Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czwarta dusza - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czwarta dusza - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 290 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NA­GRO­DA KON­KUR­SO­WA

NA­KŁAD GE­BE­TH­NE­RA I WOLF­FA

WAR­SZA­WA – LU­BLIN ŁÓDŹ

KRA­KÓW G. GE­BE­TH­NER I SPÓŁ­KA

NEW YORK THE PO­LISH BOOK IM­PORT. CO, INC.

WSZEL­KIE PRA­WA PRZE­DRU­KU I PRZE­KŁA­DU ZA­STRZE­ŻO­NE. OD DRUK W. L. AN­CZY­CA I SPÓŁ­KI W KRA­KO­WIE. 1914

Pan­nie

L. Ro­ści­szew­skiej

Au­tor

CZWAR­TA DU­SZA

W do­bie­ga­ją­cym do koń­ca 1863 roku, po mgłach i dżdżach nie­ustan­nych, są­czą­cych się z chmur­ne­go nie­ba nie­mal co­dzien­nie w cią­gu pierw­szych trzech ty­go­dni gru­dnio­wych, na­gle, w nocy z dnia 23-go na 24-go chwy­cił mróz kil­ku­stop­nio­wy, ści­na­jąc w szkli­sty lód męt­ną wodę ka­łu­ży i po­kry­wa­jąc mo­kre ga­łę­zie drzew i krze­wów szro­nem bia­łym, iskrzą­cym się we­so­ło w sło­necz­nej czer­wie­ni ja­sne­go po­ran­ka. Ja­kaś ra­dość po­god­na za­pa­no­wa­ła w przy­ro­dzie, sprze­cza­jąc się gorz­ko i bo­le­śnie z po­wszech­nym smut­kiem, prze­peł­nia­ją­cym ser­ca ludz­kie.

Na sze­ro­kim ob­sza­rze zie­mi pol­skiej, pod­le­głej ber­łu Alek­san­dra II, rok 1863, wi­ta­ny nie­daw­no przez wszyst­kich na­dzie­ją wy­zwo­le­nia, koń­czył się obec­nie sro­giem roz­cza­ro­wa­niem i upad­kiem du­cha. W krwa­wych, a nie­szczę­śli­wych wal­kach do­go­ry­wa­ło po­wsta­nie, dła­wio­ne po­tęż­ną prze­wa­gą wro­ga, urą­ga­ją­ce­go bo­ha­ter­skim wy­sił­kom gar­stek źle uzbro­jo­nych, mło­dych lu­dzi, idą­cych do­tąd tu i owdzie z pod­nie­sio­nym czo­łem na śmierć pew­ną, lecz nie ma­rzą­cych już o zwy­cię­stwie.

Ci, któ­rzy po­zo­sta­li w do­mach, lub z nie­po­myśl­nych wy­praw do nich po­wró­ci­li, któ­rych nie wy­wie­sza­no, nie roz­strze­la­no, nie uwię­zio­no i nie wy­sła­no na Sy­bir, po­grą­że­ni w zgnę­bie­niu ża­łob­nem, snu­li się po świe­cie, jak cie­nie czar­ne, le­d­wie au­to­ma­tycz­nie czy­nią­ce za­dość po­trze­bom i obo­wiąz­kom ży­cia. Nie­bo zaś w wi­gi­lię Bo­że­go Na­ro­dze­nia roz­po­go­dzo­ne nad nimi nie­spo­dzia­nie, ob­le­wa­ło ich po­chy­lo­ne po­sta­cie i po­nu­re ob­li­cza bla­skiem pro­mien­nym, jak­by chcia­ło cu­dow­ną wła­dzą swe­go cza­ru, w na­wie­dzo­nych roz­pa­czą i zwąt­pie­niem du­szach, wzbu­dzić nową wia­rę w nie­śmier­tel­ność mi­ło­ści oj­czy­zny.

Wów­czas to w oko­li­cy o po­lach uro­dzaj­nych, po­kra­ja­nych płu­giem w ciem­ne, śnie­giem jesz­cze nie za­kry­te bruz­dy, sta­cza­ją­ce się krę­te­mi smu­ga­mi po bo­kach pa­gór­ków, aż do ich pod­nó­ży, aż na brzeg łąk, po­kry­tych cien­kim lo­dem, – a na któ­rych w le­cie zie­le­nieć mu­sia­ła buj­na i won­na tra­wa – stał ni­ski, nie­du­ży, wap­nem po­bie­lo­ny dwo­rek szla­chec­ki, po­szy­ty zczer­nia­tą sło­mą. Za­jeż­dża­ło się przed jego ga­nek przez nie­mal za­wsze roz­war­te go­ścin­nie sta­re wro­ta drew­nia­ne, z wy­so­ko nad nie­mi wznie­sio­nym dasz­kiem gon­to­wym, opra­wio­ne z jed­nej i dru­giej stro­ny w par­kan z tar­cic dę­bo­wych, oka­la­ją­cych za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­cze i sad, przy­le­ga­ją­cy do lasu. Ol­brzy­mia lipa w po­środ­ku po­dwó­rza, bzy i ja­śmi­ny gę­sto za­sa­dzo­ne przed spi­chle­rzem, sto­do­ła­mi, obo­rą i staj­nią, oraz wy­so­kie gru­sze, smu­kłe śli­wy i ro­so­cha­te ja­bło­nie, two­rzą­ce sza­ro­bia­łe tło za dwo­rem, mie­ni­ły się bry­lan­to­we­mi po­ły­ska­mi świa­te­łek, drga­ją­cych w krysz­ta­łach szro­nu tę­czo­wym mi­go­tem.

Całe to po­spo­li­te i po­wsze­dnie, ale za­ra­zem ślicz­ne ustro­nie, po­ło­żo­ne – zda się – gdzieś na krań­cach świa­ta, dy.sza­ło ci­szą i po­go­dą świą­tecz­ną. Lecz myśl, pod wpły­wem ca­ło­rocz­nych wra­żeń, i wniem szu­ka­ła smut­ku. Wszak­że, gdy tu pa­nu­je spo­kój, tam da­lej iub bli­żej, wre bi­twa może, leje się krew brat­nia i gi­nie tylu… tylu… zgo­nem da­ją­cych świa­dec­two ży­cia na­ro­du. Tam może żoł­nierz ro­syj­ski, do Pol­ski z Azyi przy­sła­ny, pa­stwi się nad ran­ny­mi, albo pę­dzi przed sobą poj­ma­nych jeń­ców, by ich od­dać w ręce kata.

Na ścież­ce, wy­dep­ta­nej przez cze­ladź w po­śród zmar­z­łej gru­dy, a wio­dą­cej ze sto­do­ły do dwo­ru, uka­zał się czło­wiek niz­ki, krę­py, li­czyć mo­gą­cy lat sześć­dzie­siąt, żwa­wo jed­nak po­ru­sza­ją­cy się jesz­cze. Odzia­ny był w sta­ry, wy­tar­ty, z po­wo­du świę­ta sta­ran­nie oczysz­czo­ny ku­brak po­pie­la­ty, prze­pa­sa­ny nad bio­dra­mi wąz­kim rze­mie­niem, u któ­re­go zwi­sał aż pra­wie na juch­to­we, wy­so­kie buty, się­ga­ją­ce ko­lan, spo­ry pęk cięż­kich klu­czy. Na gło­wie miał siwą czap­kę ba­ran­ko­wą. Wy­zie­ra­ły z pod niej ko­smy­ki gę­stych si­wych wło­sów.

Niósł w ra­mio­nach dwa nie­wiel­kie snop­ki, tyl­ko co wi­docz­nie nową ta­śmą par­cia­ną zwią­za­ne. Je­den był z żyta, dru­gi z psze­ni­cy. Ko­ły­szą­ce się peł­ne ziarn li­ło­sy, ostry­mi wą­sa­mi mu­ska­ły go po wy­go­lo­nej, czer­stwej twa­rzy.

Nie zwa­żał na to, za­to­pio­ny w przy­krem, głę­bo­kiem za­du­ma­niu.

Do­pie­ro, gdy usły­szał skrzyp­nię­cie drzwi na gan­ku, pod­niósł gło­wę do góry, szyb­ko się wy­pro­sto­wał, a za­mglo­nym Iza­mi oczom nadał na­gle wy­raz mę­skie­go ani­mu­szu i ener­gii.

W drzwiach sta­ła ko­bie­ta, może nie sta­ra, lecz tak zmar­no­wa­na zgry­zo­tą i cier­pie­niem, że wie­ku jej naj­by­strzej­szy ob­ser­wa­tor od­gad­nąć­by nie zdo­łał. Czar­na suk­nia opi­na­ła jej kształt­ną, cho­ciaż wą­tłą ki­bić. Na ciem­ne wło­sy, si­wie­ją­ce już nad skro­nia­mi, na­rzu­ci­ła czar­ną chust­kę weł­nia­ną, przy któ­rej bla­dość jej wy­nędz­nia­łych lic wy­da­wa­ła się nie­mal tru­pią. Po­stą­pi­ła parę kro­ków ku stop­niom ka­mien­nym i oparł­szy się o je­den z fi­lar­ków, pod­trzy­mu­ją­cych okap da­chu, rze­kła drżą­cym od wzru­sze­nia gło­sem:

– Cóż, Le­siu, czy nie po­wiesz mi nic no­we­go?

– Nie, pro­szę pani – od­parł sta­rzec – ani jed­na ban­da nie krę­ci się koło nas na pięć mii wo­ko­ło, a i ko­zac­two po­cią­gnę­ło nad Wi­słę. Prze­je­cha­łem w nocy na mo­jej kasz­tan­ce naj­bliż­sze nam stro­ny, bo zbyt da­le­ko za­pusz­czać się nie chcia­łem, żeby bądź co bądź czu­wać nad pa­nią i jej mie­niem, tak ła­two dziś uledz mo­gą­cem gra­bie­ży. Śla­du po­wstań­ców nig­dzie nie zna­la­złem; ję­zy­ka zaś z dal­szych oko­lic za­się­gną­łem od ży­dów i chło­pów. Nikt nic o nich nie wie. Zda­je się, że to już ko­niec ru­chu, że pło­mień do­ga­sa. Jak­kol­wiek nie ro­zu­miem się na ta­kiej woj­nie, jaką oni… Boże zmi­łuj się!…„ pro­wa­dzą, bo inną prak­ty­ko­wa­łem za mło­du, jak­kol­wiek wiem, że nie­kie­dy, jak pio­run nie­ocze­ki­wa­ny, spa­da­ją na wsie i mia­stecz­ka ni stąd ni zo­wąd, pew­ny jed­nak je­stem, że na świę­ta nie mo­że­my się tu ich spo­dzie­wać.

Ko­bie­ta jęk­ta bo­le­śnie. Coś, niby obłęd mi­gnę­ło w jej źre­ni­cach.

– Nie trze­ba się mar­twić, nie trze­ba roz­pa­czać. Bóg po­cie­szy. Ka­ro­lek… chcia­łem po­wie­dzieć pan Ka­rol… od daw­na już musi być za­gra­ni­cą. Wszak­że w ostat­nich dniach stycz­nia wy­brał się z domu, a li­stów od nie­go pani nie otrzy­mu­je, bo urzęd­ni­cy przej­mu­ją je na po­czcie. Oho! umie­ją so­bie oni z wszel­kie­mi pi­sma­mi ra­dzić!

– Przy­siądz­bym mog­fa, że z kra­ju nie wy­szedł – za­wo­ła­ła pod­nie­sio­nym gło­sem – krew ry­cer­ska dzia­da i ojca pły­nie w jego ży­łach… On się nie cof­nie i współ­to­wa­rzy­szów bro­ni nie opu­ści!

– Boże mój! wszak­że nie o opusz­cze­niu sze­re­gów, pro­szę pani, mó­wi­łem. Znam na­sze­go pa­ni­cza, a z nie­bosz­czy­kiem pa­nem, ku­bek w ku­bek do nie­go po­dob­nym, słu­ży­łem prze­cie pod jed­ną cho­rą­gwią… lecz pro­szę mi wie­rzyć, że gdy woj­sko re­gu­lar­ne oto­czy i na­prze od­dział nie­licz­ny, zło­żo­ny z chło­pa­ków dwu­dzie­sto­let­nich, nie po­sia­da­ją­cych wo­jen­ne­go do­świad­cze­nia, to choć­by wszy­scy byli ta­ki­mi zu­cha­mi, jak Ka­ro­lek… prze­pra­szam, chcia­łem po­wie­dzieć, jak pan Ka­rol… cof­nąć się mu­szą. Je­śli zaś rzecz po­dob­na sta­ła się nad gra­ni­cą, wpa­dli nie­wąt­pli­wie w łapy hu­za­rów wę­gier­skich, któ­rzy roz­bro­iw­szy ich, wy­da­li wła­dzom cy­wil­nym; te zaś, nie na­my­śla­jąc się dłu­go, wy­pra­wi­ły całą pacz­kę do Oło­muń­ca, a może na­wet do Ku­fste­inu, gdzie i ja nie­gdyś prze­sie­dzia­łem czas ja­kiś za kra­tą.

Sta­ry mó­wił to­nem niby pew­nym i uspo­ka­ja­ją­cym, lecz mi­mo­wo­li wy­raz jego oczu zmą­cił się zno­wu, my­ślał bo­wiem w du­chu: Nie Au­stry­acy, a Ro­sy­anie go uję­li i po­pę­dzi­li na Sy­bir, a kto wie… Boże ucho­waj… czy nie po­wie­si­li…

W mó­zgu Le­śniew­skie­go myśl okrop­na nie za­go­ści­ła dłu­żej nad se­kun­dę, a jed­nak ser­ce mat­ki ją od­czu­ło. Drgnę­ła ca­łym cia­łem i krzyk­nę­ła:

– Nie.„ nie! on żyje… mój syn żyje.. On wró­ci!

Za­nio­sła się gwał­tow­nem łka­niem.

– Niech pani nie pła­cze… i ja wie­rzę, że po­wró­ci. Wczo­raj wła­śnie z wu­jasz­kiem – po­pra­wił się – z pa­nem pre­ze­sem mó­wi­li­śmy o tem. Pre­zes ta­koż nie wąt­pi, że Ka ro­lek… że pan Ka­rol… do nas po­wró­ci, musi się jed­nak wprzó­dy prze­ko­nać, że już nie ma po co włó­czyć się po la­sach, że du­bel­tów­ka­mi na za­ją­ca i skal­ko­we­mi pi­sto­le­ta­mi nie moż­na po­ko­nać ar­mat i ka­ra­bi­nów. Do­bro­dziej­ka do­brze zna pana pre­ze­sa, więc wie… Pani moja, pro­szę nie pła­kać.

Jesz­cze nie skoń­czył, gdy na gan­ku zja­wił się wy­so­ki, chu­dy męż­czy­zna, w dłu­gim płasz­czu fu­trza­nym z bo­bro­wym koł­nie­rzem, w fil­co­wych bu­tach na no­gach. Twarz miał mar­mu­ro­wo-bia­łą, o wy­ra­zie su­ro­wym, oko­lo­ną pa­skiem si­wych, krót­ko przy­strzy­żo­nych fa­wo­ry­tów. Na roz­sze­rzo­nym przez ły­si­nę czo­le, ry­so­wa­ły się tu i owdzie żyły, chwi­la­mi od na­pły­wu krwi uwy­pu­kla­ją­ce się wy­dat­nie, chwi­la­mi zu­peł­nie gład­kie i cien­kie, jak nit­ki si­ne­go je­dwa­biu. Trzy­mał się pro­sto i sztyw­nie. W oczach jego ma­lo­wa­ły się: upór, za­cię­tość i po­gar­da dla sła­bo­ści ludz­kich. Wiek sę­dzi­wy zdra­dza­ły tyl­ko ner­wo­we drgaw­ki gło­wy, trzę­są­cej się od cza­su do cza­su, to w pra­wo, to w lewo. Mó­wił ci­cho, lecz wy­raź­nie, gło­sem su­chym, twar­dym, nie­mal bez­dź­więcz­nym.

– Cze­mu Zo­sia na mróz wy­cho­dzi? jesz­cze się prze­zię­bi. Czy malo mamy nie­szczęść, czy Zo­sia pra­gnie licz­bę ich po­więk­szyć?…., A pan Le­śniew­ski na co ją za­trzy­mu­je na gan­ku?

– Pani mnie wy­py­ty­wa­ła o moją noc­ną wy­pra­wę po wia­do­mo­ści…

– Wy­py­ty­wać moż­na i w po­ko­ju, gdzie cie­pło, nie zaś tu, na przej­mu­ją­cym chło­dzie.

– Słoń­ce świe­ci, po­go­da – szep­nę­ła ko­bie­ta, ocie­ra­jąc Izy ukrad­kiem. – Dzień taki ślicz­ny…

– Pięk­ny dzień zi­mo­wy i z okna ad­mi­ro­wać moż­na, nie na gan­ku, w su­kien­ce wia­trem pod­szy­tej… Je­śli chcia­łaś ode­tchnąć świe­żem po­wie­trzem, na­le­ża­ło wziąść na sie­bie fu­tro… i ber­la­cze… jak ja. To też idę przejść się po ogro­dzie, a Zo­sia niech wró­ci do domu. Je­śli cho­dzi o dłuż­szą kon­fe­ren­cyę, czy kon­wer­sa­cyę, to pan Le­śniew­ski może ci to­wa­rzy­szyć. – Zwró­cił się do star­ca:– Tyl­ko pro­szę mo­jej sio­strze­ni­cy nie roz­czu­lać zby­tecz­nie. Wszel­kie sen­ty­men­ta­li­zmy roz­stra­ja­ją ner­wy, nie przy­no­sząc ni­ko­mu ko­rzy­ści…

Po chwi­li do­dał z na­ci­skiem:

– Ni­ko­mu… ni­ko­mu!

To mó­wiąc, ze­szedł pew­nym kro­kiem z ka­mien­nych stop­ni, otu­lił się sze­ro­kim płasz­czem i znikł za wę­głem, mię­dzy sre­brzą­cą się od szro­nów gę­stwi­ną su­ma­ków i lesz­czy­ny.

– Daj mi snop­ki, Le­siu, któ­re od daw­na pia­stu­jesz na rę­kach, jak uko­cha­ne dzie­ci – rze­kła pani Zo­fia po chwi­li – w roz­tar­gnie­niu mo­jem nie przy­szło mi na myśl, że trze­ba je ci ode­brać i za­nieść do ja­dal­ne­go po­ko­ju.

– Za­nio­sę je, pro­szę pani.

– Nie chcesz mnie samą po­zo­sta­wić? Dzię­ku­ję. Więc choć­my ra­zem.

W ja­dal­ni mło­dy pa­rob­czak, Ja­nek, za­stę­pu­ją­cy słu­żą­ce­go, któ­ry ra­zem z Ka­ro­lem po­szedł do po­wsta­nia, na­kry­wał stół do wi­gi­lij­nej wie­cze­rzy.

Le­śniew­ski, zna­ją­cy zwy­cza­je domu, w dwóch prze­ciw­le­głych ro­gach pro­sto­kąt­ne­go po­ko­ju umie­ścił snop­ki na dwu kołu mnach ma­ho­nio­wych o zło­co­nych ka­pi­te­lach i pod­sta­wach, w sty­lu pierw­sze­go ce­sar­stwa.

Na jed­nej z nich sta­ło po­pier­sie Ko­ściusz­ki, na dru­giej księ­cia Jó­ze­fa Po­nia­tow­skie­go.

Sta­rzec nie zdjął żad­ne­go, tyl­ko wy­su­nął je nie­co na­przód w taki spo­sób, aby zbo­że utwo­rzy­ło za nie­mi zło­te i srebr­ne tło – sym­bol ła­nów pol­skich.

Po­czem ob­szedł izbę wo­ko­ło, na ścia­nacl któ­rej wi­sia­ły por­tre­ty ro­dzin­ne. Je­den z nici przed­sta­wiał rot­mi­strza ka­wa­le­ryi na­ro­do­wej, dru­gi po­rucz­ni­ka czwar­te­go puł­ku strzel­ców kon­nych. Przed każ­dym po­chy­lił gło­wę z sza­cun­kiem, po­ło­żył szyb­kim ru­chem znak krzy­ża świę­te­go na pier­si i wy­szep­tał ci­cho

– Wiecz­ne od­po­czy­wa­nie racz mu dać Pa­nie.

Na­stęp­nie zbli­żył się do pani Zo­fii, po­grą­żo­nej w za­my­śle­niu głę­bo­kiem, i spo­glą­da­ją­cej przez po­dwój­ne, do­tąd jesz­cze nie za­mar­z­nię­te okno, na sad, iskrzą­cy się ja­skra­wo szro­nem, za­czer­wie­nio­nym te­raz ty siącz­ne­mi pro­mie­nia­mi chy­lą­ce­go się już ku za­cho­do­wi słoń­ca.

Ja­nek sia­na pod ob­rus nie ża­ło­wał. Bił z nie­go za­pach, jak ze świe­żo sko­szo­nej łąki.

– Sia­no mamy w bie­żą­cym roku prze­pysz­ne, ja­kie­go od wie­lu lat nie pa­mię­tam. Bóg jed­ną ręką od­bie­ra, a roz­da­je dru­gą.

Rzu­cił mi­mo­wo­li okiem na ta­le­rze, usta­wia­ne przez chło­pa­ka.

– Pierw­sza to wi­gi­lia Bo­że­go Na­ro­dze­nia, w cią­gu któ­rej za­sią­dzie pani do sto­łu tyl­ko z pa­nem pre­ze­sem,

– No i z tobą mój Le­siu. Wszak­że, je­śli nie krwią, to du­szą na­le­żysz do na­szej ro­dzi­ny; wszak­że od tylu lat dzie­li­my się za­wsze chle­bem po­wsze­dnim, któ­re­go nam do­star­cza two­ja pra­ca.

– Nie, pro­szę pani, dziś do sto­łu z wami nie się­dę. Przy tra­dy­cyj­nej wie­cze­rzy sie­dzieć musi pa­rzy­sta licz­ba bie­siad­ni­ków, bo in­a­czej… in­a­czej… Może to prze­sąd, ale, w cięż­kich cza­sach, li­cha ku­sić nie trze­ba. Obej­dzie się tu dziś bez­em­nie.

Po­czem szep­nął, jak­by ma­rząc:

– Uczta wi­gi­lij­na do­ma­ga się pa­rzy­stej licz­by dusz ludz­kich.

– Bę­dzie tu dusz Judz­kich dwie pary – rze­kJa pani Zo­fia to­nem sta­now­czym, a w źre­ni­cach jej za­pło­nął zno­wu błęd­ny ognik bo­le­sne­go sza­łu. – Ty Le­siu z wu­jem… jed­na… ja z Ka­ro­lem dru­ga… Czy przy­je­dzie, czy przyj­dzie?,., nie wiem, ale go zo­ba­czysz. On z mat­ką opłat­kiem się prze­ła­mie, je­stem tego pew­ną.

Po­ło­ży­ła wy­chu­dłą, prze­źro­czy­stą, jak bia­ły wosk, rękę na ra­mie­niu pa­rob­cza­ka.

– Jan­ku czte­ry na­kry­cia, na czte­ry oso­by,., dla ludz­kich dusz czte­rech. Czy ro­zu­miesz?

– Ro­zu­miem, pro­szę wiel­moż­nej pan., Zwró­ci­ła się do Le­śniew­skie­go:

– Czwar­ta du­sza obok mnie sią­dzie, jak nie­gdyś, jak za­wsze… Zo­ba­czysz!

Na czo­ło star­ca wy­stą­pi­ła czar­na chmu­ra, Opu­ścił gło­wę na pier­si i nic nie od­po­wie­dział.

Mil­cze­nie trwa­ło kil­ka mi­nut. Prze­rwa­ła je pani Zo­fia.

– Idę się ubrać, zmie­nić suk­nię… Chło­piec mój nie po­wi­nien mnie za­stać w ża­łob­nej sza­cie. A i ty. Le­siu, wy­stąp świą­tecz­nie… by­le­byś się nie spóź­nił. Znasz wuja, wiesz, że jest punk­tu­al­ny, jak ze­ga­rek… a ra­czej, jak były na­czel­nik biu­ra w ko­mi­syi skar­bu… w każ­dym calu wzo­ro­wy urzęd­nik. Za­le­d­wie pierw­sza gwiaz­da uka­że się na nie­bie, sta­nie tu nie­za­wod­nie… tu przy sto­le… i opła­tek weź­mie do ręki… i skła­da­jąc ży­cze­nia, sro­gim prze­szy­je mnie wzro­kiem… bo cho­ciaż Pol­skę ko­cha i od­bu­do­wa­nia jej pra­gnie, prze­ba­czyć mi nie może, że.syn mój po­szedł do po­wsta­nia… Wiesz, że ba­lam się go całe ży­cie i boję się do­tąd… więc spie.szyć się z ubra­niem mu­szę… jak­kol­wiek. Bóg świad­kiem, wo­la­ła­bym, żeby wie­cze­rzę po­da­no dziś póź­niej nie­co… znacz­nie po­źniej… bo… bo Ka­ro­lo­wi może do nas da­le­ko. Przy­je­dzie pew­no bar­dzo zmę­czo­ny dro­gą dłu­gą, a jego bu­ła­nek tak strasz­nie trzę­sie… Gdy nie za­cze­ka­my na nie­go z wie­cze­rzą, go­tów po­my­śleć, że­śmy o nim za po­mnie­li. Boże, m(')j Boże, ja­kie to przy­kre, ja­kie dla mnie upo­ka­rza­ją­ce? Więc, mój Le­siu, przyjdź pierw­szy… i zaj­mij wuja roz­mo­wą o po­li­ty­ce… albo prze­czy­taj mu co z ga­zet, któ­re nam z Ga­li­cyi przy­sła­no… coś o Na­po­le­onie, o ukła­dach dy­plo­ma­tycz­nych, o sym­pa­tyi lu­dów dla na­szej spra­wy… o ho­te­lu Lam­bert.., coś, co go dla mnie i dla Ka­ro­la do­brze uspo­so­bi… A te­raz do wi­dze­nia,., mój Le­siu!

I wy­bie­gła ja­kaś dziw­nie oży­wio­na, pro­mie­nie­ją­ca nie­spo­dzia­ną ra­do­ścią – szczę­śli­wa.

Star­co­wi zda­ło się, że ol­brzy­mią kulę oło­wia­ną u nóg mu uwią­za­no. Szedł do swo­jej stan­cyj­ki w ofi­cy­nie kro­kiem nie­pew­nym, za­ta­cza­jąc się i śli­zga­jąc po lo­dzie, błysz­czą­cym jak szkło w za­mar­z­łych wy­bo­jach.

W dwie go­dzi­ny po­tem, przy­odzia­ny we frak sza­fi­ro­wy ze zło­te­mi gu­zi­ka­mi – w bia­łym mu­śli­no­wym halsz­tu­ku, z ga­ze­tą w ręku – stał w rzę­si­ście oświe­tlo­nej ja­dal­ni, przy wiel­kiem we­nec­kiem oknie, na któ­re­go szy­bach wzma­ga­ją­cy się pod wie­czór mróz, wy­ha­fto­wał już fan­ta­stycz­ne ara­be­ski i kwia­ty. Po chwi­li, pre­zes drzwi otwo­rzył i za­trzy­maw­szy się na se­kun­dę na pro­gu, rzekł ci­cho, ale wy­raź­nie, su­chym, twar­dym, bez­dź­więcz­nym gfo­sem:

– Cóż to? mo­jej sio­strze­ni­cy nic ma?

– Na­dej­dzie za­raz – od­parł Le­śniew­ski. Glos jego brzmiał jesz­cze w po­wie­trzu, gdy dru­gie drzwi, pro­wa­dzą­ce do sy­pial­ni nie­wie­ściej, roz­war­ły się sze­ro­ko na oścież, a w nich uka­za­ła się pani Zo­fia w ba­lo­wej tu­ale­cie, pra­wie mło­da i nie­mal tak pięk­na, jak nie­gdyś.

Pre­zes olśnio­ny nie­spo­dzia­nym wi­do­kiem, mil­cząc, usiadł na krze­śle. Ona wzię­ta opłat­ki i zbli­ży­ła się na­przód do nie­go:

– Wiesz wuju, cze­go ci ży­czę – po­wie­dzia­ła słod­ko! –Po­tem wy­cią­gnę­ła rękę do star­ca – i ty wiesz tak­że od­daw­na.

Po­nio­sła ka­wał opłat­ka do ust wła­snych.

– Te­raz ła­mię się z tobą, Ka­ro­lu! Czy sły­szysz?

Ze­gar ścien­ny wy­dzwa­niał po­wo­li go­dzi­nę pią­tą.

Na­gle jed­na z szyb we­wnętrz­nych w po dwó­nem oknie we­nec­kiem pę­kła z gło­śnem brzę­kiem, jak­by wy­par­ta z ram sil­ną, mę­ską dło­nią.

Od­ru­zgi szk­ta roz­sy­pa­ły się po pod­ło­dze, na któ­rej le­ża­ła pani Zo­fia mar­twa, lecz z wy­ra­zem nie­biań­skiej ra­do­ści w nie prze­slo­nio­nych po­wie­ka­mi oczach.

Le­śniew­ski, w kil­ka ty­go­dni po­tem, do­wie­dział się od jed­ne­go z do­wódz­ców od­dzia­łu, no­cu­ją­ce­go w bia­łym dwor­ku, że Ka­rol, wy­sła­ny w wi­gi­lię Bo­że­go Na­ro­dze­nia na re­ko­ne­sans, po­legł na polu wal­ki o go­dzi­nie pią­tej wie­czo­rem.

HAL­LU­CY­NA­CYA

Zmę­cze­ni i zmar­z­nię­ci, we­szli­śmy do ja­dal­ne­go po­ko­ju.

W pierw­szej chwi­li omal nas nie ośle­pił blask ja­skra­wy, od­bi­ja­ją­cy się lśnią­cym po­ły­skiem w kroch­mal­nej bia­ło­ści ob­ru­sa, rzu­co­ny nań przez wi­szą­cą u su­fi­tu ol­brzy­mią lam­pę naf­to­wą.

Wró­ci­li­śmy już pra­wie nocą z od­da­ło nego o kil­ka ki­lo­me­trów lasu, w któ­rym po­lo­wa­li­śmy dzień cały. Du­sze na­sze i znu­żo­ne cia­ła, na wskroś prze­ję­te chło­dem, na­peł­nia­ła żą­dza: świa­tła, ogrza­nia się, spo­czyn­ku i po­sił­ku. To wszyst­ko zna­leź­li­śmy i na­raz: ja­sność, cie­pło, wy­god­ne skó­rza­ne fo­te­le, przy­su­nię­te do okrą­głe­go sto­łu, a brzęk ta­le­rzy i sre­ber, wy­do­by­wa­nych przez sta­re­go Fran­cisz­ka z dę­bo­we­go kre­den­su, za po­wia­dał ry­chłą wie­cze­rzę.

Na ko­mi­nie, o chłop­skiej nie­mal kon struk­cyi, z po­ma­lo­wa­ną wpraw­dzie, lecz gli­nia­ną kapą, opar­tą na że­la­znych prę­tach i po­chy­lo­ną nad pa­le­ni­skiem, pło­nę­ły peł­nym ogniem smol­ne szcza­py so­śni­ny.

Ob­ję­te uści­ska­mi nie­bie­skich pło­mie­ni, pę­ka­ły kie­dy nie­kie­dy z trza­skiem i wy­bu­cha­ły sno­pa­mi iskier czer­wo­nych, któ­re wzla­tu­jąc lek­ko, cze­pia­ły się sa­dza­mi za­kop­co­nej cze­lu­ści, mi­go­ta­ły na czar­nem tle parę se­kund, po­czem ga­sły na­gle, jak owe gwiaz­dy sierp­nio­we, pro­ro­ku­ją­ce lu­dziom zgo­ny, któ­re po­ja­wia­ją się na ciem­nym sza­fi­rze wie­czor­ne­go nie­ba i bły­snąw­szy na niem w szyb­kim prze­lo­cie, nik­ną na­raz nie­spo­dzia­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: