Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dary niedoskonałości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dary niedoskonałości - ebook

„Dary niedoskonałości” Brené Brown to poradnik psychologiczny dla wszystkich tych, którzy mają problemy z perfekcjonizmem, a wskutek tego z zaniżoną samooceną. Aby wyzwolić się z kręgu fałszywych przekonań, że zawsze musimy być idealni i nie możemy popełniać błędów, autorka proponuje, by zaakceptować swoje braki i przywary jako część ludzkiej natury. Wtedy to przekonamy się, jakimi darami obdarzy nas niedoskonałość - odwagą, by pewniej i bez lęku podejmować ważne decyzje, współczuciem, by traktować lepiej siebie i innych, a także silniejszymi więzami z bliskimi, dzięki zrozumieniu, że każdy może się mylić. Niedoskonałość sprawi jednak przede wszystkim, że zaczniemy żyć Autentycznie - pełni radości i satysfakcji z tego, kim jesteśmy, i z tego, co nam się przytrafia.

Doktor Brené Brown jest badaczką, nauczycielem akademickim i autorką wielu książek. Pracuje na wydziale społecznym Uniwersytetu w Houston, gdzie przez ostatnich dziesięć lat badała zagadnienia związane z życiem Autentycznym, stawiając pytania typu: Jak autentycznie, całym sercem zaangażować się w nasze życie? Jak dbać o odwagę, współczucie, więzi z innymi, których potrzebujemy, a także pogodzić się z naszymi niedoskonałościami i uznać, że jesteśmy wystarczająco dobrzy i warci miłości, przynależności i radości.

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8008-102-4
Rozmiar pliku: 934 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Wstęp ●●●

Tworzenie własnej historii i polubienie siebie
wymaga wielkiej odwagi.

Gdy już dostrzeżemy pewną prawidłowość, trudno udawać, że się jej nie widzi. Możecie zaufać moim słowom, gdyż sama próbowałam to robić. Jednak kiedy jakaś prawda pojawia się raz za razem, nie można na nią nie zważać. Na przykład niezależnie od tego, jak bardzo próbuję przekonać siebie, że wystarczy mi sześć godzin snu, to jeśli śpię poniżej ośmiu, jestem zniecierpliwiona, niespokojna i wzbiera we mnie ochota na nadmierne ilości węglowodanów. Tak jest zawsze. Mam też okropny zwyczaj przeciągania wszystkiego – zanim wezmę się do pisania, przestawiam meble w domu albo zajmuję się zakupami jakichś drogich pomocy biurowych i programów komputerowych. I tak za każdym razem.

Nie możemy przymknąć na to wszystko oczu między innymi dlatego, że nasz umysł jest nastawiony na wyszukiwanie prawidłowości i przyporządkowywanie im określonych znaczeń. Ludzie są gatunkiem nastawionym na wytwarzanie znaczeń. I niezależnie od sytuacji tak właśnie działa także mój umysł. Najpierw latami się tego uczyłam, a teraz właśnie dzięki temu zarabiam na życie.

Zajmuję się obserwowaniem ludzkich zachowań z naukowego punktu widzenia, tak by móc określić nawet te najsłabiej widoczne związki oraz prawidłowości, które pomagają w odnalezieniu znaczenia naszych myśli, działań i uczuć.

Uwielbiam tę pracę. Szukanie prawidłowości to wspaniałe zajęcie i, prawdę mówiąc, przymykanie na coś oczu dotyczyło wyłącznie mojego prywatnego życia, a zwłaszcza tych upokarzających słabości, do których niechętnie się przyznaję. Zmieniło się to w listopadzie 2006 roku, kiedy to prezentowane w tej książce badania sprawiły, że poczułam się, jakbym dostała czymś ciężkim po głowie. Po raz pierwszy miałam ochotę przymknąć oczy na rezultaty swojej własnej pracy.

Do tamtej pory poświęcałam się badaniu trudnych uczuć, takich jak wstyd, strach czy nadwrażliwość. Wygłaszałam referaty na temat wstydu, opracowałam plan uodparniania się na wstyd dla specjalistów zajmujących się zdrowiem psychicznym i nałogami i nawet napisałam na ten temat książkę zatytułowaną I Thought It Was Just Me¹ (Myślałam, że tylko ja).

W czasie zbierania tysięcy historii różnych osób – w wieku od osiemnastu do osiemdziesięciu siedmiu lat, z terenu całego kraju – natknęłam się na nowe prawidłowości, które chciałam lepiej poznać. Tak, wszyscy zmagamy się ze wstydem i strachem, że nie jesteśmy tacy, jak powinniśmy. Owszem, często boimy się pokazać, jacy naprawdę jesteśmy. Jednak wśród tych wszystkich opowieści co jakiś czas można było znaleźć relacje niezwykłych mężczyzn i kobiet, których życie mogło stanowić prawdziwy wzór.

Słuchałam, jak mówili o akceptacji własnej niedoskonałości i wrażliwości. Dowiedziałam się o istnieniu nierozerwalnej więzi między radością i wdzięcznością oraz o tym, że rzeczy, które uważam za oczywiste, na przykład odpoczynek i zabawa, są równie istotne dla naszego zdrowia psychicznego, jak odpowiednia dieta i ćwiczenia. Wspomniani uczestnicy badań ufali sobie i opowiadali o autentyczności, miłości i przywiązaniu w sposób, który był dla mnie czymś zupełnie nowym.

Chciałam znaleźć jakąś całościową formułę, która mogłaby objąć te historie, dlatego chwyciłam notatnik i długopis i zapisałam pierwsze słowo, które mi przyszło do głowy: A u t e n t y c z n i. Nie wiedziałam jeszcze do końca, co to może znaczyć, ale byłam pewna, że ci ludzie żyją i kochają naprawdę – całym swoim sercem.

Miałam mnóstwo pytań dotyczących Autentyczności. Co tak naprawdę cenią jej wyznawcy? Skąd się bierze ich psychiczna odporność? Czym się najbardziej przejmują i jak rozwiązują swoje problemy? Czy można stworzyć życie Autentyczne? W jaki sposób możemy odnaleźć to, czego potrzebujemy w życiu? Co nam w tym przeszkadza?

Kiedy zaczęłam analizować te relacje i szukać w nich stałych elementów, dotarło do mnie, że zasadniczo można je sklasyfikować na dwa sposoby. Aby uprościć sprawę, nazwałam je: „powinniśmy” i „nie możemy”. W pierwszej kolumnie pojawiały się słowa, takie jak: poczucie własnej wartości, odpoczynek, zabawa, zaufanie, wiara, intuicja, nadzieja, prawdziwość, miłość, poczucie przynależności, radość, wdzięczność i kreatywność. W drugiej było pełno określeń typu: perfekcjonizm, zobojętnienie, pewność, wyczerpanie, samowystarczalność, bycie „fajnym”, dopasowywanie się, osądzanie i sarkazm.

Gdy odsunęłam się od tablicy, na której umieściłam obie kolumny, zatkało mnie. Był to dla mnie prawdziwy szok. Pamiętam, że zaczęłam mamrotać: „Nie, nie, to niemożliwe”.

Mimo że sama to wszystko napisałam, widok obu list wprawił mnie w osłupienie. Kiedy notuję dane, jestem zwykle w naukowym nastroju i koncentruję się przede wszystkim na tym, by jak najwierniej oddać intencje moich rozmówców. Nie myślę o tym, jak sama bym coś ujęła, ale co powiedzieli badani. Nie zastanawiam się nad tym, co oznaczałoby dla mnie określone doświadczenie, bo chodzi o to, co znaczyło ono dla moich interlokutorów.

Siedziałam na czerwonym krześle w jadalni i bardzo długo patrzyłam na obie listy. Mój wzrok wędrował z dołu do góry i na odwrót, a także na ukos. Pamiętam też, że w którymś momencie zasłoniłam sobie usta, a w moich oczach pojawiły się łzy, jakbym przed chwilą usłyszała jakąś złą wiadomość.

Bo tak naprawdę była to zła wiadomość. Wydawało mi się, że w wyniku badań dojdę do tego, że ludzie Autentyczni nie różnią się specjalnie ode mnie i robią to co ja: ciężko pracują, przestrzegają przepisów, doskonalą swoje umiejętności, starają się poznać siebie, wychować dzieci w zgodzie z zaleceniami podręczników…

Po tym, jak przez dziesięć lat zajmowałam się tak trudnym tematem jak wstyd, naprawdę potrzebowałam potwierdzenia, że żyję „tak, jak trzeba”.

Oto jednak gorzka lekcja, którą wyniosłam z tej lektury:

To, na ile siebie znamy i rozumiemy, jest bardzo ważne, ale tak naprawdę, by móc żyć Autentycznie, musimy przede wszystkim siebie pokochać. I to właśnie jest najważniejsze.

Warto starać się dowiedzieć jak najwięcej na swój temat, ale tylko wtedy, gdy potrafimy być przy tym dla siebie dobrzy. Autentyczność polega nie tylko na zdobywaniu wiedzy i siły, ale też na akceptacji własnej słabości i wrażliwości.

Jednak najbardziej bolesne okazało się odkrycie, że nie możemy przekazać naszym dzieciom czegoś, czego sami nie mamy. Tak wynikało z zebranych przeze mnie danych. Zatem znacznie ważniejsze jest to, czy sami żyjemy i kochamy Autentycznie, a nie wszystkie porady, jakie możemy znaleźć w różnych podręcznikach.

Aby móc dobrze przeżyć życie, potrzebujemy zarówno głowy, jak i serca, i kiedy tak siedziałam przed umieszczoną na tablicy kartką w ten ponury listopadowy dzień, pojęłam, że mam niedobory, jeśli chodzi o to drugie.

Wreszcie wstałam, wzięłam ze stołu pisak, podkreśliłam kolumnę z nagłówkiem „nie możemy” i napisałam „ja”. Ta lista stanowiła doskonałą charakterystykę wszystkich moich wysiłków.

Założyłam ręce na piersi i opadłam na krzesło, pogrążona w czarnych myślach: „No fajnie! Żyję w najgorszy możliwy sposób”.

Chodziłam po domu jakieś dwadzieścia minut, starając się zapomnieć o tym wszystkim, co zobaczyłam, ale wciąż miałam przed oczami te słowa. Nie mogłam odwrócić biegu czasu, zdjęłam więc kartkę z napisem „nie możemy” z tablicy i umieściłam w plastikowym pojemniku pod moim łóżkiem, tuż obok papieru do pakowania bożonarodzeniowych prezentów. Miałam jej stamtąd nie wyjmować aż do marca 2008 roku.

Następnie znalazłam naprawdę dobrą terapeutkę i rozpoczęłam pracę, która miała już na zawsze zmienić moje życie. Do tej pory śmiejemy się z Dianą na wspomnienie mojej pierwszej wizyty. Diana, która zajmuje się między innymi terapią innych terapeutów, zaczęła od pytania: „Co się dzieje?”. Wyjęłam listę z napisem „powinniśmy” i powiedziałam rzeczowo: „Potrzebuję więcej z tego w moim życiu. Przydadzą się rady i określone sposoby postępowania. Nic głębokiego. Tylko żadnych bzdur o dzieciństwie czy coś w tym rodzaju”.

Był to trudny rok. Na moim blogu piszę o nim jako o roku Załamania Duchowego Przebudzenia. Miałam wrażenie, że jest to wręcz podręcznikowy przykład załamania, ale Diana nazywała to duchowym przebudzeniem. Podejrzewam, że obie miałyśmy rację, i wydaje mi się, że nie można osiągnąć jednego bez drugiego.

Oczywiście to nie przypadek, że to wszystko wydarzyło się w listopadzie 2006 roku. Układ gwiazd sprzyjał upadkowi: zaczęłam właśnie dietę bez mąki i cukru, zbliżały się moje urodziny (które zawsze wprawiały mnie w pełen zadumy nastrój), czułam się wypalona zawodowo i dopadł mnie właśnie r o z ł a m wieku średniego.

To nic, że wielu używa tu słowa „kryzys”; tak naprawdę chodzi mi o rozłam, kiedy to coraz bardziej chcemy żyć zgodnie ze swymi upodobaniami, a nie czyimiś oczekiwaniami. Jest to czas, kiedy wszechświat mówi nam, byśmy dali sobie spokój z tym, kim powinniśmy zostać, i pogodzili się z tym, kim naprawdę jesteśmy.

Wiek średni to okres przełomu, ale w naszym życiu są też inne wydarzenia o podobnym charakterze:

- małżeństwo
- rozwód
- narodziny dziecka
- dochodzenie do siebie po chorobie
- przeprowadzka
- odejście dzieci
- emerytura
- strata bliskiej osoby lub inne traumatyczne przeżycie
- praca, która odbiera nam siły witalne

Świat nie szczędzi nam różnego rodzaju pobudek, tyle że my zbyt często je ignorujemy.

Jak się okazało, praca, którą miałam wykonać, była nieprzyjemna i musiałam w niej dotrzeć do najgłębszych pokładów mojej świadomości. Brnęłam przez nią zupełnie wyczerpana, aż któregoś dnia, wciąż ze śladami błota na całym ciele, zrozumiałam, że czuję się inaczej. „O Boże – westchnęłam – jestem taka radosna, taka prawdziwa. Wciąż się boję, ale mam wrażenie, że jestem odważna. Czuję tę zmianę w kościach”.

Stałam się zdrowsza, bardziej radosna i wdzięczna niż kiedykolwiek. Byłam też spokojniejsza i bardziej zakorzeniona, a także mniej się niepokoiłam. Powróciłam do twórczego życia i odnowiłam więzi z rodziną i przyjaciółmi, i przede wszystkim po raz pierwszy w życiu czułam się dobrze sama ze sobą.

Nauczyłam się tego, że powinnam bardziej się przejmować tym, co sama czuję, a mniej tym, co pomyślą ludzie. Wyznaczałam nowe granice i przestałam się tak bardzo starać, by się przypodobać innym, udawać i doprowadzać wszystko do perfekcji. Zaczęłam częściej mówić: „nie” zamiast: „jasne” (by później się wściekać w duchu). Mówiłam też: „tak, do cholery” zamiast: „bardzo bym chciała, ale mam mnóstwo roboty” albo: „zrobię to, gdy _____ (trochę schudnę/będę mniej zajęta/lepiej się przygotuję)”.

Kiedy wraz z Dianą odbywałam moją podróż w Autentyczność, przeczytałam około czterdziestu książek, w tym wszystkie pamiętniki na temat duchowego przebudzenia, jakie tylko mogłam dostać. Były one niezwykle użyteczne, ale wciąż brakowało mi takiego, który mógłby stanowić przewodnik po tym świecie, a także oferowałby inspiracje i materiały do przemyśleń.

W końcu pewnego dnia, kiedy popatrzyłam na stos książek leżących niepewnie na mojej szafce, zrozumiałam, że sama chcę napisać taki pamiętnik! Opowiem w nim, jak cyniczna, sprytna psycholożka sama popadła w stereotypy, które latami wyśmiewała. Pokażę, jak powoli doszłam do siebie i stałam się dbającą o zdrowie, wrażliwą poszukiwaczką duchowości w średnim wieku, która może całymi dniami kontemplować takie pojęcia, jak łaska, miłość, kreatywność, prawdziwość, i potrafi być przy tym naprawdę szczęśliwa. Nazwę to Autentycznością.

Pamiętam też, że pomyślałam: „Zanim napiszę pamiętnik, muszę wykorzystać swoje badania, by stworzyć przewodnik po życiu Autentycznym!”. Do połowy 2008 roku moje notatki i dane wypełniły trzy duże pojemniki. Prowadziłam przecież bardzo długie i żmudne analizy. Miałam wszystko, czego mi było trzeba, w dodatku naprawdę bardzo pragnęłam napisać książkę, którą trzymacie państwo w rękach.

Tego pamiętnego listopadowego dnia, kiedy nagle zobaczyłam obie listy i zrozumiałam, że nie żyję i nie kocham Autentycznie, nie byłam do końca przekonana do idei zmiany. Sama lista nie wydawała mi się dostatecznie przekonująca. Musiałam kopać znacznie głębiej w pokładach mojej świadomości i dokonać ś w i a d o m e g o w y b o r u, by uwierzyć, że mogę żyć inaczej. Wiele pytań, łez, a także szczęśliwych chwil pomogło mi pojąć wiele rzeczy.

Teraz rozumiem, że tworzenie własnej historii i polubienie siebie wymaga wielkiej odwagi.

Rozumiem, że dbanie o życie Autentyczne nie przypomina dotarcia do jakiegoś miejsca przeznaczenia. Przypomina raczej wędrówkę ku gwieździe na niebie. Bo chociaż nigdy do niej nie dotrzemy, to wiemy, że idziemy we właściwym kierunku.

Rozumiem, że dary, takie jak odwaga, współczucie czy poczucie wspólnoty, mają wartość tylko wtedy, kiedy czyni się z nich użytek. I to codziennie.

Rozumiem, że zadania związane z dbaniem o różne rzeczy i odpuszczaniem sobie, gdy zachodzi taka konieczność – które pojawiają się w dziesięciu wskazówkach dotyczących życia Autentycznego – nie nadają się do tego, by je umieścić na liście rzeczy do zrobienia. Nie jest to coś, co możemy osiągnąć lub zdobyć, a następnie wykreślić z tej listy. Jest to praca na całe życie. Duchowe posłannictwo.

Jeśli chodzi o mnie samą – uwierzyłam, kiedy zobaczyłam. Moja wiara wynikała z tego, że przekonałam się, iż możemy naprawdę zmienić samych siebie, nasze rodziny i społeczności. Musimy tylko znaleźć w sobie tyle odwagi, by zacząć żyć i kochać naprawdę Autentycznie – pełnią naszych serc. Będę zaszczycona, jeśli zechcą mi państwo towarzyszyć w tej podróży.

1. Brené Brown, Connections: A 12-Session Psychoeducational ShameResilience Curriculum, Minnesota 2009; Brené Brown, I Thought It Was Just Me (but it isn’t): Telling the Truth about Perfectionism, Inadequacy, and Power, Nowy Jork 2007; Brené Brown, Shame Resilience Theory, w: Contemporary Human Behavior Theory: A Critical Perspective for Social Work, red. Susan P. Robbins, Pranab Cha‡ erjee i Edward R. Canda, Boston 2007; Brené Brown, Shame Resilience Theory: A Grounded Theory Study on Women and Shame, w: „Families in Society” 87 nr 1 (2006), s. 43–52.Podziękowania

Podziękowania ●●●

Pragnę złożyć wyrazy najszczerszej wdzięczności następującym osobom:

Patricii Broat, Karen Casey, Karen Chernyaev, Kate Croteau, April Dahl, Rondzie Dearing, Sidowi Farrarowi, Margaricie Flores, Karen Holmes, Charlesowi Kileyowi, Polly Koch, Shawn Ostrowski, Cole Schweikhardt, Joanie Shoemaker, Dave’owi Spohnowi, Dianie Storms, Ashley Thill, Alison Vandenberg, Yolandzie Villarreal, Jo-Lynne Worley, najbliższym przyjaciołom, rodzinie i tym wszystkim, którzy niezmiennie darzą mnie sympatią.Siła miłości, przynależności i poczucia, że jest się wystarczająco dobrym

Siła miłości, przynależności i poczucia, że jest się wystarczająco dobrym ●●●

Miłość jest najważniejsza w naszym życiu, możemy za nią walczyć, dla niej ginąć, a jednak niechętnie myślimy o jej różnych nazwach. Bez giętkich słów nie potrafimy nawet bezpośrednio o niej mówić. DIANE ACKERMAN

Miłość i poczucie przynależności są podstawą naszych doświadczeń. W czasie przeprowadzania wywiadów zrozumiałam, że tylko jedna rzecz dzieli ludzi z głębokim poczuciem miłości i przynależności od tych, którzy walczą o te uczucia – jest to mianowicie wiara we własną wartość. To jednocześnie tak proste i skomplikowane – jeśli chcemy w pełni doświadczyć miłości i poczucia przynależności, musimy uwierzyć, że jesteśmy ich warci.

Dzieje się tak wówczas, kiedy przestajemy się przejmować tym, co mówią o nas inni, oraz tworzymy własną historię. Zaczynamy czuć, że jesteśmy wystarczająco dobrzy i warci miłości oraz poczucia przynależności. Kiedy natomiast przez całe życie próbujemy się zdystansować do tego, co wydaje się nam niedoskonałe w nas samych, pozostajemy poza obrębem naszej historii i wciąż staramy się poczuć wartościowi. Wprowadzamy kolejne zmiany w naszym życiu, tak by spodobać się otoczeniu i udowodnić własną wartość. Tymczasem nasze poczucie wartości – to naprawdę ważne uczucie, które daje nam dostęp do miłości i przynależności – istnieje jako część naszej historii.

Największe wyzwanie dla nas wszystkich to uwierzyć we własną wartość już teraz, w tej chwili. To poczucie nie wymaga warunków wstępnych. A jednak wielu z nas świadomie stworzyło/nieświadomie dopuściło/dostało od innych długą listę takich warunków:

- Będę wartościowy/a, kiedy schudnę dziesięć kilo.
- Będę wartościowy/a, kiedy spłodzę dziecko/zajdę w ciążę.
- Będę wartościowy/a, kiedy przestanę pić.
- Będę wartościowy/a, kiedy wszyscy uznają mnie za dobrego rodzica.
- Będę wartościowy/a, kiedy będę zarabiać na życie ze sprzedaży swoich obrazów.
- Będę wartościowy/a, kiedy uratuję swoje małżeństwo.
- Będę wartościowy/a, kiedy będę dobrym partnerem.
- Będę wartościowy/a, kiedy zdobędę uznanie rodziców.
- Będę wartościowy/a, kiedy on/ona zadzwoni i zaproponuje randkę.
- Będę wartościowy/a, kiedy to wszystko mi się uda i będzie wyglądało tak, że nie musiałem/am się wysilać.

A oto co stanowi sedno Autentyczności: jesteśmy wartościowi już teraz. Nie kiedy czy jeśli. Jesteśmy w tej chwili warci miłości i przynależności. Właśnie teraz. Już.

A kiedy wreszcie zrezygnujemy z tych wszystkich „jeśli” i „kiedy”, kolejną ważną rzeczą w tworzeniu naszej historii i uznania własnej wartości będzie lepsze zrozumienie tego, czym są miłość i przynależność. O dziwo, bardzo ich potrzebujemy, ale rzadko rozmawiamy na temat tego, czym naprawdę są i jak działają. Powinniśmy się więc temu przyjrzeć.

DEFINIOWANIE MIŁOŚCI I PRZYNALEŻNOŚCI

Latami unikałam używania słowa „miłość” w swoich badaniach, bo nie wiedziałam, jak je sformułować, a stwierdzenie: „No przecież wszyscy wiedzą, czym jest” wydawało mi się mało naukowe. Trudno też było za takie uznać wiersze czy słowa piosenek, choćby nawet bardzo mnie inspirowały i wyrażały prawdę na mój temat. Nie tego uczyłam się na studiach.

Mimo że bardzo pragniemy miłości, rzadko rozmawiamy o znaczeniu tego słowa. Zastanówmy się – możemy codziennie powtarzać, że kogoś kochamy, ale czy zdarzyło nam się poważnie dyskutować nad sensem tego stwierdzenia? Z tego powodu miłość stanowi lustrzane odbicie wstydu. Nie chcemy go doświadczać i wolimy w ogóle o nim nie mówić. Być może boimy się takich tematów. Większość z nas lubi bezpieczeństwo, pewność i jasność, a wstyd i miłość mają swoje źródło w naszej słabości i czułości.

Przynależność to kolejne ważne, a jakże rzadko omawiane zagadnienie.

Większość z nas używa terminów „dopasować się” i „przynależeć” synonimicznie. Także ja sama – podobnie jak wielu innych ludzi – doskonale potrafię dopasować się do jakiegoś środowiska. Potrafimy świetnie walczyć o akceptację i uznanie. Wiemy, jak się ubrać, o czym rozmawiać, jak zadowolić innych, o czym milczeć. Jeśli trzeba, potrafimy być prawdziwymi kameleonami.

Jedną z największych niespodzianek w czasie badań było odkrycie, że dopasowanie się i przynależność są czymś innym. W dodatku dopasowanie się może przeszkadzać w uzyskaniu prawdziwego poczucia przynależności. Jeśli się dopasowujemy do jakiegoś środowiska, to musimy je najpierw właściwie ocenić, a następnie tak zmodyfikować siebie, aby nas zaakceptowano. Natomiast jeśli przynależymy do jakiegoś środowiska, to nie musimy siebie zmieniać – powinniśmy po prostu pozostać sobą.

Zanim jednak przedstawię swoje definicje, pragnę podzielić się trzema obserwacjami, które uznałabym nawet za prawdy.

Miłość i przynależność nigdy nie są pewne. Chociaż więzi i związki stanowią podstawę naszego życia, nie mamy sposobu na to, by je dokładnie zmierzyć. Trudno wpisać czyjś związek w tabele i wykresy. Związki i więzi zajmują niemożliwą do określenia przestrzeń międzyludzką, która sama w sobie jest niemożliwym do zgłębienia kosmosem. Nikt jej do końca nie pozna. Zatem ci wszyscy (łącznie ze mną), którzy próbują wyjaśnić zjawiska miłości i przynależności, podejmują wysiłki, by odpowiedzieć na pytanie, na które nie ma odpowiedzi.

Miłość i przynależność występują razem. Kolejną niespodziankę w czasie badań stanowiło to, że pewne zjawiska występują parami. Nie mogłam oddzielić miłości od przynależności, ponieważ ci, którzy mówili o jednym z tych pojęć, zaraz też wymieniali drugie. To samo dotyczy radości i wdzięczności, które omówię w jednym z późniejszych rozdziałów. Kiedy pewne uczucia lub doświadczenia tak bardzo wiążą się w różnych opowieściach, nie może to być przypadkowe. Wynika z tego, że miłość i przynależność występują razem.

I ostatnia rzecz, której jestem naprawdę pewna. Po wysłuchaniu tysięcy różnych historii mogę nawet nazwać to faktem. Otóż głębokie poczucie miłości i przynależności stanowią nieusuwalną potrzebę wszystkich ludzi w każdym wieku. Zarówno na poziomie biologicznym, kognitywnym, fizycznym, jak i duchowym jesteśmy zaprogramowani na to, by kochać, być kochanym i przynależeć. Kiedy nie udaje się nam zaspokoić tych potrzeb, nie funkcjonujemy tak, jak powinniśmy. Załamujemy się. Rozpada nam się osobowość. Pogrążamy się w odrętwieniu. Cierpimy. Krzywdzimy innych. Chorujemy. Z całą pewnością są też inne przyczyny chorób czy odrętwienia, ale brak miłości i przynależności zawsze wywołuje cierpienie.

Stworzenie poniższych definicji zajęło mi aż trzy lata, a oparłam je na moich dziesięcioletnich doświadczeniach badawczych. Teraz możemy się im uważnie przyjrzeć:

▷ MIŁOŚĆ

Kultywujemy miłość, gdy pozwalamy, by inni mogli w pełni zobaczyć i poznać nasze najwrażliwsze i najsilniejsze „ja”, oraz kiedy potrafimy traktować z zaufaniem, szacunkiem i dobrocią duchową więź, która wyrasta z tego daru.

Miłość nie jest czymś, co bierzemy lub dajemy – ale czymś, co możemy hodować i pielęgnować. Jest to więź, którą dwoje ludzi może doskonalić tylko wtedy, kiedy istnieje ona w nich samych – możemy kochać innych tylko wtedy, gdy kochamy siebie.

Wstyd, obwinianie, brak szacunku, zdrada i powściąganie uczuć niszczą korzenie, z których wyrasta miłość. Może ona przetrwać tylko wtedy, gdy uznamy działanie tych czynników i spróbujemy zaleczyć rany.

▷ PRZYNALEŻNOŚĆ

Przynależność jest wewnętrznym ludzkim pragnieniem, by stanowić część czegoś większego niż my sami. Ponieważ ma ono pierwotny charakter, często próbujemy je zaspokoić poprzez dopasowywanie się i szukanie uznania, które nie tylko są pustymi substytutami przynależności, ale często też przeszkadzają w jej osiągnięciu. Wynika to z tego, że o prawdziwej przynależności możemy mówić tylko wtedy, gdy zaprezentujemy innym nasze prawdziwe, niedoskonałe „ja”. Nasze poczucie przynależności nie może być wyższe od poziomu samoakceptacji.

Sporządzenie tych definicji zajęło mi tyle lat między innymi dlatego, że czasami nie chciałam, by były prawdziwe. Co innego, gdybym badała wpływ ptasich odchodów na jakość gleby, ale miłość i przynależność to bardzo osobiste i często bolesne sprawy. Czasami, kiedy skupiałam się na danych, by móc je opracować, zaczynałam płakać. Nie chciałam, żeby to, jak bardzo kocham siebie, ograniczało moją miłość do dzieci czy męża. Dlaczego? Bo łatwiej mi ich kochać i wybaczać ich niedoskonałości, a trudniej zrobić to samo w odniesieniu do siebie.

Jeśli przyjrzymy się definicji miłości i zastanowimy, co ona oznacza w kontekście miłości własnej, możemy dojść do bardzo specyficznych wniosków. Ćwiczenie miłości własnej oznacza naukę ufania sobie i traktowania siebie z szacunkiem i czułością. Jeśli pomyślimy o tym, jak surowo traktujemy siebie, okaże się to bardzo trudne. Wiem, że mogę mówić sobie w duchu rzeczy, których nigdy nie powiedziałabym nikomu innemu. Ilu z nas myśli automatycznie: „Cholera, jaki jestem głupi” czy „Boże, ale ze mnie idiotka”? Nigdy nie odezwalibyśmy się w ten sposób do ukochanej osoby, a tymczasem takie słowa mają poważny wpływ na naszą miłość własną.

Warto zauważyć, że w definicji przynależności skorzystałam ze słów „wewnętrzny” i „pierwotny”. Moim zdaniem ta właściwość jest zapisana w naszym DNA i zapewne łączy się z naszym najbardziej podstawowym instynktem przetrwania. Jeśli więc weźmiemy pod uwagę to, jak trudno nam zaakceptować siebie w naszym nastawionym na perfekcję społeczeństwie i jak bardzo jesteśmy zaprogramowani na przynależność, nic dziwnego, że przez całe życie staramy się do czegoś dopasować i zdobyć czyjeś uznanie.

Łatwiej przecież powiedzieć: „Będę tym, kim chcecie, tylko pozwólcie mi należeć do swojej grupy”. Może to być gang albo kilka plotkarek, ale i tak zrobimy wszystko, by zaspokoić swoją potrzebę przynależności. Jednak okazuje się, że nie można tego uczynić w ten sposób. Grupa musi poznać nasze prawdziwe „ja” i przyjąć nas takimi, jakimi jesteśmy.

JAK KOCHAĆ I PRZYNALEŻEĆ

Jeśli zaczniemy myśleć o miłości jak o działaniu, a nie uczuciu, okaże się, że dzięki temu to słowo automatycznie zacznie się nam kojarzyć z odpowiedzialnością i sprawdzalnością. BELL HOOKS^(p6)

Chociaż osobiście bardzo przeżywałam obie te definicje, muszę przyznać, że w olbrzymim stopniu wpłynęły one na moje życie i wychowanie dzieci. Kiedy jestem zmęczona lub zestresowana, potrafię być zołzowata i obwiniać wszystkich wokół – dotyczy to zwłaszcza mojego męża Steve’a. A skoro go kocham (i to bardzo), moje zachowania są tu znacznie ważniejsze niż mówienie mu tego przy różnych okazjach. Jeśli nie okazujemy miłości tym, których – jak twierdzimy – kochamy, wiele na tym tracimy. Prowadzimy wówczas życie niezgodne z naszymi uczuciami, co może być bardzo męczące.

Zmusiło mnie to też do przemyślenia istotnej różnicy między okazywaniem i deklarowaniem miłości. W czasie niedawnej rozmowy w radiu prowadzący spytał mnie w związku ze zdradami, które stały się ostatnio prawdziwą plagą w świecie celebrytów: „Czy można kogoś kochać i jednocześnie go zdradzać albo źle traktować?”.

Zastanawiałam się nad tym dosyć długo, a następnie próbowałam dać najlepszą odpowiedź opartą na wynikach moich badań: „Nie wiem, czy można kogoś kochać i jednocześnie go zdradzać lub być dlań okrutnym, ale z całą pewnością nie okazujemy w ten sposób miłości. A w miłości osobiście bardziej zależy mi na czynach niż na słowach. Chcę kogoś, kto będzie ją okazywał, a nie tylko o niej mówił”.

Te definicje nie tylko pozwoliły mi lepiej zrozumieć istotę miłości między dwiema osobami, ale zmusiły do uznania, że miłość własna i akceptacja siebie są jej koniecznym warunkiem. Nie są też czymś, czym ewentualnie będę mogła się zająć, kiedy znajdę trochę czasu, gdyż stanowią podstawę wszelkich związków.

CZY MOŻEMY KOCHAĆ INNYCH BARDZIEJ NIŻ SIEBIE?

Miłość własna i akceptacja siebie to dla mnie wciąż pojęcia rewolucyjne. Dlatego na początku 2009 roku spytałam na blogu, co na ten temat sądzą moi czytelnicy i czy możemy kochać innych bardziej niż siebie. Cóż, niektóre komentarze były bardzo emocjonalne.

Kilka osób gwałtownie sprzeciwiło się temu, że miłość własna jest konieczna, by móc kochać innych. Inni argumentowali, że możemy nauczyć się lepiej kochać siebie, kochając innych. Inni pisali na przykład: „Popsułaś mi cały dzień. Wielkie dzięki. Po prostu nie chcę o tym myśleć”.

Jednak dwa komentarze w prosty i jasny sposób nawiązywały do istoty całej sprawy. Chciałabym je teraz przedstawić. Pierwszy napisała Justin Valentin, terapeutka, autorka i fotograf:

Bezwarunkowej miłości, współczucia w trudnych chwilach i dawania nauczyłam się dzięki moim dzieciom. Kiedy patrzę na córeczkę, która jest do mnie tak bardzo podobna, widzę w niej siebie. To sprawia, że lepiej traktuję tę dziewczynkę, która jest we mnie, i łatwiej ją akceptuję. To miłość do córek sprawia, że chcę być lepsza i pragnę siebie pokochać i zaakceptować. Jednak mimo wszystko łatwiej jest mi kochać córki…

Być może lepiej pomyśleć o tym w następujący sposób: Wiele z moich pacjentek to uzależnione od narkotyków matki. Kochają one swoje dzieci bardziej niż siebie. Niszczą swoje życie, nienawidzą siebie, często też wyniszczają się fizycznie. Mówią, że nienawidzą siebie, ale kochają swoje dzieci. Uważają, że dzieci można kochać, ale ich samych nie. Kiedy się na to patrzy z zewnątrz, rzeczywiście można uznać, że kochają dzieci bardziej niż siebie. Ale czy miłość powinna oznaczać, że zatruwamy kogoś tak jak siebie? Bo być może nasze problemy są jak dym papierosowy, który pochodzi od innych. Na początku uważało się, że wcale nie jest taki groźny i że palacze szkodzą tylko samym sobie. Jednak po latach okazało się, że ten wdychany dym może być zabójczy.^(p7)

Natomiast Renae Cobb, która szkoli się na terapeutkę i wieczorami pisuje pod pseudonimem, w tym również na blogach, podzieliła się ze mną następującymi uwagami:

Z pewnością dzięki naszym ukochanym potrafimy wspiąć się na wyżyny miłości i poświęcenia, które inaczej byłyby dla nas niedostępne, ale by tam dotrzeć, musimy często zagłębić się we własnej świadomości, poznać antynomie światła/cienia, dobra/zła, miłości/destrukcji, bo to pozwala lepiej kochać. Nie wydaje mi się więc, by istniał tu wybór: albo–albo. Trzeba raczej mówić o konieczności obu tych doświadczeń. Kochamy innych bardzo mocno, czasami wydaje się nam, że mocniej niż siebie, ale ta miłość powinna doprowadzić nas do poznania samych siebie, tak byśmy i dla siebie mieli więcej współczucia.^(p8)

Zgadzam się z Justin i Renae. Pokochanie i zaakceptowanie siebie wymaga wielkiej odwagi. W społeczeństwie, które uważa, że powinniśmy myśleć o sobie na samym końcu, mówienie o miłości własnej i akceptacji siebie zakrawa na rewolucję.

Jeśli chcemy wziąć w niej udział, musimy pojąć anatomię miłości i przynależności oraz to, dlaczego walczymy o uznanie własnej wartości, zamiast ją po prosu uznać. Musimy też zrozumieć, jakich przeciwności możemy się spodziewać. Przecież podróż nieodłącznie wiąże się z przeciwnościami, a podróż w Autentyczność nie jest tu wyjątkiem. W następnym rozdziale pragnę omówić to, co najbardziej przeszkadza nam w autentycznym kochaniu i przynależeniu.To, co nam przeszkadza

To, co nam przeszkadza ●●●

W 2008 roku zaproszono mnie na konferencję UP Experience. Bardzo lubię małżeństwo, które sponsoruje to wydarzenie, dlatego niewiele myśląc, z prawdziwą radością zgodziłam się wystąpić z odczytem.

Cóż, wiadomo, że wszystko wygląda lepiej z daleka, kiedy to nie musimy przejmować się szczegółami. Tak też było w tym wypadku.

Przyjęłam zaproszenie pod koniec 2008 roku i nie zastanawiałam się nad nim przez kolejne miesiące, aż w końcu na stronie internetowej UP Experience pojawiła się lista pozostałych gości. Wystarczy powiedzieć, że były na niej naprawdę ważne nazwiska. No i moje… Dalej można było przeczytać, że „na konferencji wystąpi szesnastu najciekawszych współczesnych mówców”. I że „będzie to prawdziwe święto myślenia”!

Zaczęłam panikować. Trudno mi było sobie wyobrazić, że będę występować z Robertem Ballardem (archeologiem i oceanografem, któremu udało się ustalić położenie Titanika), Gavinem Newsomem (burmistrzem San Francisco), Neilem deGrassem Tysonem (astrofizykiem, który prowadzi program NOVA i jest szefem Hayden Planetarium) oraz Davidem Plouffe’em (geniuszem, który prowadził kampanię prezydencką Baracka Obamy). A to tylko cztery osoby z pozostałych piętnastu.

Pomijając to, że czułam się tam jak kopciuszek, bałam się samej formuły wystąpień. Całość zaplanowano według schematu TED¹ (www.ted.com) i poszczególni występujący mieli zaledwie dwadzieścia minut, by podzielić się swoimi pomysłami z publicznością złożoną głównie z dyrektorów dużych przedsiębiorstw, którzy płacili po tysiąc dolarów za jednodniowe obrady.

Kiedy tylko zobaczyłam listę mówców, zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Jen Lemen i przeczytałam jej wszystkie nazwiska. Następnie wzięłam głęboki oddech i dodałam: „No sama nie wiem”.

Mimo że Jen znajdowała się gdzieś daleko, miałam wrażenie, że widzę, jak kręci głową. „Lepiej odłóż te swoje instrumenty, Brené” – rzuciła.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi – mruknęłam niechętnie.

– Znam cię. Już się zastanawiasz, jak naładować to swoje wystąpienie danymi, tak żeby było bardzo skomplikowane i naukowe.

Wciąż nie wiedziałam, o co jej chodzi.

– Jasne, że ma być naukowe. Widziałaś tę listę? To przecież dorośli, poważni ludzie…

– A ty będziesz chciała im to udowodnić? – zachichotała.

Milczałam głucho.

– Widzisz – Jen zaczęła wyjaśnienia – to prawda, że jesteś naukowcem. Ale twoje najlepsze pomysły nie biorą się z głowy, tylko z serca. Poradzisz sobie, jeśli nie będziesz się napinać. Rób to, co ci idzie najlepiej: opowiadaj historie. Szczerze, prawdziwie…

Odłożyłam słuchawkę i przewróciłam oczami. Opowiadać historie. Jeszcze czego! A może mam się jeszcze nauczyć stepować?

Przygotowanie wystąpienia zajmuje mi zwykle od jednego do dwóch dni. Nigdy nie czytam notatek, ale zwykle mam na podorędziu pomoce wizualne i ogólnie wiem, co chcę powiedzieć. Tym razem nic mi nie szło. Już chyba łatwiej byłoby stepować. Przygotowania ciągnęły się tygodniami, a i tak nic mi nie mogłam napisać.

Jakieś dwa tygodnie przed wystąpieniem mąż zapytał mnie, jak mi idzie. W odpowiedzi wybuchnęłam płaczem.

– W ogóle mi nie idzie – skarżyłam się. – Nie mam nawet początku. Chyba udam, że miałam wypadek albo coś w tym rodzaju.

Steve usiadł obok i wziął mnie za rękę.

– Co się dzieje? – zapytał. – To do ciebie wcale niepodobne. Nigdy nie widziałem, żebyś aż tak się przejmowała jakimś wystąpieniem. Przecież to dla ciebie chleb powszedni…

Ukryłam twarz w dłoniach i wymamrotałam:

– Zablokowałam się. Nie mogę przestać myśleć o tym, co się wydarzyło parę lat wcześniej.

Steve popatrzył na mnie ze zdziwieniem.

– O co ci chodzi?

– Nigdy ci o tym nie mówiłam – odparłam.

Mąż pochylił się nade mną i czekał.

– Pięć lat temu zupełnie położyłam swoje wystąpienie. A teraz boję się, że to się może powtórzyć.

Steve nie mógł uwierzyć w to, że o czymś mu nie powiedziałam.

– Dlaczego? Co się, do cholery, stało? I dlaczego mi o tym nie powiedziałaś?

Wstałam od stolika i rzuciłam:

– Nie chcę o tym rozmawiać. To tylko pogorszy całą sprawę.

On jednak złapał mnie za rękę i przyciągnął z powrotem. Popatrzył na mnie tak, jakby całe życie czekał na to, by móc mnie zacytować właśnie w takiej sytuacji.

– Czy nie powinniśmy rozmawiać o trudnych sprawach? Rozmowa zawsze może pomóc…

Byłam zbyt zmęczona, by się kłócić, więc opowiedziałam mu całą historię.

Pięć lat wcześniej, kiedy wyszła moja pierwsza książka, poproszono mnie, żebym przemawiała na spotkaniu kobiet, które prowadziły interesy. Bardzo się ucieszyłam, bo – tak jak w wypadku UP Experience – miałam mówić do „normalnych” osób, a nie terapeutów czy naukowców. Prawdę mówiąc, miało to być moje pierwsze niezwiązane ze światem akademickim wystąpienie.

Przyjechałam wcześniej do eleganckiego klubu, gdzie miało się odbyć spotkanie, i przedstawiłam się kobiecie, która zajmowała się jego organizacją. Ta przyglądała mi się przez dłuższą chwilę, a potem zaczęła wyrzucać z siebie:

– Dzień dobry. Nie wygląda pani na naukowca. Przedstawię panią. Potrzebuję tylko krótkiej biografii.

Nie było to zwykłe: „Miło mi panią poznać”, ale cóż, dałam jej swój biogram, co okazało się początkiem końca.

Kobieta przeleciała wzrokiem przez tekst, a następnie spojrzała na mnie surowo.

– Tu jest napisane, że zajmuje się pani wstydem. To prawda?

Nagle poczułam się tak, jakbym się znalazła w gabinecie dyrektora w podstawówce.

– Tak, psze pani, zajmuję się wstydem.

Kobieta wydęła wargi.

– Czy. Zajmuje się. Pani. Czymś jeszcze?

Trudno mi było odpowiedzieć.

– Zajmuje się. Pani? – naciskała.

– Tak, badam również strach i ludzkie słabości.

Odniosłam wrażenie, że wydała z siebie głuchy jęk.

– Powiedziano mi, że bada pani to, jak być bardziej radosnym i nawiązywać więzi z innymi ludźmi.

Jasne! Nie miała zielonego pojęcia, kim jestem. Zapewne dowiedziała się o mnie od kogoś, kto zapomniał wspomnieć, czym się tak naprawdę zajmuję. Dopiero teraz zrozumiałam, dlaczego tak dziwnie się zachowywała.

Starałam się jakoś wytłumaczyć:

– Tak naprawdę nie zajmuję się radością i pogłębianiem więzi. Wiem sporo na ten temat, ponieważ interesuję się tym, co przeszkadza w ich odczuwaniu.

Jednak ona po prostu wyszła bez słowa z pomieszczenia. Zostałam sama.

Cóż za ironia – naukowiec zajmujący się wstydem, który powtarza sobie: „Nie nadaję się, nie nadaję…”.

Kobieta wróciła po paru minutach i nie patrząc na mnie, oznajmiła:

– Więc ma być tak. Po pierwsze, nie będzie pani mówiła o tym, co przeszkadza, ale o samych pozytywnych uczuciach. Właśnie tego oczekuje nasza publiczność. Chodzi jej o to, by osiągnąć radość, a nie pozbyć się jakichś przeszkód. Po drugie, proszę nie używać słowa „wstyd”, ponieważ pogadanka ma się odbyć w czasie lanczu. Po trzecie, wszyscy chcą czuć się swobodnie i radośnie, więc musi się pani do tego dostosować.

Stałam zaszokowana. Po jakimś czasie organizatorka zapytała:

– To jak, w porządku? – A potem odpowiedziała sama sobie: – To świetnie.

Odwróciła się i już zaczęła wychodzić, ale jeszcze rzuciła w moją stronę:

– Lekki i radosny. Ludzie lubią takie rzeczy. – Na wypadek, gdybym nie zrozumiała, wyciągnęła ręce i zrobiła kilka płynnych ruchów, które miały ilustrować „lekkość” i „radość”. Przypominała trochę Margaret Thatcher przedrzeźniającą Boba Fosse’a.

Minęło czterdzieści minut i stanęłam sparaliżowana przed grupą kobiet. Powtarzałam tylko w różnych wersjach: „Radość jest dobra. Warto być szczęśliwym. Wszyscy powinniśmy być radośni. I radośnie układać sobie związki z innymi, bo te związki też są dobre. I radosne”.

Publiczność kiwała uprzejmie głowami, zajęta bardziej pieczonym kurczakiem. Była to totalna porażka.

Kiedy skończyłam, Steve zmarszczył brwi i pokręcił głową. Nie przepada za występowaniem przed publicznością, więc pomyślałam, że chodzi mu o własne lęki i uprzedzenia.

Jednak gdy opowiedziałam tę historię, poczułam się – o dziwo – lżej. Dokonała się we mnie jakaś zmiana. W końcu zrozumiałam, na czym polega znaczenie tamtego doświadczenia. Poświęciłam dziesięć lat na badanie tego, co przeszkadza nam w odczuwaniu radości, i nie mogę od tak sobie przeskoczyć do innego tematu. Nie powinnam mówić o tym, jak osiągnąć radość, bo nigdy nie zajmowałam się tym problemem.

I nagle to, że sama stworzyłam tę historię, określiło mnie w bardzo wyraźny sposób jako naukowca. Uśmiechnęłam się do Steve’a, żeby mu to pokazać.

Po raz pierwszy od pięciu lat pojęłam też, że tej organizatorce z klubu wcale nie zależało na sabotowaniu mojego wystąpienia. Inaczej jej idiotyczne żądania nie zrobiłyby na mnie takiego wrażenia. Jej lista odzwierciedlała wszystkie najistotniejsze obawy naszej kultury. Nie chcemy czuć się niezręcznie. Pragniemy dowiedzieć się jak najszybciej, jak osiągnąć szczęście.

1. TED (Technology Entertainment and Design) – konferencje naukowe organizowane przez amerykańską fundację Sapling Foundation. Ich celem jest popularyzacja idei wartych rozpowszechniania (przyp. tłum.).

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Warto zauważyć, że w języku polskim znajdziemy ten źródłosłów w wyrazie „kuraż” (przyp. tłum.).

2. Nie wiem, kto ukuł termin „codzienna odwaga”, ale po raz pierwszy znalazłam go w artykule poświęconym kobietom i dziewczętom napisanym przez Annie Rogers.

3. Pema Chödrön, The Places That Scare You: A Guide to Fearlessness in Diffi cult Times, Boston 2001.

4. Tamże.

5. Daniel Goleman, Inteligencja społeczna, przeł. Andrzej Jankowski, Poznań 2007, s. 11.

6. bell hooks, All About Love: New Visions, Nowy Jork 2001.

7. Komentarz wykorzystany za zgodą Justin Valentin.

8. Komentarz wykorzystany za zgodą Renae Cobb.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: