Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cztery po północy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
30 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cztery po północy - ebook

Cztery minipowieści mistrza grozy - Langoliery', 'Tajemnicze okno, tajemniczy ogród', 'Policjant Biblioteczny', 'Polaroidowy pies' - w których rzeczywistość przeplata się z surrealistycznym koszmarem, a czas zmienia kierunek. 'Langoliery': W czasie rutynowego lotu z Los Angeles do Bostonu grupa pasażerów budzi się z drzemki i z przerażeniem odkrywa, że na pokładzie brakuje załogi i większości współtowarzyszy podróży. W jaki sposób zniknęli i dlaczego zostawili po sobie zegarki, walkmany i inne przedmioty?'

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-223-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

Jak wygląda świat, w którym czas zmienia kierunek,
a o północy otwierają się drzwi do tego co najstraszniejsze?

W czasie nocnego lotu z Los Angeles do Bostonu grupa pasażerów budzi się i odkrywa, że zniknęła większość ich towarzyszy podróży oraz załoga, a samolotem steruje autopilot.

Życie znanego pisarza zmienia się w koszmar, gdy na progu jego domu zjawia się człowiek, który zarzuca mu popełnienie plagiatu.

Plakat w czytelni w amerykańskim miasteczku głosi: „Strzeż się bibliotecznej policji. Grzeczne dzieci oddają książki w terminie”. A co dzieje się z tymi niegrzecznymi?

Pewien chłopiec dostaje na swoje piętnaste urodziny nawiedzony aparat, który – niezależnie od tego, co się fotografuje – robi to samo zdjęcie: groźnego psa chcącego się uwolnić z obrazkowego świata.

CZTERY MINIPOWIEŚCI MISTRZA GROZY,
W KTÓRYCH RZECZYWISTOŚĆ PRZEPLATA SIĘ
Z SURREALISTYCZNYM KOSZMAREM.STEPHEN KING

Wybitny pisarz amerykański, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book. Światową sławę przyniosła mu wydana w 1973 r. powieść Carrie. Kolejne utwory — powieści, zbiory opowiadań i komiksy — opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki, jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Bastion, Zielona Mila, Desperacja, Komórka, Uciekinier, Pod kopułą, Czarna bezgwiezdna noc, To, Cujo, Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża.

Proza Kinga należy do najczęściej ekranizowanych, a wśród reżyserów, którzy podejmowali się tego zadania, znaleźli się Brian de Palma, Stanley Kubrick czy David Cronenberg.

Pod pseudonimem Richard Bachman King opublikował siedem powieści.

Na podstawie Pana Mercedesa — odznaczonego Edgar Allan Poe Award dla najlepszego kryminału 2014 r. — powstaje miniserial w reżyserii Jacka Bendera (twórcy Lost).

www.stephenking.com
www.stephenking.plTego autora w Wydawnictwie Albatros

ROSE MADDER
DOLORES CLAIBORNE
GRA GERALDA
DESPERACJA
REGULATORZY
SKLEPIK Z MARZENIAMI
BEZSENNOŚĆ
ZIELONA MILA
MARZENIA I KOSZMARY
KOMÓRKA
CZWARTA PO PÓŁNOCY
CHUDSZY
TO
BASTION
OCZY SMOKA
PO ZACHODZIE SŁOŃCA
CZTERY PORY ROKU
UCIEKINIER
CZARNA BEZGWIEZDNA NOC
CUJO
PODPALACZKA
ROK WILKOŁAKA
MROCZNA POŁOWA
WOREK KOŚCI
DZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁA TOMA GORDONA
NOCNA ZMIANA
ŁOWCA SNÓW
OSTATNI BASTION BARTA DAWESA
BLAZE
PAN MERCEDES
ZNALEZIONE NIE KRADZIONE
MROCZNA WIEŻA
ROLAND
(oraz SIOSTRZYCZKI Z ELURII)
POWOŁANIE TRÓJKI
ZIEMIE JAŁOWE
CZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁ
WIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZA
WILKI Z CALLA
PIEŚŃ SUSANNAH
MROCZNA WIEŻA
Powieści graficzne MROCZNA WIEŻA
NARODZINY REWOLWEROWCA
DŁUGA DROGA DO DOMU
ZDRADA
UPADEK GILEAD
BITWA O JERICHO HILL
POCZĄTEK PODRÓŻY
Wkrótce
SIOSTRZYCZKI Z ELURII
BITWA O TULL
Wyłącznie jako audiobook i e-book
Stephen King, Joe Hill
W WYSOKIEJ TRAWIE
Stephen King, Stewart O’Nan
TWARZ W TŁUMIERÓWNO PÓŁNOC: Wstęp

No proszę – jesteśmy w komplecie. Wszystkim udało się wrócić. Mam nadzieję, że cieszycie się z tego, że tu jesteście, co najmniej w połowie tak bardzo jak ja. To mi przypomina pewną historię, a ponieważ opowiadaniem historii zarabiam na życie (i dbam, żeby nie zwariować), podzielę się nią z wami.

Na początku roku – piszę te słowa pod koniec lipca 1989 roku – leżałem rozciągnięty na kanapie przed telewizorem i oglądałem mecz Boston Red Sox z Milwaukee Brewers. Do odbicia szykował się Robin Yount z Brewersów, a bostońscy komentatorzy zachwycali się tym, że ma dopiero trzydzieści kilka lat.

– Czasami się wydaje, że Robin pomagał Abnerowi Doubledayowi¹ wytyczać linie boiska – powiedział Ned Martin, kiedy Yount stawał naprzeciw Rogera Clemensa.

– Właśnie – zgodził się Joe Castiglione. – Dołączył do Brewersów chyba tuż po szkole średniej. Gra w tej drużynie od siedemdziesiątego czwartego roku.

Usiadłem na kanapie tak gwałtownie, że prawie oblałem się pepsi-colą. Zaraz, zaraz, pomyślałem. Chwileczkę, do cholery! Przecież ja w siedemdziesiątym czwartym wydałem swoją pierwszą książkę! To wcale nie było tak dawno temu! Co to za pieprzenie o Abnerze Doubledayu?

I wtedy dotarło do mnie, że postrzeganie upływu czasu – temat stale powracający w historiach, które tu przeczytacie – jest kwestią nadzwyczaj indywidualną. Rzeczywiście, z mojej subiektywnej perspektywy publikacja Carrie wiosną 1974 roku (książka wyszła akurat dwa dni przed rozpoczęciem sezonu baseballowego, kiedy to nastoletni Robin Yount zagrał pierwszy mecz dla Milwaukee Brewers) wydaje się niezbyt odległa – ot, wystarczy się obejrzeć – ale istnieją też inne sposoby liczenia czasu, a niektóre z nich wskazują, że piętnaście lat to naprawdę bardzo dużo.

W 1974 roku prezydentem był Gerald Ford, a Iranem wciąż dyrygował szach. Żył jeszcze John Lennon, a także Elvis Presley. Donny Osmond śpiewał z braćmi i siostrami wysokim, piskliwym głosem. Wynaleziono już domowe magnetowidy, ale były trudno dostępne. Eksperci przewidywali, że kiedy zyskają popularność, opracowany przez Sony format Betamax prędko wdepcze w ziemię swego rywala, znanego jako VHS. Myśl, że wkrótce ludzie zaczną wypożyczać popularne filmy tak samo, jak kiedyś wypożyczali książki w bibliotekach, dopiero majaczyła na horyzoncie. Ceny benzyny osiągnęły niebotyczny pułap: czterdzieści osiem centów za galon zwykłej i pięćdziesiąt pięć za galon bezołowiowej².

Na mojej głowie i brodzie wtedy jeszcze nie pojawiły się pierwsze siwe włosy. Moja córka, w tej chwili studentka drugiego roku, miała cztery lata. Najstarszy syn, który teraz jest wyższy ode mnie, gra na harmonijce i nosi bujne loki do ramion godne Sammy’ego Hagara, właśnie przestawiał się na pieluchomajtki. Z kolei najmłodszy, obecnie grający na pierwszej bazie i jako miotacz mistrzowskiej drużyny Małej Ligi baseballu, przyszedł na świat dopiero trzy lata później.

Czas ma taką dziwną plastyczną właściwość, a wszystko wcześniej czy później do nas wraca. Wsiadając do autobusu, oczekujesz, że zawiezie cię niezbyt daleko – może na drugi koniec miasta, nie dalej – aż tu nagle: jasna cholera! Lądujesz na drugim kontynencie. Czy ta metafora wydaje wam się odrobinę naiwna? Mnie też, ale najlepsze, że to w ogóle bez znaczenia. Zagadka czasu jest w swej istocie tak idealna, że nawet równie dziecinne spostrzeżenia jak powyższe zachowują pewien osobliwy, przejmujący wydźwięk.

Przez te lata nie zmieniło się jedno – główny chyba powód, dla którego czasem wydaje mi się (Robinowi Yountowi zapewne również), że czas w ogóle nie upływa. Wciąż robię to samo: piszę historie. I wciąż jest to nie tylko coś, co umiem, ale i coś, co kocham. Nie zrozumcie mnie źle – kocham żonę i dzieci, jednak nadal ogromną przyjemność sprawia mi odnajdywanie owych osobliwych bocznych dróg i podążanie nimi, aby odkryć, kto tam mieszka, co robi, komu to robi, a może nawet dlaczego. Nadal kocham tę dziwność oraz cudowne chwile, kiedy obrazy nagle stają się jasne, a wydarzenia układają w spójny wzór. Każda opowieść jest jak wąż. To zwinna bestia, więc czasem wymyka się z rąk, ale gdy już ją uchwycę, trzymam mocno… i jest to fantastyczne uczucie.

W 1990 roku, kiedy ukaże się niniejsza książka, w branży fantazjowania będę robił już od szesnastu lat. W połowie tego okresu, czyli już długo po tym, jak – wskutek procesu, którego do dziś w pełni nie pojmuję – zostałem naczelnym straszydłem Ameryki, wydałem książkę pod tytułem Cztery pory roku. Był to zbiór czterech niepublikowanych wcześniej krótkich powieści, w tym trzech niebędących opowieściami grozy. Wydawca przyjął go w dobrej wierze, ale chyba nie bez wątpliwości. Ja również je miałem. Jak się okazało, niepotrzebnie się martwiliśmy. Czasem autorowi zdarza się opublikować książkę, której pisany jest szczęśliwy los, i tak właśnie było z Czterema porami roku.

Na podstawie jednej z tych historii, Ciała, nakręcono film (Stań przy mnie) i całkiem nieźle sobie radził… To pierwszy prawdziwy sukces ekranizacji mojej twórczości od czasu Carrie (filmu, który wszedł na ekrany, kiedy Abner Doubleday i wiecie już kto wytyczali linie tamtego boiska). Rob Reiner, reżyser Stań przy mnie, jest jednym z najodważniejszych, najmądrzejszych filmowców, jakich kiedykolwiek spotkałem, i czuję się dumny, że mogłem z nim współpracować. Zabawne jest to, że firma, którą pan Reiner założył po sukcesie Stań przy mnie, nosi nazwę Castle Rock Productions… Dla wielu moich wiernych czytelników powinna ona brzmieć znajomo.

Cztery pory roku podobały się także większości krytyków. Prawie wszyscy potraktowali napalmem po jednej z minipowieści, ale ponieważ każdy chciał spalić inną, uznałem, że bezkarnie mogę ich zignorować… co też uczyniłem. Takie postępowanie nie zawsze jest możliwe; kiedy w większości recenzji Christine sugerowano, że to wyjątkowo okropna książka, z niechęcią doszedłem do wniosku, że pewnie rzeczywiście nie jest tak dobra, jak się spodziewałem (co nie powstrzymało mnie jednak przed pobieraniem tantiem). Znam pisarzy, którzy twierdzą, że nie czytają recenzji swojej twórczości lub że te krytyczne ich nie dotykają. Dwóm z nich nawet wierzę. Sam jednak jestem inny – zamartwiam się perspektywą złych recenzji, a gdy się zdarzą, bardzo je przeżywam. Nie przygnębiają mnie jednak na długo; zabijam wtedy kilkoro dzieci i parę starszych pań i znów jestem radosny jak skowronek.

Najważniejsze, że Cztery pory roku spodobały się czytelnikom. Nie przypominam sobie ani jednego listu z tamtego okresu, w którym ktoś beształby mnie za napisanie tekstu niebędącego opowieścią grozy. Wręcz przeciwnie, większość czytelników mówiła, że co najmniej jedna z tych historii rozbudziła ich emocje, skłoniła do przemyśleń, wywołała uczucia. Właśnie te listy są prawdziwą zapłatą za dni (a jest ich mnóstwo), kiedy słowa przychodzą z trudem, a natchnienie jest liche albo nie ma go wcale. Niech Bóg błogosławi i strzeże Wiernego Czytelnika; usta mogą mówić, ale żadna opowieść nie istnieje bez ucha, które chciałoby słuchać.

To było w 1982 roku. W tym samym, kiedy Milwaukee Brewers, prowadzeni przez – jasne, zgadliście – Robina Younta, zdobyli jedyny w swej historii tytuł mistrzów American League. Yount skończył ów sezon ze średnią uderzeń 0,331, huknął dwadzieścia dziewięć home runs i uznano go za najbardziej wartościowego gracza American League.

To był dobry rok dla nas obu, starych pryków.

Książki Cztery pory roku nie zaplanowałem; przyszła na świat sama z siebie. Cztery długie historie, które się na nią złożyły, powstały w różnych momentach na przestrzeni pięciu lat. Okazały się zbyt długie, żeby je wydać jako opowiadania, ale odrobinę za krótkie na publikację jako oddzielne powieści. Ów zbiór to nie tyle wielkie osiągnięcie, ile raczej statystyczna osobliwość – niczym mecz, w którym miotacz nie pozwoli pałkarzom na żadne odbicie, albo jak skompletowanie przez pałkarza całego cycle (czyli uderzeń, po których dotrze na pierwszą, na drugą i na trzecią bazę oraz zaliczy home run w tym samym spotkaniu). Sukces i aprobata Czterech pór roku sprawiły mi wielką przyjemność, ale składając maszynopis do wydawnictwa Viking Press, odczuwałem też wyraźny żal. Wiedziałem, że to dobra książka, ale również – że prawdopodobnie już nigdy w życiu nie opublikuję podobnej.

Jeśli oczekujecie, że powiem teraz: „Cóż, myliłem się”, muszę was rozczarować. Książka, którą właśnie trzymacie w rękach, zasadniczo różni się od tej wcześniejszej. Cztery pory roku składały się z trzech historii „głównego nurtu” oraz jednej z motywami nadprzyrodzonymi, natomiast wszystkie cztery teksty w niniejszym zbiorze to opowieści grozy. W większości są też nieco dłuższe od tych z Czterech pór roku i powstały głównie w ciągu dwóch lat, kiedy to rzekomo udałem się na pisarską emeryturę. Być może różnią się dlatego, że zrodziły się w umyśle, który zwrócił się, przynajmniej chwilowo, ku mroczniejszym tematom.

Takim tematem jest na przykład czas i jego niszczycielski wpływ na ludzkie serce. A także przeszłość, cienie rzucane przez nią na teraźniejszość – cienie, w których czasem rosną rzeczy nieprzyjemne, a jeszcze gorsze chowają się… i tyją.

Jednakże nie wszystkie moje zainteresowania uległy zmianie, a większość przekonań tylko się utrwaliła. Nadal wierzę w siłę ludzkiego serca i w zasadniczą wagę miłości; nadal wierzę, że ludzie mogą tworzyć więzi i że duchy zamieszkujące nasze ciała czasem się stykają. Nadal wierzę, że cena owych więzi jest potwornie, wręcz niewyobrażalnie wysoka… i że ich wartość znacznie przerasta koszt, który trzeba ponieść. Nadal chyba wierzę w nadejście Białego, w to, że trzeba znaleźć sobie bastion… i bronić go aż do śmierci. To staromodne przekonania i zainteresowania, ale skłamałbym, mówiąc, że już ich nie posiadam. Albo że one nie posiadają mnie.

Wciąż jednak kocham dobre historie. Kocham ich słuchać i kocham je opowiadać. Może wiecie, a może nie (i może was to nie obchodzi), że zapłacono mi mnóstwo pieniędzy za wydanie niniejszej książki, a także dwóch kolejnych. Ale jeśli wiecie i was to obchodzi, to wiedzcie również, że za samo napisanie tekstów do tej książki nie dostałem ani centa. Jak wszystkiemu, co dzieje się samoczynnie, aktowi pisania obojętny jest pieniądz. Świetnie mieć pieniądze, ale gdy w grę wchodzi tworzenie, lepiej nie myśleć o nich zbyt wiele. To spowalnia cały proces.

Mój sposób opowiadania historii chyba trochę się zmienił (mam nadzieję, że teraz jestem w tym lepszy, ale to już oczywiście powinien samodzielnie ocenić każdy czytelnik), lecz należało się tego spodziewać. Kiedy Brewersi grali o tytuł w 1982 roku, Robin Yount grał na pozycji łącznika. Teraz jest środkowozapolowym. To chyba oznacza, że trochę zwolnił… ale wciąż wyłapuje prawie wszystko, co leci w jego stronę.

Mnie to wystarczy. Wystarczy mi całkowicie.

Ponieważ bardzo wielu czytelników ciekawi źródło poszczególnych historii albo ich miejsce w szerszej perspektywie twórczości pisarza, każdą z minipowieści poprzedziłem krótkim wstępem, w którym wyjaśniam jej powstanie. Może zainteresują was te notki, ale nie musicie ich czytać, jeśli nie chcecie. Dzięki Bogu, nie jest to szkolne zadanie i nie czeka was potem kartkówka.

Na koniec powtórzę: jak przyjemnie być tutaj, żyć, mieć się dobrze i znowu z wami rozmawiać… wiedząc, że wy również tu jesteście, również żyjecie, cali i zdrowi, i że czekacie na wyprawę w inne miejsce – gdzie być może ściany mają oczy, drzewa mają uszy, a coś bardzo nieprzyjemnego próbuje wydostać się ze strychu i zejść na dół do ludzi. To coś nadal mnie interesuje… ale obecnie jeszcze bardziej interesują mnie owi ludzie, którzy być może się tego czegoś spodziewają, a może nie.

Zanim sobie pójdę, jestem wam jeszcze winien wynik tamtego meczu. Brewersi pokonali Red Soxów. Clements wyautował Robina Younta przy jego pierwszym podejściu… ale za drugim razem Yount (który według Neda Martina pomagał Abnerowi Doubledayowi wytyczać linie pierwszego boiska do baseballu) posłał piłkę w lewe zapole, tak że odbiła się wysoko od ściany zwanej „Green Monster”, dobiegł do drugiej bazy i pozwolił zapunktować dwóm kolegom.

Robin chyba jeszcze nie porzucił gry.

Ja też nie.

Bangor, Maine
Lipiec 1989PIERWSZA PO PÓŁNOCY

Przedmowa do Langolierów

Historie przychodzą do mnie w różnych chwilach i miejscach – w samochodzie, pod prysznicem, na spacerze, nawet kiedy stoję samotnie na imprezie. Kilka razy przyszły we śnie. Bardzo rzadko zdarza się jednak, żebym zaczął pisać, gdy tylko wpadnę na jakiś pomysł, nie prowadzę też „zeszytu z pomysłami”. Niezapisywanie pomysłów wynika z instynktu samozachowawczego. Miewam ich mnóstwo, ale tylko nieliczne bywają dobre, toteż chowam je wszystkie do swoistej szuflady w mojej głowie. Te złe w końcu ulegają tam samozniszczeniu, zupełnie jak taśma z instrukcjami na początku każdego odcinka Mission: Impossible. Te dobre nie. Od czasu do czasu, kiedy otwieram ową szufladę, żeby sprawdzić, co w niej zostało, spogląda na mnie stamtąd garstka pomysłów, każdy z jednym wyraźnym obrazem.

W przypadku Langolierów był to obraz kobiety, która przyciska rękę do pęknięcia w szybie samolotu pasażerskiego.

Na nic się nie zdało przekonywanie samego siebie, że niewiele wiem o komercyjnych samolotach pasażerskich. Oczywiście tak właśnie sobie powiedziałem, lecz obraz i tak powracał, ilekroć otwierałem szufladę, żeby wrzucić tam kolejny pomysł. Doszło do tego, że czułem perfumy tej kobiety (to było L’Envoi), widziałem jej zielone oczy, słyszałem szybki, przestraszony oddech.

Pewnej nocy, kiedy leżałem w łóżku, na granicy snu, zrozumiałem, że ta kobieta jest duchem.

Pamiętam, że wtedy usiadłem, spuściłem stopy na podłogę i zapaliłem światło. Siedziałem tak przez chwilę, niewiele myśląc o czymkolwiek… przynajmniej z pozoru. Pod maską ów gość, który tak naprawdę kieruje za mnie całą robotą, już skwapliwie porządkował blat i przygotowywał się do ponownego odpalenia maszyn. Nazajutrz zacząłem – albo raczej on zaczął – pisać tę historię. Zajęło mi to mniej więcej miesiąc i przyszło najłatwiej ze wszystkich tekstów w niniejszej książce. Po drodze wszystko układało się gładko i naturalnie. Raz po raz zdarza się, że i historie, i dzieci przychodzą na świat niemal bez bólów porodowych; z tą opowieścią tak właśnie było. Ze względu na apokaliptyczny klimat podobny do mojego wcześniejszego opowiadania pod tytułem Mgła każdy rozdział poprzedziłem nagłówkiem w tym samym staromodnym, rokokowym stylu. Po skończeniu tego tekstu czułem się niemal równie dobrze jak wtedy, gdy go zaczynałem… co zdarza się bardzo rzadko.

Jestem leniwy, jeśli chodzi o zbieranie materiałów, ale tym razem bardzo się starałem odrobić pracę domową. Uporządkować fakty, a potem ich nie pomieszać pomagało mi trzech pilotów: Michael Russo, Frank Soares i Douglas Damon. Gdy już obiecałem, że nic nie zepsuję, byli naprawdę w porządku.

Czy nie ustrzegłem się błędów? Wątpię. Nie udało się to nawet wielkiemu Danielowi Defoe; w Robinsonie Crusoe nasz bohater rozbiera się do naga, płynie do statku, z którego niedawno uciekł… a potem napełnia kieszenie rzeczami mającymi pozwolić mu przeżyć na bezludnej wyspie. Jest też pewna powieść (tytuł i nazwisko pisarza litościwie pominę) o nowojorskim metrze, gdzie autor najwidoczniej wziął boksy motorniczych za publiczne toalety.

Moje standardowe zastrzeżenie brzmi następująco: wszystko, co zgadza się z rzeczywistością, jest zasługą panów Russo, Soaresa i Damona, a wszystko, co mija się z prawdą, to moja wina. Te słowa nie wynikają bynajmniej z czczej uprzejmości. Błędy rzeczowe zwykle nie są skutkiem błędnych informacji, lecz nieumiejętności zadawania właściwych pytań. W przypadku samolotu, na którego pokład wejdziecie za moment, pozwoliłem sobie tu i ówdzie na pewną swobodę; chodzi jednak o rzeczy drobne, ponieważ wydały mi się niezbędne dla fabuły.

No dobrze, tyle ode mnie; zapraszam na pokład.

Wzbijmy się w nieprzyjazne niebo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: