Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O czym szumią wierzby - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2008
Ebook
7,68 zł
Audiobook
21,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

O czym szumią wierzby - ebook

Przygody Pana Ropucha i jego przyjaciół, Kreta, Pana Borsuka, Szczura, Wydry i Myszy, to historie pełne fantazji i humoru. Zwierzęta obdarzone cechami ludzkimi, w wielu sytuacjach wdzięcznie parodiują nasze zachowania.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7895-228-2
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Nad brzegiem rzeki

Kret pracował zawzięcie przez cały ranek, robił wiosenne porządki w swoim mieszkaniu. Najpierw zamiatał, potem odkurzał, a później dopóty się wspinał z kubłem farby i pędzlem na drabinę, na schodki i krzesła, aż kurz zasypał mu oczy i gardło, a czarne futerko pełne było białych plam od wapna; plecy go bolały, ramiona opadały ze zmęczenia. Wiosenny ruch panował tam w górze i w ziemi otaczającej Kreta; cudowny duch niepokoju i tęsknoty przenikał nawet do jego ciemnego, niskiego domku. Nic też dziwnego, że rzucił nagle pędzel, krzyknął: — Nudziarstwo! A niech tam! Pal licho wiosenne porządki! — po czym wybiegł z domu, zapominając nawet wziąć palto.

Tam w górze coś wzywało go natarczywie, zaczął więc torować sobie drogę ku stromemu, ciasnemu tunelowi — w krecich posiadłościach taki tunel zastępuje żwirowany podjazd prowadzący do domów zwierząt, które zamieszkują bliżej powietrza i słońca — kopał więc i skrobał i drapał, a potem znów drapał i skrobał i kopał. Pracował pilnie małymi łapkami i mruczał do siebie: — W górę! Wzwyż! — aż nareszcie pop! i ryjek wydostał się na słoneczko, a Kret zaczął turlać się po ciepłej trawie rozległej łąki.

— Ładnie tu — rzekł do siebie. — Lepsze to od bielenia ścian!

Słońce nagrzewało silnie futerko, łagodny powiew pieścił rozpalone czoło, a po piwnicznym odosobnieniu, w którym Kret tak długo przebywał, śpiew szczęśliwych ptaków wydawał się prawie krzykiem dla jego uszu. Zerwał się na równe cztery łapki; ogarnęła go radość życia i rozkosz wiosny bez obowiązku robienia wiosennych porządków, podreptał więc aż do płotu po drugiej stronie łąki.

- Stój! — krzyknął stary Królik, który strzegł dziury w płocie. — Sześć pensów za przejście, to droga prywatna!

Zniecierpliwiony Kret w jednej chwili obalił lekceważąco Królika na ziemię i pobiegł dalej wzdłuż płotu. Po drodze zaczepiał Króliki, które wychylały się śpiesznie z nor, chcąc zobaczyć, co to za awantura.

— Zjem was w cebulowym sosie! — przekomarzał się Kret i znikł, nim Króliki obmyśliły, co mają mu odpowiedzieć.

Zaczęły wówczas wszystkie gderać na siebie nawzajem: — Jakiś ty głupi! Dlaczego mu nie powiedziałeś?... — Dobre sobie. A dlaczego ty nie powiedziałeś?... — Trzeba mu było przypomnieć... — i tak dalej, ot, jak zawsze. Zresztą wszystko było już poniewczasie; jest to zwykła kolej rzeczy.

Świat wokoło Kreta był tak piękny, że wydawał się aż nieprawdziwy. Kret wałęsał się to tu, to tam, po łąkach, wzdłuż żywopłotów, po zagajnikach; wszędzie widział ptaki budujące gniazdka, kwiaty w pączkach, rozwijające się liście — radość, postęp i pracę. Sumienie wcale mu nie dokuczało, nie szeptało: „A kto pobieli ściany?" Bardzo mu było przyjemnie, że on jeden próżnuje wśród tylu pracowitych obywateli. Bo właściwie najmilszą stroną wakacji nie jest to, że się odpoczywa, ale że się widzi innych, jak pracują.

Radość Kreta doszła do szczytu, kiedy w swojej bezcelowej wędrówce stanął nagle na brzegu Rzeki. Nigdy w życiu Rzeki nie widział. Cóż to za jakieś śliskie, wijące się, opasłe zwierzę, które pędzi i bulgoce, chwyta z chichotem różne przedmioty, porzuca je, śmiejąc się, napada po drodze na nowych towarzyszy zabaw, a zaledwie zdołają się wymknąć, już ich znowu goni i chwyta. Same iskry, błyski i promienie; wszystko migoce i drga; szmery, wiry, szepty, bąbelki! Kret był wniebowzięty, zachwycony; biegł brzegiem Rzeki, jak małe dziecko drepce obok człowieka, który oczarował je ciekawą bajką. Gdy zmęczył się, usiadł na brzegu, a Rzeka wciąż z nim gwarzyła. W bulgotaniu wody szemrał pochód najpiękniejszych bajek świata; przesyłało je serce ziemi dalekiemu, nienasyconemu morzu.

Kret siedział w trawie i patrzył na przeciwległy brzeg; wtem zauważył ciemną norę tuż nad poziomem wody. Jakie to rozkoszne i zaciszne miejsce dla zwierzęcia o skromnych wymaganiach, które pragnęłoby zamieszkać w maleńkiej nadbrzeżnej willi, z dala od kurzu i hałasu. Kret patrzył, snując marzenia. Raptem w samym środku nory mrugnęło coś małego i jasnego, znikło i znów mrugnęło jak maleńka gwiazdka. Ale przecież nie mogła to być gwiazdka w tak dziwnym miejscu; a na robaczka świętojańskiego było za małe, przy tym za jasno błyszczało. Gdy się w to bacznie wpatrywał, gwiazdka mrugnęła porozumiewawczo i okazało się, że było to oko. A stopniowo zarysował się koło oka mały pyszczek niby ramka wkoło obrazu.

Brązowy, wąsaty pyszczek.

Poważny, okrągły pyszczek, z tym samym błyskiem w oku, który zwrócił uwagę Kreta.

Malutkie zgrabne uszka i gęste, jedwabiste włosy. Był to Szczur Wodny!

Oba zwierzątka przyglądały się sobie nieufnie.

— Jak się masz, Krecie? — zapytał Szczur Wodny.

— Jak się masz, Szczurze? — zapytał Kret.

— Chciałbyś się może przeprawić na tę stronę? — spytał po chwili Szczur Wodny.

— Łatwo to powiedzieć — rzekł Kret nieco gniewnie, bo nie znał Rzeki, nadbrzeżnego życia i obowiązujących tam zwyczajów. Szczur nic nie odrzekł, pochylił się tylko, odwiązał jakiś sznur, pociągnął, a potem wskoczył lekko do łódeczki, której Kret nie zauważył. Łódka była pomalowana z wierzchu na zielono, a w środku na biało i mogło się w niej zmieścić dwoje zwierząt. Od razu zdobyła sobie serce Kreta, choć nie rozumiał dobrze, jaki z niej będzie miał pożytek.

Szczur szybko i zgrabnie przeprawił się na drugą stronę, a gdy Kret lękliwie zstępował w dół, wyciągnął do niego przednią łapkę.

— Oprzyj się! — zawołał. — Dalej, śmiało!

I Kret ku swojemu zdumieniu i radości zasiadł przy sterze prawdziwej łódki.

— Nadzwyczajny dziś dzień dla mnie! — rzekł, kiedy Szczur odepchnął czółno i zabrał się do wioseł. — Czy wiesz, że ja przez całe życie ani razu nie siedziałem w łódce?

— Co ty mówisz? — wykrzyknął Szczur z rozdziawionym pyszczkiem. — Ani razu nie... nigdy?... Ja... W takim razie co robiłeś?

— Więc to aż taka przyjemność? — spytał nieśmiało Kret. Ale od razu uwierzył w tę przyjemność, kiedy rozparł się na siedzeniu, spojrzał na poduszki, wiosła, dulki, całe urządzenie i poczuł pod sobą lekkie kołysanie czółna.

— Przyjemność? Nie ma nic rozkoszniejszego — stwierdził uroczyście Szczur Wodny, pochylając się naprzód, aby nabrać rozmachu.

- Wierz mi, młody przyjacielu, nie ma nic, naprawdę nic, co dałoby się porównać ze zwyczajną włóczęgą łodzią. Po prostu płynąć — ciągnął dalej rozmarzony — płynąć... łodzią... płynąć...

— Uważaj, Szczurku! — zawołał nagle Kret.

Było już jednak za późno. Łódź z całą siłą uderzyła o brzeg. Marzyciel, wesoły wioślarz, leżał na plecach na dnie czółna z łapkami wyciągniętymi do góry.

— Płynąć łodzią... lub choćby w niej siedzieć — ciągnął dalej spokojnie z miłym uśmiechem. — Płynąć łodzią albo obok niej, wszystko jedno. Doprawdy, nic nas wówczas nie obchodzi i to właśnie stanowi cały urok. Czy wyruszysz w drogę, czy nie wyruszysz, czy dotrzesz do miejsca przeznaczenia, czy całkiem gdzie indziej, czy może nigdzie w ogóle nie dojedziesz, wciąż jesteś zajęty, chociaż nie robisz nic określonego. A kiedy skończysz swoją pracę, znajdzie się inne zajęcie; możesz się do niego zabrać, jeśli chcesz, ale lepiej nic nie robić. Wiesz co? O ile naprawdę nie masz na dziś innego projektu, może byśmy popłynęli w dół Rzeki na cały długi dzień?

Kret zamachał radośnie łapkami, westchnął z zadowoleniem całą piersią i rozparł się wygodnie na miękkich poduszkach.

— Cóż to za nadzwyczajny dzień dla mnie! — wykrzyknął. — Płyńmy w tej chwili!

— Proszę o trochę cierpliwości — rzekł Szczur.

Przywiązał linkę od łódki do żelaznego kółka na przystani, podreptał do swojej nory i po krótkiej chwili ukazał się zgięty pod ciężarem dużego wiklinowego kosza z prowiantem.

— Podsuń to pod nogi — powiedział do Kreta, podając mu kosz. Po czym odwiązał linkę i wziął się do wioseł.

— A co tam jest w środku? — spytał Kret, który skręcał się z ciekawości.

— Jest kurczę na zimno — zaczął wyliczać Szczur — ozór na zimno, szynka, pieczeń na zimno, korniszony, paszteciki, kanapki z rzeżuchą, pasztet, piwo, lemoniada, woda sodowa.

— Dość już, dość! — wołał zachwycony Kret. — Za wiele tego wszystkiego!

— Doprawdy tak uważasz? — zapytał Szczur z powagą. — Zabieram zwykle taką właśnie ilość zapasów na krótkie wycieczki, a inne zwierzęta twierdzą, że skąpa ze mnie bestia i że za cienko wszystko kraję.

Kret nie słyszał już ani słowa. Był pochłonięty nowym życiem, w które wkraczał, upojony blaskiem, ruchem fal, zapachami, szmerami, światłem słońca; zanurzył łapkę w wodzie i śnił sen na jawie.

Szczur Wodny, dobry kolega, wiosłował pilnie i nie przeszkadzał towarzyszowi.

— Bardzo mi się podoba twój ubiór — zauważył po upływie mniej więcej pół godziny. — Jak tylko będę miał pieniądze, kupię sobie także czarną, aksamitną bonżurkę.

— Przepraszam cię — rzekł Kret, opanowując się z wysiłkiem. — Uważasz pewnie, że jestem bardzo źle wychowany; ale to wszystko jest dla mnie zupełną nowością. Więc... to... jest... Rzeka?

— To jest nasza Rzeka, jedyna na świecie! — uściślił Szczur.

— I ty naprawdę mieszkasz na jej brzegu. Jakież to musi być rozkoszne życie!

— Na jej brzegu i w niej i na niej — uściślił znowu Szczur. — Jest mi bratem i siostrą i ciotką i towarzyszem i pokarmem i napojem, i — oczywiście — kąpielą. To mój cały świat, innego nie chcę. Nie warto mieć tego, co nie pochodzi z Rzeki, i nie warto wiedzieć tego, o czym ona nie wie. Miły Boże, czegośmy to razem nie przeżywali! Zimą czy latem, wiosną czy jesienią Rzeka jest zawsze ciekawa i przyjemna. W lutym, podczas powodzi, napój, którego nie używam, pieni się w piwnicach i suterenach; brązowa woda dochodzi do okna mego najpiękniejszego sypialnego pokoju; a znów gdy wody spłyną, pokazują się mielizny pachnące plackiem z rodzynkami, a kanały zarastają wodorostami i trzciną. Wówczas mogę suchą łapką przemierzać prawie całe łożysko; wyszukuję świeże pożywienie i przedmioty, które niedbali ludzie wyrzucają z łodzi.

— Czy nie jest ci czasem trochę nudno? — odważył się spytać Kret. - Tylko ty i Rzeka; nie masz nikogo, do kogo byś mógł słowo przemówić.

— Nikogo, do kogo by... No, nie biorę ci tego za złe — odparł cierpliwie Szczur. — Dopiero co tu przybyłeś i oczywiście o niczym nie masz pojęcia. Wybrzeże jest teraz tak zaludnione, że wiele osób się stąd wyprowadza. To już nie to co dawniej. Wydry, Zimorodki, Nury, Kurki Wodne — wszyscy włóczą się po całych dniach, a zawsze chcą, żeby coś dla nich zrobić, jakby każdy z nas nie miał własnej pracy, którą musi się zająć.

— A co jest tam? — spytał Kret i machnął łapką w stronę zadrzewionej dali, która tworzyła jakby ciemną ramę, otaczającą nadbrzeżne łąki na jednym z brzegów Rzeki.

— Tamto? Ach, to po prostu Puszcza — odparł krótko Szczur. — My, mieszkańcy Wybrzeża, rzadko tam zachodzimy.

— A czy tam... czy tamtejsi mieszkańcy nie są przyjemni? — spytał Kret lekko zaniepokojony.

— N-n-no — odrzekł Szczur — poczekaj, niech się zastanowię. Wiewiórki są miłe. A także i Króliki — niektóre, bo to dość mieszane towarzystwo. Jest też i Borsuk. Mieszka w samym środku Puszczy; za żadne skarby nie zamieszkałby gdzie indziej. Kochany, stary Borsuk. Jego nikt nie zaczepi. Napastnik miałby się z pyszna — dodał znacząco.

— A kto by go mógł zaczepić? — spytał Kret.

— No... w Puszczy mieszkają rozmaite zwierzęta wyjaśnił Szczur z wahaniem. — Łasice... i Lisy... i tak dalej. Pod pewnym względem są to porządne stworzenia — ja z nimi żyję w przyjaźni... , kiedy się spotkamy... Ale czasem zaczynają brykać, przyznaję, a wówczas... cóż, nie można im ufać, to fakt.

Kret dobrze wiedział, że wszelkie przejmowanie się przyszłymi kłopotami, a nawet wspominanie o nich, sprzeciwia się etykiecie obowiązującej wśród zwierząt, więc nie podnosił tej sprawy.

— A co się znajduje za Puszczą? — spytał. — Tam gdzie jest niebiesko i mglisto i widać wzgórza, które może wcale nie są wzgórzami, a także coś podobnego do miejskich dymów, ale może to po prostu obłoki?

— Za Puszczą leży Szeroki Świat — odparł Szczur. — A to jest coś, co nie obchodzi ani ciebie, ani mnie. Nigdy tam nie byłem i nigdy nie będę i ty tam także nie będziesz, o ile masz trochę rozsądku. Proszę cię, nie wspominaj mi o tym. Otóż i łacha. Nareszcie. Zjemy tu sobie drugie śniadanie.

Skręcili w bok od głównego łożyska Rzeki i wpłynęli na coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak małe jeziorko. Zielona murawa schodziła aż nad brzeg łachy; brązowe korzenie podobne do wężów błyszczały na dnie cichej wody; powyżej szumiało srebrzyste ramię Rzeki; spieniony wodospad śluzy wraz z pracowitym, ociekającym wodą młyńskim kołem, które podpierało szary, gadatliwy młyn, wypełniały powietrze kojącym szmerem dźwięków, głuchym i przytłumionym. Na tle tego szumu słychać było od czasu do czasu wyraźnie wesołe głosiki. A wszystko razem było takie piękne, że Kret podniósł w górę obie przednie łapki i westchnął:

— Ach! aach! aaach!

Szczur doprowadził łódkę do brzegu, umocował ją, pomógł niezgrabnemu jeszcze Kretowi wydostać się na ląd i wydobył kosz ze śniadaniem. Kret poprosił jak o łaskę, aby mu pozwolił rozpakować zapasy. Szczur przystał na to z radością, a sam wyciągnął się jak długi na trawie i wypoczywał, podczas gdy jego podniecony przyjaciel strzepywał i rozpościerał obrus, wyjmował kolejno tajemnicze paczki i układał porządnie ich zawartość, wykrzykując za każdym nowym odkryciem:

— Ach! ach!

Gdy już wszystko było gotowe, Szczur rzekł:

— A teraz, mój stary, do roboty.

Kret posłuchał z wielką przyjemnością, wziął się bowiem wczesnym rankiem do wiosennych porządków — tak zresztą jak wszyscy — i nic nie wypił ani nie przekąsił, bo nie chciał przerywać pracy. Przy tym dużo przeżył od tamtej pory i zdawało mu się, że do wiosennych porządków zabrał się przed wiekami.

— Czemu się tak przyglądasz? — spytał Szczur, gdy zaspokoili głód i Kret zdołał oderwać oczy od obrusa.

— Patrzę — odrzekł Kret — na smugę bąbelków, która sunie po powierzchni wody. To mnie zastanawia.

— Bąbelki? Oho! — wykrzyknął Szczur i pisnął radośnie, zachęcająco.

Szeroka lśniąca mordka ukazała się przy samym brzegu i Wydra wygramoliła się na ląd, otrząsając wodę z futra.

— A, łakomczuchy! — zauważyła, kierując się w stronę jedzenia. — Czemu nie zaprosiłeś i mnie, Szczurku?

— Zorganizowaliśmy tę wycieczkę zupełnie nagle — tłumaczył się Szczur. — Ale, ale — mój przyjaciel, pan Kret.

— Bardzo mi przyjemnie — powiedziała Wydra i od tej chwili zaczęła się przyjaźń obu zwierzątek.

— Dziś panuje wszędzie szalony ruch — ciągnęła dalej Wydra. — Cały świat wyległ na Rzekę. Przypłynęłam tutaj, aby mieć choć chwilę spokoju i natknęłam się na was, chłopcy. To jest... , przepraszam... , nie to chciałam powiedzieć... , rozumiecie przecież.

Zwierzęta posłyszały z tyłu szelest; dużo zeszłorocznych liści trzymało się jeszcze na żywopłocie, zza którego ukazał się pręgowaty łebek i szerokie bary.

— Chodźże, zacny Borsuku! — wykrzyknął Szczur.

Borsuk postąpił parę kroków, mruknął: — Hm, takie liczne towarzystwo — zawrócił i znikł.

— To zupełnie do niego podobne — rzekł strapiony Szczur. — On po prostu nie znosi towarzystwa. Już go dziś nie zobaczymy. Powiedz nam, Wydro, kto dziś wyległ na Rzekę?

— Przede wszystkim pan Ropuch — odparła Wydra. — Ma nowiutki kajak, nowe ubranie, wszystko nowe.

Szczur spojrzał na Wydrę i oboje się roześmieli.

— Dawniej nie istniało dla niego nic prócz żeglarstwa — rzekł Szczur. — Potem znudziło mu się to i wziął się do wiosłowania, w zeszłym roku zamieszkał w domku na wodzie; musieliśmy mu wszyscy składać wizyty i udawać, że jesteśmy tym domkiem zachwyceni. Miał tam spędzić resztę życia. Wszystko, do czego się zabiera, nudzi go, wciąż szuka czegoś nowego.

— A to taki zacny chłop — zauważyła Wydra po namyśle — tylko nie umie utrzymać równowagi — szczególnie na łódce.

Z miejsca, gdzie się rozłożyli, widać było ponad wyspą, oddzielającą łachę od Rzeki, kawałek głównego łożyska. W tej właśnie chwili przemknął tamtędy kajak. Wioślarz — niski grubas — pracował w pocie czoła. Uderzał wiosłami o wodę, rozpryskując ją na wszystkie strony, kajak kołysał się gwałtownie. Szczur wstał szybko i zaczął pohukiwać, ale Ropuch — bo to był on — potrząsnął przecząco głową i wiosłował dalej zawzięcie.

— Tylko patrzeć, jak wyleci z kajaka, jeśli się tak będzie dalej kołysał — powiedział Szczur, siadając.

— Oczywiście, że wyleci — zachichotała Wydra. — Czy ja wam już opowiadałam pyszną historię o Ropuchu i dozorcy śluzy? To było tak: Ropuch...

Chrabąszcz-włóczęga leciał niepewnie w górę Rzeki jak nieprzytomny; młodziki chrabąszczowego rodu są po prostu pijani, gdy wylecą na świat. Woda zawirowała, rozległ się plusk i chrabąszcz znikł.

Znikła także i Wydra.

Kret spojrzał w dół. Głos Wydry brzmiał mu jeszcze w uszach, lecz nie było jej na murawie, gdzie przed chwilą leżała. Jak okiem sięgnąć — ani śladu Wydry.

Po chwili ukazała się znów smuga bąbelków na powierzchni wody.

Szczur nucił jakąś melodię, a Kret przypomniał sobie, że etykieta obowiązująca wśród zwierząt zabrania wypowiadać uwagi o nagłym znikaniu przyjaciół, wszystko jedno w jakiej chwili i z jakiego powodu, a nawet zupełnie bez powodu.

— Ha — rzekł Szczur — trzeba pewno ruszać. Ciekaw jestem, kto z nas powinien zabrać się do pakowania kosza? — Szczur najwidoczniej nie palił się do tej roboty.

- O, proszę cię, pozwól, ja to zrobię! — wykrzyknął Kret. I Szczur oczywiście chętnie się zgodził.

Pakowanie nie było tak miłym zajęciem jak rozpakowywanie. Ale tak zwykle bywa. Kret jednak postanowił znajdować dobre strony we wszystkim i dokończył pakowania, nie tracąc cierpliwości, chociaż po naładowaniu kosza i ściągnięciu go ciasno rzemykiem zobaczył talerz wyglądający z trawy; a kiedy po raz wtóry zamknął kosz, Szczur pokazał mu widelec leżący w miejscu tak widocznym, że każdy powinien go zauważyć, a wreszcie — patrzcie państwo! — okazało się, że Kret, nic o tym nie wiedząc, siedział na słoiku z musztardą.

Popołudniowe słońce skłaniało się ku zachodowi, gdy Szczur, wiosłując z wolna, kierował łódkę w stronę domu. Był rozmarzony, deklamował po cichu wiersze i niewiele uwagi zwracał na Kreta. Kret porządnie się najadł, był dumny i zadowolony z siebie i zupełnie już oswojony z łodzią — przynajmniej tak mu się zdawało — przy tym niecierpliwił się trochę.

- Szczurku — rzekł po chwili — teraz ja chciałbym powiosłować.

Szczur potrząsnął głową z uśmiechem.

— Jeszcze nie, mój młody przyjacielu — odparł. — Poczekaj, aż weźmiesz kilka lekcji. To nie takie łatwe, jak ci się zdaje.

Kret uspokoił się na parę minut. Ale coraz bardziej zazdrościł Szczurowi, który wiosłował silnie i z wielką swobodą. Pycha podszeptywała mu, że potrafi również tak dobrze wiosłować, zerwał się więc raptownie, chwycił za wiosła, a Szczur, który patrzył na wodę, mrucząc w dalszym ciągu wiersze, dał się zaskoczyć i po raz drugi przewrócił się na wznak łapkami do góry. Zwycięski Kret zajął wolne miejsce i pełen ufności wziął się do wioseł.

— Dajże spokój, głupi ośle! — krzyczał Szczur, leżąc na dnie czółna. — Nie potrafisz, wywrócisz nas!

Kret gwałtownie zarzucił w tył wiosła i chciał je z rozmachem zanurzyć w wodzie, ale mu się to w ogóle nie udało; nie dotknął powierzchni Rzeki, łapki znalazły się powyżej łebka i upadł na leżącego już Szczura. Mocno przerażony, uczepił się burty, a w chwilę potem:

Plusk!

Czółno się wywróciło i Kret taplał się w wodzie.

O mój Boże! Jakaż ta woda zimna i — ach! — jaka strasznie mokra! Śpiewała mu w uszach, gdy leciał w dół, w dół, w dół! Jasne i rozkoszne wydało mu się słońce, kiedy wynurzył się na powierzchnię, kaszląc i prychając, a gdy poczuł, że znowu idzie na dno, ogarnęła go czarna rozpacz. Wówczas ktoś chwycił go silną łapą za kark. Był to Szczur, który najwidoczniej się śmiał; Kret czuł, że Szczur się śmieje — śmiech spływał z jego ramienia, wzdłuż łapki na jego — to jest Kreta — kark.

Szczur złapał wiosło i wsunął je pod ramię Kreta, potem zrobił to samo z drugiej strony i płynąc za nim, przyholował do brzegu bezradne zwierzątko, wyciągnął je z wody i usadowił na piasku nędzne, zwiotczałe, zmokłe maleństwo. A gdy trochę roztarł Kreta i wykręcił wodę z jego futerka, powiedział:

— Teraz, mój stary, kłusuj tam i z powrotem po ścieżce, ile tylko masz sił, aż wyschniesz i rozgrzejesz się, a ja tymczasem udam się na poszukiwanie koszyka.

Nieszczęsny Kret, mokry z wierzchu, a w środku zawstydzony, biegał, aż prawie wysechł, podczas gdy Szczur zanurzył się w wodę, złapał łódź, odwrócił ją i przycumował przy brzegu, a potem stopniowo wyławiał i odnosił na ląd swą zatopioną chudobę. Wreszcie dał nura po koszyk i przyciągnął go do brzegu.

Gdy wszystko było znowu przygotowane do drogi, Kret zgnębiony i osłabiony zasiadł na swym miejscu przy sterze, a kiedy wyruszyli, odezwał się cichym, przerywanym ze wzruszenia głosem:

- Szczurku, szlachetny przyjacielu. Żałuję bardzo mego niewdzięcznego i głupiego postępowania. Serce zamiera we mnie na myśl, że z mojej winy mógł zginąć ten piękny kosz do śniadania. Zachowałem się jak osioł — wiem o tym. Przebacz mi ten jeden jedyny raz i pozwól, abyśmy nadal pozostali przyjaciółmi.

— Dobrze już, dobrze, Bóg z tobą! — odparł wesoło Szczur. — Cóż znaczy trochę wilgoci dla Szczura Wodnego? Przebywam więcej w wodzie niż poza nią. Zapomnij o tym i wiesz co? Zdaje mi się, że dobrze zrobisz, jeśli u mnie czas jakiś zabawisz. Mieszkam bardzo skromnie, nie będziesz miał wielkich wygód — nie to, co we dworze Ropucha — o nie. Ale jeszcze u niego nie byłeś. A ostatecznie mogę cię dość wygodnie pomieścić. Nauczę cię wiosłować i pływać. Oswoisz się z wodą jak każdy z nas.

Kret był tak wzruszony łagodnymi słowami Szczura, że nie mógł wydobyć głosu, aby mu podziękować. Otarł łapką parę łez; ale zacny Szczur patrzył w inną stronę. Po chwili Kret odzyskał animusz i zdobył się nawet na ciętą odpowiedź dwóm Kurkom Wodnym, które wyśmiewały się z jego zaszarganego futerka.

Gdy dopłynęli do domu, Szczur rozpalił jasny ogień w salonie, usadowił w fotelu przed kominkiem Kreta, przyodzianego już w szlafrok i pantofle i opowiadał mu aż do kolacji różne historie o Rzece. Były to opowieści niezmiernie zajmujące dla zwierzątka żyjącego pod ziemią. Historie o tamach, o nagłych powodziach i skaczących szczupakach, o parowcach, które wyrzucają butelki (butelki bywają na pewnowyrzucane, i to z parowców, któż by je wyrzucał, jak nie parowce?), o czaplach, które nie rozmawiają z byle kim, o przygodach podczas wędrówek wewnątrz drenów, o nocnych połowach w towarzystwie Wydry i dalekich wycieczkach z Borsukiem. Kolacja przeszła nadzwyczaj wesoło, lecz zaraz po kolacji gościnny gospodarz musiał odprowadzić mocno rozespanego Kreta do najlepszej swej sypialni. Wkrótce

Kret radośnie i ze spokojem złożył głowę na poduszce, wiedział bowiem, iż jego nowa przyjaciółka Rzeka chlupocze pod oknem sypialni.

Taki był pierwszy dzień wyzwolonego Kreta; minęło potem wiele dni bardzo do siebie podobnych, coraz dłuższych i coraz bardziej zajmujących, w miarę jak dojrzewało lato. Kret nauczył się pływać i wiosłować, wtajemniczono go w radosne życie bieżącej wody, a przykładając ucho do łodygi trzcin wodnych, podsłuchiwał nawet czasem coś niecoś z tego, co wiatr szepce im nieustannie.II

Na gościńcu

— Mój kochany Szczurku — odezwał się raptem Kret pewnego pięknego ranka w środku lata. — Chciałbym cię prosić o łaskę.

Szczur siedział nad Rzeką i nucił piosenkę. Niedawno sam ją skomponował, więc był bardzo przejęty i nie zwracał uwagi na Kreta ani na nic innego. Od samego świtu pływał po Rzece w towarzystwie swoich przyjaciółek — Kaczek. A kiedy Kaczki — jak zwykle — stawały nagle na głowie, Szczur dawał nurka i łaskotał je po szyjach (powiedziałbym, że łaskotał je w podbródek, gdyby go Kaczki miały) i zmuszał je tym sposobem do szybkiego wypływania na powierzchnię. Kaczki były rozwścieczone, krztusiły się i wygrażały Szczurowi każdym piórkiem z osobna, bo przecież nie można wypowiadać wszystkiego, co się czuje, gdy się ma łebek schowany pod wodą. Ubłagały go wreszcie, aby poszedł zająć się swoimi sprawami i dał im spokój. Szczur oddalił się więc, usiadł na słońcu nad Rzeką i skomponował piosenkę, którą zatytułował:

BALLADA O KACZKACH

Gdzieś daleko, w cichej wodzie,

Tam gdzie szumią trzciny liche,

Kaczuszki się pluskają

I radośnie baraszkują.

Kaczy ogon, ogon smoczy,

Zamiast wioseł żółte nóżki.

Wciąż nurkują żółte dzióbki,

Ciągle im się łebek moczy.

Soczysta zieleń wodnej rzęsy,

W której raki zimują,

To dla kaczek łakome kęsy,

Chętnie się nią zajmują.

Wszyscy mają jakąś przyjemność,

Którą ochoczo wykonują.

Kaczki ogon zadzierają w górę,

Łebek w dół prędko szybuje.

Nad nimi błękitne niebo,

Wietrzyk zachęcająco wieje.

Ale kaczuszki ciągle nurkują

I jedzenia poszukują.

— Ta piosenka nie bardzo mi się podoba — zauważył Kret nieśmiało.

Kret nie był poetą i niewiele go obchodziło, co sobie ktoś o nim pomyśli, a przy tym był szczery z natury.

— Kaczki też się nią nie zachwyciły — odrzekł Szczur pogodnie. - Powiedziały: „Dlaczego nikomu nie pozwalają robić tego, co chce, kiedy chce i jak chce. Zaraz ktoś siada na brzegu, przygląda się, wypowiada swoje uwagi, pisze wiersze o tym, co zauważył i tak dalej. To przecież nie ma sensu!" Takie jest zdanie Kaczek.

— Tak, tak, to nie ma sensu — skwapliwie pokiwał głową Kret.

— Nieprawda! — wykrzyknął Szczur obrażony

— A więc dobrze, już dobrze: zgadzam się z tobą, Szczurku — stwierdził pojednawczo Kret. — Ale ja chciałem się spytać, czy mógłbyś wprowadzić mnie do pana Ropucha? Tyle o nim słyszałem i ogromnie pragnę go poznać.

- Bardzo chętnie — powiedział poczciwy Szczur, zrywając się i odkładając poezję na inny dzień. — Wyciągaj łódkę, popłyniemy natychmiast. Ropuch o każdej porze wita mile gości. Czy to rano, czy wieczorem jest zawsze taki sam; w dobrym humorze, rad, że się przyszło i zmartwiony, kiedy się odchodzi.

— Musi to być bardzo miłe stworzenie — zauważył Kret, wchodząc do łódki i chwytając za wioseła, podczas gdy Szczur sadowił się wygodnie przy sterze.

— Najlepszy wśród zwierząt — odrzekł Szczur. — Bardzo poczciwy, prosty i serdeczny. Może niezbyt mądry, nie możemy wszyscy być geniuszami, lubi się trochę przechwalać i jest zarozumiały. Ale posiada też wiele zalet.

Kiedy minęli zakręt na Rzece, ukazał się przed nimi piękny, stylowy dwór z czerwonej cegły, poczerniały od starości; ślicznie utrzymany trawnik schodził aż na brzeg wody.

— Otóż i „Ropuszy Dwór" — objaśnił Szczurek. — Zatoka na prawo — widzisz tę deskę z napisem: „Lądowanie wzbronione?" — prowadzi do prywatnej przystani Ropucha, tam zostawimy łódkę. Stajnie znajdują się z prawej strony. A w tej chwili przyglądasz się starożytnej komnacie, gdzie ucztowano w dawnych czasach — to bardzo, bardzo stara sala. Ropuch, jak wiesz, ma dużo pieniędzy, jego dwór jest jednym z najładniejszych w okolicy, choć tego przy Ropuchu nie przyznajemy.

Czółno wpłynęło do zatoki, a gdy stanęli w cieniu szopy, Kret złożył wiosła. W szopie znajdowało się wiele ślicznych łódek zawieszonych na linach, inne były wciągnięte do stoczni, ale ani jedna łódź nie kołysała się na wodzie, zdawało się, że z przystani nikt już nie korzysta. Szczur rozejrzał się wokoło.

— Rozumiem — rzekł. — Skończyło się już wiosłowanie, Ropuch się znudził i porzucił łódki. Ciekaw jestem, jaki nowy bzik go opanował. No, chodźmy go szukać. I tak dowiemy się o tym.

Wyskoczyli na brzeg i poszli na przełaj przez łąkę porośniętą kwiatami szukać Ropucha. Znaleźli go niebawem; siedział w trzcinowym fotelu, miał zafrasowany wyraz pyszczka, a na jego kolanach rozpościerała się ogromna mapa.

— Wiwat! — wykrzyknął, zrywając się na ich widok. — Świetnie, żeście przyszli! — Uściskał serdecznie łapki obu zwierzątek, nie czekając, aż Szczur przedstawi mu Kreta. — Jak to poczciwie z waszej strony — ciągnął dalej, skacząc wokoło nich. — Miałem właśnie wysłać łódkę po ciebie, Szczurku, z surowym rozkazem, aby cię tu natychmiast dostawiono żywego czy umarłego. Bardzo mi jesteś potrzebny; obaj jesteście mi potrzebni. Czy chcecie coś zjeść lub napić się? Chodźmy do domu coś przekąsić. Nie macie pojęcia, jak dobrze się składa, żeście przyjechali!

— Posiedzimy sobie tutaj spokojnie, Ropuszku — rzekł Szczur, rzucając się na fotel.

Kret zasiadł obok niego i grzecznie pochwalił „rozkoszną siedzibę" Ropucha.

— Najpiękniejszy dwór na całym Wybrzeżu! — wykrzyknął skwapliwie Ropuch. — A nawet powiem więcej — na całym świecie!

Tu Szczur trącił Kreta. Na nieszczęście Ropuch zauważył ten ruch i zaczerwienił się. Zapanowała kłopotliwa cisza, po czym Ropuch wybuchnął śmiechem.

— Nic nie szkodzi, Szczurku — powiedział. — To przecież mój zwykły sposób wyrażania się. Przyznasz chyba, że ten dwór nie jest taki brzydki, prawda? Tobie też się podoba? No, a teraz, chłopcy, mówmy poważnie. Potrzeba mi właśnie takich zwierząt jak wy. Musicie mi dopomóc. Chodzi o ważną sprawę.

— Masz zapewne na myśli wiosłowanie? — wtrącił Szczur z niewinną minką. — Wcale nieźle ci już idzie, choć za dużo jeszcze rozbryzgujesz wody. Przy wielkiej cierpliwości i pewnej liczbie korepetycji...

— Fe! Wiosłowanie! — przerwał Ropuch z obrzydzeniem. — To głupia, dziecinna zabawa. Dawno jej zaniechałem. Strata czasu, nic więcej. Bardzo mi przykro, kiedy widzę, że wy, chłopcy, co powinniście już z tego wyrosnąć, tracicie czas tak bezcelowo. Nie, ja odkryłem wielką rzecz, jedyne zajęcie, które istotnie może życie wypełnić. Pragnę temu poświęcić resztę mego żywota, żal mi tylko lat straconych, zmarnowanych na głupstwa. Chodź, kochany Szczurku, i ty, jeśli łaska, miły jego przyjacielu, pójdziemy do stajni, a wówczas zobaczycie.

Ropuch poszedł naprzód, wskazując drogę; Szczur podążył za nim bez wielkiego przekonania. Przed budynkami stajennymi stał wyciągnięty z wozowni nowiuteńki wóz cygański, kanarkowego koloru, z zielonymi ozdobami i kołami pomalowanymi na czerwono.

— Oto go macie! — wykrzyknął Ropuch, nadymając się. — Ten niewielki wóz to prawdziwe życie! Rozstajne drogi, zakurzony gościniec, wrzosowiska, wygony, żywopłoty, rozległe wzgórza. Obozowiska, wsie, miasteczka i stolice! Dziś tu, jutro tam! Wędrówka, zmiana, zainteresowanie, podniecenie. Cały świat stoi otworem, coraz to nowe widnokręgi. Zwróćcie przy tym uwagę, że ten wóz jest bezwarunkowo najpiękniejszy ze wszystkich wozów tego rodzaju. Wejdźcie do środka i zobaczcie, jak tam jest. Sam wszystko obmyśliłem, sam jeden!

Kret, ogromnie podniecony i zaciekawiony, wbiegł skwapliwie za Ropuchem po stopniach do środka wozu. Szczur parsknął, wsadził łapki do kieszeni i pozostał na miejscu.

Wewnątrz wozu wszystko było naprawdę wygodnie urządzone i dostosowane do małej przestrzeni. Stały tam tapczaniki do spania, niewielki składany stolik wpuszczony w ścianę, kuchenka, szafy, półki na książki, klatka z ptakiem oraz garnki, rondle i patelnie wszelkich rodzajów i rozmiarów.

— Doprowadziłem wszystko do perfekcji — rzekł Ropuch, otwierając z triumfem jedną z szaf. — Widzisz: sucharki, homar w puszce, sardynki, czego tylko dusza zapragnie. Tu woda sodowa, tam jagody, papier listowy, boczek, konfitury, karty, domino. Gdy dziś po południu ruszymy w drogę — ciągnął dalej, schodząc ze schodów — przekonacie się, że nie zapomniałem o niczym.

— Przepraszam — powiedział wolno Szczur, gryząc słomkę — czy się przesłyszałem, czy też wspomniałeś coś o „nas", o „wyruszaniu", i to „dziś po południu?" — Mój zacny, kochany Szczurku — rzekł błagalnie Ropuch — nie mów takim godnym i oschłym tonem, wiesz przecież, że tak czy owak, musisz pojechać. Nie mógłbym sobie w żaden sposób poradzić bez ciebie; powiedz sobie, że klamka zapadła, i nie spieraj się ze mną, bo to jedyna rzecz, której nie znoszę. Nie masz chyba zamiaru przez całe życie trzymać się swej nudnej, stęchłej Rzeki, mieszkać w nadbrzeżnej dziurze i pływać łódką. Chcę pokazać ci świat! Chcę cię wykierować na zwierzę, mój drogi!

— Wcale mi na tym nie zależy — powiedział Szczur z uporem. — Nie jadę i koniec!Będę się trzymał mojej starej Rzeki, będę mieszkał w norze i będę pływał łódką jak dotychczas. A Kret mnie nie opuści i tak samo postąpi jak ja, prawda Krecie?

- Oczywiście — potwierdził wierny Kret. — Nigdy ciebie nie opuszczę, Szczurku. Tak będzie, jak ty postanowiłeś; musi tak być. Choć trzeba przyznać, że projekt Ropucha brzmi bardzo... , jak by to powiedzieć... , bardzo zachęcająco i przyjemnie — dodał po namyśle.

Biedny Kret! Życie pełne przygód było dla niego rzeczą nie znaną i radośnie podniecającą, nową, ponętną; przy tym zakochał się od pierwszej chwili w kanarkowym wozie i jego urządzeniu.

Szczur spostrzegł, co się dzieje w duszy Kreta i zawahał się. Nie lubił sprawiać nikomu zawodu, a w dodatku przywiązał się do Kreta i zrobiłby prawie wszystko, aby mu się przysłużyć. Ropuch bacznie śledził oba zwierzęta.

— Chodźcie na śniadanie — powiedział dyplomatycznie. — Obgadamy tę sprawę. Nie potrzebujemy szybko decydować. Mnie oczywiście wszystko jedno, chciałem wam sprawić przyjemność, chłopcy. „Żyć dla bliźnich", oto maksyma, jaką się w życiu kieruję.

Podczas śniadania, które było naturalnie świetne jak wszystko w „Ropuszym Dworze", Ropuch odkrył swoje karty: poniechał Szczura i zaczął grać na niedoświadczonym Krecie jak na harfie. Będąc z usposobienia zwierzęciem gadatliwym i obdarzonym bujną wyobraźnią, odmalował w tak żywych barwach przewidywaną wędrówkę i przyjemność wolnego życia na gościńcu, że podniecony Kret ledwie mógł usiedzieć. W końcu jakimś dziwnym sposobem doszło do tego, iż wszyscy trzej uważali ową wyprawę za rzecz postanowioną. A Szczur — wciąż jeszcze w głębi ducha nie przekonany — pozwolił dobremu sercu wziąć górę nad osobistym zdaniem. Przykro mu było sprawić zawód obu przyjaciołom, którzy pogrążyli się w planach i przewidywaniach i opracowali codzienny rozkład zajęć na przeciąg kilku tygodni.

Gdy skończyli obrady, zwycięski Ropuch zaprowadził swoich przyjaciół na łąkę i kazał im łapać starego, siwego konia, którego — bez jego zgody, a nawet ku jego wielkiemu niezadowoleniu — skazał na pracę wśród kłębów kurzu, w tej niezbyt pociągającej dla niego wędrówce. Koń niewątpliwie wolał zostać na łące i nie dawał się złapać. Tymczasem Ropuch pakował wciąż nowe zapasy do szafy i wieszał pod wozem torby z obrokiem, siatki z cebulą, wiązki siana i kosze. Wreszcie Kret i Szczur zdołali złapać konia, zaprzęgli go do wozu i przyjaciele wyruszyli w drogę.

Rozprawiali wszyscy razem, idąc obok wozu, czy też przysiadając na dyszlu, gdy im przyszła ochota. Popołudnie złociło się. Zapach wznoszącego się pyłu był przyjemny. Po obu stronach drogi rosły gęste sady, skąd dochodziło wesołe nawoływanie się ptaków; dobroduszni przechodnie pozdrawiali ich, mówiąc: „Dzień dobry", a niektórzy zatrzymywali się i wyrażali podziw dla pięknego wozu. Króliki zaś, które siedziały przed wejściowymi drzwiami w żywopłotach, podnosiły przednie łapki i wykrzykiwały: „O rety! rety!"

Późnym wieczorem przyjaciele, uszczęśliwieni i znużeni, po ujechaniu wielu mil zatrzymali się na wygonie, z dala od wszelkich zabudowań, puścili konia wolno, aby mógł się paść, i zjedli skromną kolację, siedząc na trawie obok wozu. Ropuch opowiadał z ważną miną o wszystkim, czego zamierzał w przyszłości dokonać; tymczasem gwiazdy wkoło nich stawały się coraz większe i wyraźniejsze, a żółty księżyc, który cicho i niespodziewanie pojawił się nie wiadomo skąd, aby dotrzymać im towarzystwa, przysłuchiwał się rozmowie. Wreszcie weszli do wozu i położyli się na tapczanikach, a zaspany Ropuch rzekł, rozprostowując łapki:

— No, dobranoc, chłopcy! To jest życie odpowiednie dla dżentelmena! Co tu gadać o waszej starej Rzece.

— Ja nie mówię o mojej Rzece — odparł Szczur cierpliwie. — Zauważ, Ropuchu, że o niej nie mówię. Ale myślę o niej — dodał cicho, z uczuciem. — Myślę o niej... bezustannie.

Kret wyciągnął łapkę spod kołdry, namacał w ciemności łapkę Szczura i uścisnął ją.

— Zrobię wszystko, co zechcesz, Szczurku — szepnął. — Może wymkniemy się jutro rano, bardzo rano, i wrócimy do naszej kochanej nory nad Rzeką?

— Nie, nie, musimy zobaczyć, co z tego wyniknie — odszepnął Szczur. — Dziękuję ci serdecznie, ale nie mogę opuścić Ropucha, póki nie dokończymy tej wycieczki. Zostawić go samego byłoby niebezpieczne. To i tak długo nie potrwa. Jego zachcianki nigdy nie trwają długo. Dobranoc!

Koniec wyprawy był zaiste bliższy, niż się nawet Szczur spodziewał.

Ropuch spał twardo po tylu wrażeniach i długim pobycie na świeżym powietrzu. Żadne potrząsanie nie zdołało go rano wyciągnąć z łóżka. Wobec tego Szczur i Kret zabrali się do roboty po męsku, spokojnie. Szczur obrządził konia, rozpalił ogień, umył zabrudzone wieczorem filiżanki i talerze i nakrył do śniadania, a Kret powędrował do najbliższej wsi — a był to spory kawał drogi — aby kupić mleka i jajek i różnych zapasów, o których Ropuch oczywiście zapomniał. Skończyli czarną robotę i, porządnie zmachani, odpoczywali, gdy pojawił się Ropuch wypoczęty, wesoły i wypowiedział parę uwag na temat miłego i łatwego życia, jakie teraz pędzą, z dala od trosk i męczących zajęć domowych.

Odbyli tego dnia przyjemną wędrówkę przez łąki i wąskie dróżki polne i tak jak poprzedniego dnia obozowali na pastwisku, tylko że tym razem obaj zaproszeni goście dołożyli starań, aby Ropuch odrobił przypadającą na niego część pracy. Dlatego też, gdy rano nadszedł czas wyruszenia w drogę, Ropuch był o wiele mniej zachwycony prostotą sielskiego życia i usiłował powrócić na swój tapczan, skąd wyciągnięto go siłą. Droga, jak przedtem, prowadziła przez wąskie ścieżyny i dopiero po południu wędrowcy wydostali się na szosę, na pierwszą szosę od początku wyprawy; czyhała tam na nich zguba szybka i nieprzewidziana, zguba, która położyła kres ich wyprawie i wypłynęła wprost druzgocąco na przyszłą karierę Ropucha.

Wędrowali, nie śpiesząc się, po szosie. Kret szedł przodem przy pysku konia i gwarzył z nim, ponieważ koń uskarżał się, że nie bierze w niczym udziału i że nikt nie ma dla niego bodaj najmniejszych względów. Ropuch i Szczur szli za wozem i rozmawiali; a właściwie Ropuch mówił, a Szczur wtrącał tylko od czasu do czasu: — Tak, oczywiście; a co ty mu na to powiedziałeś? — i myślał zupełnie o czym innym. Wtedy posłyszeli daleko za sobą słaby, ostrzegawczy dźwięk podobny do odległego brzęczenia pszczoły. Obejrzeli się i zobaczyli niewielki obłok kurzu, a w samym środku ciemny punkt; obłok zmierzał ku nim z niesłychaną szybkością, z kurzu dobywał się cichy odgłos: „Poop! Poop!" niby niewyraźny jęk udręczonego zwierzęcia. Nie zwrócili na to baczniejszej uwagi i ciągnęli dalej rozpoczętą rozmowę, kiedy w jednej chwili (tak się im przynajmniej zdawało) nastąpiła zmiana dekoracji. „To" wpadło na nich wśród huraganowego wichru i szalonego hałasu; wystraszone

zwierzęta uskoczyły do rowu. „Poop, poop" zabrzmiało im w uszach spiżowo; ujrzeli przez mgnienie oka wnętrze połyskujące od rżniętego szkła i skóry. Oszołamiający, wspaniały samochód olbrzymich rozmiarów oraz szofer, który trzymał kierownicę z natężoną uwagą, zapanowali przez ułamek sekundy nad całą ziemią i powietrzem, zarzucili na zwierzęta oślepiającą zasłonę z kurzu, a potem zginęli, stali się kropką w dali, przeobrazili się znowu w brzęczącą pszczołę.

Stary, siwy koń, który marzył, drepcząc naprzód, o spokojnej łące, dał się opanować uczuciom bardzo naturalnym w tym nowym i ciężkim dla niego położeniu. Stawał dęba i wierzgał, cofał się uparcie, mimo wysiłków Kreta, który trzymał go przy pysku i dobitnymi słowami odwoływał się do jego lepszych uczuć. Koń, cofając się, wepchnął ostatecznie wóz do głębokiego rowu przy szosie. Przez chwilę wóz kołysał się na krawędzi drogi, po czym rozległ się żałosny łoskot i wehikuł kanarkowego koloru, duma i radość przyjaciół, leżał w rowie na boku, zniszczony nieodwołalnie.

Szczur po prostu wściekał się ze złości, biegał tam i z powrotem po szosie i krzyczał, wygrażając pięściami:

— Ach, wy gałgany! Wy bandyci! Wy zbiry! Zaskarżę was! Będę was włóczył po wszystkich sądach!

Opuściła go zupełnie tęsknota za domem; był teraz szyprem kanarkowego statku, wpędzonego na mieliznę wskutek nieopatrznych manewrów wrogich marynarzy. Usiłował przypomnieć sobie wszystkie dowcipne i sarkastyczne słowa, jakimi wymyślał kapitanom parowców, gdy podpływali zbyt blisko brzegu, a rozkołysane fale zalewały dywan w jego salonie.

Ropuch siedział na środku pokrytej kurzem drogi z wyciągniętymi łapami i wlepiał wzrok w niknący samochód. Oddychał śpiesznie, a na jego pyszczku malował się spokój i zadowolenie; od czasu do czasu powtarzał tylko po cichu: „Poop-poop".

Kret usiłował uspokoić konia, co mu się udało po pewnym czasie; zabrał się wówczas do oglądania wozu, który leżał na boku w rowie. Był to zaiste smutny widok: potłuczone szyby, beznadziejnie pogięte osie, jedno koło zdruzgotane, puszki z sardynkami rozrzucone na wszystkie strony, a w klatce ptak, który szlochał rozpaczliwie, błagając, aby go wypuszczono.

Szczur pośpieszył Kretowi z pomocą, lecz połączone wysiłki obu zwierząt nie wystarczyły do podniesienia wozu.

- Hej, Ropuchu! — zawołali. — Chodźże nam pomóc!

Ropuch nie odpowiadał ani słowa i nie ruszał się ze swego miejsca na środku drogi; poszli więc zobaczyć, co mu się stało. Zastali go pogrążonego jakby w transie; uśmiechał się radośnie, a oczy miał wciąż utkwione w zakurzony ślad ich pogromcy. Od czasu do czasu powtarzał jeszcze: „Poop-poop!"

Szczur chwycił go za ramię i potrząsnął.

- Czy przyjdziesz nam wreszcie pomóc, Ropuchu? — spytał surowym tonem.

- Wspaniały, wzruszający widok — szeptał Ropuch, który ani drgnął. — Poezja ruchu. Prawdziwy sposób podróżowania. Jedyny sposób podróżowania! Dziś tu, a jutro już, rzekłbyś... za tydzień! Przeskakuje się wsie, osady i miasta. Ma się zawsze przed sobą szeroki widnokrąg i nowego człowieka. O szczęście! „O poop-poop!" O rety, rety!

— Przestańże już robić z siebie osła, Ropuchu! — wykrzyknął Kret z rozpaczą.

— I pomyśleć, że ja nie wiedziałem — ciągnął rozmarzony Ropuch monotonnym głosem: — Zmarnowałem całe dotychczasowe życie. Nie wiedziałem o tym, ani mi się nawet śniło! Ale teraz, kiedy już wiem, kiedy sobie jasno zdaję sprawę, droga usiana kwiatami leży przede mną! Tumany kurzu wzniosą się za mną, gdy pomknę beztrosko w dal. Ile ja wozów wpędzę od niechcenia do rowu na szlaku mej wspaniałej jazdy! Wstrętne wózki, prostackie wozy, wozy kanarkowego koloru!

— Co z nim zrobić? — spytał Kret Szczura.

— Nic — odparł Szczur stanowczo. — Bo nie ma na to niestety żadnej rady. Ja go znam od dawna; szał go opętał. Ma nowego bzika, a w pierwszym okresie nowego bzika jest zawsze taki. To potrwa dość długo, przez wiele dni będzie zupełnie niezdolny do żadnych praktycznych zajęć, niby zwierzę pogrążone w błogim śnie. Bóg z nim! Chodźmy zobaczyć, jak się przedstawia sprawa wozu.

Po starannym zbadaniu doszli do przekonania, że nawet gdyby im się udało we dwójkę podnieść wóz, nie byłby i tak zdatny do dalszego użytku. Osie były w stanie beznadziejnym, a koło, które odpadło, rozsypało się na kawałki.

Szczur zarzucił lejce na grzbiet konia, związał je i wziął szkapę przy pysku; w drugiej ręce niósł klatkę wraz z jej zdenerwowanym mieszkańcem.

— Chodź — rzekł ponuro do Kreta. — Do najbliższego miasteczka mamy pięć czy sześć mil, musimy przebyć je pieszo. Im prędzej wyruszymy w drogę, tym lepiej.

— Ale co będzie z Ropuchem? — spytał niespokojnie Kret, gdy ruszyli. — Nie możemy zostawić go samego na środku szosy w tym stanie podniecenia. A nuż nadjedzie jeszcze jeden Stwór?

— A bierz licho Ropucha — rzekł Szczur ze złością. — Mam go już dość.

Ale nie uszli daleko, kiedy posłyszeli tupot i zadyszany Ropuch, wciąż jeszcze wpatrzony w dal, wziął ich obu pod ramię.

— A teraz posłuchaj, Ropuchu — przemówił Szczur ostrym głosem. — Jak tylko dojdziemy do miasta, udasz się wprost na posterunek policji, dowiesz się, czy posiadają jakieś dane o tym samochodzie, może wiedzą, do kogo należy, i złożysz skargę. Pójdziesz potem do kowala albo kołodzieja i umówisz się z nim, aby przyciągnął i wyreperował wóz. Potrwa to jakiś czas, ale wóz nie jest beznadziejnie rozbity. Tymczasem my z Kretem wyszukamy w jakimś zajeździe wygodne pomieszczenie, gdzie będziemy mogli pozostać, póki wozu nie wyreperują i twoje nerwy nie ochłoną po tym wstrząsie.

— Posterunek policji! Skarga! — szepnął rozmarzony Ropuch. — Ja miałbym oskarżyć tę cudowną, niebiańską wizję, która została mi łaskawie zesłana.Zreperować wóz! Skończyłem już na zawsze z wozami. Nie chcę nigdy widzieć tego wozu ani o nim słyszeć. O Szczurku! Nie możesz sobie przedstawić, jaki ci jestem wdzięczny za to, że zgodziłeś się pojechać na tę wycieczkę! Nie byłbym się wybrał bez ciebie i może nigdy nie byłbym ujrzał tego łabędzia, tego promienia słońca, tego piorunu. Mogłem nigdy nie posłyszeć tego uroczego dźwięku, nigdy nie powąchać tego czarownego zapachu. Wszystko zawdzięczam tobie, o najlepszy z przyjaciół!

Szczur z rozpaczą odwrócił się od Ropucha.

— Sam widzisz — rzekł do Kreta ponad głową Ropucha. — On jest beznadziejny. Nic mnie to już nie obchodzi. Gdy dotrzemy do miasta, pójdziemy na dworzec. Przy odrobinie szczęścia możemy tam złapać pociąg, który dowiezie nas przed wieczorem do Wybrzeża. A jeśli kiedykolwiek przyłapiesz mnie na jakiejś wycieczce z tym irytującym zwierzakiem... — Tu parsknął i przez resztę męczącej wędrówki odzywał się tylko do Kreta.

Kiedy dotarli do miasta, poszli wprost na dworzec, gdzie umieścili Ropucha w poczekalni drugiej klasy, dając dwa pensy tragarzowi, aby go miał na oku. Potem zostawili konia w stajni przy zajeździe i wydali najwłaściwsze w swoim mniemaniu rozporządzenia dotyczące wozu i jego zawartości. Ponieważ zdarzyło się, iż wsiedli do pociągu, który stanął na stacji w bliskości „Ropuszego Dworu", odstawili Ropucha, wciąż nieprzytomnego i, rzekłbyś, urzeczonego do drzwi jego domu, nakazując gospodyni, aby go nakarmiła, rozebrała i położyła do łóżka. Potem wydostali z szopy swoją łódkę i popłynęli w dół Rzeki do domu. O bardzo późnej godzinie zasiedli do kolacji w przytulnym saloniku na Wybrzeżu, ku wielkiej radości i zadowoleniu Szczura.

Nazajutrz Kret spał długo i cały dzień wypoczywał; wieczorem łapał ryby na brzegu Rzeki, kiedy nadszedł Szczur, który składał wizyty przyjaciołom i zbierał plotki.

- Słyszałeś ostatnią nowinę? — spytał. — O niczym innym nie mówią na całym Wybrzeżu. Ropuch dziś z samego rana pojechał pociągiem do miasta i zamówił sobie wielki i bardzo kosztowny samochód.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: