Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czwarty pożar Teheranu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Maj 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czwarty pożar Teheranu - ebook

Czwarty pożar Teheranu to czerpiący z najlepszej tradycji reportaż literacki o kraju, który przez całe dziesięciolecia funkcjonował w obrębie czytelnego stereotypu: surowego brodatego mężczyzny i opatulonej w czador smutnej kobiety. Kraju, który nagle latem 2009 roku pokazał światu drugie oblicze - młode, zbuntowane, rzucające wyzwanie uzbrojonemu po zęby systemowi.

Marek Kęskrawiec pokazuje Iran, w którym cienka linia oddzielająca dozwolone od zabronionego jest w ciągłym ruchu. Gdzie serdeczność, gościnność i umiłowanie poezji sąsiadują z okrucieństwem i lękiem. Kraj przeciwieństw: tu młoda dziewczyna mknąc na rolkach przez osiedle Ewin zrzuca odważnie chustę z włosów, a kilometr dalej znajduje się więzienie, pod którym zrozpaczone matki czekają na wieści o swoich dzieciach. Na zakazanym cmentarzu Chawaran pod stopami gniją szczątki tysięcy „wrogów rewolucji", a po drugiej stronie miasta lśnią światła autostrad, apartamentowców, centrów handlowych, salonów piękności i parków, gdzie młodzież organizuje nielegalne koncerty hip-hopowe. Autor opowiada historię Azade i Szirin, dwóch dziewczynek z odmiennych religijnie rodzin, które mimo gróźb nigdy nie pozwoliły zabić łączącej je przyjaźni. Opisuje losy narodu, którego liczona w tysiące lat historia jest jak sinusoida - raz niesie w sobie wielkość i chwałę, kiedy indziej zmusza Irańczyków padać na kolana. Tłumaczy, dlaczego hojny dar od natury, potężne złoża gazu i ropy, stał się największym przekleństwem Iranu. Wyjaśnia, skąd w Irańczykach fascynacja Zachodem ale i żal oraz gniew, choćby za „Operację Ajax", zamach stanu zorganizowany przez CIA czy za pełne obojętności milczenie, kiedy Saddam Husajn zrzucał na Iran broń chemiczną.

Marek Kęskrawiec spogląda na Iran oczami kupców, mułłów, studentów, inżynierów, kobiet walczących o równouprawnienie. Patrzy oczami Alego, który dwadzieścia dziewięć lat temu zapuścił wąsy na cześć Lecha Wałęsy, oczami fanów Kieślowskiego oraz ludzi, którzy wychowali się na Bolku i Lolku oraz Porwaniu Baltazara Gąbki. Plastycznie opowiada o zapachach przypraw na bazarach, smaku tradycyjnych potraw. Włóczy się po Jazdzie, pradawnym mieście, gdzie starożytni mędrcy wymyślili lodówkę i klimatyzację, i to bez użycia prądu. Widzi uniesienia religijne w Maszhadzie, płoszy dzikie konie nad Morzem Kaspijskim, spogląda w puste oczy narkomanów w Bamie, spędza godziny nad grobem poety Hafiza w Szirazie, gdzie - jak nigdzie na świecie - słowa są przedmiotem kultu.

Malowniczy, znakomicie napisany reportaż, w którym zdumienie i fascynacja sąsiadują z przerażeniem. To próba zrozumienia i opisania jednego z najbardziej niepokojących krajów. Czy można jednak opisać państwo, w którym za homoseksualizm karze się śmiercią, a jednocześnie pozwala się poszukującym swojej tożsamości na zmianę płci? Irańscy przyjaciele klepią dziennikarza z Polski po ramieniu: „Nie przejmuj się, my też Iranu nie rozumiemy".

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-045-9
Rozmiar pliku: 6,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

prolog

Szah­ra­ma wy­jąt­ko­wo mę­czy­ła dziś gra na san­tu­rze. Był wy­stra­szo­ny i wca­le nie pró­bo­wał tego ukryć. Kil­ka ty­go­dni wcze­śniej w jego domu od­by­ła się pry­wat­ka. Mło­dzi męż­czyź­ni, mło­de ko­bie­ty. Gło­śna mu­zy­ka, ta­niec, tro­chę al­ko­ho­lu wła­snej pro­duk­cji. I je­den zdraj­ca. Do dziś nie bar­dzo wia­do­mo, kto nim był, więc te­raz po­ło­wa to­wa­rzy­stwa pa­trzy na sie­bie wil­kiem. Usta­wił te­le­fon gdzieś na sza­fie z książ­ka­mi i na­grał kil­ka­na­ście mi­nut za­ba­wy. Po czym za­niósł film rek­to­ro­wi uczel­ni. Ju­tro Szah­ram idzie na roz­mo­wę. Zu­peł­nie nie wie, cze­go się spo­dzie­wać. W Ira­nie nie ma ja­snych re­guł. Może zo­stać skre­ślo­ny z li­sty stu­den­tów, może zo­stać za­wie­szo­ny, a może tyl­ko rek­tor po­gro­zi mu pal­cem.

Szah­ram, za­zwy­czaj naj­we­sel­szy w ca­łym to­wa­rzy­stwie mo­ich zna­jo­mych z Szi­ra­zu, te­raz wi­dzi tyl­ko naj­czar­niej­szy ze sce­na­riu­szy. Od­kła­da san­tur, tra­pe­zo­idal­ny in­stru­ment z drew­na orze­cho­we­go. Ręce ma sztyw­ne i nie jest mu ła­two tra­fić pa­łecz­ka­mi w od­po­wied­nie stru­ny, któ­rych jest po­nad pięć­dzie­siąt. Nie spo­sób osią­gnąć wy­ma­ga­nej kon­cen­tra­cji, gdy w gło­wie sły­szy się wciąż głos dzie­ka­na: „Roz­po­zna­li­śmy na fil­mie pięć osób. Jed­nak rek­tor ocze­ku­je, że poda mu pan peł­ną li­stę swo­ich go­ści”.

Sie­dzi­my w mil­cze­niu. Jest jesz­cze Arad, któ­ry naj­pierw akom­pa­nio­wał Szah­ra­mo­wi na ta­rze, in­stru­men­cie po­dob­nym do gi­ta­ry, a po­tem na da­fie, bęb­nie przy­po­mi­na­ją­cym wiel­ki tam­bu­ryn. Arad był na fe­ral­nej im­pre­zie, więc do­sko­na­le ro­zu­mie na­strój przy­ja­cie­la i mę­czą­cy go dy­le­mat: ukry­wać przy­ja­ciół czy ra­to­wać wła­sną skó­rę? Ude­rza de­li­kat­nie w daf i za­czy­na opo­wia­dać hi­sto­rię.

Dwóch przy­ja­ciół wę­dro­wa­ło od wie­lu dni po wy­pa­lo­nym słoń­cem pust­ko­wiu. Je­cha­li kon­no z Szi­ra­zu do Jaz­du. Na­gle ze­rwał się wi­cher, nad­cią­gnę­ła bu­rza. Jed­na z bły­ska­wic za­da­ła śmier­tel­ny cios, po chwi­li dru­ga. Ale wę­drow­cy je­cha­li da­lej. Nie wie­dzie­li, że są mar­twi, nie ro­zu­mie­li, że ko­nie nio­są tyl­ko ich du­sze. Kie­dy byli już bar­dzo zmę­cze­ni, do­tar­li do pięk­ne­go domu, w któ­rym sto­ły ugi­na­ły się od ja­dła i na­po­jów. „Cóż to za miej­sce?” – py­ta­ją po­dróż­ni­cy. „To jest Raj – od­po­wia­da im Go­spo­darz, zie­lo­no­oki męż­czy­zna w błę­kit­nej pe­le­ry­nie. Po czym sta­wia wa­ru­nek: – Tyl­ko je­den z was może tu zo­stać, ten wyż­szy. Ty zaś – mówi do niż­sze­go – je­steś grzesz­ni­kiem i mu­sisz na­tych­miast się stąd wy­nieść”. Wę­dro­wiec, któ­ry do­stą­pił za­pro­sze­nia, pró­bu­je prze­ko­ny­wać: „To mój przy­ja­ciel, znam go od lat, wiem, że nie mógł­by po­peł­nić żad­nej zbrod­ni, któ­ra ska­zy­wa­ła­by go na śmierć z pra­gnie­nia na pust­ko­wiu”. Jed­nak Go­spo­darz krę­ci gło­wą: „Wi­dzę da­lej niż ty, po­tra­fię zejść głę­bo­ko w du­szę czło­wie­ka i od­na­leźć w niej naj­bar­dziej po­nu­re ta­jem­ni­ce”. Wę­dro­wiec nie ufa Go­spo­da­rzo­wi. Sio­dła ko­nia i ru­sza wraz z przy­ja­cie­lem w dal­szą dro­gę. Nie roz­ma­wia­ją zbyt wie­le, nie mają sił. Ale w ser­cu wyż­sze­go z męż­czyzn za­czy­na kieł­ko­wać ziar­no nie­uf­no­ści: „Może po­wi­nie­nem zo­stać w tam­tym domu? Może nie znam przy­ja­cie­la tak do­brze, jak my­ślę? Może na­le­ża­ło za­ufać Go­spo­da­rzo­wi? Może ska­za­łem się na śmierć z pra­gnie­nia i wiecz­ne po­tę­pie­nie?”. Po kil­ku­na­stu go­dzi­nach obaj wę­drow­cy są na skra­ju śmier­ci. I wte­dy do­strze­ga­ją ko­lej­ny dom, bar­dzo po­dob­ny do po­przed­nie­go. Tym ra­zem drzwi otwie­ra im nie­bie­sko­oki męż­czy­zna w zie­lo­nej pe­le­ry­nie. „Cóż to za miej­sce?” – py­ta­ją po­dróż­ni­cy. „To jest Raj” – od­po­wia­da im Go­spo­darz i za­pra­sza oby­dwu do środ­ka, gdzie pod cię­ża­rem je­dze­nia i na­po­jów ugi­na­ją się sto­ły. „Ależ wczo­raj tra­fi­li­śmy do po­dob­ne­go domu i tyl­ko jed­ne­mu z nas ze­zwo­lo­no po­zo­stać” – mó­wią wę­drow­cy. „To miej­sce było Pie­kłem – od­po­wia­da Go­spo­darz. – Pie­kło to raj dla lu­dzi, któ­rzy go­to­wi są zo­sta­wić przy­ja­ciół w po­trze­bie”.

Na­stęp­ne­go dnia Szah­ram idzie do rek­to­ra. Że­gna­jąc go w drzwiach, ani ja, ani Arad nie py­ta­my, czy prze­ka­że li­stę go­ści.

Szah­ram wra­ca po trzech go­dzi­nach. Jest ura­do­wa­ny, pa­ła­szu­je mon­stru­al­ne ilo­ści je­dze­nia. Gdzie on to wszyst­ko mie­ści? Jest prze­cież chu­dy jak pa­tyk. Po­mię­dzy jed­nym a dru­gim kę­sem opo­wia­da, że usły­szał dużo gorz­kich słów na swój te­mat od rek­to­ra, re­li­gij­ne­go ra­dy­ka­ła z czar­ną bro­dą i w ta­nim gar­ni­tu­rze a la Ah­ma­di­ne­żad. Ale na ko­niec, gdy był już pew­ny usu­nię­cia z uczel­ni, oka­za­ło się, że rek­tor też jest czło­wie­kiem. „Po­dob­no do­bry z pana stu­dent, wy­kła­dow­cy pana ce­nią, może kie­dyś pan zmą­drze­je. Nie wy­cią­gnę kon­se­kwen­cji. Niech pan już idzie”. O li­stę go­ści na­wet nie za­py­tał.

W Ira­nie bar­dzo czę­sto Raj za­mie­nia się w Pie­kło, a Pie­kło w Raj. Jak w opo­wie­ści Ara­da.dziś ulica jest nasza

Te­he­ran. Szes­na­ste­go czerw­ca 2009 roku. Go­dzi­na 20.30. Wie­czór przy­niósł mia­stu w pre­zen­cie przy­jem­ny, lek­ki po­wiew wia­tru. Po­śród gwał­tow­nie za­pa­da­ją­ce­go zmro­ku moż­na jesz­cze raz rzu­cić okiem w stro­nę ma­je­sta­tycz­nych gór El­burs, któ­re od­po­czy­wa­ją po ca­ło­dzien­nym boju ze słoń­cem pró­bu­ją­cym roz­to­pić ostat­nie ję­zo­ry śnie­gu na szczy­tach. Za­zwy­czaj o tej po­rze lu­dzie wdy­cha­ją świe­że, czerw­co­we po­wie­trze, wy­zwa­la­jąc zmę­czo­ne płu­ca od smo­gu. Dają się uwo­dzić za­pa­chom przy­praw za­po­wia­da­ją­cych dłu­gą, póź­ną ko­la­cję – naj­waż­niej­szy ce­re­mo­niał irań­skiej co­dzien­no­ści. Od kil­ku dni coś się jed­nak zmie­ni­ło. Za­pa­chy są de­li­kat­ne, jak­by po­cho­wa­ne. Chy­ba nikt nie ma dziś ocho­ty tra­cić cza­su w kuch­ni.

Go­dzi­nę póź­niej męż­czyź­ni, ko­bie­ty, mło­dzież i dzie­ci wy­cho­dzą na uli­ce, bal­ko­ny, da­chy i wznie­ca­ją nie­praw­do­po­dob­ny ru­mor. „Al­la­hu Ak­bar! Marg bar dik­ta­tor!” (Bóg jest wiel­ki! Śmierć dyk­ta­to­ro­wi!) – nie­sie się w pro­mie­niu wie­lu ki­lo­me­trów. Pło­ną kon­te­ne­ry z od­pad­ka­mi, a na mu­rach i uli­cach lu­dzie wy­bi­ja­ją mia­ro­wy rytm. Czym po­pad­nie: ki­ja­mi, ce­gła­mi, po­kry­wa­mi ko­szy na śmie­ci. Jak w Ir­lan­dii Pół­noc­nej w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych. W kil­ka mi­nut dzie­siąt­ki osie­dli dwu­na­sto­mi­lio­no­wej me­tro­po­lii za­mie­nia­ją się w twier­dze.

Lu­dzie nie idą na de­mon­stra­cję do cen­trum mia­sta. Wy­cho­dzą przed wła­sne domy, by cze­kać, aż usły­szą ja­zgot nad­jeż­dża­ją­cych od­dzia­łów po­li­cji. Chwi­lę póź­niej lecą pierw­sze ka­mie­nie, ce­gły z oko­licz­nych bu­dów i prze­kleń­stwa. Sta­ra Par­win – le­gen­da dziel­ni­cy, mio­ta­ła ka­mie­nia­mi jesz­cze w sie­pa­czy ostat­nie­go sza­cha – pró­bu­je dy­ry­go­wać mło­dzie­żą z pierw­szej li­nii.

– Naj­pierw rzu­caj, po­tem ucie­kaj! Jak rzu­casz, to naj­pierw przy­stań na chwi­lę i wy­ce­luj! Nie mar­nuj sił i ka­mie­ni! Meh­di, za cięż­ka ta ce­gła, nie do­rzu­cisz! Co za tępy dzie­ciak! – Sie­dem­dzie­się­cio­let­nia Par­win krzy­czy z da­chu, na któ­rym sto­imy, ale nikt jej nie sły­szy. Tu­mult nie­sa­mo­wi­ty, a i głos już nie ten. Choć wzro­ku moż­na po­zaz­dro­ścić.

– Pa­trz­cie na tego tam, pod bra­mą domu Da­ra­bich. Tego na mo­to­rze! Sprawdź­cie go, to na pew­no ba­sidż! Nie daj­cie się zajść od tyłu! Al­la­hu Ak­bar!

Kie­dy czar­ne i zie­lo­ne mun­du­ry przy­pusz­cza­ją osta­tecz­ny szturm, uży­wa­jąc mio­ta­czy gazu, tłum roz­pierz­cha się we wszyst­kie stro­ny. Lu­dzie cho­wa­ją się po bu­dyn­kach, by z da­chów pro­wa­dzić dal­szą wal­kę. Co od­waż­niej­si mio­ta­ją ka­mie­nie z okien swo­ich miesz­kań. Wi­dzę, jak z domu na­prze­ciw­ko ktoś strze­la do po­li­cji z racy sy­gna­li­za­cyj­nej. Już za chwi­lę całe jego miesz­ka­nie wy­peł­nia dym po­ci­sku z ga­zem łza­wią­cym. Irań­czy­cy są bar­dzo emo­cjo­nal­ni, więc ła­two tra­cą gło­wę. Żeby strze­lać do po­li­cji z wła­sne­go miesz­ka­nia?

Na­szą uli­cą do­wo­dzi Ali, „pan ba­rył­ka”. Gru­by, nie­wy­so­ki, wą­sa­ty wła­ści­ciel po­bli­skie­go fast fo­odu, z dy­plo­mem in­ży­nie­ra, mio­ta ka­mie­nie ra­mię w ra­mię z pięt­na­sto­let­nią cór­ką Ne­gin. Po­lu­bi­li­śmy się od pierw­sze­go spo­tka­nia przed mie­sią­cem, kie­dy oka­za­ło się, że wąsy za­pu­ścił dwa­dzie­ścia osiem lat temu na cześć Le­cha Wa­łę­sy, a na do­da­tek zna jesz­cze Jana To­ma­szew­skie­go, Grze­go­rza Latę i Ka­zi­mie­rza Dey­nę, pol­skie gwiaz­dy fut­bo­lu z lat sie­dem­dzie­sią­tych.

Rano Ali przy­zna­je mi ra­cję, że to było głu­pie – wyjść przed tłum po­li­cjan­tów z cór­ką. Ale ko­lej­nej nocy Ne­gin znów jest z oj­cem na uli­cy. I tak przez na­stęp­ne trzy noce, za­nim tro­skli­wi irań­scy zna­jo­mi zde­cy­du­ją, że trze­ba mnie prze­nieść na bez­piecz­niej­sze osie­dle. „Je­steś je­dy­nym ob­co­kra­jow­cem w tej oko­li­cy. W koń­cu ja­kiś życz­li­wy o tym do­nie­sie i wszy­scy bę­dzie­my mie­li pro­blem”.

Osta­tecz­nie tra­fiam kil­ka ki­lo­me­trów na po­łu­dnie, na Ju­sef Abad, ale tu jest nie­wie­le spo­koj­niej. Tu tak­że lu­dzie są wście­kli. Jesz­cze ty­dzień temu świat był pięk­ny, a więk­szość wie­rzy­ła, że krwa­wy sys­tem da się zmie­nić. Bali się ko­lej­nej, krwa­wej re­wo­lu­cji, po któ­rej na­stą­pi cha­os. Chcie­li stop­nio­wych, po­ko­jo­wych re­form i byli prze­ko­na­ni, że po wy­bo­rach nowy pre­zy­dent Mir Ho­sejn Mu­sa­wi otwo­rzy wresz­cie kraj na świat, i ten świat zo­ba­czy, że praw­dzi­wy Iran to nie tyl­ko bro­da­ci męż­czyź­ni i ko­bie­ty w czar­nych cza­do­rach. Dziś stra­ci­li złu­dze­nia. Wła­dza przy­po­mnia­ła na­ro­do­wi sta­rą za­sa­dę obo­wią­zu­ją­cą w dyk­ta­tu­rach: „Gło­so­wa­li, jak chcie­li, a wy­bra­li, kogo trze­ba”. Czy­li Mah­mu­da Ah­ma­di­ne­ża­da.

Wal­ki w Te­he­ra­nie to­czą się we­dle po­wta­rza­ją­ce­go się sce­na­riu­sza. Po kil­ku­na­stu, kil­ku­dzie­się­ciu mi­nu­tach pierw­sze­go star­cia oko­li­ca się uspo­ka­ja, a po­li­cja od­jeż­dża. „Zie­lo­ni re­wo­lu­cjo­ni­ści” (ko­lor kam­pa­nii wy­bor­czej Mu­sa­wie­go) wy­cho­dzą przed domy i li­czą stra­ty. Sprzą­ta­ją, do­ga­sza­ją ogień. Nikt za nich tego nie zro­bi. To jest ich dziel­ni­ca i mu­szą o nią za­dbać, by na­stęp­ne­go po­ran­ka obu­dzić się w mia­rę nor­mal­nym mie­ście i pójść do pra­cy. Te­raz wszy­scy ze­szli się przy hy­un­da­iu pana Ab­die­go. Na środ­ku bia­łej ma­ski dum­nie leży ce­głów­ka. Wy­żło­bi­ła w niej pięk­ną, wiel­ką ko­ły­skę, co do­wo­dzi, że le­cia­ła z wy­so­ka, z któ­re­goś z po­bli­skich do­mów, praw­do­po­dob­nie rzu­co­na przez jed­ne­go z de­mon­stran­tów. I jesz­cze ta wy­bi­ta szy­ba od stro­ny kie­row­cy, cho­ciaż to aku­rat moż­na zwa­lić na po­li­cyj­ną pał­kę.

– Oj, pan Abdi się wku­rzy, jak wró­ci do domu. Bar­dziej bę­dzie zły na nas czy na po­li­cję? – za­sta­na­wia się ko­mi­tet „zie­lo­nej re­wo­lu­cji” z na­szej uli­cy.

– Na nas. Chy­ba mu­si­my zrzu­cić mu się na bla­cha­rza – mówi z prze­ko­na­niem pan No­za­ri.

– Ale nie za dużo, prze­cież wie­dział, co się świę­ci. Mógł auto gdzieś prze­sta­wić – zrzę­dzi inny.

– Tak? Na przy­kład gdzie? Znasz tu ja­kieś spo­koj­ne miej­sce? Dom to jest dom – uci­na No­za­ri.

Na­stęp­ne­go dnia jadę kil­ka ki­lo­me­trów na za­chód, do zna­jo­mych na lunch. Na osie­dlu zło­żo­nym z kil­ku ogro­dzo­nych wy­so­ko­ściow­ców za­sta­ję wy­ła­ma­ną bra­mę, wy­bi­te nie­mal wszyst­kie szy­by w holu dwóch blo­ków, po­tłu­czo­ne do­nicz­ki. Naj­wy­raź­niej za­sto­so­wa­no tu za­sa­dę od­po­wie­dzial­no­ści zbio­ro­wej. Drzwi zna­jo­mych zdo­bi kart­ka, na któ­rej Af­naz na­ry­so­wa­ła mapę doj­ścia do miesz­ka­nia, gdzie od­by­wa się ze­bra­nie lo­ka­to­rów.

Po­przed­niej nocy mło­dzież usta­wi­ła przed osie­dlem ba­ry­ka­dę z wiel­kich pło­ną­cych kon­te­ne­rów i cze­ka­ła na krą­żą­cy po oko­li­cy od­dział ba­si­dżów. To naj­bar­dziej znie­na­wi­dze­ni lu­dzie w ob­ję­tym re­wol­tą Te­he­ra­nie. Miesz­kań­cy są w sta­nie znieść wi­dok umun­du­ro­wa­nych po­li­cjan­tów, ale cy­wil­ni bo­jów­ka­rze, czę­sto do­wo­że­ni przez wła­dzę spo­za sto­li­cy i so­wi­cie przez nią opła­ca­ni – to już za wie­le.

Wal­ka z ba­si­dża­mi to spo­re ry­zy­ko. Prze­miesz­cza­ją się szyb­ko na mo­to­cy­klach, w gru­pach li­czą­cych oko­ło dwu­dzie­stu męż­czyzn, i nig­dy nie wia­do­mo, w co będą uzbro­je­ni. Cza­sem mają tyl­ko kije, cza­sem ży­let­ki i noże, cza­sem strze­la­ją z ka­ra­bin­ków do pa­int­bal­la, by zna­czyć prze­ciw­ni­ków far­bą, a po­tem ła­twiej ich wy­ła­py­wać. Bywa jed­nak, że uży­wa­ją bro­ni pal­nej, mor­du­ją lu­dzi, a po­tem od­jeż­dża­ją. „Spraw­ca nie­zna­ny, pod­szy­wał się pod ba­si­dża. Śledz­two za­mknię­te” – kwi­tu­je się po­tem w po­li­cyj­nej kar­to­te­ce.

Lunch u zna­jo­mych po­ły­kam w po­śpie­chu, oglą­da­jąc noc­ne zdję­cia na­krę­co­ne ka­me­rą na­rze­czo­ne­go Af­naz – Dża­wa­da, ce­nio­ne­go irań­skie­go do­ku­men­ta­li­sty. Ob­raz jest wy­raź­ny tyl­ko w pro­mie­niu kil­ku me­trów od pło­ną­ce­go kon­te­ne­ra.

– Kie­dy chłop­cy od­par­li zza ba­ry­ka­dy pierw­szy atak, byli szczę­śli­wi, a my wy­szli­śmy przed dom gra­tu­lo­wać im zwy­cię­stwa. Pół go­dzi­ny póź­niej, gdy nadal świę­to­wa­li, ba­si­dżo­wie za­ata­ko­wa­li z dru­giej stro­ny – opi­su­je Dża­wad, moc­no ge­sty­ku­lu­jąc, a dłu­gie wło­sy co chwi­la nie­bez­piecz­nie zbli­ża­ją się do po­mi­do­rów na jego ta­le­rzu.

W ka­me­rze wi­dać tyl­ko koń­ców­kę fi­na­ło­wej ak­cji. Ja­sny mo­to­cykl wjeż­dża wprost w lu­dzi, obok ba­sidż goni mło­de­go chło­pa­ka i pró­bu­je tra­fić go w ple­cy drew­nia­nym drą­giem. Po­tem już nie­wie­le mo­że­my do­strzec, jest tyl­ko dźwięk. Krzy­ki, jęki, brzęk szkła, zno­wu jęki.

W kil­ka chwil ba­ry­ka­da pada, a bo­jów­ka­rze roz­bie­ga­ją się po blo­kach, tłu­kąc szy­by i do­nicz­ki. Wy­ła­mu­ją drzwi w kil­ku miesz­ka­niach, wy­bie­ra­jąc je na chy­bił tra­fił, biją do­mow­ni­ków, de­mo­lu­ją me­ble. Przez pół go­dzi­ny cho­dzą w górę i w dół po me­ta­lo­wych scho­dach prze­ciw­po­ża­ro­wych na ze­wnątrz bu­dyn­ku. Walą w nie ki­ja­mi, prze­kli­na­ją, za­glą­da­ją przez okna.

Na­stęp­ne­go dnia na ze­bra­niu miesz­kań­cy wspól­nie po­dej­mu­ją de­cy­zję, że za­mkną wie­czo­rem dzie­ci w domu, by wię­cej nie bra­ły udzia­łu w wal­kach.

Ko­lej­na noc. Ser­ce mia­sta, nie­da­le­ko skrzy­żo­wa­nia ulic Wa­liasr i Enqe­lab. Kie­dy tam do­jeż­dżam, z mo­jej ko­mór­ki zni­ka za­sięg. Już wiem, że na­stęp­ne go­dzi­ny będą go­rą­ce. W re­jo­nach, gdzie za­no­si się na star­cia, wła­dze wy­łą­cza­ją sta­cje prze­kaź­ni­ko­we, by unie­moż­li­wić po­wstań­com kon­takt. Ale te­he­rań­czy­cy uczą się pil­nie z dnia na dzień, z nocy na noc. Po kil­ku po­raż­kach, kie­dy po­li­cja za­ga­nia­ła ma­ni­fe­stan­tów w śle­pe ulicz­ki, te­raz uważ­niej wy­bie­ra­ją miej­sca starć. Ob­sa­dza­ją skrzy­żo­wa­nia z kil­ko­ma dro­ga­mi od­wro­tu, roz­sta­wia­ją czuj­ki na ro­gach ulic i na da­chach. Wy­le­wa­ją na as­falt olej, by wy­wra­cać mo­to­cy­kle ba­si­dżów. Nie po­zwa­la­ją, by w pierw­szym sze­re­gu de­mon­stran­tów po­ja­wia­li się przy­pad­ko­wi lu­dzie. Oni po­tra­fią tyl­ko krzy­czeć, a kie­dy po­li­cja ata­ku­je, za­raz ucie­ka­ją, wznie­ca­jąc w tłu­mie pa­ni­kę.

Mija go­rą­ca noc. Wy­cho­dzę na uli­cę i nie mogę po­znać świa­ta na­oko­ło. W nocy oczy pie­kły od snu­ją­cych się wszę­dzie resz­tek gazu łza­wią­ce­go, pa­no­wał cha­os. Te­raz Enqe­lab wy­glą­da, jak­by nic się nie sta­ło. Nie ma po­li­cji, nie ma ba­si­dżów, ktoś za­brał spa­lo­ne śmiet­ni­ki. Lu­dzie idą do pra­cy, na za­ku­py. Czy tak wy­glą­da mia­sto w środ­ku re­wo­lu­cji? Do­pie­ro nie­da­le­ko Uni­wer­sy­te­tu Te­he­rań­skie­go na­pis na mu­rze: „Krew na­szych bra­ci bę­dzie wodą dla drze­wa na­sze­go gnie­wu”. Tuż obok ko­lej­ny: „Moja krew jest zie­lo­na”. I jesz­cze je­den: „Dziś uli­ca jest na­sza”.

Tego sa­me­go dnia Pa­jom, stu­dent Uni­wer­sy­te­tu Amir Ka­bir, za­pra­sza mnie na spo­tka­nie ze swo­imi ko­le­ga­mi z uczel­ni. Tra­fiam aku­rat na mo­ment, kie­dy kil­ka osób w na­pię­ciu oglą­da w in­ter­ne­cie film. Wi­dać na nim, jak ka­wal­ka­da mo­to­cy­kli z uzbro­jo­ny­mi w kije ba­si­dża­mi roz­bi­ja de­mon­stra­cję, po czym od­jeż­dża. Jed­nak lu­dziom uda­je się do­paść jed­ne­go z ma­ru­de­rów i wy­wró­cić mu mo­tor. Bo­jów­karz, jesz­cze przed chwi­lą tak pew­ny sie­bie, te­raz klę­czy na zie­mi, pła­cze, bije się po twa­rzy i bła­ga o li­tość. Przed ro­ze­rwa­niem na strzę­py bro­ni go jed­na z ma­ni­fe­stan­tek. Obej­mu­je jak syna, choć prze­cież to wróg. Od­ga­nia żąd­ny ze­msty tłum. Pra­wie sły­szę, jak krzy­czy: „Nie bądź­cie tacy jak oni!”. Choć nie uda­je się jej za­po­biec do­tkli­wym kop­nia­kom do­się­ga­ją­cym twa­rzy ba­si­dża, ra­tu­je mu ży­cie.

I jesz­cze je­den film, na­krę­co­ny przez wło­ską te­le­wi­zję na uli­cy Wa­liasr. Tym ra­zem to nie ba­si­dżo­wie, ale po­li­cjan­ci z jed­nost­ki an­ty­ter­ro­ry­stycz­nej wbi­ja­ją się kli­nem w tłum. De­mon­stran­tów jest jed­nak zbyt wie­lu. Od­dział musi się szyb­ko wy­co­fać – na zgu­bę jed­ne­go z mo­to­cy­kli­stów. Tłum osa­cza go i po­wa­la na zie­mię. A jed­nak za­wsze znaj­dzie się ktoś, kto po­mo­że. Tym ra­zem trzech męż­czyzn i ko­bie­ta chro­nią wro­ga, sa­dza­ją go w bra­mie, po­le­wa­ją gło­wę wodą. Mło­dy po­li­cjant z pod­bi­tym okiem od­dy­cha cięż­ko. Jest prze­ra­żo­ny, wciąż chy­ba nie może uwie­rzyć, że żyje.

Pa­jom uwa­ża, że li­tość to błąd. Zwłasz­cza wo­bec ba­si­dżów.

– Oni do­pie­ro wte­dy za­czy­na­ją my­śleć, kie­dy śmier­tel­nie się boją. To dla­te­go lu­dzie w nie­któ­rych miej­scach roz­wie­sza­ją pla­ka­ty z ich zdję­cia­mi. Jak któ­ryś z ba­si­dżów zo­sta­nie cięż­ko po­bi­ty lub spa­lą mu sa­mo­chód, inni za­sta­no­wią się, czy war­to słu­żyć wła­dzy. – Te sło­wa w ustach dwu­dzie­sto­trzy­lat­ka o szczu­płej po­stu­rze i de­li­kat­nych ry­sach brzmią wy­jąt­ko­wo zło­wro­go.

De­mon­stra­cja, wal­ka, ogień. „Skąd wziąć ce­gły i gruz? Jak trak­to­wać po­li­cjan­tów z dro­gów­ki, ka­mie­niem czy do­brym sło­wem? Na ra­zie do­brym sło­wem”. Na­ra­da Pa­jo­ma i jego czte­rech ko­le­gów trwa już trze­cią go­dzi­nę, ale cały czas ob­ra­ca się wo­kół ulicz­nych pro­te­stów, choć na sa­mej uli­cy nie da się wy­grać z uzbro­jo­nym po zęby sys­te­mem.

Irań­czy­cy są mi­strza­mi im­pro­wi­za­cji. Spon­ta­nicz­ne, emo­cjo­nal­ne de­mon­stra­cje to ich ży­wioł. Tyle że cza­sem jest po nich tyle tru­pów, że lu­dzie tra­cą ocho­tę na wszel­ką ak­tyw­ność i przez na­stęp­nych kil­ka lat sie­dzą ci­cho, cier­pią w sa­mot­no­ści i ukła­da­ją dla po­tom­nych no­stal­gicz­ne pie­śni upa­mięt­nia­ją­ce mę­czen­ni­ków. Wszyst­kie dłu­go­fa­lo­we sce­na­riu­sze, plan A, plan B, efek­ty za kil­ka lat – więk­szość Irań­czy­ków nie ma do tego cier­pli­wo­ści.

A jed­nak w cią­gu ko­lej­nych dni coś za­czy­na się zmie­niać. Spo­ty­kam co­raz wię­cej lu­dzi zda­ją­cych so­bie spra­wę, że są na po­cząt­ku dłu­giej dro­gi ku wol­no­ści i mu­szą do­sto­so­wać do niej swo­je me­to­dy. Nie mogą dać się wy­krwa­wić w ulicz­nych wal­kach. Pla­nu­ją więc spo­tka­nia z ro­bot­ni­ka­mi, by na­ma­wiać ich do straj­ków, boj­ko­tu­ją to­wa­ry firm pod­le­głych Gwar­dii Re­wo­lu­cyj­nej, wy­sy­ła­ją w nie­bo zie­lo­ne ba­lo­ny, stem­plu­ją mury po­do­bi­zną Mu­sa­wie­go, kol­por­tu­ją ulot­ki, wy­pi­su­ją ha­sła wol­no­ścio­we na bank­no­tach, a na wor­kach ze śmie­cia­mi pi­szą „Ah­ma­di­ne­żad”. Za­sy­pu­ją in­ter­net in­for­ma­cja­mi o ko­lej­nym blac­ko­ucie. Ta ory­gi­nal­na ini­cja­ty­wa po­le­ga na włą­cze­niu mak­sy­mal­nej licz­by urzą­dzeń elek­trycz­nych o okre­ślo­nej po­rze, naj­le­piej pod­czas prze­mó­wie­nia pre­zy­den­ta. W efek­cie sieć nie wy­trzy­mu­je prze­cią­że­nia i pada, a lu­dzie klasz­czą i krzy­czą w ciem­no­ści. Co tam roz­mro­żo­na lo­dów­ka i ze­psu­te mię­so, na­resz­cie z ekra­nu te­le­wi­zo­ra znik­nę­ła ta bro­da­ta, za­kła­ma­na twarz.

Arad, były stu­dent re­le­go­wa­ny z Uni­wer­sy­te­tu Te­he­rań­skie­go za zor­ga­ni­zo­wa­nie de­mon­stra­cji upa­mięt­nia­ją­cej roz­ru­chy stu­denc­kie z 1999 roku, mówi mi:

– Nie ma nic prost­sze­go niż pięk­nie zgi­nąć na uli­cy. Ale prze­żyć i zmie­nić kraj to na­praw­dę by­ło­by pięk­ne. I to musi kie­dyś na­stą­pić. Dziś wie­my, że praw­da i Bóg jest po na­szej stro­nie, że jest nas wię­cej niż nie­wol­ni­ków sys­te­mu, że je­ste­śmy sil­ni jak nig­dy do­tąd. Dla­te­go mu­si­my wy­ko­rzy­stać tę prze­wa­gę, mu­si­my na­szych wład­ców cią­gle czymś za­ska­ki­wać, za­wsty­dzać, za­mę­czać, do­pro­wa­dzać do roz­pa­czy. Wy­gra­my, choć­by za dzie­sięć lat.

Brzmi to jak przy­go­to­wa­ne wcze­śniej prze­mó­wie­nie, ale jest szcze­re, z głę­bi ser­ca.wolność na rolkach

Chy­ba nig­dy nie za­po­mnę tego wi­do­ku. Dwa mie­sią­ce przed wy­bo­ra­mi przy­je­cha­li­śmy na tra­dy­cyj­ną irań­ską ko­la­cję do miesz­ka­nia dwój­ki ma­la­rzy, Nedy i Ma­dżi­da, na osie­dlu Ewin. Po dro­dze był jesz­cze przy­sta­nek w ka­wiar­ni, a wła­ści­wie przy ka­wiar­nia­nym okien­ku, obok któ­re­go sta­ło kil­ka in­nych sa­mo­cho­dów. Mię­dzy nimi krę­cił się kel­ner z kar­tą. Za­mó­wi­li­śmy kawę i lody. Były pysz­ne, po­twor­nie słod­kie, jak to w Ira­nie. Na po­cząt­ku po­dró­ży bar­dzo mnie to mę­czy­ło, z le­d­wo­ścią da­wa­łem radę tra­dy­cyj­ne­mu cu­kier­ko­wi roz­da­wa­ne­mu w lo­kal­nych li­niach lot­ni­czych. Po­tem bez co­dzien­nej, po­tęż­nej daw­ki cu­kru nie mo­głem już żyć. W każ­dym ra­zie tam­te­go wie­czo­ru by­łem pew­ny, że już nic u Nedy i Ma­dżi­da nie zmiesz­czę. Tyle że kil­ka­na­ście mi­nut póź­niej zo­ba­czy­łem coś pięk­ne­go: wiel­ki stół z sied­mio­ma po­tra­wa­mi, a każ­da w in­nym ko­lo­rze. Naj­bar­dziej urzekł mnie fe­sen­dżun. To coś na kształt gu­la­szu z kacz­ki (lub kur­cza­ka), zmie­sza­ne­go z prze­cie­rem z gra­na­tów, orze­cha­mi wło­ski­mi i lek­ko za­pie­ka­nym ry­żem. Wszyst­ko ma dość spe­cy­ficz­ny, słod­ko-kwa­śny smak, do któ­re­go trze­ba się przy­zwy­cza­ić. Ale war­to, bo od­rzu­ca­jąc fe­sen­dżun, od­rzu­ca się ka­wa­łek irań­skiej wraż­li­wo­ści.

Ob­ja­da­li­śmy się, spo­glą­da­jąc na ekran te­le­wi­zo­ra. Jak w wie­lu irań­skich do­mach, tak­że i tu pod­sta­wą kon­tak­tu ze świa­tem była ofi­cjal­nie za­ka­za­na an­te­na sa­te­li­tar­na.

Na nada­wa­nym z Lon­dy­nu ka­na­le BBC Far­si trwa wła­śnie dys­ku­sja o wy­ro­ku ośmiu lat wię­zie­nia, któ­ry tego dnia wy­dał te­he­rań­ski sąd na dzien­ni­kar­kę Rok­sa­nę Sa­be­ri. Ame­ry­kań­ska ko­re­spon­dent­ka o ja­poń­sko-irań­skich ko­rze­niach zo­sta­ła ska­za­na za wy­ko­ny­wa­nie za­wo­du bez wy­ma­ga­nych ze­zwo­leń oraz szpie­go­stwo – w jej te­he­rań­skim miesz­ka­niu po­li­cja zna­la­zła kil­ka po­uf­nych do­ku­men­tów. Ma­dżid spo­glą­dał w ekran znad ta­le­rza i śmiał się ner­wo­wo.

– O czym oni ga­da­ją?! Prze­cież za kil­ka dni wła­dze zmie­nią ten wy­rok i ją wy­pusz­czą. Rzą­do­wi cho­dzi tyl­ko o to, by po­ka­zać naj­pierw lwi pa­zur, a za­raz po­tem aniel­skie ob­li­cze. „Pa­trz­cie, jacy je­ste­śmy li­to­ści­wi i peł­ni mi­ło­ści, na­wet dla wro­gów”.

Kie­dy Ma­dżid się de­ner­wu­je, jego wy­gląd gwał­tow­nie się zmie­nia. Za­zwy­czaj po­stu­rą i po­wol­no­ścią ru­chów przy­po­mi­na niedź­wie­dzia, ale kie­dy się roz­zło­ści, sta­je się nie­bez­piecz­ny. Jego ru­chy są szyb­kie, oczy pło­ną. Idzie wte­dy na de­mon­stra­cję (je­śli jest) albo do szta­lug i ster­ty pa­pie­ro­wo-me­ta­lo­wych śmie­ci, z któ­rych two­rzy swo­je ko­la­że. Wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, chłop­cy z pił­ką lub la­taw­cem, mali ro­we­rzy­ści, roz­ra­do­wa­ne dziew­czyn­ki z war­ko­czy­ka­mi, gra­ją­ce w kla­sy. Ale w tle cią­gle ja­kieś ru­iny, nie­do­okre­ślo­ne, po­nu­re po­sta­cie, frag­men­ty ga­zet z cza­sów re­wo­lu­cji, ob­wiesz­cza­ją­ce ko­lej­ne eg­ze­ku­cje.

Dwa dni po wy­ro­ku na Sa­be­ri pre­zy­dent Ah­ma­di­ne­żad za­ape­lo­wał do sądu o szyb­ką re­wi­zję pro­ce­su i już po kil­ku ty­go­dniach dzien­ni­kar­ka wy­szła na wol­ność.

Ale dla mnie tego dnia Rok­sa­na wca­le nie była naj­waż­niej­sza. Kie­dy tra­fi­łem na osie­dle Ewin, przez dłuż­szą chwi­lę nie mo­głem od­na­leźć wła­ści­we­go ad­re­su i klu­czy­łem po­mię­dzy strze­li­sty­mi wie­żow­ca­mi. Na­gle do­biegł mnie ha­łas do­cho­dzą­cy zza rogu, po czym zo­ba­czy­łem coś, co wpra­wi­ło mnie w osłu­pie­nie. Po scho­dzą­cej ła­god­nie w dół be­to­no­wej plat­for­mie gna­ła na rol­kach dziew­czy­na. Na oko sie­dem­na­sto­let­nia, bez obo­wiąz­ko­wej w Ira­nie chu­s­ty na gło­wie. Wy­da­wa­ła się wol­na jak wiatr, któ­ry roz­wie­wał bu­rzę jej czar­nych wło­sów. Krę­ci­ła pi­ru­ety, szo­ro­wa­ła kół­ka­mi po me­ta­lo­wych po­rę­czach, któ­re imi­to­wa­ły pro­fe­sjo­nal­ne ram­py. Nic so­bie nie ro­bi­ła z nie­mi­ło­sier­ne­go ha­ła­su ro­lek, nie bała się bal­ko­nów, na któ­rych w każ­dej chwi­li mo­gły po­ja­wić się set­ki są­sia­dów i zo­ba­czyć jej nie­prze­pi­so­wy strój. Nie przej­mo­wa­ła się od­da­lo­nym o ki­lo­metr, zło­wróżb­nym mu­rem wię­zie­nia Ewin, w któ­rym od kil­ku­dzie­się­ciu lat gi­nę­li bez wie­ści prze­ciw­ni­cy sys­te­mu – naj­pierw sza­chow­skie­go, po­tem is­lam­skie­go.

Wte­dy, w po­ło­wie cie­płe­go, sło­necz­ne­go kwiet­nia, by­łem pew­ny, że roz­wia­ne wło­sy dziew­czy­ny to sy­gnał, iż świat ra­dy­kal­nej is­lam­skiej re­wo­lu­cji się koń­czy. Że sys­tem jest już bar­dzo sła­by i zmę­czo­ny, sko­ro na­wet na­sto­lat­ki nie boją się zrzu­cać chust z głów. Za­miast uga­niać się za nimi z ki­ja­mi, chło­stać i ogła­szać li­sty ko­lej­nych wro­gów is­la­mu, funk­cjo­na­riu­sze sys­te­mu ob­wiesz­cza­li świa­tu, że… sklo­no­wa­li kozę, do­łą­cza­jąc tym sa­mym do eks­klu­zyw­ne­go gro­na pię­ciu świa­to­wych po­tęg, któ­rym wcze­śniej uda­ło się to samo. Tego dnia by­łem pew­ny, że kie­dy przy­ja­dę do Ira­nu na­stęp­nym ra­zem – oczy­wi­ście po zwy­cię­stwie Mu­sa­wie­go – za­sta­nę cały tłum dziew­czyn na rol­kach.

Dwa mie­sią­ce póź­niej w tej sa­mej oko­li­cy w pa­mięć wrył mi się zu­peł­nie inny wi­dok. Set­ki osób, prze­waż­nie ma­tek i żon, sta­ły pod bra­mą wię­zie­nia Ewin, cze­ka­jąc w mil­cze­niu, by wejść do przed­sion­ka i zna­leźć na li­ście aresz­to­wa­nych syna lub męża. Nie mo­głem bli­żej przyj­rzeć się ich twa­rzom. Nie mia­łem cza­su od­szu­kać w tłu­mie syl­wet­ki Nedy, któ­ra od wczo­raj cze­ka­ła na wia­do­mość o aresz­to­wa­nym mężu. To by­ło­by zbyt nie­bez­piecz­ne – za­chod­ni tu­ry­sta pod wię­zie­niem to prze­cież szpieg. Ro­stam, brat Ma­dżi­da, pod­je­chał pod mur wię­zie­nia tyl­ko na chwi­lę i szyb­ko opu­ści­li­śmy to przy­gnę­bia­ją­ce miej­sce. Dwa mie­sią­ce wcze­śniej, po wspól­nej ko­la­cji, Ma­dżid po­ka­zy­wał mi zza szy­by swo­je­go czar­ne­go ci­tro­ena głów­ną bra­mę Ewin i opo­wia­dał o swo­im wuj­ku, któ­ry jesz­cze za sza­cha był tam tor­tu­ro­wa­ny. Te­raz sam zna­lazł się za mu­rem, aresz­to­wa­ny za krą­że­nie po pla­cu Enqe­lab i an­ty­pań­stwo­we okrzy­ki. Może wła­śnie pa­trzył przez okno na świa­tła swo­je­go wie­żow­ca? Je­śli w ogó­le miał w celi okno.

W kra­jach dyk­ta­tor­skich spo­łe­czeń­stwa za­zwy­czaj do­brze wie­dzą, co im wol­no, a cze­go nie. Re­gu­ły są dość czy­tel­ne i je­śli się zmie­nia­ją, to naj­czę­ściej w wy­ni­ku gwał­tow­nych wy­da­rzeń. Iran jest zu­peł­nie inny. Czer­wo­na li­nia, od­gra­dza­ją­ca do­zwo­lo­ne od za­bro­nio­ne­go, jest w cią­głym ru­chu. Lu­dzie co­dzien­nie od­gry­wa­ją swój ta­niec na li­nie, te­stu­jąc gra­ni­ce wol­no­ści. Każ­de­go dnia na nowo i na wła­snej skó­rze spraw­dza­ją, któ­re z su­ro­wych za­sad is­la­mu obo­wią­zu­ją, a któ­re zo­sta­ły chwi­lo­wo za­wie­szo­ne. Jed­ne­go dnia is­lam­skie bo­jów­ki pa­ra­mi­li­tar­ne strą­ca­ją z da­chów an­te­ny sa­te­li­tar­ne, by za kil­ka ty­go­dni – jak grzy­by po desz­czu – na tych sa­mych da­chach wy­ra­sta­ły nowe. Strach ustę­pu­je cie­ka­wo­ści świa­ta, upór za­mę­cza bez­myśl­ną opre­sję.

W jed­nej dziel­ni­cy słyn­ne bu­si­ki „Mo­ra­li­ty Po­li­ce” uga­nia­ją się za dziew­czy­na­mi cho­dzą­cy­mi w zbyt wy­so­kich bu­tach, któ­re mają rze­ko­mo wy­wo­ły­wać skraj­ne pod­nie­ce­nie u męż­czyzn. W in­nej te same od­dzia­ły spe­ców od mo­ral­no­ści prze­szu­ku­ją miesz­ka­nia nie­za­męż­nych ko­biet. A na dru­gim koń­cu mia­sta tłum in­nych nie­wiast pre­zen­tu­je spo­koj­nie naj­now­sze ko­lek­cje z za­chod­nich do­mów mody, ich twa­rze zaś zdo­bi wy­jąt­ko­wo – na­wet jak na eu­ro­pej­skie stan­dar­dy – „roz­wią­zły” ma­ki­jaż.

Kie­dy po raz pierw­szy le­cia­łem do Ira­nu, nie­wie­le wie­dzia­łem o tym kra­ju. Spo­dzie­wa­łem się ty­po­wej au­to­kra­cji, sza­rej, smut­nej, po­zba­wio­nej ener­gii. Ja­dąc z te­he­rań­skie­go lot­ni­ska do pół­noc­nej dziel­ni­cy Ta­dżrisz, zo­ba­czy­łem świat nie­przy­sta­ją­cy do ob­ra­zu su­ro­wej is­lam­skiej re­pu­bli­ki, jaki mia­łem w gło­wie: uj­rza­łem po­tęż­ne wę­zły au­to­strad, wy­so­ko­ściow­ce, neo­ny, bil­l­bo­ar­dy re­kla­mu­ją­ce nie­ziem­sko dro­gie ze­gar­ki, sa­lo­ny Do­lce & Gab­ba­ny i Ar­ma­nie­go, par­ki peł­ne gim­na­sty­ku­ją­cych się lu­dzi. Czu­ło się w po­wie­trzu pra­gnie­nie ży­cia, ale tak­że świa­do­mość kon­tro­li, cią­głej pre­sji ze stro­ny wła­dzy, któ­ra zmu­sza do pro­wa­dze­nia stre­su­ją­cej, po­dwój­nej eg­zy­sten­cji.

Każ­de­go dnia po­by­tu w Ira­nie zdo­by­wam nową wie­dzę, każ­de­go dnia otrzy­mu­ję dzie­siąt­ki sprzecz­nych in­for­ma­cji, sta­wiam so­bie te same py­ta­nia i żalę się moim te­he­rań­skim przy­ja­cio­łom, że ro­zu­miem ich kraj co­raz mniej. Oni jed­nak kle­pią mnie po ra­mie­niu i mó­wią: „Nie przej­muj się, my też go nie ro­zu­mie­my”.

Przy spraw­nym rzą­dzie Iran mógł­by stać się ra­jem na zie­mi, choć­by dzię­ki dru­gim pod wzglę­dem wiel­ko­ści zło­żom ropy i gazu na świe­cie. Ale Iran to prze­cież kraj pa­ra­dok­sów, więc ta sama ropa i ten sam gaz w obec­nych oko­licz­no­ściach są prze­kleń­stwem. – Gdy­by nie było w Ira­nie su­row­ców ener­ge­tycz­nych, ten rząd pe­łen nie­uków daw­no do­pro­wa­dził­by lu­dzi do roz­pa­czy, a w na­szych lo­dów­kach za­go­ści­ło­by echo – po­wie­dział mi zna­jo­my ar­chi­tekt Si­ja­mak. – Jak Irań­czy­cy za­czę­li­by cho­dzić głod­ni, dni re­żi­mu by­ły­by po­li­czo­ne. Nie­ste­ty, dzię­ki ro­pie rząd za­wsze ma pie­nią­dze, by w kry­zy­so­wych sy­tu­acjach, gdy wzra­sta na­pię­cie, się­gnąć do sej­fu z pe­tro­do­la­ra­mi i or­dy­nar­nie prze­ku­pić część lud­no­ści pod­wyż­ka­mi.

My­śla­łem o sprzecz­no­ściach współ­cze­sne­go Ira­nu, kie­dy prze­ra­żo­ny Ro­stam opusz­czał oko­li­ce wię­zie­nia Ewin, sta­ra­jąc się nie pa­trzeć w oczy po­li­cjan­ta sto­ją­ce­go na naj­bliż­szym skrzy­żo­wa­niu. Wie­czo­rem do­wie­dzia­łem się, że Nedy, do któ­rej bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łem się do­dzwo­nić, nie było już wte­dy pod mu­ra­mi Ewin. Rano zna­la­zła Ma­dżi­da na li­ście aresz­to­wa­nych i po­je­cha­ła do Sądu Re­wo­lu­cyj­ne­go przy uli­cy Sza­ri’ati, gdzie wy­czy­ty­wa­no na­zwi­ska za­trzy­ma­nych i po­da­wa­no sumę kau­cji za zwol­nie­nie. Jeź­dzi­ła tak po­tem cały ty­dzień. Mu­sia­ła cze­kać po parę go­dzin, aż ła­ska­wy po­li­cjant wyj­dzie i prze­czy­ta kil­ka­na­ście na­zwisk. Je­śli­by prze­ga­pi­ła dzień wy­czy­ta­nia Ma­dżi­da, mu­sia­ła­by prze­żyć cały ce­re­mo­niał upo­ko­rzeń, próśb o udo­stęp­nie­nie wczo­raj­szej li­sty, może mu­sia­ła­by za to za­pła­cić ła­pów­kę. Wo­la­ła więc co­dzien­nie zwal­niać się z pra­cy i po­cić na upal­nej uli­cy.

Pią­te­go dnia po po­łu­dniu po­li­cjant zno­wu wy­szedł przed ko­men­dę i za­czął czy­tać na­zwi­ska. Była to jed­nak li­sta z po­przed­nie­go dnia. Tłum ocze­ku­ją­cych ko­biet do­stał sza­łu. Za­czę­ły krzy­czeć na mun­du­ro­we­go, nie ba­cząc, że wy­cią­ga z ka­bu­ry pi­sto­let. Za­blo­ko­wa­ły uli­cę i oświad­czy­ły, że nie ru­szą się, do­pó­ki nie zo­ba­czą ak­tu­al­nej li­sty. Prze­py­chan­ki trwa­ły parę go­dzin, ale wła­dza tym ra­zem nie uży­ła siły.

Ma­dżid po­ja­wił się na li­ście na­stęp­ne­go dnia. Wy­szedł po wpła­ce­niu ty­sią­ca do­la­rów kau­cji. Miał szczę­ście, nie zo­stał do­tkli­wie po­bi­ty. Prze­sie­dział ty­dzień ści­śnię­ty w kil­ku­oso­bo­wej celi, do któ­rej za­pa­ko­wa­no po­nad dwa razy wię­cej lu­dzi. Sły­szał obe­lgi i groź­by, ale poza pa­ro­ma kuk­sań­ca­mi nie od­niósł żad­nych ob­ra­żeń. Jego ko­le­ga w tym sa­mym cza­sie stra­cił w Ewin dwa pal­ce le­wej ręki, zmiaż­dżo­ne pod­czas ulicz­nej wal­ki przez pod­ku­ty but po­li­cjan­ta. Nikt nie chciał we­zwać do ran­ne­go więź­nia le­ka­rza. Kie­dy wresz­cie dok­tor przy­je­chał, było już za póź­no. Pal­ce były mar­twe.naród wybrany chce się bawić

Ha­ła­śli­wa dziew­czy­na na rol­kach na osie­dlu Ewin i mil­czą­cy tłum ro­dzin pod wię­zie­niem. Te dwa ob­ra­zy dzie­li­ło tyl­ko kil­ka­dzie­siąt dni. Dziś pa­trzę na to jak na dwa zu­peł­nie od­ręb­ne świa­ty. Pa­mię­tam, jak w śro­dę 10 czerw­ca, w ostat­nim dniu kam­pa­nii wy­bor­czej, tłum Irań­czy­ków opa­no­wał wszyst­kie naj­waż­niej­sze pla­ce cen­tral­ne­go i pół­noc­ne­go Te­he­ra­nu: Enqe­lab, Wa­liasr, Fer­do­usi, Ha­fte Tir, Wa­nak, Ta­dżrisz, Kadż. Wy­glą­da­ło to pra­wie jak bra­zy­lij­ski kar­na­wał. Od ósmej wie­czo­rem aż do dru­giej, trze­ciej w nocy lu­dzie blo­ko­wa­li uli­ce ude­ko­ro­wa­ny­mi na zie­lo­no au­ta­mi, trą­biąc na ca­łe­go i że­gna­jąc ak­tu­al­ne­go pre­zy­den­ta: „Ah­ma­di, bye, bye!”. Co od­waż­niej­si tań­czy­li na uli­cy i na da­chach aut. W oko­li­cy Ta­dżri­szu, gdzie miesz­ka te­he­rań­ska kla­sa śred­nia, wi­dzia­łem dziew­czy­ny, któ­re zrzu­ca­ły chu­s­ty z głów. Nie­któ­re wią­za­ły je so­bie na twa­rzy, aby nie dać się zi­den­ty­fi­ko­wać po­li­cji lub do­no­si­cie­lom.

Czy wszy­scy przy­szli tu de­mon­stro­wać po­par­cie dla Mu­sa­wie­go, kan­dy­da­ta re­for­mi­stów? Nie. Dla wie­lu te­he­rań­czy­ków trwa­ją­ca ty­dzień przed­wy­bor­cza fie­sta była przede wszyst­kim głę­bo­kim od­de­chem, pierw­szym od trzy­dzie­stu lat. Wy­obraź­cie so­bie na­ród zło­żo­ny z dwóch prze­ci­wieństw. Jed­na część uwiel­bia się ba­wić, chce się śmiać, do­świad­czać wspól­nej ra­do­ści. Dru­ga część pa­mię­ta tyl­ko o cier­pie­niu, wspo­mi­na zdra­dę i pod­łość, któ­re przed wie­ka­mi przy­nio­sły śmierć ima­mom Ale­mu i Ho­sej­no­wi, pra­wo­wi­tym w mnie­ma­niu szy­itów na­stęp­com Ma­ho­me­ta.

I na­gle trzy­dzie­ści lat temu hi­sto­ria wy­nio­sła do wła­dzy aja­tol­la­ha Cho­me­inie­go, ko­goś, kto nie miał w so­bie tej pierw­szej, ra­do­snej po­ło­wy du­szy. Dla przy­wód­cy re­wo­lu­cji ra­dość i za­ba­wa nie były czymś, co nor­mal­ne­mu czło­wie­ko­wi po­zwa­la ja­koś funk­cjo­no­wać w złym świe­cie, ha­mul­cem chro­nią­cym przed sto­cze­niem się w ot­chłań zgorzk­nie­nia. Cho­me­ini po­sta­no­wił wy­pro­du­ko­wać no­we­go czło­wie­ka. Homo is­la­mi­cus miał ży­wić prze­ko­na­nie o złych in­ten­cjach nie­mal ca­łe­go świa­ta, stać z bro­nią u nogi, uważ­nie ob­ser­wo­wać zna­ki na nie­bie i zie­mi i wy­cze­ki­wać zba­wi­cie­la – Mah­die­go, by w od­po­wied­nim mo­men­cie ru­szyć z nim do osta­tecz­ne­go boju z sza­ta­nem. Czy taki czło­wiek po­wi­nien roz­pra­szać swo­ją uwa­gę bła­host­ka­mi, tań­ca­mi, śpie­wa­mi? Czy ma pra­wo wy­cho­dzić z oko­pu na par­ty? A je­śli Mah­di przyj­dzie wła­śnie wte­dy? Nie za­sta­nie swo­jej ar­mii? Swo­je­go na­ro­du wy­bra­ne­go?

Jed­nak po trzy­dzie­stu cięż­kich la­tach ra­do­sna część irań­skiej du­szy nadal żyje i pod­czas tam­tych czerw­co­wych nocy po­sta­no­wi­ła dać temu wy­raz. Na­wet zwo­len­ni­cy Ah­ma­di­ne­ża­da jej ule­gli. Pod­czas licz­nych wę­dró­wek po uli­cach Te­he­ra­nu tra­fi­łem pew­nej nocy na plac Kadż w Sa’dat Abad, jed­nej z naj­bar­dziej zre­wol­to­wa­nych dziel­nic. Stoi tam me­czet, przy któ­rym ze­bra­ła się gru­pa oko­ło pię­ciu­set naj­wier­niej­szych obroń­ców szy­ic­kie­go cier­pie­nia. Więk­szość twa­rzy za­cię­tych, po­nu­rych. Wy­glą­da­ją, jak­by szy­ko­wa­li się do obro­ny twier­dzy, jak­by byli prze­ko­na­ni, że za chwi­lę tłum nie­wier­nych przy­pu­ści szturm na ich świą­ty­nię. Ale na sa­mym przo­dzie po­sęp­ne­go zgro­ma­dze­nia kil­ku­dzie­się­cio­oso­bo­wa gru­pa zwo­len­ni­ków Ah­ma­di­ne­ża­da wy­glą­da zu­peł­nie in­a­czej. Tłu­mek mło­dych, no­wo­cze­śnie ubra­nych chło­pa­ków drze się wnie­bo­gło­sy, wy­chwa­la­jąc pre­zy­den­ta. Sto­ją od­dzie­le­ni tyl­ko wą­ską uli­cą od kil­ku ty­się­cy zie­lo­nych re­wo­lu­cjo­ni­stów Mu­sa­wie­go. Obie gru­py prze­ko­na­ne o swo­ich ra­cjach. Cza­sem, na obrze­żach pla­cu, mie­sza­ją się z sobą, dys­ku­tu­ją za­cie­kle, ale i czę­stu­ją pa­pie­ro­sa­mi. Wi­dzę, jak dwóch ah­ma­di­ne­ża­dow­ców za­bie­ra na swój ude­ko­ro­wa­ny mo­to­cykl chło­pa­ka z obo­zu mu­sa­wi­stów i wspól­nie ro­bią run­dę wo­kół pla­cu, prze­krzy­ku­jąc się na­wza­jem. Trud­no to wszyst­ko po­jąć.

Tam­tej nocy przy­po­mnia­ło mi się, jak pół­to­ra mie­sią­ca wcze­śniej, do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, ja­dąc tak­sów­ką, utkną­łem w nie­spo­dzie­wa­nym kor­ku. Zza okna do­cho­dził po­twor­ny ha­łas, więc za­pła­ci­łem kie­row­cy i wy­sia­dłem, kie­ru­jąc się w stro­nę tu­mul­tu. Na pla­cu nie­da­le­ko me­cze­tu kłę­bił się gi­gan­tycz­ny tłum lu­dzi ubra­nych w błę­kit­ne stro­je, cza­sem z po­ma­lo­wa­ny­mi na nie­bie­sko twa­rza­mi.

„Es­te­qlal, Es­te­qlal, Es­te­qlal!!!” – już wie­dzia­łem, o co cho­dzi. Przed ostat­nią ko­lej­ką ligi pił­kar­skiej, pro­wa­dzą­cej w ta­be­li dru­ży­nie z Is­fa­ha­nu wy­star­czał re­mis w me­czu z ja­kimś sła­be­uszem. A jed­nak sro­mot­nie prze­gra­ła, co do dziś jest przed­mio­tem róż­nych spi­sko­wych teo­rii. Czem­pio­na­mi zo­sta­li za­wod­ni­cy te­he­rań­skie­go Es­te­qla­lu, a ich ki­bi­ce wła­śnie wy­szli na uli­ce, by świę­to­wać.

W Eu­ro­pie w więk­szo­ści miast, w któ­rych dzia­ła wię­cej niż je­den klub pił­kar­ski, fani są naj­czę­ściej przy­po­rząd­ko­wa­ni do kon­kret­nych dziel­nic i ra­czej nie to­le­ru­ją „mniej­szo­ści” na swo­im te­re­nie. W Te­he­ra­nie jest zu­peł­nie in­a­czej. Ki­bi­ce żyją prze­mie­sza­ni, ale poza dniem der­bów nie wcho­dzą so­bie w dro­gę. Tam­te­go wie­czo­ru uli­ce na­le­ża­ły do ko­ja­rzo­ne­go z war­stwa­mi śred­ni­mi „nie­bie­skie­go” Es­te­qla­lu. Fani „czer­wo­nych ko­szul”, czy­li te­he­rań­skie­go Per­se­po­lis, uwa­ża­ni za nie­co mniej za­moż­nych, ale za to licz­niej­szych, sie­dzie­li w do­mach, prze­ży­wa­jąc go­rycz po­raż­ki. „Błę­kit­ne ko­szu­le” zu­peł­nie za­blo­ko­wa­ły plac. Nie było koń­ca tań­com, śpie­wom, a po­li­cjan­ci pró­bu­ją­cy nie­zdar­nie kie­ro­wać spa­ra­li­żo­wa­nym ru­chem byli po­ry­wa­ni i no­sze­ni na rę­kach. Nikt ni­cze­go nie de­mo­lo­wał, w tłu­mie po­ja­wia­ły się ma­cha­ją­ce fla­ga­mi mło­de dziew­czy­ny i sta­re ko­bie­ty.

Pół­to­ra mie­sią­ca póź­niej, kie­dy ob­ser­wo­wa­łem przed­wy­bor­czy, na po­zór przy­ja­ciel­ski kar­na­wał na pla­cu Kadż, gwał­tow­nie przy­po­mnia­no mi, że je­stem w kra­ju, w któ­rym każ­de­mu czło­wie­ko­wi w każ­dej nie­mal chwi­li to­wa­rzy­szy nie­chcia­ny to­wa­rzysz – strach. Choć wszy­scy na­oko­ło ro­bi­li so­bie zdję­cia, dla wie­lu moja eu­ro­pej­ska twarz i apa­rat fo­to­gra­ficz­ny ozna­cza­ły za­gro­że­nie. Zdzi­wi­ło mnie to, bo pod­czas wcze­śniej­szej pił­kar­skiej fie­sty wy­ko­na­łem po­nad sto zdjęć i wszy­scy byli za­do­wo­le­ni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: