Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cztery pory roku w afgańskiej wiosce. Reportaże o wyplataniu dywanów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
16 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cztery pory roku w afgańskiej wiosce. Reportaże o wyplataniu dywanów - ebook

Reportaż w najlepszym stylu – Anna Badkhen zaprasza do niepozornej wioski, gdzie sen o bogactwie to sen o życiu bez cierpienia

W samym środku afgańskiej pustyni, we wiosce tak odległej, że nie da jej się zlokalizować nawet w Internecie, przy krośnie siedzą kobiety i wraz z dziećmi ręcznie wyplatają przepiękne kwiatowe wzory. W tym miejscu, w którym heroina kosztuje mniej niż ryż, mieszkańcy wioski wiedzą jedno – Ziemia jest płaska niczym dywan.

Anna Badkhen po raz pierwszy wyjechała do Afganistanu w 2011 roku, jako korespondentka wojenna. Od tamtej pory wraca do tego kraju co jakiś czas, przyciągana krajobrazem, który geografia uczyniła nieustającym polem bitewnym, a także mieszkającymi tu ludźmi, dla których ogromną wartością staje się zachowywanie szacunku dla tradycji. Przywołując symbol czterech pór roku, w trakcie których kobiety i dzieci zamieszkujące wioskę Oka tkają, jak co roku, kolejny dywan, autorka ukazuje blaski i cienie codziennej egzystencji w afgańskiej wiosce.

W czasach, kiedy pisarze zbyt często oglądają Afganistan zza płotu strzeżonego przez amerykańskich żołnierzy, Anna Badkhen robi zupełnie inaczej: postanawia samotnie spędzić cztery pory roku na zupełnym odludziu. Taka perspektywa – zintensyfikowana miłością autorki do kraju i jej gospodarzy – pozwoliła odmalować osobliwe piękno surowej codzienności.

Pięknie napisana książka o sercach złamanych na wieki… To cudowny skarb wydobyty na światło dzienne spod ruchomych piasków pustyni

Anna Badkhen oddaje fatalistyczną atmosferę miejsca, w którym szerzy się uzależnienie od opium, telefony komórkowe uchodzą za niewiarygodny luksus, a talibowie czają się tuż za rogiem.

– The New York Times Book Review

—–

Anna Badkhen od 2000 roku pisze między innymi do „San Francisco Chronicle”, „The New Republic”, „Foreign Policy” i „The Boston Globe”. W swoim dorobku ma reportaże z Bliskiego Wschodu, Azji Środkowej, Afryki Wschodniej, rodzinnej Rosji oraz Kaukazu. Za reportaże wojenne zdobyła w 2007 roku nagrodę Joel R. Seldin Award from Psychologists for Social Responsibility. Autorka publikacji Wędrówka z Ablem, Kałasznikow Kebab i innych książek non-fiction. Mieszka w Filadelfii.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65506-21-4
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

RECENZJE

Czterech pór roku w afgańskiej wiosce

„Oddaje fatalistyczną atmosferę miejsca, w którym szerzy się uzależnienie od opium, telefony komórkowe uchodzą za niewiarygodny luksus, a talibowie czają się tuż za rogiem”.

– „The New York Times Book Review”

„Przenosi w inny świat . Nawet w tym jakże surowym otoczeniu Badkhen odnajduje poczucie wspólnoty, śmiech i zabawę . Mimo ryzyka wygłaszania banałów (ale czy to nie kwestia ukrytych w nich uniwersalnych prawd?) Badkhen tka swą literacką magię”.

– „The Christian Science Monitor”

„Nieustraszenie miesiąc po miesiącu, obrządek za obrządkiem, spotkanie po spotkaniu, wątek za wątkiem Badkhen tworzy cudowny dywan tkany słowem, który we wzruszający sposób ukazuje pozorne i prawdziwe życie w Oce i we wszystkich Okach na krośnie Afganistanu”.

– „National Geographic”

„ obserwuje mieszkańców Afganistanu, dostosowując się do narzuconych przez nich warunków . Niezwykle szczegółowa i poruszająca pozycja . Mocny, intymny portret starożytnego narodu”.

– „Kirkus Reviews”

„Ta książka bawi, informuje i łamie serce. Nie tylko pozwala wyobrazić sobie inne miejsce, lecz także daje świadectwo istnienia społeczeństwa wytwórców kultury i strażników zanikającego rzemiosła, w którym kobiety mimo niedostatku, codziennych trudów i rozlewu krwi potrafią wyczarować coś tak pięknego”.

– „The Toronto Star”

„Anna Badkhen należy do kronikarzy, którzy ukazują, że niebywałe piękno może zrodzić się ze straszliwej nędzy . Graniczy z wzniosłością. Cztery pory roku w afgańskiej wiosce to świetnie utkana opowieść o odległym świecie, o którym rzadko słyszymy”.

– „Financial Times”

„Cztery pory roku w afgańskiej wiosce pozwolą czytelnikom lepiej zrozumieć ten tajemniczy kraj i zamieszkujących go odważnych i zdeterminowanych ludzi . Piękne . Cudowny skarb wydobyty na światło dzienne spod ruchomych piasków pustyni”.

– „Dayton Daily News”

„Badkhen zyskała niesamowity wgląd w ten świat . To bardziej dziennik podróży niż reportaż, proza jest bogata, niespieszna, oddaje surowość odizolowanego krajobrazu. Odosobnienie Oki oznacza, że Osama bin Laden może być tam postacią nieznaną, ale talibowie już nie; ich obecność to nieunikniona smutna rzeczywistość, dzięki której opowieść Badkhen zyskuje proste, lecz jakże przejmujące zakończenie”.

– „Publishers Weekly” (recenzja punktowana)

„Badkhen opisuje poznanych ludzi i ich historie, przyciągając czytelników do tej niepozornej wioski, gdzie sen o bogactwie to sen o życiu bez cierpienia . Pięknie napisana książka o sercach złamanych na wieki”.

– „Booklist” (recenzja punktowana)

„W czasach, kiedy pisarze zbyt często oglądają Afganistan zza płotu strzeżonego przez żołnierzy osiedla, Badkhen postanawia spędzić samotnie rok na afgańskiej wsi. Taka perspektywa – zintensyfikowana miłością autorki do kraju i jej gospodarzy – pozwoliła odmalować niesamowity obraz rytmu, inteligencji i energii wiejskiego życia”.

– Rory Stewart,
autor Między miejscami. Z psem przez Afganistan

„Niemal po drugiej stronie globu, nawet dalej niż sięga nasza wyobraźnia, Anna Badkhen podpatruje swoim niezawodnym okiem – i uwiecznia w niepokojącym rytmie narracji – osobliwe, surowe piękno niezwyciężalnego życia”.

– William Langewiesche,
autor Sahara Unveiled, American Ground i The Outlaw SeaO czwartej rano na pustyni pojawiły się cztery czarne sylwetki podążające na zachód wzdłuż krętego piaszczystego szlaku. Trzy osoby i osioł. Biały niczym jogurt łuk księżyca schował się godzinę wcześniej i szlak wił się niewidzialny w gęstym mroku przedświtu, który już malował niebo na horyzoncie. Panowała nienaruszona cisza. Na południu toczący się po rozgwieżdżonym marcowym niebie Wielki Wóz wydobył z gąbczastych ciemności zarys gór.

Prowadził Amanullah. Zręcznie omijał widoczne tylko dla niego kolce Cousinia i niemal przezroczyste kule grzęsiołków, przeskakiwał dobrze sobie znane nory pustynnych zajęcy, instynktownie okrążał głazy. Szedł równym tempem. Nie pochylał się, by wypatrywać śladów owiec. Nie spoglądał też w górę, aby skorzystać z pomocy gwiazd – nie znał ich nazw ani konstelacji. Po co? Gwiazdy to niemiarodajne sygnały poruszające się po nieboskłonie według własnego widzimisię niczym prowadzący życie nomadów turkmeńscy praojcowie. Nie zdarzyło ci się widzieć, jak jedna nagle odrywa się od swojej gromady i przecina czerń, szukając nowego domu? Amanullah szedł na pamięć. Przy czym wiedza ta nie należała tylko do niego, po prostu zapisała się w podwójnej helisie następnych pokoleń, które pokonywały ten szlak przez kolejne tysiąclecia. To było sedno peregrynacji, nieskazitelna kwintesencja odziedziczonego po przodkach niepokoju.

Poruszaliśmy się gęsiego. Najpierw Amanullah, potem osioł, następnie Fahim, który uczył angielskiego w szkole wieczorowej w Mazar-e Szarif i pomagał mi jako tłumacz, wreszcie ja. Przy energicznym tempie i suchej pogodzie trzydziestokilometrowy spacer przez lessowe pagórki zwykle zabierał około pięciu godzin. Amanullah przemierzał tę trasę co dwa tygodnie, odkąd skończył sześć czy siedem lat. Teraz miał trzydzieści wiosen.

– Gdyby inni ludzie na świecie chodzili tyle co my i tak samo ciężko pracowali, toby oszaleli – oznajmił i zawiesił głos dla lepszego efektu. Amanullah często i z sentymentem rozwodził się nad trudami życia na pustyni. W ciemności mogłam sobie tylko wyobrazić, jak się uśmiecha, pełen szelmowskiej satysfakcji, na myśl o doniosłości swoich słów. – Ale nie my – odezwał się znowu; tym razem w jego głosie dało się wyczuć zaskoczenie.

Był czwartek, dzień targowy w północnym Afganistanie. Szliśmy do Daulatabadu, miasta targowego leżącego najbliżej wioski Amanullaha, Oki, aby kupić przędzę na dywan.

Przez następne siedem miesięcy Saura, żona Amanullaha, będzie siedzieć nad poziomym krosnem skonstruowanym z dwóch pordzewiałych żelaznych rur, pustaków ściennych i patyków w jednej z czterdziestu gliniano-słomianych chatek w Oce. Dzień po dniu będzie wiązać węzły – owijać szorstką przędzę wątku wokół cienkich nieufarbowanych nici osnowy, tkając najpiękniejszy dywan, jaki kiedykolwiek widziałam.

Gdyby „dywanowy region tkacki”, który na wschodniej półkuli rozciąga się od Chin po Maroko, był dywanem i został złożony na pół, warsztat Saury znalazłby się gdzieś na prawo od miejsca zgięcia. Rzemieślnicy zamieszkujący te ziemie przędli wełnę i wyplatali z niej maty już siedem tysięcy lat temu. Od tamtej pory ludzie rodzili się tam na dywanach, modlili się i spali na nich, a także przyozdabiali nimi grobowce. Ponoć Aleksander Wielki, który na czele swoich oddziałów przemaszerował przez Chorasan¹ w 327 roku przed Chrystusem, wysłał matce, Olimpias, dywan jako pamiątkę z podbitego Balchu, stolicy perskiej satrapii leżącej około czterdziestu kilometrów na południowy zachód od Oki. Przez stulecia dywany nie tylko stanowiły główny towar eksportowy w regionie, walutę i wyznacznik statusu, lecz także pełniły funkcje dyplomatyczne. Gdy Tamerlan, który został emirem Balchu, przebywał poza dworem, goście całowali jego dywan i oddawali mu cześć jako jego zastępcy.

Z dywanów afgańskich najbardziej cenione są te tkane przez Turkmenów. W XIII wieku Marco Polo twierdził, że turkmeńskie tkaczki wytwarzają „najlepsze i najpiękniejsze dywany na świecie”. Sześćset lat później Francis Henry Bennett Skrine, emerytowany komisarz Indian Civil Service², oraz londyński lingwista sir Edward Denison Ross napisali, że turkmeńskie dywany „w Azji nie mają sobie równych pod względem kunsztowności i trwałości”. Ze względu na bogatą paletę czerwieni – odcieni bratobójczej krwi, którą przesiąka ich ziemia: czerwonobrunatnej, pomarańczowoczerwonej, czerwonobrązowej, czerwonoczarnej – Turkmeni zyskali miano „Rembrandtów tkactwa”.

Miałki gliniany kurz przeniknie do powalanego błotem i łajnem warsztatu tkackiego Saury. Przez sufit z drewnianych listewek, suszu i słomy przesączą się cząsteczki gnoju, niemal niezauważalne złote ziarenka z pobliskich wydm, okropny czarny kaszel wygłodzonych dzieci sąsiadów, echa wojny, która wstrząsa równinami i kredowymi masywami tej ziemi. Wybuchnie przydrożna bomba, a pustynia rozciągająca się tuż za pozbawionym drzwi wejściem odpowie jękiem i tupotem stóp dawnych najeźdźców: Achemenidów i Greków, Mogołów i Arabów, Osmanów i Rosjan, Brytyjczyków i Sowietów. Promień słońca odbije się w skrzydle amerykańskiego myśliwca Navy F/A-18 i przeszyje niezwykle czysty błękit nieba, na chwilę przypominając inny błysk: na mieczu Czyngis-chana, nim rozpłatał czaszkę baktriańskiej gospodyni, na lufie muszkietu afgańskiego wojownika, nim wystrzelił w stronę żołnierza brytyjskiego imperium. Talibscy zwiadowcy pojawią się na szlaku, którym szłam z Amanullahem po przędzę, a potem znikną. Jak wszyscy na tym wiecznym polu bitwy.

Saura będzie tkać jusufi³. Wzór w romby tkały już w tle minionych wojen jej matka i matka jej matki. Pod szczupłymi palcami na łące w kolorze ochry i głębokiego kasztanu z tradycyjnie zawiązanych dwustu czterdziestu węzłów rozkwitną kwiaty wielkości migdału z ostrołukowymi płatkami. Każdy węzeł będzie stanowił swoistą wstęgę Möbiusa łączącą przeszłość z teraźniejszością.

Gdy dywan zostanie ukończony, opuści tę potwornie zbrutalizowaną ziemię, która kurczowo trzyma się niespokojnej tektoniki trzydziestego czwartego stopnia szerokości geograficznej. Amanullah zroluje go i upchnie do torby przytroczonej do siodła osła, a jego ojciec pokona znajomy szlak przez pustynię, by dostarczyć go do Daulatabadu. Tam pośrednik sprzeda dywan handlarzowi z Mazar-e Szarif, największego miasta w północnym Afganistanie, współczesnej stolicy prowincji Balch. Potem dzieło Saury zostanie władowane do bagażnika zdezelowanej taksówki, a następnie przerzucone na pakę ciężarówki ozdobionej malowidłami przedstawiającymi baśniowe sielanki, w której przejedzie przez nękany wojną Afganistan aż na granicę i przez nieustępliwe terytoria plemienne Pakistanu dotrze na targ dywanów w Peszawarze czy Islamabadzie. A może pojedzie na zachód, minie masowe groby Daszt-e Lajli⁴, przemknie przez pustynię Kara-kum, by trafić na któryś ze stambulskich targów. Albo przetelepie się w bagażniku autobusu zmierzającego do Kabulu, skąd poleci do Dubaju i dalej, przez Atlantyk, do Stanów Zjednoczonych, największego dotąd nabywcy dywanów na świecie. Zamożny klient zapłaci tam za niego od pięciu do dwudziestu tysięcy dolarów. Gdzie by dywan nie skończył, za swoją pracę Saura otrzyma mniej niż dolara dziennie.

Ale najpierw będzie tkać. Po zawiązaniu każdego węzła odetnie przędzę od motka małym, ciemnym od potu sierpem. Tk, tk, tk – zaśpiewa sierp, odmierzając czas między świtem i zmierzchem, narodzinami i śmiercią, pokojem i wojną; bez ustanku odmierzając życie.

Kwadrans przed szóstą wiatr przybrał na sile. Czerń nocy zaczęła się przeradzać w granat, tak że mogłam zobaczyć srebrzące się blado obłoczki naszych oddechów, odpływające i w końcu rozmywające się we mgle, która spowija równiny. Okolica zrobiła się grafitowa, poznaczona cętkami i kędzierzawa niczym niewyprawiona skóra wielbłądzia. Wróble i skowronki świergotały niewidoczne na ziemi. Z ultramarynowych załamań w podłożu uniosła się chłodna wilgoć. Amanullah dosiadł osła i wsunął ręce w rękawy sztucznego kożucha, aby je ogrzać. Niebo na wschodzie płowiało, punkty światła gasły jeden po drugim, aż tylko Wenus pulsowała na południowym wschodzie, kulista i rozdęta. Poniżej wznosił się Hindukusz – płaski, pozbawiony głębi niczym ogromny teatralny horyzont. Tuż nad nim pienił się ciasny nieprzerwany krąg bladoczerwonych cirrusów, jakby Ziemia stanowiła pokrywę pieca, w którym gorzeje niezmierny płomień. Na północnym zachodzie szczerzyły się na świat podobne do zębów smoka rozpadające się fortyfikacje dawno zwyciężonego dwutysiącletniego kuszańskiego zamku. Minęliśmy glinianą lepiankę pasterzy, prawie pionowy klif powstały w wyniku erozji brzegów kanału, suchego od niepamiętnych czasów, wał z jakiejś występnej wojny. Pod kopytem osła brzdęknął odłamek pocisku moździerzowego. Sporadycznie ziemię znaczyły koleiny – pozostałość po polu, które zaorali rolnicy z jednej z większych wsi, dawno temu, kiedy tereny te jeszcze nawadniano. Amanullah jechał, trzymając obie nogi z jednej strony siodła, i planował swoją ucieczkę.

– Mam trzydzieści lat i jedyna frajda, jaką znam, to pieprzenie żony. Przynajmniej to jest dobre. Ale chciałbym gdzieś pojechać, zanim umrę. Gdzieś, gdzie jest więcej uciech. Prosiłem ojca, żeby pozwolił mi wyjechać do miasta i wstąpić do wojska albo policji. Odmówił. Powiedział: „Zostań tutaj, to jest życie”. Potem zabrał mi wszystkie pieniądze, bo przestał mi ufać.

Spojrzałam na niego. Miał szerokie ramiona i wąsy niczym szczotka. Aby nie zmarznąć, owinął wokół szyi luźne końce turbanu w paski. Pod kożuchem nosił biały szalwar kamiz⁵, na stopach – wsuwane buty z czarnej gumy na wzór tenisówek. Nawet sznurówki zrobiono identycznie. Sterty takiego obuwia leżały na każdym afgańskim bazarze, po dolarze⁶ za parę; latem nosiło się formowane gumowe sandały. Kiedy Amanullah miał osiem lat i wypasał wielbłądy na skrawku zieleni na pustyni pół dnia spacerem od Oki, znalazł granat przeciwpancerny i włożył go do ogniska, żeby zobaczyć, co się stanie. Granat wybuchł. Odłamek pocisku utkwił w jego lewym oku, w wyniku czego nastąpiło zmętnienie soczewki, a potem rozwinął się zaawansowany zez zbieżny. Ten defekt nadawał mu lekko szelmowski wygląd.

Teraz spoglądał na północ. Tam, na przeciwległym brzegu dalekiej Amu-darii, w Turkmenistanie, różowiało pokryte śniegiem pasmo Köýtendagu. Dnia przybywało, a marzenia o ucieczce wzbierały.

– Raz chciałem uciec z wioski do Turkmenistanu – wyznał Amanullah. – Miałem pojechać do Turkmenistanu, zarobić dużo pieniędzy i wydać je na dziewczęta. – Przymknął powieki. – Dziewczęta w Turkmenistanie pięknie śpiewają.

Szliśmy dalej. Osioł wybijał kopytami spokojny czteromiarowy takt. Dźwięk był głuchy, jak przy opukiwaniu wzdętego brzucha, i Amanullah zaczął podśpiewywać do rytmu. Śpiewał po turkmeńsku. Smutne, złożone z półtonów piosenki o świecie poza jego pustynią, o dziewczętach niebędących jego żoną. Słowa wymyślał na poczekaniu. Z głębi gardła dobywało się niskie ćwierćtonowe tremolo i odbijało od kępek wysuszonej, zmarzniętej szczeciniastej trawy. Fahim szeptem tłumaczył. Potem pierwszy promień słońca rozświetlił pomarańczem niebo nad Hindukuszem, błogosławiąc nas wszystkich – ludzi i zwierzęta, tkaczy i wędrowców, grzeszników i jeszcze gorszych grzeszników. A planeta obracała się do najdawniejszego z rytmów: ruchu i tęsknoty.

Najstarszy zachowany minaret w Afganistanie wnosił się na osiemnaście metrów nad równinami; srogi, przysadzisty stróż budzącego się świata. Na początku XII wieku seldżuccy najeźdźcy postawili tę wieżę z bladej wąskiej cegły w Zadjanie, wiosce położonej między Oką a Daulatabadem. Folia bąbelkowa z kopulastych glinianych dachów Zadjanu rozciągała się na mniej więcej półtora kilometra na południe od minaretu, kępy migdałowców u jego stóp perliły się tym samym różem, co zaśnieżony grzbiet Köýtendagu, jakby drzewa ukradły ten kolor od muskanego świtem pasma górskiego.

Była siódma rano. Płowa sucha pustynia ustępowała skrawkom obłędnego szmaragdu tam, gdzie rolnicy z Zadjanu uprawiali wysoką do kolan ozimą pszenicę. Jakieś sto metrów na południe od szlaku trzech mężczyzn, którzy do tej pory siedzieli na wale ziemnym, wstało, by obserwować nasz pochód. Kiedy ich mijaliśmy, obrócili się za nami powoli, całym tułowiem. Kim byli? Wieśniakami doglądającymi pola? Talibskimi zwiadowcami, którzy mieli oko na to, kto przyjeżdża i wyjeżdża? Rabusiami napadającymi na handlarzy zmierzających na targ z pieniędzmi albo towarami? Nie wymienili z nami zwyczajowych powitań⁷. Amanullah dwukrotnie kopnął osła piętami. Przyspieszyliśmy tempo.

Skierowaliśmy się w stronę minaretu. Tam, w skośnych promieniach poranka, na pokrytym rozdeptaną gliną pustym placu czekał, kucając, ojciec Amanullaha, Baba Nazar.

Miał siedemdziesiąt lat. Poznałam go rok wcześniej. Wtedy też miał siedemdziesiąt lat. Dziewięć miesięcy później zapytam go, ile ma lat, i wciąż będzie miał ich siedemdziesiąt. Mało który Afgańczyk zna swój wiek: kto chciałby liczyć lata niedostatku?

Gdy Baba Nazar był młody, matka mówiła mu co roku: „Teraz masz piętnaście lat”, „Teraz masz szesnaście lat”, „Teraz masz siedemnaście lat”. Ale matka zmarła dawno temu i nie było już nikogo, kto powiedziałby Babie Nazarowi, ile ma lat. Kiedy w swojej koziej bródce nie znalazł już ani jednego czarnego włosa, stwierdził, że ma ich siedemdziesiąt. Baba Nazar cieszył się w Oce poważaniem i należał do starszyzny. Siedemdziesiąt wydawało się dobrą, przyzwoitą liczbą. I tak zostało.

Baba Nazar był myśliwym. W specjalnej wnęce w pokoju, w pobliżu starej strzelby zawieszonej na wbitym w ścianę gwoździu, trzymał radziecką lornetkę wojskową z jedną działającą lunetą i tupcza – leciutki bębenek wielkości śliwki, który zrobił własnoręcznie z ptasich chrząstek, drzewa i zajęczej skóry. Tupcza to świetny wabik na przepiórki, ale tylko wtedy, gdy napięta jest świeżo ściągnięta elastyczna skóra. Mężczyzna powinien zatem poprawiać konstrukcję przed każdym polowaniem, co oznaczało, że wcześniej zawsze musiał złapać zająca. Baba Nazar polował na wszystkie zwierzęta ciepłokrwiste z wyjątkiem ptaków padlinożernych, krążących niepowstrzymanie nad pustynią na skrzydłach wiatru. Jak każdy w trapionej głodem wiosce nie zawsze miał wystarczająco dużo pieniędzy, aby kupić ryż i olej. Ale nikt w Oce nie jadł mięsa tak często jak sześć osób mieszkających pod dachem Baby Nazara – on sam i jego żona Boston, Amanullah i Saura oraz ich dzieci: syn Nurullah i córka Lajla.

Ponieważ Baba Nazar zdawał sobie sprawę z odyseuszowych zapędów Amanullaha, nie chciał mu powierzyć pieniędzy przeznaczonych na przędzę na dywan Saury. Dlatego sam udał się na targ. Najpierw jednak musiał wstąpić do dużego i zabałaganionego domu bratanka w Zadjanie na późne śniadanie, na które podano szir roghan – mleko zagotowane z roztopionym masłem, bladożółte od dodanych do niego herbacianych liści.

Siedzieliśmy po turecku na szerokiej słomianej macie, która pokrywała całą podłogę małego pokoju gościnnego, kruszyliśmy świeży gorący nan⁸ do miseczek z naparem, a potem rozmiękły zjadaliśmy za pomocą aluminiowych łyżek. „Kęs wybornej zgnilizny – pomyślałam – późnojesienny humus musi tak smakować”. Sześcioro dzieci ze sporej gromadki naszego gospodarza stłoczyło się przy wejściu do pokoju. Chowały się za ścianą, tak że zza drzwi wystawały tylko ich podświetlone od tyłu głowy, i obserwowały nas w milczeniu. Od czasu do czasu jedno z nich nagle zaczynało się chichrać, później inne. Starsze rodzeństwo uciszało młodsze, rozdając szturchańce. Wtedy chichotki odłączały się od grupy i całkowicie znikały za ścianą, aby się pojawić za chwilę, wciąż trzęsąc się w niemym śmiechu.

Baba Nazar i ja dzieliliśmy się miseczką. Zauważył, że patrzę na dzieci, i zapytał o moje. Powiedział, że tak daleko od domu musi mi być trudno.

Mogłam mu oznajmić, że nie mam domu. Że dręczy mnie – cytując słowa harvardzkiej naukowiec Svetlany Boym – „tęsknota za domem, który przestał już istnieć bądź też nie istniał nigdy”⁹, tęsknota nie za geografią, ale za stanem umysłu; za czymś, co Bruce Chatwin, w swym dążeniu do racjonalizacji własnego zamiłowania do wędrówek, określił jako pierwotną potrzebę pozostawania w ruchu. Że spędziłam moje dorosłe życie w ruchu takim czy innym w zniszczonych wojną krajach Azji Środkowej, Półwyspu Arabskiego, Afryki. Że przyjeżdżałam do Afganistanu, jeszcze zanim amerykańskie samoloty bojowe zrzuciły pierwsze bomby na Kabul w 2001 roku. Że podczas mojej pierwszej wizyty, na zlecenie gazety z San Francisco, straciłam przytomność z powodu malarii albo czerwonki, a może obu tych chorób jednocześnie, na suchej słodkowodnej pływowej równinie błotnej na południe od Oksusu, współczesnej Amu-darii, kojarzonej z ostatnimi konfliktami, minami lądowymi i przemytnikami opium. Kiedy doszłam do siebie w gąszczu trzciny, na szarym piasku poznaczonym runami zostawionymi przez ibisodzioby i migrujące żurawie, samotna, spragniona i zagubiona, usłyszałam pod skorupą nieruchomej, spieczonej słońcem jałowej ziemi krzyki dzieci zbierających gorzkie liście okry, skrzeczenie radia obiecujące nową wojnę, śmiech kobiet. Usłyszałam nieugięte życie. I wtedy ktoś podał mi plastikową butelkę z wodą. Może właśnie po to wróciłam – po nieprzesłonięte niczym niebo, niezniszczalną otwartość ludzi potrafiących tkać radość ze smutku, uwodzicielski kontrast między starożytnością i współczesnością, między niedającą się opisać przemocą i niemożliwym do wyrażenia pięknem, a nawet po wątpliwe katharsis, które sprawiło, że stałam się bardziej wyczulona na zawiłości życia ukształtowanego w tak chwiejnej równowadze. To było napięcie, które przeszyło mnie, gdy zobaczyłam Okę w 2010 roku, kiedy poznałam Babę Nazara i jego rodzinę i po raz pierwszy obserwowałam jego synową przy krośnie. Tamta wizyta trwała jedno popołudnie. Musiałam wrócić. Musiałam wrócić i spędzić tu więcej czasu – tyle, ile potrzeba na utkanie dywanu.

Mogłam mu powiedzieć to, co sir Wilfred Thesiger, brytyjski odkrywca, napisał w jednej z relacji na temat lat spędzonych z Beduinami na Półwyspie Arabskim: że każdy, kto przebywał w takich miejscach, „będzie nosił w sobie, nieważne jak nikły, ślad pustyni, piętno znaczące nomadów; i będzie nosił w sobie chęć powrotu, słabe albo uporczywe, w zależności od swej natury”. Dawno temu wszyscy chodziliśmy po pustyni. Wszyscy nosimy w sobie jej ślad. I ja ciągle wracam.

Mogłam mu to wszystko powiedzieć. Zamiast tego wyjaśniłam, że jako zagraniczna korespondentka jestem przyzwyczajona do wyjazdów, ponieważ podróżuję do Afganistanu i innych miejsc, odkąd osiągnęłam pełnoletniość; że mój syn, wówczas trzynastoletni, jest przyzwyczajony do mojej nieobecności; i że miło ze strony Baby Nazara, że się tym zainteresował.

I wszystko to było prawdą.

Baba Nazar nabrał chlebową kulkę łyżką, włożył do ust, possał chwilę i oświadczył:

– Ten szlak, który właśnie pokonałaś? Nawet samochód policyjny nie może tamtędy jechać z powodu talibów. A ty go przeszłaś na piechotę!

Pomyślałam o mężczyznach, których widzieliśmy na polu oziminy. O Amanullahu przemierzającym tę trasę co dwa tygodnie, aby uzupełnić zapasy mąki i, jeśli były pieniądze, kupić olej i ryż. O milionach Afgańczyków, którzy wydeptywali takie ścieżki – na targ, do szpitala (gdzie zblazowane niewykwalifikowane pielęgniarki na wszystko przepisywały paracetamol, bo był to jedyny lek dostępny w aptekach), do szkoły – własnymi stopami albo jadąc na zwierzęciu jucznym, przez niekończącą się wojnę, która zagrażała ich wolniejszemu rytmowi i jednocześnie go wymuszała.

Łatwo idealizować tę ziemię, ten chwilowy Wielki Kanion, gdzie tysiąclecia skupiały się w dolinach między półksiężycami wydm i znowu rozpościerały w węzłach dywanów, ten, wydawałoby się, organiczny świat, w którym każdy ruch trwa i ma znaczenie, a każdy krok to wspaniała podróż mająca na celu przetrwanie. Łatwo egzotyzować tę ziemię. A potem noworodek przedawkowuje opium. Kobieta zawodzi nad drobnym ciałkiem sześcioletniego chłopca okaleczonym przez trzydziestoletnią minę lądową. Mężczyźni siedzą przy ręcznie lepionych z błota ścianach, palą tanie koreańskie papierosy z takim namaszczeniem, jakby czynność ta stanowiła akt ważki, znaczący, i snują rozważania nad życiem i śmiercią w kraju, w którym wojna nie pojawia się tylko na afiszu filmowym, ale ohydnie i nieprzemijająco trwa w tle, wybierając swoje ofiary na chybił trafił.

Po śniadaniu Amanullah i jego osioł pozostali w Zadjanie, a Baba Nazar kontynuował podróż do Daulatabadu w ciemnoszarej toyocie corolli należącej do mężczyzny, który pracował wówczas dla mnie jako kierowca. Pojechałby jednym z tych rozklekotanych żółto-białych gruchotów, które w dni targowe za siedemdziesiąt centów za osobę wożą pasażerów z Zadjanu do Daulatabadu, ale jedliśmy szir roghan i spóźniliśmy się na ostatni kurs.

Właścicielem corolli był wysoki, szczupły Pasztun w wieku około czterdziestu pięciu lat, z długą smoliście czarną brodą i takimi samymi włosami, które sprytnie i elegancko zaczesał pod brązowy pakul¹⁰. Przez większość czasu pod dolną wargą trzymał prymkę tabaki. Obok ręcznego hamulca chował w gałganku z wielbłądziej brązowej wełny starodawnego samopowtarzalnego lugera. Pistolet konstrukcji niemieckiej produkowany przed pierwszą wojną światową należał niegdyś do jego dziadka. Nigdy nie widziałam, żeby z niego strzelał, ale kilka razy dostrzegłam, jak odciągał kurek. Znajomi wołali na mojego kierowcę Kaka Satar – Wujek Satar. On sam mówił o sobie zamiennie „talib” albo „bin Laden”. Palił dużo haszyszu, modlił się pięć razy dziennie i łatwo i często wpadał w panikę.

Nie wytyczono drogi, więc samochód się kolebał, pokonując kępki traw oraz płytkie, suche koryta strumieni wydrążonych przez dawno zapomniany deszcz. Po jakichś dwudziestu minutach na rozciągającej się przez nami równinie wyrósł szkielet monumentalnej fortecy na planie prostokąta. Kafer Kale, Zamek Niewiernych, wzniesiony ponad dwa tysiące lat temu przez Kuszanów – środkowoazjatyckich buddyjskich nomadów, którzy przybyli ze wschodu i po pokonaniu grecko-baktriańskich potomków armii Aleksandra Wielkiego opanowali Chorasan na pięćset lat, by w III wieku popaść w zależność od perskiej dynastii Sasanidów. Masywne mury twierdzy wypełniały zrujnowane i zapadające się kopuły, nieraz wysokie na dziewięć metrów; przypominały rzędy potrzaskanych czaszek w masowej mogile, opuszczone dawno temu budynki mieszkalne albo stupy. Smagana podmuchami wiatru ażurowa amfilada starożytnych glinianych krenelaży tworzyła stalagmitową koronkę; świadectwo zwycięstw i klęsk, o których nikt już nie pamięta.

Baba Nazar wskazał swoją kozią bródką blanki rozsypujących się murów obronnych.

– Wrogowie atakowali z pustyni. Obrońcy godzili w nich strzałami z tych wąskich prześwitów strzelniczych. – W jego głosie słychać było szacunek, jakiś podziw, który musi być efektem egzystencji, od kołyski po grób, pod nieustannym ostrzałem. Zamilkł na chwilę. – Tak. W przeszłości też walczyliśmy.

Wokół Kafer Kale rozciągał się kraj, którego historię znaczyły popełniane przez człowieka krwawe zbrodnie, coraz wymyślniejsza broń na tle tego samego krajobrazu z suszonej cegły. Archaiczni wojownicy czaili się tutaj na swoich nieprzyjaciół już czterdzieści tysięcy lat temu. Kilka miesięcy po naszym krótkim postoju (Saura nie zdąży utkać nawet połowy dywanu) kontrolę nad tą ziemią przejmą talibowie. A potem, kto wie…

Kaka Satar zgasił silnik, mężczyźni poszli oddać mocz w cieniu tysiącletnich ruin, pośród utlenionych kozich czaszek i glinianych skorup, uszu dzbanów, którymi buddyjscy mnisi polewali swoje ręce, wyblakłych śladów emalii. Ich sylwetki szybko stały się małe jak mrówki. Słońce wisiało wysoko nad alkaliczną pustynią, cały świat był śnieżnobiały. Silny wiatr zostawiał na ceramicznej kopule nieba smugi mlecznych chmur. Przysiedliśmy razem na południowym murze zamku. Rozpościerające się poniżej wybielone pustkowie zastygło.

– Co myślisz o tym miejscu? – zapytałam Babę Nazara. – Podoba ci się?

Równie dobrze mogłam go spytać, czy kocha swoją matkę. Przez chwilę wpatrywał się we mnie uważnie, chcąc się upewnić, że dobrze mnie zrozumiał, albo zastanawiając się, jakąż jestem dziwną istotą, bez domu, niezwiązaną z żadnym plemieniem, pozbawioną taktu.

Ale Baba Nazar był uprzejmym człowiekiem, a w stosunku do mnie także wyjątkowo cierpliwym.

– To mój kraj – odparł. – Jest piękny.

Dalsza część dostępna w pełnej wersji

¹ Kraina historyczna obejmująca wschodni Iran, zachodni i środkowy Afganistan oraz ziemie na terytoriach Tadżykistanu, Turkmenistanu i Uzbekistanu.

² Dosłownie: Indyjska Służba Cywilna. Administracja publiczna zarządzająca Indiami Brytyjskimi w latach 1858–1947 (początkowo funkcjonowała pod nazwą Imperial Civil Service – Imperialna Służba Cywilna).

³ Jeden z rodzajów dywanów: ^(https://www.guernicamag.com/features/the-world-is-a-carpe)

⁴ Pustynia w Afganistanie. W 2001 roku w wyniku inwazji amerykańskiej zginęło tam wielu talibów.

⁵ Strój składający się z workowatych zwężanych spodni (szalwar) i luźnej, sięgającej kolan koszuli (kamiz).

⁶ W Afganistanie obok oficjalnej waluty afgani funkcjonują amerykańskie dolary.

⁷ W kulturze perskiej obyczajowość nakazuje przywiązywać dużą wagę do rytuału powitania. Trwa on dłużej niż w kulturach europejskich, zawiera wiele powtarzających się pytań o samopoczucie.

⁸ Chleb.

⁹ Cyt. za Svetlaną Boym, Nostalgia and Fin-de-siècle in Russia , „2b: Polish American Academic Quarterly”, nr 11–12/1997, s. 60.

¹⁰ Także: pakol. Miękki okrągły beret, zazwyczaj wełniany, w którym przed włożeniem zawija się boki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: