­li­cjan­tów – i wy­lą­do­wał­bym w wię­zie­niu. Na 21 lat, pod nad­zo­rem ku­ra­to­ra. 20 stycz­nia 1990 roku był­by pa­mięt­ną datą, któ­rą każ­dy wspo­mi­nał­by jako dzień, kie­dy Jar­le Klepp nie był sobą.

Ale te­raz tyl­ko ja – i może też Yn­gve – pa­mię­tam ten dzień. Pa­mię­tam go do­brze, z mie­szan­ką zdu­mie­nia i po­dzi­wu. Co pa­mię­ta Yn­gve – tego nie wiem.

Mama we­szła do kuch­ni ubra­na w płaszcz prze­ciw­desz­czo­wy, z sza­lem na szyi i w ko­za­kach. W dło­ni trzy­ma­ła klu­czy­ki do sa­mo­cho­du. Spoj­rza­ła na mnie nie­co zdzi­wio­na, kie­dy sie­dzia­łem przy śnia­da­niu.

– Wy­da­wa­ło mi się, że cię sły­szę. Tak wcze­śnie wsta­łeś.

Ski­ną­łem gło­wą.

– Tak, wy­cho­dzę.

Po­pa­trzy­ła na mnie, po czym uśmiech­nę­ła się i zbli­ży­ła dłoń do mo­ich wło­sów. Od­su­ną­łem się, nie chcąc, by znisz­czy­ła mi fry­zu­rę.

– Ład­nie dziś wy­glą­dasz – po­wie­dzia­ła.

Od­wró­ci­ła się, chcąc odejść.

– Idę na za­ku­py. A ty do­kąd się wy­bie­rasz?

– Na łyż­wy – od­par­łem i od­gry­złem kęs ka­nap­ki.

– Co? – Za­trzy­ma­ła się. – Gdzie idziesz?

– Na łyż­wy – po­wtó­rzy­łem. – Na lo­do­wi­sko.

Mama za­czę­ła się śmiać.

– Idziesz na lo­do­wi­sko?

– Tak, czy coś w tym złe­go?

– Nie, nie, skąd­że, ale… nig­dy nie… masz w ogó­le łyż­wy?

– Po­ży­czę – od­po­wie­dzia­łem. – Na miej­scu moż­na wy­po­ży­czyć. Otwie­ra­ją o je­de­na­stej.

Po­krę­ci­ła gło­wą.

– No tak… mhm. Łyż­wy.

– Idź do skle­pu – po­wie­dzia­łem.

– Ale… ty prze­cież nie lu­bisz spor­tu – cią­gnę­ła. – I jesz­cze te łyż­wy?

– Nie, ale te­raz chcę iść na łyż­wy – stwier­dzi­łem.

Po­przed­nie­go wie­czo­ru ra­zem z mamą wo­le­li­śmy nie oglą­dać łyż­wiar­stwa w te­le­wi­zji ze wzglę­du na tatę, a te­raz chcia­łem iść na łyż­wy. Mama zmarsz­czy­ła nos.

– Chcesz je­chać na ro­we­rze? W taką po­go­dę?

Ski­ną­łem gło­wą.

Mama sta­ła, wpa­tru­jąc się we mnie przez kil­ka se­kund. Na­stęp­nie znów unio­sła dłoń do mo­ich wło­sów i po­wie­dzia­ła, że je­stem jej Jar­lem. Dała mi też sto ko­ron na łyż­wy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: