Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Daj kwiatek! - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Daj kwiatek! - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 174 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Na uli­cach mia­sta On­gro­du lud­no i gwar­no. Jadą tam, idą, śpie­szą, roz­ma­wia­ją, śmie­ją się, ha­ła­su­ją na spo­sób róż­ny. Środ­kiem ulic suną z tur­ko­tem po­wo­zy, bo­ka­mi, na chod­ni­kach wą­skich, z trud­no­ścią wy­mi­ja­ją się pie­si prze­chod­nie, z któ­rych każ­de­mu pil­no do ko­goś, kę­dyś, po coś…

Wśród tłu­mu tego czy spo­strze­ga­cie, pań­stwo, sta­rą ko­bie­tę tę, po­wo­li i jak­by z trud­no­ścią prze­su­wa­ją­cą się naj­skraj­niej­szym brze­giem uli­cy, u sa­mych ścian wy­so­kich ka­mie­nic, o któ­re ocie­ra się czę­sto łach­ma­nia­sta jej odzież, do któ­rych też przy­pie­ra ona nie­kie­dy zgar­bio­ne swe ple­cy – sta­jąc na krót­kie wy­po­czyn­ki z pier­sią dy­szą­cą cięż­ko i kro­pla­mi potu wy­stę­pu­ją­cy­mi na zmarsz­czo­ne czo­ło? Zmę­czo­ną jest wi­docz­nie, ale nie dzi­siej­szą tyl­ko wę­drów­ką. Dnie, mie­sią­ce, lata, całe dłu­gie już ży­cie prze­wę­dro­wa­ła ona w spo­sób po­dob­ny, śród tłu­mu spy­cha­ją­ce­go ją na miej­sca ostat­nie i naj­mniej wy­god­ne, po­mię­dzy naj­ostrzej­sze ka­mie­nie bru­ku, ku naj­chłod­niej­szym od mro­zów lub naj­go­ręt­szym od skwa­rów mu­rom do­mostw miej­skich. To­też po­pa­trz­cie, pań­stwo, jak przy­gar­bi­ła się, rzec moż­na, w łęk zgię­ła dość wy­so­ka jed­nak jej po­stać, jak wy­chu­dła i ma­lut­ką sta­ła się twarz jej okry­ta zgru­bia­łą i ciem­ną skó­rą, jak zżół­kły i po­mię­dzy ster­czą­ce ko­ści po­licz­ków głę­bo­ko wpa­dły jej war­gi, jak spło­wia­ły oczy jej, czar­ne znać i wiel­kie nie­gdyś, i jak nad spło­wia­ły­mi źre­ni­ca­mi tymi drga i mru­ży się żół­ta, z rzęs ob­ra­na, zmarsz­czo­na po­wie­ka. A na czo­le jej, ni­skim, ciem­nym, ileż zmarsz­czek! Nie ma tam nic prócz zmarsz­czek! Wy­glą­da czo­ło to jak kar­ta pa­pie­ru, któ­ra dłu­go ta­rza­ła się po miej­scach wil­got­nych i mrocz­nych, w ku­rzu i na­tło­cze­niu, a ręka ja­kaś twar­da, sro­ga, nie­ubła­ga­na zwol­na, lecz cią­gle mię­ła ją i wy­gi­na­ła w fał­dy i za­gię­cia naj­roz­ma­it­sze. Nad czo­łem tym wło­sów nie wi­dać, bo gło­wa ko­bie­ty owi­nię­ta jest chust­ką, któ­ra po­mi­mo sta­ro­ści swej za­cho­wa­ła jesz­cze bar­wę go­rą­cej żół­to­ści. Ciem­ne pla­my i cent­ki roz­sia­ne są po żół­tym tle tej chust­ki, a koń­ce jej, zwią­za­ne z tyłu gło­wy, opa­da­ją na ple­cy ko­bie­ty okry­te luź­nym ka­fta­nem z pstry­mi ła­ta­mi na rę­ka­wach, ple­cach i pier­si. Sto­py jej kro­czą­ce po ostrych ka­mie­niach obu­te są w płyt­kie skó­rza­ne obu­wie i sine weł­nia­ne poń­czo­chy, uka­zu­ją­ce się nie­kie­dy spod spód­ni­cy krót­kiej, przy­bra­nej u dołu w strzę­py róż­nej dłu­go­ści, we frendz­lę niby, cięż­ką od gro­ma­dzą­ce­go się na niej przez lata pyłu i bło­ta ulic.

Nie zna­cie, pań­stwo, ko­bie­ty tej. Ja znam ją z bli­ska. Imię jej – Cha­ita, za­wód – łach­ma­niar­ka. Wiel­ki Boże! czy prze­ba­czy­cie mi, pań­stwo, że za­zna­ja­miać was śmiem z oso­bą zaj­mu­ją­cą po­dob­nie ni­skie sta­no­wi­sko spo­łecz­ne? Czy nie po­wie­cie mi, że jest to nie­przy­zwo­itym i cał­kiem nie­po­trzeb­nym z mej stro­ny? Bo – na­praw­dę, cóż wspól­ne­go być może po­mię­dzy wami a łach­ma­niar­ką? Ze wstrę­tem na­wet i pew­ną ura­zą ku mnie uczu­wa­ną wy­ma­wia­cie wy­raz ten.

Prze­bacz­cie! Lu­bię sta­rą Cha­itę, a ile­kroć pa­trzę na nią, zda­je mi się za­wsze, iż po­mię­dzy nią i mną ist­nie­je jed­na wiel­ka, ści­sła, nie­ro­ze­rwal­na wspól­ność. Ja i ona na­le­ży­my za­rów­no do tej ogrom­nej ro­dzi­ny, któ­ra zwie się ludz­ko­ścią! Sio­stra to więc moja i – raz jesz­cze prze­pra­szam pań­stwa – ale i wa­sza tak­że. Jest to praw­da, prze­ciw któ­rej ża­den wstręt pe­łen wy­twor­no­ści uczuć, żad­na wy­so­ka ścia­na peł­na zło­ceń i ozdób, ża­den gest bia­łej dło­ni peł­nej pier­ście­ni i wzgar­dy – nic nie mogą. Co się zaś ty­czy ni­skie­go sta­no­wi­ska, je­że­li­by wy­so­ko­ści sta­no­wisk ludz­kich mie­rzo­ny­mi były we­dle prze­nie­sio­nych cier­pień i mo­zo­łów, upew­niam pań­stwa, że Cha­ita-łach­ma­niar­ka sta­ła­by na sta­rość dni swo­ich bar­dzo, o! bar­dzo wy­so­ko…

Łach­ma­niar­ką zresz­tą nie była ona za­wsze. Prze­szłość jej… Mam dziw­ny, dziw­ny po­pęd do do­wia­dy­wa­nia się, do od­ga­dy­wa­nia prze­szło­ści istot ta­kich z po­marsz­czo­ny­mi czo­ła­mi i drżą­cą, żół­tą po­wie­ką przy­sła­nia­ją­cą źre­ni­ce krwa­we od łez prze­la­nych, spło­wia­łe od cza­su, któ­ry prze­glą­dał się w nich tak dłu­go, aż wsiąk­nął w sie­bie bar­wę ich i blask. Raz, pa­mię­tam, w za­gra­nicz­nej ja­kiejś ga­le­rii ob­ra­zów zo­ba­czy­łam ma­lo­wa­ną twarz taką. Dłu­go, za­nie­dbu­jąc wie­le pięk­nych pej­za­żów i cu­dow­nych por­tre­tów dam w ak­sa­mit­nych suk­niach, sta­łam przed twa­rzą tą sta­rą, zmię­tą, spo­glą­da­łam w bla­dą jej źre­ni­cę, uśmie­cha­łam się do bied­nych warg jej uwię­dłych i wklę­słych i za­py­ty­wa­łam ją w my­śli mej: Jaką by­łaś za mło­du? gdzie ży­łaś? kogo ko­cha­łaś? ja­kie cier­pie­nia, po­cie­chy, za­wo­dy, pra­ce zna­czy­ły dłu­gą dro­gę two­ją, nim za­wio­dły cię nad brzeg mo­gi­ły, w któ­rą wnet po­ło­żysz się taka zmę­czo­na?

Wie­rzaj­cie, pań­stwo, ni­cze­go w ży­ciu nie pra­gnę­ła­bym tak bar­dzo, jak znać hi­sto­rie, całe, od po­cząt­ku do koń­ca, hi­sto­rie wszyst­kich ni­skich, bied­nych, zmię­tych w dło­ni losu i cza­su, przy­gar­bio­nych, po­marsz­czo­nych, zmę­czo­nych. Żą­da­nie to zresz­tą nie ma w so­bie nic wspa­nia­ło­myśl­ne­go. Nie jest ono wca­le bez­in­te­re­sow­nym. Zna­jo­mość bo­wiem wie­lu, wie­lu hi­sto­rii po­dob­nych sta­no­wi dla czło­wie­ka – bo­gac­two ser­ca, dla pi­sa­rza – żywy zdrój mą­dro­ści. Śmiem na­wet ubo­le­wać moc­no nad pi­sa­rzem każ­dym, któ­ry hi­sto­rii ta­kich nie cie­kaw jest i nie zna wca­le. Nie­wie­le strun w lut­ni jego i mało farb na jego pa­le­cie…

Cha­ita nie za­wsze była łach­ma­niar­ką. Za mło­du – czy uwie­rzy­cie, pań­stwo? – była ona smu­kłą, hożą dziew­czy­ną, z ru­mień­cem na śnia­dej twa­rzy, z kru­czym war­ko­czem i czar­nym okiem, w któ­re­go pło­mien­ne głę­bo­ko­ści pa­trząc moż­na było my­śleć o bla­skach, upa­łach i roz­ko­szach wschód – nie­go nie­ba. Uro­dzi­ła się na wsi – za po­zwo­le­niem pań­stwa – w karcz­mie. Była to ma­lut­ka na­wet kar­czem­ka, mrocz­na, cia­sna, z po­chy­ły­mi ścia­na­mi i prze­gni­łym da­chem. Ale do­ko­ła niej sła­ły się wspa­nia­łe ko­bier­ce łąk prze­dziw­nej świe­żo­ści, sze­ro­kie niwy bie­la­ły w zi­mie pu­szy­stym po­sła­niem nie­ska­zi­tel­nie bia­łe­go śnie­gu, a w le­cie pły­nę­ły zło­tą falą doj­rza­łych kło­sów; w po­bli­żu, śród nie­za­bu­dek, wił się stru­mień dzień i noc dzwo­nią­cy jak sre­bro, a da­lej nie­co dę­bo­we gaje kry­ły się wie­czo­ra­mi za wo­ale bia­ła­wych mgieł, ran­ka­mi zaś wsta­wa­ły ró­żo­we od świa­teł ju­trzen­ki. Był tam jesz­cze nie­da­le­ko, o kro­ków kil­ka­set od kar­czem­ki, ogród sta­ry, roz­le­gły, wspa­nia­ły od­wiecz­ny­mi drze­wa­mi i bar­wi­sty mnó­stwem kwia­tów. Na­le­żał on do dwo­ru, któ­re­go też wła­sno­ścią była bied­na, mała kar­czem­ka, dzier­ża­wio­na od dzie­dzi­ca wsi przez ojca Cha­ity. Bied­ną była kar­czem­ka, bied­nym dzier­ża­wią­cy ją aren­darz. Dzie­ci miał wie­le, że­nił też sy­nów i za mąż wy­da­wał cór­ki, jak mógł – nie zbyt świet­nie za­pew­ne. Cha­itę, gdy do­się­gła lat pięt­na­stu, za­swa­ta­no do mia­sta On­gro­du; zo­sta­ła żoną Lej­by, czło­wie­ka dość ubo­gie­go, bo za cały ma­ją­tek po­sia­da­ją­ce­go wóz i ko­nia. Wo­zem i ko­niem wo­ził on z mły­na i do mły­na cięż­kie wory ze zbo­żem i mąką. Z po­wo­du tej ostat­niej przez ży­cie całe wy­glą­dał jak al­bi­nos, z bia­łą twa­rzą i odzie­żą, z bia­ły­mi wło­sa­mi i brwia­mi. Gdy tyl­ko po­ru­szył się, mąka sy­pa­ła się z nie­go, jak sy­pie się śnieg z czło­wie­ka, któ­ry dłu­gie go­dzi­ny prze­pę­dził na śnież­nej za­mie­ci.

Cha­ita wraz ze wstą­pie­niem na bruk miej­ski roz­sta­ła się na za­wsze z idyl­lą dzie­ciń­stwa swe­go, z zie­lo­ną łąką, w któ­rej wy­so­kich tra­wach sy­pia­ła nie­gdyś go­dzi­na­mi ca­ły­mi ogrze­wa­na słoń­cem ma­jo­wym a ochła­dza­na ga­łęź­mi roz­ło­ży­ste­go gło­gu, któ­re po­wie­wa­jąc nad nią niby wa­chla­rze szep­ta­ły wciąż do jej ucha nie­wy­raź­ne ja­kieś, ła­god­ne, ma­rzą­ce po­wie­ści; roz­sta­ła się ze stru­mie­niem, w któ­re­go fale pła­czą­ce brzo­zy za­ta­pia­ły zwi­słe swe ra­mio­na, a ona zwie­siw­szy się u jed­ne­go z ra­mion tych zwol­na wraz z nim ko­ły­sa­ła się nad fa­la­mi, któ­re pły­nę­ły wciąż, pły­nę­ły, srebr­nie dzwo­ni­ły i niby czar­ny­mi gwiaz­da­mi mi­go­ta­ły od­bi­ciem oczów wpa­trzo­nej w nie dziew­czy­ny; roz­sta­ła się z niwą, w któ­rej wy­so­kich kło­sach z gło­śnym śmie­chem cho­wa­ła się przed swa­wol­ny­mi brać­mi, i ze sta­rym, dwor­skim ogro­dem, do któ­re­go wol­no jej było wejść cza­sem, pod skle­pie­niem od­wiecz­nych drzew jego po­waż­nie po­cho­dzić i na prze­ślicz­ne kwia­ty ro­sną­ce w nim z za­chwy­tem po­pa­trzeć. Roz­sta­ła się z bied­ną kar­czem­ką oj­cow­ską, w któ­rej staj­ni me­cza­ło kóz kil­ka, ser­decz­nych jej przy­ja­ció­łek, w któ­rej cia­snych iz­deb­kach krzą­ta­ła się pra­co­wi­cie mat­ka o zwię­dłej twa­rzy i cier­pią­cym, ła­god­nym wej­rze­niu, a przed pro­giem któ­rej za­sia­dał nie­kie­dy wie­czo­ra­mi brat star­szy i wśród ci­szy wie­czor­nej wy­do­by­wał ze skrzy­piec nie­uczo­ne, nie­sfor­ne może, ale ta­kie prze­cią­głe, smut­ne tony. Wte­dy przy mło­dym bra­cie sie­dzą­cym na ni­skiej ła­wie sia­dy­wa­ła ona tak­że i na szy­ję za­rzu­ciw­szy mu ra­mię słu­cha­ła gry jego, a wzrok to­pi­ła w bia­łej mgle kłę­bią­cej się po łą­kach na kształt wód ko­ły­sa­nych wia­trem. Gra­jąc brat mie­wał cza­sem łzy w oczach. Za­py­ty­wa­ła: cze­go pła­cze? Nig­dy jej nie od­po­wia­dał, ale i jej oczy za­cho­dzi­ły też łza­mi. Obo­je nie wie­dzie­li na pew­no, cze­go im smut­no. Ciem­ni byli, nie wie­dzą­cy. Mgła tak gę­sta, jak ta, któ­ra pod­no­si­ła się na łące, tyl­ko nie tak do roz­wia­nia ła­twa, sta­ła po­mię­dzy ocza­mi du­cha ich a świa­tem. Jed­nak tę­sk­ni­li za czymś, cze­goś pra­gnę­li, cze­goś im był żal i lęk… Ża­ło­wa­li tego może, cze­go nig­dy po­sia­dać nie mie­li, prze­czu­wa­li może cięż­ką przy­szłość… Gdy brat Cha­ity grał co­raz prze­cią­glej, co­raz smut­niej, drob­ne ro­dzeń­stwo zbie­ra­ło się u ko­lan jego i pod­no­si­ło ku nie­mu za­słu­cha­ne twa­rze, w ciem­nej sion­ce mat­ka wzdy­cha­ła, a oj­ciec z dłu­gą, rudą bro­dą i okiem po­sęp­nym nie­co pod zbruż­dżo­nym czo­łem mo­dlił się w izbie przed oknem co­raz gło­śniej, co­raz żar­li­wiej, co­raz ję­kliw­szy­mi i śpiesz­niej­szy­mi za­wo­dze­nia­mi…

Wraz z pierw­szym stą­pie­niem na bruk miej­ski roz­sta­ła się z tym wszyst­kim Cha­ita, a może i z czymś wię­cej jesz­cze… Może kie­dyś, w upal­ny dzień let­ni, srebr­ne fale stru­mie­nia, nad któ­ry­mi ko­ły­sa­ła się u ga­łę­zi brzo­zy pła­czą­cej zwie­szo­na, uka­za­ły ogni­stym, sze­ro­ko śród ma­rze­nia roz­war­tym jej oczom uro­dzi­we­go mło­dzień­ca ja­kie­go, z mięk­ką dło­nią, na­mięt­nym okiem, a czo­łem ja­śnie­ją­cym mą­dro­ścią tych wiel­kich, sta­rych mi­strzów Izra­ela, o któ­rych sły­sza­ła, jak nie­raz oj­ciec jej opo­wia­dał jej bra­ciom… Być może… wszak nie­ko­niecz­nie trze­ba być kró­lew­ną, aby ma­rzyć o szczę­ściu… Ma­rzą o nim może i te bo­so­no­gie Ży­dó­wecz­ki w po­dar­tej odzie­ży, któ­re wi­du­je­cie cza­sem, pań­stwo, w po­bli­żu brzyd­kich kar­cze­mek, gdy sie­dząc na wil­got­nych łą­kach za­ta­pia­ją one w głę­bie męt­nych sa­dza­wek spoj­rze­nia le­ni­wie sen­nych swych oczów.

Szczę­ście! quel ani­mal est-ça? – mo­gła­by dziś, gdy­by umia­ła po fran­cu­sku, za­py­tać Cha­ita. Ale ona nie umie po fran­cu­sku, w ro­dzin­nym więc tyl­ko, bar­dzo brzyd­kim żar­go­nie, co­dzien­nie z rana sta­jąc u okna miesz­ka­nia swe­go, za­czy­na pa­cierz swój od wy­ra­zów: „Pa­nie świa­ta! dzię­ku­ję Ci, żeś stwo­rzył mię tak, jak była wola Two­ja!”

Mia­sto po­rwa­ło ją – jak atom drob­ny wpa­dła w aglo­me­rat ty­się­cy in­nych ato­mów i wraz z nimi po­cią­gnię­tą zo­sta­ła w wir nie­ustan­ny i nie­ubła­ga­ny, śród któ­re­go sto­py sto­pom za­zdrosz­czą każ­dej pię­dzi zdo­by­te­go grun­tu, pier­si pier­siom od­kra­dać usi­łu­ją każ­dą odro­bi­nę po­wie­trza, usta ustom wy­dzie­ra­ją każ­dą okru­chę po­ży­wie­nia, ra­mio­na sty­ka­ją się i po­py­cha­ją wza­jem, czo­ła go­re­ją od zno­ju, ser­ca tward­nie­ją, bru­dzą się i więd­ną od wi­do­ku twar­dych ka­mie­ni, brud­nych mu­rów, uwię­dłych twa­rzy, nad któ­ry­mi nie brzmią i nie prze­la­tu­ją żad­ne ko­ją­ce i po­cie­sza­ją­ce, cho­ciaż­by na­wet nie­zro­zu­mia­ne gło­sy, wi­do­ki, piesz­czo­ty swo­bod­nej, świe­żej przy­ro­dy.

Co tu czy­nić, aże­by żyć, mę­żo­wi, któ­re­go ob­ra­zu nie­uka­zy­wa­ły jej wpraw­dzie srebr­ne fale stru­mie­nia, w cięż­kiej pra­cy do­po­móc, dzie­ci, któ­re ota­cza­ły ją co­raz licz­niej­szym gro­nem, wy­ży­wić, wy­cho­wać? Czy­ni­ła mnó­stwo rze­czy… Roz­no­si­ła po mie­ście drob­ne to­wa­ry w kil­ku­na­stu ma­łych pu­deł­kach za­mknię­te, któ­ry­mi tak owie­sza­ła się cała, że mia­ła z dala po­zór ko­bie­ty gar­ba­tej z przo­du i z tyłu; po­tem roz­no­si­ła zno­wu owo­ce w wiel­kich ko­szach, któ­rych cię­żar czy­nił chód jej ko­ły­szą­cym się na obie stro­ny, jak gdy­by była sro­dze ku­la­wą; po­tem jesz­cze naj­mo­wa­ła się do my­cia pod­łóg, wy­mia­ta­nia dzie­dziń­ców, gru­be­go pra­nia; po­tem…

Lecz nie będę pań­stwu opo­wia­dać dłu­żej, czym była i co przez całe dłu­gie ży­cie swe czy­ni­ła Cha­ita. Jed­ną tyl­ko jesz­cze rzecz po­wie­dzieć mu­szę. Bar­dzo czę­sto cho­dzi­ła ona na cmen­tarz – na ów cmen­tarz izra­el­ski, któ­ry tam, o wior­stę od mia­sta, na piasz­czy­stym grun­cie, śród ni­skie­go, ce­gla­ne­go ogro­dze­nia ster­czy la­sem czer­wo­na­wych ka­mie­ni. Cha­ita cho­dzi­ła czę­sto na piasz­czy­ste to wzgó­rze, a gdy szła, przed nią je­chał i po nie­rów­nym bru­ku trząsł się i dy­go­tał wóz z po­dłuż­ną drew­nia­ną skrzy­nią. Za wo­zem idąc Cha­ita za­no­si­ła się zwy­kle od pła­czu; a kie­dy po­tem z prze­chadz­ki tej do domu wra­ca­ła, piasz­czy­ste wzgó­rze ster­cza­ło jed­nym ka­mie­niem wię­cej. Na ka­mie­niach tych wy­pi­sy­wa­ły się na­stęp­nie imio­na róż­ne: męża Cha­ity, bra­ta jej, któ­ry był dla niej bar­dzo do­brym, mat­ki, miesz­ka­ją­cej przy niej na sta­rość, syna, któ­ry bry­lan­tem był w wy­pła­ka­nym jej oku, cór­ki, któ­ra jak róża kwi­tła w cier­nio­wym jej wian­ku…

Jak się to zda­rza z wie­lu sta­ry­mi ludź­mi, Cha­ita przez śmierć lub od­da­le­nie po­tra­ci­ła wszyst­kich swo­ich… Jed­ni umar­li, dru­dzy od­je­cha­li da­le­ko, inni zo­bo­jęt­nie­li… wśród wła­snych trosk i licz­nych przy­wią­zań za­po­mnie­li o niej…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: