Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O człowieku, który podpalił wiek dwudziesty, choć wcale tego nie chciał - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 listopada 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

O człowieku, który podpalił wiek dwudziesty, choć wcale tego nie chciał - ebook

Sarajewo przed I wojną światową. Johan Thoms, student tamtejszego uniwersytetu, zostaje kierowcą generała Potiorka (postać autentyczna, gubernator Bośni). I to właśnie on prowadzi samochód z arcyksięciem Franciszkiem Ferdynandem i jego małżonką Zofią w czasie zamachu Sarajewie 28 czerwca 1914 r. Prowadząc, popełnia błąd, skręca w zaułek, z którego nie umie się wycofać, wtedy padają strzały. Thoms ucieka. Latami tuła się po Europie, wciąż obwiniając się o kolejno następujące dramaty. Historia sąsiaduje z groteską, tworząc porywającą błyskotliwą opowieść o szaleństwie XX wieku.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65282-17-0
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

OPOWIEŚĆ DWÓCH GADATLIWYCH
STARYCH DŻENTELMENÓW ZAŁAMANA
W NIEBIESKIM PRYZMACIE

„Wiejski mecz krykieta w porze kwitnienia jaskrów widziany i słyszany poprzez drzewa; to chyba najpiękniejsza scena w Anglii i najbardziej rozbrajający dźwięk. Z szeregu niewidzialnych zmarłych przemierzających wciąż nasze wiejskie drogi Anglik występuje na chwilę, by spojrzeć ponad bramkę krykietowego pola i uśmiechnąć się”.

J.M. BARRIE

2009. PÓŁNOCNA ANGLIA

Siedzę z dziadkiem Ernestem w bardzo wygodnej, przestronnej sali szpitala w Goole. Lekarze mówią, że on nie pożyje dłużej niż tydzień.

Goole jest równie upiorne jak jego nazwa^(). Szarobury port wewnętrzny w Yorkshire, niedaleko od wschodniego wybrzeża Anglii. Ponad sto lat temu hrabia Dracula istotnie mógł się skrzywić, mijając je w drodze z Whitby do Carfax Abbey. Większość cudzoziemców (a także tych z południa) myśli, zwłaszcza po swojej pierwszej i przeważnie jedynej wizycie, że pisze się je Ghoul. Tutaj właśnie przyszło spędzić ostatnie dni Ernestowi. Na szczęście szpital znajduje się na obrzeżu miasta i okno dziadka wychodzi na nieco przyjemniejszy krajobraz.

Siły opuściły Ernesta nagle. Jeszcze w rocznicę zakończenia pierwszej wojny, jedenastego listopada – a był już dobrze po dziewięćdziesiątce – przemierzył przed świtem sześć kilometrów dzielące jego dom od stacji kolejowej. Podróżował na południe trzema pociągami o różnym stopniu zniszczenia tudzież rozklekotanymi wagonami dwóch linii metra, żeby wraz z tysiącami innych stanąć na Whitehall przed Pomnikiem Poległych. Obwieszeni medalami, niektórzy na wózkach, wszyscy w oczach mieli to samo, wszyscy wybiegali wzrokiem gdzieś tuż ponad horyzont, gdy dzwony Świętego Stefana w Westminsterze wybiły jedenastą i naród zamilkł. Następnie dziadek, posiliwszy się tylko u Wolseleya na Piccadilly herbatą i racuszkami z masłem i pastą Bovril, wyruszył tego samego dnia w drogę powrotną i w doskonałej formie dotarł do domu. Pchnął swoje niezamykane na żadne klucze czy zasuwy drzwi o godzinie, o której większość przyzwoitych ludzi dawno leży w łóżkach. Powiedział mi, że był to jedyny dzień, jaki pamięta, kiedy nie zamienił słowa absolutnie z nikim. Miał swoje powody.

Pociągnął teraz za plastikową przezroczystą rurkę, która pod sterylną białą taśmą znikała w plecionce żył jego przedramienia – sztuczny dopływ do zwalniającego bieg, a jednak wciąż wspaniałego ciemnoczerwonego strumienia wewnątrz. Nie sprawiał wrażenia, że coś mu doskwiera. Przeciwnie, wykazywał mocną i naglącą chęć mówienia.

Wskazał prawą ręką zegar nad łóżkiem. „Co do tej historii, którą ci zaraz opowiem, proszę, żebyś miał na uwadze możliwe drobne defekty i chronologiczne przeskoki pamięci umierającego człowieka albo i dwóch ludzi. Przesada występuje naturalnie w DNA zwłok zwanych opowieścią. To ważne”. Popatrzył na mnie w charakterystyczny dla siebie sposób, aby mi uświadomić, że tej części gry nie należy traktować lekko.

Nic nie przekręcam: mój dziadek tak właśnie się wyrażał, odkąd pamiętam. Jego starannie dobierane, kwieciste słownictwo zawsze zmieniało zaplanowanie, wykonanie i zakończenie przedsięwzięć, które w oczach młodego chłopaka były codziennymi nudnymi obowiązkami, w cudowne, radośnie niedorzeczne przygody. Bez wysiłku przemieniał niemelodyjne gwizdy w barokowe arie.

Był moim mentorem i nauczycielem, pokazywał mi, jak trzymać nóż do ryby, jak uderzać kulę bilardową. Uczył mnie niuansów i implikacji bicia w przelocie na szachownicy. Wiedział, czy przedstawiać ekipę królowej, czy królową ekipie. Wbił mi do głowy, że poprawną odpowiedzią na How do you do? istotnie jest How do you do? Co do jego wcześniejszego życia, to przypominam sobie mgliście wzmianki o czasach, gdy był przyprawiającym o mdłości, brutalnym, targającym za uszy nauczycielem służbistą; o powiązaniach z linią żeglugową Cunarda oraz odziedziczonych w niej udziałach, uzyskanych dzięki temu, że fortuna sprzyjała któremuś z przodków podczas zakrapianej coraz tańszym rumem gry w karty w Kapsztadzie z męczącymi (ale na szczęście zawianymi i ledwo trzymającymi się na nogach) piratami; o współpracy z sir Thomasem Beechamem^(), największym angielskim dyrygentem wszech czasów i założycielem zarówno Królewskiej, jak Londyńskiej Orkiestry Filharmonicznej; o obiadach z członkami rodziny królewskiej, Nivenem i Kordą, Gielgudem i Fonteyn, Olivierem i Churchillem. Pamiętam oprawione biało-czarne fotografie Ernesta w smokingu szytym na miarę przez krawca z Savile Row, ze spinkami do mankietów z Jermyn Street, w eleganckich butach z Bond Street, mocno wykrochmalonej koszuli, z gęstwiną czarnych włosów lekko pociągniętych brylantyną.

Trudno mi było uwierzyć, że to ten sam facet, który za linią graniczną pola krykietowego w letnie popołudnia mojego chłopięctwa uczył mnie długich nazw walijskich stacji kolejowych, chichotał, kiedy gracz dostawał piłką w krocze albo w zadek, tudzież ochoczo czytywał mi Kiplinga, Barriego oraz Księgę Poszukiwacza Przygód Kapitana Erasmusa dla chłopców, śmiałków i młodych królów. Bo i był kimś innym niż człowiek, który teraz leżał przede mną, choć przynajmniej od szyi w górę nie wyglądał na zmienionego – srebrzący się dumnie nad czołem zabójczy wdowi szpic, oczy żywe i szelmowskie. Ale zapadły kontur pod prześcieradłem wskazywał, że z osoby, którą znałem, pozostało już niewiele.

Uważałem, że należy zachować milczenie. Wydawało mi się nie na miejscu zaprzeczać jego stwierdzeniu o umierających ludziach, za dobrze się znaliśmy. On rzeczywiście miał umrzeć w tym łóżku, przystosowanym dla takich jak on. Wkrótce przestanie oddychać. Stanie się zimny. Wiedziałem, że muszę po prostu słuchać.

Zawsze uwielbiałem opowieści mojego dziadka. Z początku wierzyłem w nie absolutnie. Później próbowałem odróżnić prawdę od bajki. Często je myliłem. Od dziecka moja ukochana zmarła babka Betty, żona Ernesta, próbowała zarazić mnie cynizmem, powtarzając: „Chłopcze! Nie wierz nigdy w to, co słyszysz, i wierz tylko w połowę tego, co widzisz”.

Ale ze wszystkich historii, jakie dziadek mi opowiadał, żadna nie mogła się równać z tą, którą przekazał mi w ostatnich godzinach życia. Wierzyłem mu wtedy. I nadal wierzę.

* * *

Ernest, wówczas burmistrz Goole, bardzo dziarski osiemdziesięcioośmiolatek, spędził dwa tygodnie w górach w pobliżu Sarajewa, szukając bliźniaczego miasta dla swojej gminy. Był ciepły i bezchmurny kwiecień roku 2003. Sarajewo wybrał z powodów osobistych: niedawno przeczytał wojenne dzienniki swojego ojca, w których to wiekowe miasto odgrywało niebagatelną rolę; zafascynowały go też wspomniane w dzienniku postacie.

Wczesnym piątkowym rankiem Ernest natknął się na chatę w zniszczonej przez wojnę wiosce – pustelnię otoczoną morzem kwiatów, pryzmat błękitów, lazurów, kobaltów, turkusów i morskiej zieleni. Bzów i fiołków.

Ernest do dziś miał w oczach delikatną szafirową mgiełkę, przez którą szedł. Zajrzał przez brudną, popękaną szybę. Zobaczył małą kwadratową izbę pogrążoną w niepewnym niebieskim świetle sączącym się z okna w przeciwległej ścianie. W środku poruszał się wolno stary człowiek, deklamując tak głośno, że Ernest słyszał go na zewnątrz.

Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem...^()

Ernest zastukał w okno. Stary człowiek zatrzymał się i zwrócił ku niemu, jakby chciał zaprosić go do środka.

Ernest z pewnym wahaniem skierował się do drzwi. Otworzyły się powoli i musiał pomóc sobie ramieniem, by pokonać opór, choć nie było ani rygla, ani skobla. Dostrzegł ślady niedawnej obecności kobiety: tacę z dwoma talerzami, sztućcami i pustym kielichem, dzbanek z wodą, żółte róże w wazonie. Imponujący starzec miał pomarszczone, pełne smutku oblicze i mądre oczy, które wydawały się młodzieńczo niebieskie.

– Witaj w moich skromnych progach – odezwał się mężczyzna znakomitą angielszczyzną. – Być może zdołasz mi pomóc. Układ zdarzeń jest zupełnie niezwykły i, jak to widzę teraz, być może konieczny. Czy lubisz matematykę, przyjacielu? Symetrię? Wzory? Prawa fizyki? Przypuszczam, że uważasz mnie za wariata. Zawsze z dumą przyznaję, że to prawda. Bo jakiż inaczej byłby, u licha, sens?

Ernest parsknął śmiechem, po czym roześmiał się ponownie, kiedy zdał sobie sprawę, że starzec mówi śmiertelnie poważnie.

– A co z podróżą w czasie? – ciągnął ów dalej. – Wydaje mi się, że mogę być bliski rozwiązania. Johan Thoms jestem.

Ernest przeszedł ostrożnie po zniszczonej klepce do miejsca, gdzie tłoczyło się mniej reliktów przeszłości i pamiątek, których znaczenie miał wkrótce zrozumieć. Odnosił wrażenie, że w kolekcji starego człowieka zawarło się życie, czuł w nozdrzach ostrą woń, zapach chwili w czasie.

Obserwował, jak gospodarz, szurając bosymi stopami, podąża naprzód. Z trudem utrzymując równowagę, zatrzymał się. Ernest nie spuszczał z samotnika oczu.

– Przedmioty, które tu widzisz, to mój wir, mój portal, tunel wydrążony w continuum czasoprzestrzennym, mój korytarz do cofnięcia się w czasie.

Usłyszeli hałas w kącie chałupy.

– Ten cholerny bandyta szczur znowu wrócił, żeby mi popsuć dzień.

Sięgnął po zardzewiały stary widelec leżący na poplamionym kredensie. Nim jednak udało mu się wykonać zamach, który miał nadać pociskowi pęd, zębaty gryzoń umknął.

– Jeden z tych starych przyjaciół pozwoli mi prześlizgnąć się, wślizgnąć się z powrotem. Moja droga ucieczki.

Starzec machnął ręką w kierunku wiekowych przedmiotów zgromadzonych w tej prowizorycznej pustelni: jakaś stara trylogia, fotografie w sepii, staroświecki radioodbiornik, kryształowy przycisk do papieru, w którym zdawał się pływać skrawek kartki, sfatygowana maszyna do pisania, kilka oprawionych rękopisów, pusty flakon po wodzie kolońskiej, niezwykły kufer do podróży morskich wypełniony pożółkłymi, rozsypującymi się listami, a także listami w kolorze bladoniebieskim, skreślonymi tym samym schludnym kobiecym pismem.

– Jeśli skupię się dostatecznie mocno we właściwym momencie, kiedy gwiazdy znajdą się we właściwym położeniu – wyjaśnił Ernestowi – to jestem pewien, że cofnę się w przeszłość.

Do czasu, gdy papier był czysty, bez słów. Gdy szafirowy atrament, świeży i wilgotny, znajdował się jeszcze na stalówce zawieszonej nad lewym rogiem arkusza i mającej za chwilę pozostawić swoją niezatartą, trwałą wiadomość.

Johan podniósł garść błękitnych arkuszy, z leciutkim uśmiechem na ustach wciągnął głęboko ich zapach, a następnie podsunął je Ernestowi, nie spuszczając ich z oczu. Niektóre były zaadresowane tym samym pięknym kaligraficznym pismem do panny Blanche de la Peña.

Johan mówił dalej:

– Teraz poszybuję z powrotem do naszej belle époque. Wyrównam rachunki i ocalę ludzkość. I tym razem być może pozwolę sobie na drobny luksus bycia z nią. Wiem, gdzie i kiedy ją znaleźć. Nawet gdybym nie wiedział, mój puls wyczułby jej konduktywność. – Tu się zatrzymał, przymknął oczy i nabrał tchu. – Tym razem skąpię się w niej. Tym razem będzie ona moją nieustającą ucztą złożoną z pieczonych specjałów, a także szkarłatnym bacchusem, którym będę popijał ją samą. Przysięgam. – Jego diatryba nabierała wzniosłości i mocy, osiągając crescendo. – Jako młodzieniec będę miał na oku białą noc czerwcową, kiedy spotkamy się na trawnikach Pałacu Starego Sułtana, ale poszybuję tam, nie paląc po drodze moich cennych dni. Będę się napawał wiedzą o diabelnych, przez Boga zesłanych rozkoszach, których zaznawać będziemy przez dziesięciolecia. Ona wyczuje, iż przez czas podąża ku niej vampirus. Będzie go pożądać i, kiedy nadejdzie, rozpozna go z drażniącym, rozkosznym zakłopotaniem. Lorelei!

Przerwał i odrzucił głowę do tyłu, by przemówić do wyższej potęgi.

– Dionizosie! Daj znać tym duchom, by oczyściły drogę, gdyż mój przebieg próbny dobiegł końca, a jakiż kretyn nie nauczy się na swoich błędach, zwłaszcza o takiej skali i ciężarze, jak te, których ja, o hańbo, się dopuściłem?

Usiłowałem wyhodować mityczną i nieuchwytną Niebieską Różę Zapomnienia, by oczyścić na zawsze swoją pamięć i odkryć dzięki temu ekstatyczny stan nieznajomości wszelkiego bólu, ale udało mi się jedynie przesłonić i spowić krajobraz wokół tej chaty burzą kwiatów w różnych odcieniach lazuru. W istocie barwy flory tym bardziej mnie prześladują, przypominając mi najważniejsze lato sprzed blisko dziewięćdziesięciu lat. Czas jest tak krótki. Muszę uciec z tej parszywej ciupy, z tego kryminału, najbardziej ponurego z więzień, jak nazywam swój umysł, który właśnie zamyka się wokół ostatków mojej świadomości i resztek zdrowych zmysłów. Gdybym tylko mógł znaleźć ów portal prowadzący wstecz. Dla dobra całej ludzkości.

Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem.

Powtarzał to, aż wreszcie tę nieszczęsną mantrę przerwały jego własne słowa:

– Skrzywdziłem każdą duszę na tej planecie. Wierzących i niewiernych. Heretyków i bluźnierców. Spróbuj znaleźć życie, którego nie zmieniłem lub nie zakończyłem. Dwudziesty wiek był mój. Zaproszenie do ostatecznej apokalipsy. Czy powinienem zdobyć się na grzeczność, czy powinienem okazać znajomość etykiety i umrzeć pierwszy?

Mój dziadek Ernest całą Wielkanoc przesiedział na najbardziej chyba zdezelowanym krześle w Bośni, w nędznej namiastce mieszkania, z drugim starym człowiekiem. Nie ruszył się, najwyżej po to, by opróżnić pęcherz lub kiszki. Co do niego niepodobne, prawie nie odezwał się słowem. Po prostu siedział i słuchał. Była to historia jednego starego dżentelmena relacjonowana drugiemu, obejmująca ponad sto lat życia opowieść gospodarza wysłuchana przez gościa niewiele młodszego. Obaj zatem byli w wieku (jak poświadcza wiele biografii i autobiografii), kiedy to dzień może trwać wieki, a dekada prześlizgnąć się w jednym zdaniu czy akapicie.

Według mojego dziadka Johan twierdził, że zmienił – ba, że zniszczył – dwudziesty wiek.

Ernest liczył, że zachowa tę historię do czasu, gdy będziemy mogli spędzić razem dostatecznie wiele dni, żeby spisać magnum opus Johana Thomsa. Nadal był wierny wewnętrznej dyscyplinie, która nakazywała mu działać właściwie i w należytym porządku, co zresztą mieszało się zadziwiająco z umiłowaniem romantyczności i uroków życia. Mój dziadek, systematyczny muzyk, dyrektor szkoły, opowiadacz cudownych i niekończących się bajek. Czas jednak postawił niecnie na swoim. I stało się moim zadaniem, moim świętym obowiązkiem nie tylko wysłuchać opowieści Johana Thomsa, ale jeszcze ją uzupełnić. Ernest błagał mnie: „Suń łagodnie, mój drogi chłopcze. W porze kwitnienia jaskrów. Wiejskimi drogami. Nigdy nie zapominając wystąpić z szeregu, spojrzeć ponad bramkę i uśmiechnąć się”.

.

1.

MNIEJ WIĘCEJ W TYM CZASIE, GDY KUZYN ADOLFA PRZYMIERZAŁ SIĘ DO JEGO POCZĘCIA

„Dawajcie, a będzie wam dane . Odmierzą wam bowiem taką miarą, jaką wy mierzycie”.

ŁK 6,38

LUTY 1894. BOŚNIA

Johan Thoms urodził się w Argonie, miasteczku położonym trzydzieści siedem kilometrów od Sarajewa, w środku diabelnie ciężkiej zimy roku 1894.

Jego rodzina nie była przesadnie religijna. Niemniej w miasteczku katolicyzm obecny był na tyle, by niejako przez osmozę narazić Johana na przekleństwo winy.

Johan był jedynakiem i miał szczęście, że przeżył trudny poród. Urodził się o miesiąc za wcześnie, dwunastego lutego, nóżkami naprzód. Miał żółtaczkę i kaszlał krwią. Pępowina owinęła się ciasno wokół jego szyi. Dużą głowę porastały czarne kędziory. Jego braciszek urodził się cztery lata wcześniej i wszystko przebiegało dokładnie tak samo: żółta skóra, poród pośladkowy, pępowina, krew, włosy. Carl nie przeżył. Drago i Elena bali się powtórki. Prawdopodobnie przez ten strach między rodzicami a dzieckiem zrodziła się szczególna więź.

Johan dał radę. W ciągu trzech miesięcy stracił swoje subsaharyjskie loki i z każdym dniem wydawał się mniej żółty. Jasne obecnie włosy, niebieskie oczy po matce oraz nazwisko Thoms wskazywały dość wyraźnie na aryjskie pochodzenie Johana z Austrii, z północy. Zaczynał wyglądać prawie normalnie.

Johan był szczęśliwszy niż większość chłopców, grając w piłkę na ulicy albo w szachy przed kominkiem. Nawet jeśli grał sam z sobą – co zwykle charakteryzuje dzieci autystyczne i potencjalnych schizofreników – potrafił się tym zajmować całymi godzinami.

Był bystrym dzieckiem i nie przysparzał rodzicom kłopotów swoimi chłopięcymi sprawami. Gdyby nie jedzenie znikające trzy razy dziennie z jego talerza, bielizna prana co tydzień tudzież pościel lekko rozrzucona każdego ranka, rodzice mogliby przysiąc, że wychowują przyjaznego duszka. Był zwyczajny, nie zwracał na siebie uwagi. Nikt nie zauważał nawet, gdy wracał ze szkoły do domu dwie, trzy, a nawet cztery godziny później. Może byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby jego spóźnienia – spowodowane zwykle brakiem wyczucia kierunku – zostały dostrzeżone.

* * *

Drago, ojciec Johana, też był jedynakiem. Urodził się w 1854 roku na samotnej farmie przy granicy serbskiej. Miał czterdzieści lat, kiedy na świecie pojawił się mały Johan.

Drago przypominał zwariowanego profesora (co nie powinno dziwić – był zwariowanym profesorem, aczkolwiek znakomitym). Jego rozczochrane włosy sugerowały stałą gotowość do bójki ulicznej, słabo widział na prawe oko. Uwielbiał nosić piracką opaskę, bawiło go zakładanie jej to na jedno, to na drugie oko albo chodzenie w ogóle bez opaski i obserwowanie, jak ludzie się męczą, usiłując się zorientować, w którą źrenicę patrzeć. Ze względu na słaby wzrok, żeby uniknąć wypadków, czynił to tylko wówczas, gdy nie musiał się przemieszczać. Był to jeden z jego ulubionych dowcipów. Jednak jego pociągająca aparycja równoważyła nieco te dziwactwa. Kawał chłopa, ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, wyrazista twarz, nieskazitelny zarys szczęki, oliwkowa cera, czekoladowokawowy brąz oczu i wyczucie obowiązującej mody. Zawsze przy tym dołączał do stroju przynajmniej jeden charakterystyczny akcent. Mógł to być solidny srebrny zegarek kieszonkowy (wygrawerowany, z kurantem, uroczy) albo jaskrawoczerwone skarpetki; albo, jako uzupełnienie podkręconych do góry wąsów, zawieszał na muskularnej szyi złoty łańcuszek z miniaturowym grzebykiem. Nazwał grzebyk „Jezebel” i przejeżdżał nim od czasu do czasu po zarośniętej górnej wardze.

Drago miał platfusa i skłonność do zanudzania nawet zupełnie nieznanych osób ględzeniem godzinami absolutnie o niczym. Ale miał wielkie serce. Wiedzieli o tym wszyscy w mieście, gdy droczył się z nimi i turlał przez swoje codzienne życie, nie podpalając ich świata.2.

GAMBIT HETMAŃSKI

„Szachy są baśnią 1001 błędów”.

KSAWERY TARTAKOWER

MAJ 1901. POD SARAJEWEM

Większość dorosłych zakochiwała się w ciemnoniebieskich oczach Johana, ale szkolni koledzy skupiali się raczej na rozmiarach jego popielatoblond kudłatej głowy, która, mówiąc delikatnie, była większa od przeciętnej. A tak naprawdę przypominał on uciekiniera z Wyspy Wielkanocnej.

Johan poruszał się charakterystycznym „niechodem” sześciolatka, który – przy jego wielkiej głowie i nogach cienkich jak wyciory do fajki – sprawiał wrażenie rozczulająco chwiejnego.

Co do jego dwóch namiętności: piłki nożnej i szachów, zdecydowanie lepiej wypadał w szachach. Jako piłkarz wykazywał się silną wolą, ale słabymi umiejętnościami. Miał o wiele za małe stopy, by móc uniknąć przesunięcia głowy poza punkt ciężkości, wobec czego padał jak długi. Kiedy jakieś mądrale informowały go, że się przewrócił, rutynowo wstawał, otrzepywał się i oświadczał, że tylko usiłował przełamać tabliczkę czekolady, którą trzymał w tylnej kieszeni.

Natomiast przy szachownicy potrafił być wredny. Niewinne niebieskie oczy i wątłe ciałko maskowały instynkt zabójcy. W konfrontacji z sześćdziesięcioma czterema kwadratami bliżej mu było duchem do Huna Attyli niż do małego lorda Fauntleroya.

Pewnie przez ten rozmiar głowy.

W dziewiątym roku życia Johana arcymistrz Senad Pestić, przygarbiony stary Arab, przyjechał do szkoły oddalonej o kilkanaście kilometrów, na południowym zboczu góry Igman, żeby zagrać ze wszystkimi chłopcami z okolicy. Była to impreza coroczna, ale dla Johana pierwsza. Mecze zaplanowano na wpół do piątej, po lekcjach, przy czterdziestu stołach ustawionych w koło w auli.

Zwykle na rozgrywki szachowe zawoził Johana jeden z jego wujków, Bezzębny Mico. Tego popołudnia Johan życzył sobie obecności tylko jednej osoby: swojej matki. Byłaby taka dumna z jedynaka, a chłopczyk bardzo lubił sprawiać jej przyjemność. Ale była zbyt zajęta sprzedawaniem owoców swojego (i dla swojego) szefa na prowizorycznym straganie na rynku. Johan pocieszał się myślą, że jak zrobi postępy w grze, wkrótce będzie bił arcymistrzów dla zabawy.

Arcymistrz miał grać ze wszystkimi chłopcami jednocześnie. Ogromnym zaszczytem było przegrać jako ostatni – o chłopcach, których dzielił krok od zwycięstwa, krążyły legendy. Nikt z okolicy nie pobił dotychczas starego geniusza. Na prawo od każdej szachownicy, po stronie Pesticia, znajdowało się pełniące rolę prymitywnego zegara urządzenie złożone z wielgachnej klepsydry, minutnika oraz liczydła. Każda szachownica miała liczydło innego kształtu, wypożyczone z którejś z klas. Kiedy dla gracza piasek w klepsydrze przesypał się do końca, przesuwano jeden koralik.

Orzeł! Johan wygrał rzut monetą i wybrał białe.

Dobro przeciwko złu, nucił Johan w myślach, jakby przyszłość ludzkości zależała od niego. Dobro przeciwko złu.

Po dwudziestu nawrotach niektórzy chłopcy, pokonani, wrócili na szkolny dziedziniec, gdzie czekali na koniec rozgrywek albo byli zabierani do domu przez zawstydzonych rodziców. Nie Johan Thoms. Jego uparte nóżki nie sięgały nawet podłogi z wysokości krzesła, na którym siedział. Co mniej więcej dziesięć minut podciągał skarpetki pod gołe kolana i czekał na pojawienie się wroga. Jednego sznurowadła nie zawiązał, jako że w oczach przesądnego chłopca reprezentowało ono Pesticia – „kogoś, kogo Johan Thoms chwalebnie pokonał”.

Arcymistrz spędzał przy stole Johana więcej czasu niż przy którymkolwiek z pozostałych, a Johan nabierał pewności siebie, w miarę jak docierało do niego, że daje sobie radę lepiej niż koledzy.

Chłopiec (białe) zastosował obronę francuską. Pestić (czarne) otworzył szeroko oczy na to harde posunięcie: trzeba było mieć głęboką wiedzę o tej grze, jej historii, możliwościach i kombinacjach, by odnieść sukces.

Johan zmusił starego zrzędę do podrapania się w brudną głowę. Chociaż mogło po prostu chodzić o pchłę czyniącą zamieszanie na pogrzebie jednego z tysiąca czy coś koło tego swoich krewnych, których przodkowie uczynili z szachowego geniusza swój dom dekadę wcześniej.

Johan usłyszał tego dnia po raz pierwszy w życiu plugawe bliźniacze przekleństwa: idi u kurac^() i tizi pizdun^() , kiedy Pchlarz zajrzał mu w oczy, prawe, lewe, prawe, lewe, jak gdyby chciał podwójnie sprawdzić, czy chłopak wie, co robi. Młody Johan przewrócił oczami.

Umieścił swoje skoczki na środku, żeby kontrolować całą szachownicę przed wymuszoną wymianą ze strony Pesticia. Obydwu graczom pozostała teraz możliwość tylko jednej wymiany.

Figury zbijano w równym tempie. Johan czuł, że gdyby miał wybór którejś z pozycji – swojej lub Pesticia – wybrałby swoją.

Do boju ruszyli hetmani.

Pestić, w przetartym garniturze z wełny czesankowej, zmechaconym na łokciach i przy kołnierzu, ze swojej wyniosłej wysokości lustrował pole bitwy. Między białymi bakami prześwitywał mu podbródek. Miał krzywe usta z głęboko popękanymi wargami i zęby chylące się w różne strony niczym brązowe nagrobki. Tłuste kosmyki szarosrebrnych włosów wyrastały mu na czaszce gdzie popadło. Ciemię hojnie sypało łupieżem na tylną linię obrony jego pionka. Ten wysoki, zgarbiony, chudy nędznik najwyraźniej związał swój los z grą, którą kochał. Jego koszula sprawiała wrażenie, jakby ktoś usiłował wyszorować ją do czysta. Krzywo zawiązany liliowy krawat nie znajdował się już pośrodku kołnierzyka, gdy Pestić kolejny raz wrócił do Johana. Stary arcymistrz wyglądał tak, jakby stracił ukochaną i nigdy tego nie przebolał. Ale jego brązowe oczy były czyste i młodzieńcze i lśniły wściekłą inteligencją.

* * *

Pozostało tylko kilku chłopców.

Stary Pchlarz musiał teraz wysuwać krzesło przy każdym podejściu do szachownicy Johana.

Johan popróbował roszady. Pchlarz ruszył za jego przykładem. Jego zegar tykał. Oba zegary tykały, ale Johanowi zdawało się, że jego porusza się w zwolnionym tempie.

Hm, pomyślał. Pchła skacze, jak to pchła.

Komórki nerwowe chłopca płonęły, kiedy zainicjował wymianę, która, przyjęta, dała mu przewagę jednego pionka.

Johan postawił kropkę nad „i” – centralnie umieszczonym hetmanem osłonił swoje zewnętrzne figury.

Teraz każda figura była chroniona przez inną. Nigdy przedtem nie ustawił takiej obrony (która siłą rzeczy przechodziła w atak).

Teraz albo nigdy.

Johan dostrzegł pułapkę, odsłaniając nieodkrytego szacha, dzięki czemu uzyskał przewagę ciężkiej figury, na dodatek do swojej przewagi pionka. Następnie ochoczo wymienił hetmanów, by zmniejszyć wszelką możliwość nacisku ze strony Pchlarza.

Gdyby teraz zatrzymać grę, Johana Thomsa obwołano by zwycięzcą. Miał znaczną przewagę. Miał (białe) centralnie umieszczoną wieżę, gońca na białym polu, skoczka i pięć pionków.

Pestić (czarne) miał cztery pionki, gońca na czarnym polu i wieżę.

* * *

Nadszedł wieczór. Słychać było, jak stary Busić, leniwy szkolny woźny i ogrodnik w jednej osobie, pogwizduje u wejścia, gotów zacząć swoje byle jakie szorowanie, kiedy tylko skończy się bitwa.

Pogwizdywanie zakłóciło żelazną dotychczas koncentrację Johana. Uniósł głowę i spostrzegł, że gromadka rodziców przerzedziła się.

A jednak wśród publiczności pojawił się ktoś nowy. Ona stała teraz obok bezzębnego Mica.

Jego matka. Elena Thoms.

Oczy Johana zaszkliły się, kiedy Pchlarz po raz kolejny podszedł do jego szachownicy. Liczba przeciwników skurczyła się do jednego – samego Johana. Jeszcze jeden chłopiec wymknął się w mrok.

Błyszczące niebieskie oczy Eleny były mokre – „bardziej mokre niż piczka wydry morskiej”, przyznała później – przez co lśniły jeszcze bardziej. Leniwy stary Busić, stojący teraz koło niej, odłożył szczotkę i zachęcał małolata, poruszając rytmicznie pięścią.

Jednak zdążyła, myślał Johan. Wierzyła w niego dość mocno, by wiedzieć, że nadal zastanie go żywego przy szachownicy.

Johan szybko się opanował, ale było już za późno. W oczach starego Pchlarza malowało się skupienie. Musiał wymyślić coś wyjątkowego. I wymyślił.

Czarne (Pchlarz) zagrały natchnioną i poświęcającą się wieżą na h3, wykonując ruch, który początkowo mógł wydawać się samobójczy nawet zaprawionym w bojach profesjonalistom. Johan, pozbawiony wyboru, jeśli chciał uniknąć szach-mata na h6, zbił wieżę Pchlarza na h3, ustawiając swoje piony na zewnętrznej flance. Pchlarzowi warto było zapłacić tę cenę, jako że teraz przesunął pion na h6, dając szacha. Johan zmuszony był wycofać swego króla na h4, a wtedy bezlitosny stary geniusz przesunął swojego, dumnego teraz, wyprostowanego gońca na f2, ku finezyjnemu zwycięstwu.

Niezwyciężony stary mistrz nie przyjechał już nigdy do żadnej szkoły. Powlókł się na swoje wzgórza, by karmić pchły do śmierci, przyspieszonej mięsakiem Kaposiego, po której pchły przekazały pałeczkę swoim następcom – robakom.

Elena przebywała tam dostatecznie długo, żeby widzieć, jak stary arcymistrz pogrąża się w degrengoladzie, w miarę jak gra wysuwa mu się z rąk. Johan – krew z jej krwi i kość z jej kości – siedział naprzeciwko, niezawiązane sznurowadło kołysało się nad zakurzonymi deskami podłogi. Chłopiec z niezwykłą nonszalancją potęgował przygnębienie starego. Ten z każdą minutą pochylał się coraz niżej i karykaturalne cienie ich obu stały się wyrazistsze na tle żółtego światła w końcu auli. Elena ujrzała szybkie ruchy figur, zmianę pozycji zawodników i wreszcie uścisk ręki.

Johan nie chciał, żeby matka wiedziała, jak niewiele brakowało mu do zwycięstwa. Nie powinna myśleć, że to jej obecność zbiła go z pantałyku. (Można się było w tym również dopatrzeć gorączkowego pragnienia, by sprawiać rodzicom radość. Niektórzy uznaliby je zapewne za niezdrowe czy nawet patologiczne. Johan wręcz tracił oddech na widok uśmiechu rodziców). Niemniej, jeżeli Pestić potrafił doprowadzić do zwycięstwa z tej pozycji, to, zdał sobie sprawę Johan, chyba nic nie było w stanie powstrzymać jego własnej bohaterskiej klęski. Wytrwał jednak dłużej niż którykolwiek z chłopców; i podejrzewał, że Elena kocha go równie mocno jak on ją.

Po macie Johan zeskoczył z krzesła i odkrył, że pozostawił niezawiązany nie ten but co trzeba. Stary drapał się po różnych częściach swojego podupadającego zewłoka. Chłopak zawiązał sznurowadło i ruszył chwiejnie w kierunku matki i Bezzębnego Mica. Podekscytowany Busić próbował zatrzymać go w połowie drogi. Johan ominął go niemal z gracją i dalej zataczał się w stronę Eleny, która porwała go w ramiona i uściskała.

Bezzębny Mico zawiózł ich z powrotem do Argony. Chłopiec pamiętał później, jak szczęśliwy usnął w wozie na bitej drodze. Od czasu do czasu się budził z obrazem szachownicy pod powiekami. Kiedy otwierał oczy, obraz przenosił się na gwiazdy w czystym nocnym niebie.

Mars był jego wieżą, księżyc jego hetmanem.

Ujrzał w niebiosach armię tysiąca pionków i zaczął się zastanawiać, czemu o n dysponuje tylko ośmioma.3.

WOLNY DZIEŃ SERENDYPNOŚCI^()

„Za wcześnie na ocenę”.

CHIŃSKI PREMIER ZHOU ENLAI ZAPYTANY PRZEZ HENRY’EGO KISSINGERA, CZY UWAŻA, ŻE REWOLUCJA FRANCUSKA PRZYSŁUŻYŁA SIĘ LUDZKOŚCI

– To był wolny dzień serendypności – upierał się mój dziadek Ernest. – Według wszelkiego prawdopodobieństwa wydawało się nieuniknione, że Johan Thoms powinien zostać oślepiony, jeśli wręcz nie zabity w wieku siedmiu lat.

CZERWIEC 1901. POD SARAJEWEM

W dzieciństwie Johan miał dziwaczny nocny rytuał.

Najpierw zamykał oczy i w myślach przebiegał po kolei każdy z kontynentów na wielkim starym globusie ojca, który Drago zarekwirował w szkole, gdzie pracował. Kulisty atlas ze swoimi różowymi, żółtymi i czerwonymi lądami okrążonymi błękitem oceanów zajmował centralne miejsce w salonie. Globus cieszył się w oczach chłopca specjalnym prestiżem, ponieważ był większy (chociaż bardzo nieznacznie) od jego głowy. Leżąc w łóżku, Johan godzinami wyliczał uwiecznione na nim kraje, stolice i morza. W miarę upływu czasu zwiększał trudność nocnych egzaminów, przepytując się o stolicę Cejlonu, wody sąsiadujące z Morzem Żółtym czy stopnie długości geograficznej wybrzeży Kostaryki. Jego umysł wchłaniał wszystko jak gąbka.

Po tym wstępnym zadaniu przenosił się mentalnie na pobocze opuszczonej wiejskiej drogi. W rojeniach chłopca ołowiane niebo groziło przedwczesnym zmierzchem. W zakolu stał musztardowy powóz. Konie były wyprzęgnięte. Porzucony powóz oznaczał tę część lasu, w której chłopiec miał spotkać swojego przyjaciela. Młody Johan musiał stać zupełnie nieruchomo na skraju lasu i wypatrywać między drzewami pojawienia się kumpla. Na tym kończyły się jego nocne obowiązki.

Tym koleżką był jeleń, posiadacz największego w kraju poroża – dokładnie czternaście odrostków. W niektóre noce Johan leżał godzinami, wpatrując się w wyrazisty obraz wykreowany we wnętrzu swego oka i wyczekując, aż kilkadziesiąt metrów dalej, w leśnym gąszczu pojawi się przyjacielski, przyzywający go jeleń. W inne noce jeleń zjawiał się w ciągu paru minut, nawet sekund. Johan nie miał nad tym żadnej kontroli. Mógł tylko tam przybyć i wpatrywać się w zielono-brązową gęstwinę. Ale po błysku w oku i skinieniu głową wyobrażonego towarzysza wolno mu było pogrążyć się w spokojny, głęboki sen. Gdyby nie przestrzegał tych zasad, to – jak święcie wierzył – świat wypadłby z kolein. Zostałby zepchnięty ze swojej osi.

* * *

Johan odwiedzał w myślach to samo miejsce przez kilka lat, po czym rodzice wysłali go na wakacje na wieś. Prymitywne namioty, okropne jedzenie, z piaskiem i spaloną trawą, skremowane na ognisku; dość obrzydliwe przyśpiewki wykonywane co wieczór przy ognisku przez starszych chłopców.

Ostatniego popołudnia grupę zabrano do miejscowej posiadłości, gdzie żyły na swobodzie rozmaite gatunki dzikich zwierząt. Lato było jak beczka prochu, najgorętsze za pamięci żyjących. Dziesięć minut po przybyciu zaprowadzono młodzież do podupadłej kantyny na brzegu jeziora, żeby nawodniła się przed popołudniowym wysiłkiem. To znaczy wszystkich prócz pewnego młodzieńca o dyniowatej głowie, niebieskich oczach i patykowatych nogach, który dostrzegł przedstawiciela jednego z najpospolitszych gatunków w parku, mianowicie jelenia. Johan wpadł w trans. To był jego przyjaciel!

Wreszcie mógł go spotkać i porozmawiać z nim, o czym marzył każdej nocy, odkąd tylko sięgał pamięcią.

Nikt nie widział, jak chłopiec powędrował w przeciwnym kierunku niż reszta grupy. On zaś chwiejnym krokiem, potykając się na kawałkach darni i wybojach niczym pijak opuszczający o północy tawernę, brnął w kierunku swego kolegi. Matki z całego świata porwałyby go na ręce, owinęły w watę i pomknęły z nim na wzgórza.

Jego jeleń zajmował się własnymi sprawami, skubiąc trawę na polanie wraz z kilkoma innymi jeleniami. Johan nigdy nie był tak podniecony. Czemu nie powiedzieli mu, że zobaczy dziś swojego przyjaciela? Dotarł do zwierzęcia niezwykle pewnie i szybko i pozdrowił kumpla.

– Jak się masz. Przyszedłem się z tobą zobaczyć. Nie powiedzieli mi, że tu przyjdę. Nie wiem, czy tobie powiedzieli.

Jeleń na kilka sekund przestał żuć i spoglądał na niego nieufnie.

– Jestem na wakacjach. Ty chyba też zrobiłeś sobie wakacje od lasu. Czasem czekam na ciebie godzinami, ale chcę, żebyś wiedział, że to nie szkodzi – ciągnął Johan.

Teraz kilka innych jeleni uniosło łby.

– Wolisz być tu niż w lesie?

Żadnej odpowiedzi.

– Masz większe rogi niż zwykle.

– Dziś jest bardzo ciepło. Nie jest ci za gorąco w tym futrze?

Żadnej odpowiedzi. Johan przysunął się do jelenia, chcąc go pogłaskać, ale musiał zanurkować między potężne rogi, by dosięgnąć kosmatego czoła zwierzęcia. Pozwalano mu na to przez całe dwie sekundy. Johan poczuł przypływ miłości, a następnie – coś zupełnie innego. Jeleń uniósł łeb, unosząc jednocześnie Johana. Rogi głęboko wryły się w głowę chłopca. Johan wyszeptał „Kocham cię” wprost do ucha jelenia. Patrząca z kantyny grupa zamarła, kiedy zwierzę uniosło Johana ponad wysoką trawę i odrzuciło jak szmacianą lalkę w parzący kolcolist. Krople krwi zalśniły w słońcu. Jeleń odszedł dziesięć metrów od ludzkich szczątków, uspokoił się i zajął z powrotem skubaniem trawy. Johan leżał twarzą w dół, ze skroni spływało mu gwałtownie RH+. Ostatnią myślą, jaką zapamiętał, nim ogarnęła go ciemność, było: „Co takiego zrobiłem, że mój przyjaciel się rozgniewał? Czy powinienem dać mu znać, że przyjdę?”.

Nie płakał.

* * *

Odzyskał przytomność zakutany w bandaże, które powiększały jeszcze jego ogromną czaszkę. Leżał w wykrochmalonej sterylnej pościeli na szpitalnym łóżku, pozaszywany, spowity w biel.

W następnych dniach starał się poskładać to wszystko, co się stało. Jego przyjaciel jeleń tryknął go, przedziurawił mu głowę i cisnął go w krzaki. Przyjaciele potrafią być okrutni. Co noc przez prawie dwa tygodnie Johan wracał w wyobraźni na skraj lasu, na pobocze, by obok musztardowego powozu czekać na kumpla i się z nim pogodzić. Musiał przeprosić za zjawienie się w parku bez ostrzeżenia; to było po prostu niegrzeczne. Jeśli się czegoś nauczył od rodziców, to tego, jak ważne jest dobre wychowanie.

Johan nie chciał stracić najlepszego przyjaciela. Jednakże, niezależnie od tego, jak długo leżał, nie zasypiając, żaden gość nie przyszedł z lasu, żeby mu powiedzieć, że wszystko jest w porządku. W niektóre noce Johan nie spał wcale. Jeleń się nie zjawiał. Chłopiec zapadał w sen tylko po zaaplikowaniu kolejnej porcji opiatów.

Miał szczęście. Róg przebił czaszkę w najczulszym miejscu północ ku północo-zachodowi (NbNW)^() od skroni. Johan był o włos od utraty oka, od trwałego uszkodzenia mózgu. (Być może to wyjaśniałoby jego skłonność do zakładania pirackiej opaski w późniejszym życiu). Lekarze uznali za cud, że uszedł z życiem. Kiedy zwierzę unosiło go wysoko ponad ziemią, przypominająca piłkę lekarską głowa Johana zadziałała jak bufor, tak więc przeżył, by móc o tym opowiedzieć.

* * *

Przerażenie rodziców Johana zrównoważyła jedynie ulga, jaką odczuli, kiedy stało się jasne, że ich syn miał niezwykłe szczęście. Przeszli przez wszystkie oczywiste rodzicielskie lęki: wyobrażenia jego pogrzebu, jego zwłok bez życia, rozwichrzonych blond włosów i malutkich paznokietków nadal rosnących pod ziemią, ust zieleniejących przed ostatecznym rozkładem, tego, jak on gnije w małej trumience, podczas gdy świat toczy się jakby nigdy nic na targu i w szkole wokół ich absolutnego piekła. Tego, jak rozmieszczają ulubione figury szachowe na świeżym wzgórku ziemi, kiedy co dzień wracają, by żołnierzyki Johana z powrotem postawić na zapadającej się darni. Nie oczekuje się od rodziców, by urządzali dzieciom pogrzeby. Dwoje z dwojga byłoby prawdopodobnie za dużo dla Draga i Eleny.

Personel szpitalny zaadoptował Johana Thomsa jako swoją maskotkę. To było to samo nad wiek rozwinięte dziecko, które niemal pobiło, i przez to odesłało na emeryturę, miejscowego legendarnego arcymistrza. W miarę jak opowieść o cudacznym dzieciaku, który rozmawiał z jeleniem, zataczała coraz szersze kręgi, wpływy chłopca rosły. Przelotna sława sprawiała, że otrzymywał najlepszą opiekę i miał pierwszeństwo przed dziadkami w holu, którzy nie byli w stanie się powstrzymać, by nie sfajdać się w ciągu dnia czy nie bzykać jeden drugiego w nocy, i przed stukniętymi starymi wiedźmami na parterze, które zawodzeniem dopominały się powrotu niemowląt utraconych przed czterdziestu laty, mężów utraconych przed tygodniem, rzeczy z szuflad z poplamioną, sięgającą do samej brody bielizną utraconych poprzedniego dnia. Pewna przedsiębiorcza lunatica kradła te majtki coraz bardziej przemyślnie i wrzucała je do stawu z kaczkami w sadzie na tyłach szpitala.

Kaczki wkrótce się wyniosły.

* * *

Kiedy właściciel posiadłości z parkiem jeleni wrócił po miłosnych podbojach, grze w bilard i łajdaczeniu się po klubach dla panów na londyńskich Soho i Mayfair, szpital otrzymał hojną donację.

Austriak z pochodzenia, daleki kuzyn Franciszka Józefa i Habsburgów, hrabia Erich von Kaunitz XV miał dobre stosunki z Wiedniem. Nie był całkiem pewien, czy udałoby mu się utrzymać tę pozycję, gdyby znane były jego nocne wyczyny w Londynie. Miał szerokie znajomości w kręgu Oscara Wilde’a. Marzył, by być oszałamiająco przystojny. W młodości Kaunitz zawrócił w głowie paru osobom, ale uboczne skutki tych ekscesów nie dały się zamaskować na sposób Doriana Graya. Chciałby, aby młode dziewczęta mdlały na jego widok z odległości pięćdziesięciu kroków, choćby tylko po to, by wreszcie zamilkły te plotkujące języki. Jednakże to miłość, która nie śmie wymówić własnego imienia, miała powab dla hrabiego.

Nie mając rodzeństwa, hrabia odziedziczył rodzinną fortunę. Był absurdalnie bogaty i uważany przez Habsburgów za jeden z ich mniej formalnych przyczółków w Bośni. Jego licząca ponad trzy tysiące akrów posiadłość była domem dla setek czternastaków, a okazały zamek w bieli neomauretańskiego przepychu, z grynszpanem, bulwiastymi kopułami i dumnymi wieżycami, nie miał sobie równego na całych Bałkanach. Chociaż hrabia próbował uchodzić za jednego z miejscowych, ci uważali go za część dobrze naoliwionej imperialnej machiny. Co on przy każdej okazji prostował. Przeto zaledwie parę dni po powrocie hrabiego z Anglii szpital gościł, a jakże, swojego dobroczyńcę na uroczystości zmiany imienia, na którą to uroczystość przybyli przedstawiciele prasy z Sarajewa oraz samotny fotograf.

Co się tyczy chłopca zerkającego najbłękitniejszymi oczami przez szczelinę w bandażach, oznajmiono mu, że otrzyma poroże jelenia, by mógł je umieścić na ścianie. Przyszła kryska na Matyska – winowajca zostanie upieczonym na rożnie gościem honorowym na najbliższym królewskim bankiecie hrabiego. Johanowi aż się pogorszyło, kiedy to usłyszał. Nie chciał, żeby jego przyjaciela ukarano, a co dopiero zarżnięto na obiad. Leżał rozbudzony i zastanawiał się, jak jeleń sypia z tak niewygodną naroślą na głowie. Johan czekał na skraju lasu na poboczu przy opuszczonym musztardowym powozie, żeby ostrzec przyjaciela, jednak na próżno. Uważał, że kolegę zżera poczucie winy, więc zaszył się głęboko w las, by odprawić pokutę.

Skazany na ścięcie poroża kumpel nigdy już nie przyszedł się z nim zobaczyć.

* * *

Hrabia powiedział Johanowi, że gdy wyzdrowieje, może odwiedzić zamek w każdej chwili, chociaż prywatnie zwrócił uwagę rodzinie, że będzie konieczne powiadomienie go przynajmniej na cztery dni naprzód. Jeszcze bardziej prywatnie hrabia zwrócił uwagę swojej nielicznej (lecz godnej zaufania) służbie, że ten zapas czasowy jest konieczny, aby uprzątnąć pozostałości sławetnych sodomickich spotkań, które ciągnęły się całymi dniami i rozprzestrzeniały po całej posiadłości.

Hrabia obiecał, że rodzinie Johana nigdy niczego nie zabraknie, choć nie zamierzał uwzględnić jej w testamencie. Jak się okazało, jego obietnica była raczej odnawialną, niewyczerpywalną ofertą pracy, ilekroć zajdzie potrzeba. Na razie, szczerze mówiąc, wcale nie wyglądało to na ofertę. Jednak kiedy aparat klikał w kierunku pozującego hrabiego oraz zabandażowanego, lecz stojącego Johana, coś zakłóciło wizję fotografa. Obrócił ciężki aparat na niezgrabnym trójnogu, żeby zobaczyć, co takiego na nim wylądowało. Odpędził to.

Nastąpiło kliknięcie, pokazał się dym i na tym się dzień zakończył.

Minęło kilkanaście lat, zanim Johan znów zobaczył swojego dobroczyńcę, a jeszcze więcej, zanim sobie uświadomił, że hrabia Kaunitz jest jedną z najbardziej hojnych i pięknych istot ludzkich, jakie każdy z nas zapewne życzyłby sobie spotkać.

Motyl, który na krótko przysiadł na obiektywie, zatrzepotał skrzydłami nad głową fotografa i niespiesznie skierował się w stronę obsypanego pyłkiem kwiatowym szpitalnego sadu, by następnie powolnym, wijącym się prądem cieplnym polecieć ku Sarajewu, na północ.

* * *

Szpital był więcej niż skromny. Farba łuszczyła się na ścianach, a zapach chloru tylko na chwilę wygrywał swoją wieczną wojnę z tytoniem, wymiocinami i fekaliami.

Leżał tam jeden mały chłopiec z ziejącą dziurą w bulwiastej głowie. Był on najwdzięczniejszym odbiorcą pielęgniarskiego mozołu i szczodrobliwości ducha wyróżniającej owo powołanie, altruistyczny akt troszczenia się o rannych, chorych i umierających. Johan spędził wiele godzin, obserwując, jak pielęgniarki kręcą się po szpitalu, robią zastrzyki, gawędzą i żartują do upadłego, żeby zagłuszyć horror swojego zajęcia. Przyłapywał je na ziewaniu po długich, wyczerpujących dyżurach czy płaczu, gdy jakiś staruszek wydał ostatnie tchnienie. Podczas gdy jego przyjaciele karmieni byli na siłę katolicyzmem, prawosławiem czy islamem, Johan, dzięki obserwowaniu tych kobiet, budował swój światopogląd na codziennym doświadczeniu.

Zaczynał kształtować własne widzenie natury rzeczy. W szkole uczył się, że ludzie wydychają akurat tyle dwutlenku węgla, by wyżywić drzewa, które z kolei zwracają akurat taką ilość tlenu, która jest potrzebna ludziom. Istniało słońce, które znajdowało się dostatecznie daleko, żeby jemu było ciepło i żeby dojrzewały uprawy, a także by dać ludziom wystarczająco dużo czasu na pracę i pozwolić na odrobinę zabawy przed zapadnięciem nocy, która użyczała akurat tyle ciemności, by pozwolić na sen dla jutrzejszej energii. Gdyby słońce znajdowało się bliżej, nie byłoby życia, gdyby znajdowało się dalej, toby zamarzł. Na stole znajdowała się wystarczająca ilość jedzenia, kiedy był głodny, a kiedy chciało mu się pić, istniały płyny, które mógł wlać do ust, żeby pragnienie ugasić. Jeśli robiło mu się zimno, były ubrania czy ogień, a na gorące dni był lód. Miał piłkę futbolową albo szachownicę, kiedy się nudził. Istniały zastrzyki i białe tabletki, kiedy bolała go głowa. Były konie, żeby ludzie mogli podróżować, a teraz lokomotywy i automobile także służyły temu celowi. Wydawało się, że każdą robotę zawsze ktoś wykona. Wydawało się, że wszystko działa, ale czy ta absolutna doskonałość wynikała z boskiego planu? Czy też raczej było to po prostu zbyt cudowne, żeby zostać zaplanowane? Zaczął podejrzewać, z coraz większym przekonaniem, że to drugie.

I były oto te wspaniałe kobiety w wykrochmalonej bieli, dające miłość i pocieszenie ludziom, którzy zaznali niewiele miłości i żadnego pocieszenia. Zakładał, że tych hojnych dziewcząt jest dostatecznie dużo, rozrzuconych po całym globie w odpowiedniej odległości, że nigdy nie będzie sam ze swoim bólem i zawsze będzie czysty, otoczony przez troskliwe twarze i kochające ręce, które go na powrót poskładają w całość. Rozrzut tych aniołów oznaczał, że wszędzie było ich tyle, ile trzeba, że nigdzie nie były w nadmiarze ani też ich nie brakowało. Fragmenty życiowej układanki wydawały się na miejscu, tak dobrze rozplanowane, że aż niemożliwe, by zrobił to jakiś Bóg. Było to za duże przedsięwzięcie.

Rozważał nieskończoność w innym kierunku, do najmniejszej cząstki. Jeśli x to atom, y bezmiar kosmosu, a z to czas, to jest po prostu za dużo. To było cudowne w swojej naturze, w swojej przypadkowości, w braku zaplanowania. Po prostu jeden wielki zbieg okoliczności, który całkowicie zadziałał. Wychodząc od pielęgniarek i ich miłości, wysnuł teorię, która wszystko wyjaśniała. Była naiwna i młodzieńcza (był przecież małym chłopcem), ale także nieprawdopodobnie spójna i realna.

Wszechświat (i wszystko, co zawierał) powstał w wyniku szeregu zbiegów okoliczności – szczęścia i pecha – i niczego więcej. Johan był przekonany o tym, co swego czasu podejrzewał Cezar: że niebiosa przetrwały nie wiedzieć z jakiego powodu, ale że jego własna przyszłość musi dopiero zostać określona. Jego droga była w jego rękach. Johan przypisywał Bogu zero zasługi za istnienie płótna świata i żadnej za istnienie olejów, których to farb pragnął używać czasem obficie, czasem oględnie, by stworzyć ekstrawaganckie, lecz pięknie nakreślone arcydzieło. Zamierzał podejmować decyzje wyważone, gdyż wiedział, że gdzieś zawsze czai się statystyka, żeby kopnąć głupca w kostkę. Podziękowawszy więc zbiegowi okoliczności, że przywiódł go do bieżących współrzędnych, Johan dążył teraz do tego, by w ramach rozumu, matematyki i statystyki zostać Cezarem własnych losów.

Doszedł do wniosku, że wykorzystał już swoje szczęście, przeżywając przebicie czaszki rogiem. Jeśli kiedykolwiek jeszcze doświadczyłby tak bliskiego zwarcia ze śmiercią, będzie musiał uciekać ile sił. Wyobrażał sobie, że było to zużycie ośmiu kocich żyć w jednym pojedynczym wydarzeniu. Teraz jednak był wdzięczny, że żyje, ponieważ wiedział, że nikt na niego nie czeka po drugiej stronie tego białego światła.

I tak Johan Thoms stał się najmłodszym ateistą Europy.

– Czy ten cały nonsens o Bogu ma dla ciebie jakiś sens, tato? – zapytał Draga półprzytomnie.

– Widzisz, synu, to trochę jak ślepiec w ciemnym pokoju szukający czarnego kota, którego tam nie ma, a jednak znajdujący drania!

Johan objaśnił ojcu teorię wszechświata, którą nazwał Wyższością Niemoralną. Drago był dumny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: