Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czternaście milimetrów życia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Wrzesień 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czternaście milimetrów życia - ebook

Po sześciu miesiącach spędzonych na oddziale psychiatrycznym do służby w Wydziale Kryminalnym Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie wraca podkomisarz Daniel Atman. To wybitny śledczy o zachwianej psychice, ezoteryk i pasjonat środków psychodelicznych, człowiek ze skomplikowaną przeszłością. Specjalny zespół do spraw otwartych i niewyjaśnionych, znany jako Archiwum X, ma do rozwiązania nową zagadkę. W największym w mieście centrum medycyny niekonwencjonalnej dochodzi do brutalnego zabójstwa jednego z członków zarządu spółki. Działając niestandardowo i niejednokrotnie omijając procedury, funkcjonariusze docierają do wydarzeń sprzed trzech lat, kiedy to ówczesny prezes spółki popełnił samobójstwo dokładnie w tym samym pomieszczeniu, w którym niedawno doszło do makabrycznej zbrodni. A to nie koniec zabójstw w królewskim mieście – krąg podejrzanych ciągle rośnie… W pościgu za sprawcą policjanci będą zmuszeni myśleć i działać nieszablonowo, posługując się blefem, prowokacją, a także swoimi wtykami w mediach. Trop prowadzi daleko w przeszłość…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-446-8
Rozmiar pliku: 546 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Ja tworzę światło i stwarzam ciemności, sprawiam pomyślność i stwarzam niedolę. Ja, Pan, czynię to wszystko.

Iz 45, 7

To był jeden z tych rzadkich grudniowych zachodów słońca, które przemieniają śnieg pokrywający korony drzew w płynne złoto. Aleja Panieńskich Skał wypełniała się śladami tych nielicznych spacerowiczów, których przyciągał kopiec Piłsudskiego, błyszczący o tej porze roku jak góra lodowa. Ostatnie promienie słońca delikatnie otulały Las Wolski, przygotowując go na nadejście ciemności.

Mężczyzna zapadł się głęboko w fotelu. Przez opuszczone żaluzje do pomieszczenia przedostawały się jedynie wąskie pasemka światła, padając na jego skuloną sylwetkę. Czuł unoszącą się w zastałym powietrzu charakterystyczną, słodkawo-kwaskową woń. Woń strachu. Poddał się.

Około półtora metra przed twarzą usłyszał cichuteńkie cyknięcie. Walther P-99. Broń mieszcząca szesnaście naboi w dwurzędowym magazynku. Przez myśl przeszło mu, że nie ma innego wyjścia… że dziś zostanie ich piętnaście. Kiedyś czytał, że w pistoletach tego typu montowane jest specjalne zabezpieczenie, dzięki któremu droga spustu od pierwotnego położenia do momentu zwolnienia iglicy wynosi czternaście milimetrów.

Cyk. Trzynaście milimetrów życia. Czas zaczął spowalniać.

Kolejne ledwo słyszalne cyknięcia.

Mężczyzna zdążył jeszcze pomyśleć o swojej skórze, która za około dwanaście godzin straci wszelkie kolory i zacznie przypominać pergamin. Jedynie w dolnych partiach ciała zaczną uwidaczniać się plamy opadowe. Mięśnie najpierw zesztywnieją, by potem zwiotczeć, rozluźnić się, a on będzie przypominał szmacianą lalkę. Jednak teraz, w nagłym przypływie zrozumienia, już wiedział, że to nie będzie jego ciało, że nigdy tak naprawdę nim nie było. Wyobraził sobie, że o poranku technicy kryminalistyczni rozpoczynają poszukiwanie śladów w organizmie o komicznie wykrzywionej twarzy. Twarzy, której na okazaniu nawet jego żona, Lidia, prawdopodobnie nie rozpozna od razu jako tej należącej do męża. Twarzy, którą później funkcjonariusze z Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie dopasują do życiorysu, który tak samo nigdy nie był jego, jak ta sterta rozpłaszczonych mięśni mimicznych, którą ktoś opatrzył kiedyś imieniem i nazwiskiem. Nic nigdy nie było jego.

Śmierć nie jest zaprzeczeniem życia, a jedynie jego sztuczką, przebiegłą iluzją.

Cyk.

To był jeden z tych rzadkich grudniowych zachodów słońca, które przemieniają śnieg pokrywający korony drzew w krwistozłotawą ciecz.

* * *

– Pieprzony Budda!

Głos młodego mężczyzny niósł się echem wzdłuż ścian budynku 102 Szpitala Specjalistycznego imienia doktora Józefa Babińskiego w Krakowie. Mikołaj Messner obserwował tę scenę z nieukrywanym rozbawieniem, opierając się o metalową barierkę, jakieś czterdzieści metrów od głównego wejścia. Z ust zwisał mu tlący się papieros.

Chłopak w skórzanej kurtce i modnej, wywiniętej jak u Smerfów czapce wymachiwał dyktafonem niczym batutą, starając się nakłonić do czegoś wyraźnie znudzonego rozmówcę. Messner bacznie przyjrzał się tej drugiej postaci. Wszędzie rozpoznałby tę pociągłą, kościstą, najeżoną zarostem twarz. Daniel Atman. Nie miał żadnych wątpliwości. Ten, po którego przyjechał, opuszczał szpital dokładnie wtedy, kiedy miał to zrobić, zgodnie z cynkiem, jaki Mikołaj dostał od znajomej psychoterapeutki pracującej tu na etacie.

Joasia. Tak miała na imię. Już na studiach nazywali ją Matką Joanną od Czubków. Po magisterce drogi wszystkich absolwentów jego roku szybko się rozeszły. Niektórzy, jak Joanna, trafili do publicznej służby zdrowia, niektórzy do prywatnych klinik lub pootwierali własne praktyki, część znalazła powołanie w resocjalizacji więźniów, a jeszcze inni skończyli na zmywaku na Wyspach. I tylko on rozpoczął służbę w policji.

Messner, wciąż śmiejąc się w duchu, dogasił starannie peta w śniegu, zawinął go w chusteczkę, włożył do kieszeni i ruszył powolnym krokiem w stronę drzwi, za którymi zniknął przed momentem jego stary znajomy. Mijając obruszonego dwudziestokilkulatka, obdarzył go pełnym politowania spojrzeniem.

– Zasrane szajbusy – usłyszał jeszcze za plecami.

Budynek 102. 5A, 7F, 9A i 9B. Oddziały; Neurologiczny z Pododdziałem Udarowym, Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic oraz dwa psychogeriatryczne. „Kapitalna mieszanka – pomyślał Messner. – Nawet jak na Kobierzyn”. Bywał tu stosunkowo rzadko, wiele lat temu w ramach jakichś szkoleń i kursów, do których nie miał przekonania, i później parę razy ze swoimi studentami z Instytutu Psychologii UJ, ale musiał przyznać, że od jego ostatniej wizyty gmach zmienił się nie do poznania. Z budzącego grozę, pełnego wulgarnych graffiti na ścianach, z obdrapanymi tynkami wokół okiennic i starymi toaletami, stał się po niedawnej renowacji całkiem zachęcająco wyglądającym kompleksem. Jednak mimo to dalej nie rozumiał, co, u diabła, przywiało tu kogoś takiego jak Daniel Atman. Oczywiście słyszał pewne plotki, cała Mogilska od dawna aż od nich huczała. Ale on znał Atmana od lat i nie mógł sobie wyobrazić, jaka siła byłaby w stanie zamknąć na pół roku za murami szpitala byłego śledczego krakowskiego Archiwum X, na którego plecy teraz patrzył.

– Już szósty? Aż tak mi się pomieszało pod kopułą, że mój wewnętrzny kalendarz najwyraźniej sfiksował razem z całą resztą. Gdzie masz worek, Miki?

Messner usłyszał mrukliwy, lekko ochrypły głos Atmana, pochylającego się nad jednym z pięciu łóżek w dużej sali. Nie odpowiedział.

– Miałem nadzieję, że jak zobaczysz, że wracam do środka, to stwierdzisz, że do reszty oszalałem i odpuścisz to, z czymkolwiek tu przyszedłeś. Mamy dość restrykcyjne przepisy odnośnie do wizyt zwykłych obywateli. Niełatwo dostać się tu na pięterko. A u ciebie mimo wszystko nie dostrzegłem długiej białej brody.

Daniel Atman wyciągnął jakiś zwitek spod prześcieradła, wsunął go do wewnętrznej kieszeni płaszcza i odwrócił się wreszcie w stronę Messnera. Piwnozielone zamglone oczy napotkały jego spojrzenie. Atman wyglądał jak połowa osoby, którą Mikołaj pamiętał z pracy jeszcze dwa lata temu. Szczupła, koścista postura z twarzą o mocno zarysowanych skroniach, delikatnych bruzdach przy „nerwowych” ustach, które wydawały się zawsze w ruchu. Dość długie jak na mężczyznę włosy, żyjące własnym życiem, zawsze rozczochrane. I wszystkie mięśnie twarzy jakby w rwanym tańcu, wyginające się od niekontrolowanych tików. To była jedna z nielicznych twarzy, z których Mikołaj niewiele potrafił odczytać. Twarz co chwilę wysyłająca sprzeczne sygnały. Patrzył na Daniela Atmana i zastanawiał się, czy podać mu rękę z suchą informacją, z jaką go tu wysłano, czy pozwolić sobie na lekką, koleżeńską pogawędkę, czy może objąć tego dawno niewidzianego faceta, tak jak robią przecież czasem przyjaciele. Normalni przyjaciele. Ale mowa ciała Atmana nie zdradzała takiej chęci. Wybrał opcję numer dwa.

– Twoja terapeutka to moja stara znajoma. Na izbie przyjęć też mnie, o dziwo, kojarzą. Masz papierek od pani ordynator?

– Uhm.

– I jaką mamy diagnozę?

– Kompletny szaleniec. – Atman uśmiechnął się lekko.

A może tylko wykrzywił usta w grymasie. Messner znów nie był przekonany.

– Czyli wszystko i nic?

– Czyli wszystko i nic. Trochę tego, trochę tamtego. Są niby pewne terminy, te, które powtarzają się od lat, ale w gruncie…

– A te terminy to…?

– Osobowość schizoidalna. Zespół lęku napadowego. Agorafobia. Ale same elementy.

– Elementy?

– Wygląda na to, że nie mam żadnego konkretnego zaburzenia, ale po malutkim fragmencie z każdego z możliwych zaburzeń. Osobowość schizoidalna: chłód emocjonalny, niechęć do zawierania bliskich związków, preferowanie samotności i brak zainteresowania pochwałami i krytyką, ale czasem lubię zabłysnąć i włącza mi się ekstrawertyzm. Zespół lęku napadowego: nieadekwatne do sytuacji odczuwanie lęku, ale czasem, gdy podobno powinienem go naturalnie odczuwać, jestem Oceanem Spokojnym. Być może nawet byłbym z tego powodu trochę dumny, gdyby nie fakt, że to norma. Sam wiesz najlepiej. Moja ostateczna diagnoza: najnormalniejszy na świecie wariat.

Tym razem to Messner się uśmiechnął. Przeczesał palcami czarne włosy, żeby ułożyły się równo. Na bok.

– Gdzie twoi koledzy z pokoju?

– Bawią się w grupie.

– Nie chcesz skoczyć się pożegnać?

– Lubię się wymykać przez okno. Poza tym już spakowałem swoje zabawki. – Drżącym palcem Atman wskazał na torbę, przewieszoną przez lewe ramię. – A tak naprawdę to już miałem oficjalne pożegnanie w społeczności. Chodź.

Daniel Atman minął Mikołaja, wyszedł na korytarz i skierował się w stronę schodów. Messner ruszył za nim. Znów przyszła mu ochota, żeby poklepać go po plecach, ale się powstrzymał. Na schodach błyszczała folia i unosił się metaliczny zapach świeżo otwartej farby, a grupka trzech fachowców rozstawiała drabinę, szykując się do malowania.

– Podobno mają tu ciekawe zajęcia w ramach terapii. Aśka mi coś wspominała. Rozumiem, że mogę liczyć na prezent z jakichś robótek ręcznych. – Messner odezwał się głównie po to, żeby powiedzieć cokolwiek, żeby przerwać tę chwilę ciszy, która chyba tylko jemu wydała się kłopotliwa.

Gdy po odejściu z policji przyjmował pacjentów w swoim gabinecie, zawsze dbał o to, żeby przez pięćdziesiąt minut spotkania było jak najmniej milczenia. I często sam zaczynał rozmowę wbrew temu, czego uczyli go na studiach i warsztatach. Cholera, był zdecydowanie zbyt wrażliwy do tej roboty. I jak na ironię losu jego pacjentami często zostawali właśnie policjanci. Dlatego tym bardziej ucieszył się, kiedy przed kilkoma dniami zadzwonił do niego podinspektor Brunon Bielik z Wydziału Kryminalnego KWP z prośbą o spotkanie i konsultacje. Spotkanie, które przeradzało się ponownie w stałą współpracę.

– Na 7F nie mieliśmy aż tak ciekawych, jak mają dzieciaki na zwykłych oddziałach psychiatrycznych. Grilla nam raczej nie rozpalali, do Willi Dyrektorów na przedstawienia też nie chodziłem. Głównie psychorysunek i psychodrama. Na szczęście bibliotekę mają całkiem przyzwoicie zaopatrzoną. Ale odlew gęby z gipsu potrafię zrobić jak mało kto. No i żyrafa z origami to mój popisowy numer. – Atman posłał Messnerowi coś w rodzaju półuśmieszku.

Mikołaj stwierdził, że to dobry znak. Być może nawet nieśmiały zwiastun powrotu starych dobrych czasów. Ale nie, z tą konkluzją należało jeszcze trochę poczekać.

– Poza tym wjebali we mnie kilogramy psychotropów. – Półuśmieszek nie znikał z ust Atmana.

Mikołaj uznał, że z jakąkolwiek konkluzją należy zaczekać jeszcze długo.

– Danny, błagam…

– Przepraszam, panie purysto.

Mikołaj przypomniał sobie, jak jeszcze dwa lata temu Daniel śmiał się z jego dbałości o czystość językową, mówiąc, że w tym kraju nie przeklinają tylko ludzie bardzo starej daty, niektórzy radykalni katolicy i on, Mikołaj Messner. Święty Mikołaj.

Zatrzymali się w holu. Messner zaczekał na Atmana, który podszedł do okienka izby przyjęć i rozmawiał przez parę sekund z kobietą po drugiej stronie cienkiej szyby. Na ławkach siedziała, ściśnięta jak szprotki w konserwie, liczna grupa ludzi. Większość pewnie oczekiwała na którąś z trzech rozmów kwalifikacyjnych, jakie trzeba przejść, żeby zostać przyjętym na terapię w jednym z oddziałów stacjonarnych. Mikołaja zaskoczyła duża liczba potencjalnych pacjentów. Większość z nich nerwowo zaciskała ręce. Wiedział, że poczekalnie w prywatnych gabinetach rzadko bywają puste, a wszyscy jego koledzy i koleżanki po fachu kartki kalendarzy mieli czarne od nazwisk, ale szpitale, mimo wszystko, kojarzyły mu się raczej z zawałami serca i grypą żołądkową. Boże, co się najlepszego dzieje z tym społeczeństwem?

Pokręcił z roztargnieniem głową, po czym poprawił fryzurę, przeczesując gęste włosy na lewą stronę głowy. Zobaczył wracającego Atmana, któremu towarzyszyła młoda kobieta o urodzie z rodzaju tych, o których mówi się, że zniewala. Po chwili usłyszał jej miękki głos.

– Jakkolwiek to brzmi, mam nadzieję, że już się nie zobaczymy, panie… Danielu? Dobrze pamiętam?

– Sam nie jestem pewien. – Atman uśmiechnął się, tym razem wyraźnie, a Mikołaj posłał mu pełne zdziwienia spojrzenie. Atman wyjaśnił: – To taki nasz wewnętrzny dowcip. Oddział Leczenia Zaburzeń…

– Osobowości i Nerwic – dokończył Messner, odpowiadając dwójce szerokim uśmiechem.

– To pani Justynka. Do dziś moja prywatna pielęgniarka. A to Mikołaj Messner, stary znajomy.

– A to pan Atman. Do dziś mój prywatny oddziałowy Johnny Depp – dodała pielęgniarka.

Messner ukłonił się dziewczynie uprzejmie, a gdy ta obróciła się wesoło na pięcie i, kłapiąc kapciami, szła w stronę jednego z korytarzy, nie mógł powstrzymać ruchu gałek ocznych, które jakby mimowolnie podążyły za jej pośladkami. Opiętymi skąpym błękitnym uniformem.

Wyszli przed budynek sto dwa. O beżowe tynki szpitala zacinał deszcz ze śniegiem. We wszystkich oknach lśniły powyginane w kółka metalowe pręty. Konieczne zabezpieczenie. Daniel Atman chciał ruszyć drogą w prawo, ale powstrzymała go ręka Messnera, zaciskająca się na jego barku.

– Jakimi lekami próbowali cię naprostować? – zapytał, puszczając Atmanowi oko.

– Diazepamy, cipramile, asentry, i tak dalej. Całe to gówno. Przepraszam za gówno. Ale to mimo wszystko gówno.

Atman wciągnął głęboko w płuca chłodne powietrze. „Jakby wdychał wolność” – pomyślał Messner. Patrzył na charakterystyczny ruch ręki kolegi. Ręki, która wędruje do ust, z powrotem ku dołowi i znów do ust, by znaleźć usprawiedliwienie tej wędrówki w skubaniu bródki. Typowe dla nałogowych palaczy. Albo dla byłych nałogowych palaczy, których mózg zachował w pamięci początkową część tej tak często powtarzanej kiedyś czynności.

– Zanim przejdziesz do rzeczy, musisz mnie poczęstować papierosem – zgodnie z przewidywaniami kontynuował Atman. – Dwa razy w tygodniu pod opieką niańki mogliśmy niby wychodzić do tesco, ale szybko z tego zrezygnowałem na rzecz tych wszystkich fajnych zajęć, o których ci opowiadała koleżanka.

Messner uśmiechnął się kwaśno. Po pierwsze dlatego, że ton starego znajomego nie brzmiał zachęcająco, po drugie dlatego, że zdał sobie sprawę, że musi wreszcie przejść do rzeczy. A to na pewno nie był dobry moment. Zresztą z Atmanem rzadko kiedy dawało się znaleźć dobry moment na szczerą rozmowę. A po trzecie dlatego, że od dawna palił R1, które nie miały prawa zadowolić żadnego nałogowego palacza. Wyciągnął błękitno-białą paczkę. Atman popatrzył na niego, mięśnie mimiczne wykrzywiły mu się dziwacznie, co Mikołaj uznał za oznakę zdumienia.

– Iza, stary. Kobieta ma chwilowego bzika na punkcie zdrowego stylu życia i można powiedzieć, że zostałem trochę mimowolnie wciągnięty w ten eksperyment – wytłumaczył.

– Nie powinieneś przypadkiem skonsultować z jakimś terapeutą swojego poddańczego stosunku względem żony, panie psychologu? – Atman odpalił papierosa i zaciągnął się zachłannie.

– Diagnoza jest prosta: jest jak jest.

– Jest jak jest? – Atman szeroko otworzył zmęczone oczy. – Jakbyś przedstawił mi tę diagnozę pół roku temu, podatnicy płacący za mój pobyt zaoszczędziliby trochę pieniędzy.

* * *

Dochodziła godzina dziewiętnasta, a już nad całym Salwatorem zapadła noc. Dwa cienie kołysały się w blasku księżyca wzdłuż ławki przy ulicy Świętej Bronisławy. Porywisty wiatr zdawał się zasysać i roznosić po mieście parę i słowa, wydobywające się z ust mężczyzn. Mikołaj Messner zaparkował swojego lexusa LS naprzeciwko kościoła Najświętszego Salwatora.

– Z policyjnej wypłatki niełatwo by było uzbierać na taką dorożkę – zaczął Atman, gdy usiedli na wilgotnej od deszczu ławce. Mikołajowi wydawało się, że głos ma jeszcze bardziej ochrypły niż przed godziną, gdy wsiadali do samochodu przed szpitalem. – Nie dziwię się, że odzyskałeś wiarę w psychoterapeutyczny gabinet.

– Nigdy się szczerze nie nawróciłem. – Messner uśmiechnął się mgliście. – Ale przez prawie półtora roku byłem kimś w rodzaju praktykującego ateisty. I dzięki temu nie zatęsknię chyba za mundurową emeryturą.

– Uhm.

– Ale wiesz, Danny… żadna droga zabawka nie zrekompensuje wyrzutów sumienia, jakie mnie nachodziły, gdy widziałem twarze tych ludzi, które przez całe miesiące wyglądały dokładnie tak samo. Dlatego…

– No dobrze, Miki, twój wstęp przygnębił mnie wystarczająco, żebym ci uwierzył. Zgaduję też, że nie przygnębiasz mnie z własnej inicjatywy, tylko przysłało cię Archiwum. Najpierw zła – przerwał mu Atman.

– Co najpierw zła? – spytał Messner.

– Najpierw zła wiadomość. Zawsze najpierw wybiera się tę złą, mając nadzieję, że na koniec dobra osłodzi trochę wrażenie po pierwszej. Twoje słowa.

– A skąd wiesz, że w ogóle mam dwie? I że któraś jest lepsza od drugiej? – Messner wydmuchał przez nos dwie smużki papierosowego dymu. Atman nie odpowiedział, postanowił więc kontynuować: – Zła jest taka, że stoimy ze śledztwem w miejscu. Dobra jest taka, że pomożesz nam ruszyć do przodu.

– To są dwie złe wiadomości, Miki. A ja mam dla was trzecią. – Atman włożył rękę do wewnętrznej kieszeni płaszcza, coś zaszeleściło, po czym wyciągnął zaciśniętą dłoń, z której powoli wysunął się środkowy palec.

– Cudownie. Masz siedem lat, Daniel?

– Prawie. I o dziewiętnastej zaczyna się dobranocka, więc mam nadzieję, że mi wybaczysz…

Atman wstał, zapiął czarny wełniany płaszcz na wszystkie guziki, podniósł kołnierz i poprawił brązową apaszkę, która zwisała mu zawinięta na szyi. Mikołaj Messner przygładził spokojnie włosy i stanął obok niego. Musiał podjąć jeszcze przynajmniej jedną próbę.

– Wiesz, kiedy się dowiedziałem, że po tych wszystkich policyjnych i prywatnych psychoterapeutach wylądowałeś w Babińskim, moją pierwszą myślą było to, że to wszystko jest jakaś jedna wielka podpucha. Oczywiście słyszałem o twoim pobycie w areszcie, o tym, że cię chcieli wrobić, o tym, że odznaki już więcej nie przyjąłeś. Ale cały czas myślałem sobie, że to może kolejny cyrk, że pewnie działasz na 7F pod przykrywką, robisz rozpoznanie. Sam nie wiem, stary… Ale nawet dziś miałem nadzieję, że jak się spotkamy, to powiesz mi, że to jakaś głęboko utajniona akcja i…

– Nawet jeśliby tak było, to i tak nie mógłbym ci tego powiedzieć – znów przerwał mu Atman, patrząc na niego bez mrugnięcia okiem. Mgła przesłaniająca jego tęczówki zdawała się coraz gęstsza. – A ty i tak pewnie próbowałbyś to wyczytać z każdego mikrowłókna na mojej twarzy.

– I nic a nic nie widzę. Ale zauważyłem coś innego. Spod prześcieradła w pokoju na oddziale wyciągnąłeś jakiś podejrzanie wyglądający rulonik. Pierwsza opcja jest taka, że pakowałeś do woreczka leki, którymi nie chciałeś się już więcej faszerować. Ale obsługa raczej by do tego nie dopuściła. Druga możliwość jest taka, że pisałeś miłosne liściki z tą pielęgniarką, ale gryzie mi się to z definicją osobowości schizoidalnej. I zostają jeszcze wyjścia, nad którymi mocno się głowię. Albo obudziła się w tobie pasja do poezji albo doskonale wiesz, do jakiej sprawy cię potrzebujemy. Bo to jest silniejsze od ciebie, Daniel.

– Jestem pod wrażeniem, Miki. – Atman klasnął dźwięcznie w dłonie. – Prześlę ci moje wiersze mejlem. Dobranoc.

– Tę samą bajeczkę wcisnąłeś temu młodemu pismakowi przed szpitalem? Wiesz, że was obserwowałem. Ty zachowywałeś się, jakbyś doskonale znał sprawę, a chłopak wyglądał, jakby właśnie się dowiedział, że Mikołaj jednak nie istnieje.

– A nie istnieje? Bo mam wrażenie, że jak najbardziej i na dodatek chce mi mocno przylać w tym roku rózgą.

Messner przestąpił z nogi na nogi. Zaczął pocierać dłonią o dłoń, żeby pobudzić krążenie i rozgrzać kostniejące od mrozu palce. Siekące krople deszczu przekształciły się w kryształki śniegu i zamieniały kostkę brukową w biały dywan. Messner czuł w całym ciele zimno porażki. Atman pożegnał się z nim dyskretnym skinieniem głowy i ruchem ręki, który mógł oznaczać zarówno pozdrowienie, jak i kolejny sygnał, żeby dać mu święty spokój. Potem ruszył ulicą Świętej Bronisławy w dół, w kierunku ulicy Królowej Jadwigi, na których to skrzyżowaniu wynajmował mieszkanie. Messner szedł za nim w odległości kilkunastu metrów, jakby jeszcze licząc na jakiś świąteczny cud. Patrzył na Daniela Atmana i czekał.

* * *

Mijając kościół Najświętszego Salwatora, Atman odniósł wrażenie, że usłyszał z prawej strony za plecami ciche kliknięcie. A potem jeszcze coś dziwniejszego, jakby odgłos pękającego lodu w szklance. Albo śniegu przyciskanego gumową podeszwą do podłoża. Stanął nieruchomo.

– Zastanawiałem się, dlaczego Messner zatrzymał samochód sto metrów od mojego mieszkania. Na początku pomyślałem, że chciał pogadać w spokoju gdzieś dalej. Na świeżym powietrzu. Ale tu przecież nigdzie nie ma teraz żywej duszy. Potem pomyślałem, że pewnie w jakiś pedantyczny sposób wybiera miejsca parkingowe. To by do niego pasowało. Ale teraz widzę, że atakujecie mnie z dwóch stron. Dwa ognie. – Atman obrócił się powoli. Policzki i brwi skurczały mu się i rozkurczały karykaturalnie. – Witaj, szefie – dodał.

Podinspektor Brunon Bielik był niskim, krępym mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu lat. Orli nos wystawał daleko poza resztę gładko ogolonej twarzy. Naciągnięta na uszy zimowa czapka skrywała mocne, obcięte na jeża brunatne włosy. Patrzył na Atmana spokojnym, pogodnym wzrokiem, przełykając cichuteńko ślinę. Obok niego stanął Mikołaj Messner.

– Jeśli zechciałbyś rzucić okiem… – Podinspektor podał Atmanowi teczkę. Ten wyciągnął odruchowo rękę, po czym pozwolił, by ta płynnie wróciła do poprzedniej pozycji. Pusta. Bielik kontynuował: – To, czego nie przeczytasz w gazetach, sieci lub nie obejrzysz w telewizji, znajdziesz w środku. Wszystko bez zobowiązań.

– To tak jak lubię funkcjonować – odezwał się Daniel Atman. Przeniósł wzrok na Messnera. – Ale opowiem wam dokładnie tę samą bajkę, którą uraczyłem już dziś jedną miłą osobę. To bardzo piękna opowieść. Otóż, panowie, pewna dusza trafia po śmierci do wyjątkowego miejsca. Pustego miejsca. Nie wygląda ono ani jak raj, ani jak czyściec, ani jak piekło, jak wszystkie te miejsca, której kiedyś sobie wyobrażała. I zaczyna się zastanawiać: „Gdzie ja się, do cholery, znalazłam? O co w tym wszystkim chodzi? Zawsze starałam się być dobrą duszą i co mnie tutaj spotyka?”. Nagle wyrasta przed nią wielka góra, a na jej szczycie stoi szatan i trzyma na rękach małe dzieciątko. Jezusa. I tuli to dziecko jak swoje. Dusza nie może tego pojąć i pyta, co to wszystko ma znaczyć. Na to szatan z Jezusem odpowiadają jej wspólnie: „Niepotrzebnie się tym wszystkim przejmujesz. I niepotrzebnie się tym wszystkim tak przejmowałaś za życia. To zawsze była tylko gra. Tylko zabawa”.

– Boże Święty! – podinspektor Bielik pokręcił z niedowierzaniem głową. – Widzisz i nie grzmisz? A tobie, Atman, przydałoby się, żeby parę rzeczy dobitnie przekazał.

Atman wyszczerzył zęby i podrapał się w bródkę.

– Głosem Boga jest cisza, szefie. Przemawia za każdym razem, gdy my zamilkniemy. I właśnie teraz mam wielką ochotę go posłuchać.

– Pieprzony Budda – szepnął chwilę później Messner, gdy Atman, obsypywany płatkami śniegu, schodził ulicą w dół. W ciemność.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: