Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Demokrator - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 września 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Demokrator - ebook

 

Demokrator” – to oszałamiająca powieść satyryczno-fantastyczna o krainie, która wyposażona w niewyczerpane zasoby energii, ubóstwianego przywódcę i całkowity brak skrupułów szykuje się do podboju świata. Surrealistyczna, okrutnie śmieszna i przerażająco zabawna książka, w której słychać echa Strugackich, Bułhakowa, Orwella, a nawet „Czarnoksiężnika z krainy Oz”.

Witajcie w Gorodopolis!

• Tylko tu Żandarmi Wolności kontrolują sieć fi-fi-fi, a szajdokamery śledzą każdy krok radosnych obywateli.

• Tylko tu po niebie w poszukiwaniu kradzionej energii krążą sterowce Gazdromu, a po ziemi krwiożercze chatki na kurzych łapkach.

• Tylko tu automatyczne śmieciarki piszą traktaty filozoficzne i sroży się wojna z okrutnymi chustaszami z Chafgachustanu.

• Tylko tu na świat przychodzą superbohaterowie, tacy jak Mistok Man, Matros Man, Baba Girl i Dziad Moroły.

• Tylko tu swe majątki pomnażają wielomarchowie i mnogomarchowie, a zabawiają ich najpiękniejsze spiczki, mewki i krasawice.

• Tylko stąd w kosmos mkną statki junaków Dalekiego Patrolu, niosąc brudnemu wszechświatowi wolność, demokrację i nanonuce.

• Tylko tu Dzień Wyborów to dzień naprawdę szczęśliwy, a każdy nowy rok to Dobry Rok.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62730-30-8
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

WIE­LU CHCIA­ŁO­BY DZIŚ do­wie­dzieć się praw­dy o ma­tro­sie Si­mo­no­wie i je­go nie­zwy­kłych przy­ja­cio­łach, ale nie ma ko­go za­py­tać. Po­dob­no na­zy­wa­no ich Wspa­nia­łą Czwór­ką, ale nie wia­do­mo na­wet, czy rze­czy­wi­ście. Róż­ne zresz­tą o nich krą­ży­ły le­gen­dy. Że chat­ki na ku­rzych łap­kach na sam ich wi­dok da­wa­ły dra­pa­ka. Że kie­dy chcie­li, po­tra­fi­li być nie­wi­dzial­ni al­bo nad­ludz­ko mo­car­ni. Lu­dzie mó­wi­li też, że na cze­le bo­ha­te­rów je­chał sre­brzy­sty upiór, sam le­gen­dar­ny Tro­fim Gro­mo­wład­ny: ci­skał pio­ru­na­mi i wiódł ich ku sła­wie.

Za­grod­ni­cy po­wta­rza­li w swych cha­tyn­kach, że bo­ha­te­ro­wie do­sia­da­li ka­rych ogie­rów, ogrom­nych jak sie­wie­ryj­skie lo­ko­mo­ty­wy. In­ni do­da­wa­li, że drze­wa się kła­nia­ły bo­ha­te­rom, kwie­cie z ło­dyg sa­mo opa­da­ło i ście­li­ło się pod no­ga­mi, tak że do­kąd się nie ob­ró­ci­li, je­cha­li przez oce­an barw. We­dle jesz­cze in­nych bo­ha­te­ro­wie pru­li prze­stwo­rza na ma­gicz­nym, że­la­znym la­ta­ją­cym dy­wa­nie.

I cu­dów mia­ło za ich spra­wą nie brak­nąć: stu ślep­ców przej­rza­ło na oczy, dwu­stu głu­chych od­zy­ska­ło słuch, a trzy­stu chro­mych ozdro­wia­ło i ru­szy­ło w tan – wszyst­ko dla­te­go, że mu­snął ich le­d­wie wiew te­go sa­me­go po­wie­trza, któ­rym od­dy­cha­li bo­ha­te­ro­wie.

Nie wierz­cie w te baj­dy. Lu­dzie za­wsze wszyst­ko prze­krę­cą.Rozdział I

Uśmiechy do dechy
Urodziłem się w Gorodopolis

BYŁO TO W KO­LEJ­NYM Do­brym Ro­ku, by­ło to w ro­ku wy­bo­rów. Go­ro­do­po­lis to­nę­ło w mar­dza­liach, a ca­ły kraj wzmógł wszyst­ko, co mógł, by de­mo­kra­cji sta­ło się za­dość. Na wiel­kim rusz­to­wa­niu po­środ­ku naj­więk­sze­go pla­cu, mię­dzy Miej­ską Ro­bo­stra­dą, han­dlo­wym cen­trum Zło­ta Gó­ra a Pa­ła­cem Lu­dów, sta­nę­ła naj­więk­sza try­bu­na, z któ­rej Gu­ber­na­tor czę­sto do lu­dów prze­ma­wiał. Lu­dy za­wsze słu­cha­ły. We wzru­sze­nie wbi­ja­ła je gu­ber­na­tor­ska syl­wet­ka oraz je­go skrom­ny wzrost i prze­rze­dzo­ne si­we uwło­sie­nie. Jak­że pa­so­wa­ły do wro­dzo­nej gu­ber­na­tor­skiej skrom­no­ści!

Pięk­nie by­ło na zie­mi i w po­wie­trzu. La­ta­ły szaj­do­lo­ty, jeź­dzi­ły szaj­do­cho­dy, a by­wa­ło, że i sam sę­dzi­wy, lecz wciąż krzep­ki Oby­wa­tel Szaj­do sta­wał na try­bu­nie, by wraz z Gu­ber­na­to­rem po­zdro­wić lu­dy. Rósł wte­dy tłum przy szaj­do­ma­tach z cho­rą­giew­ka­mi i już po chwi­li ca­ły naj­więk­szy plac wy­glą­dał jak ży­wy dy­wan kar­ma­zy­nu, błę­ki­tu i bie­li, barw naj­lep­szych, bo na­szych. Po praw­dzie tłum przy szaj­do­ma­tach i bez te­go był nie­zgor­szy, bo każ­dy u nas oj­czy­znę swą ko­cha i po no­cach tę­sk­nie szlo­cha.

Za­ko­cha­ni spa­ce­ro­wa­li po bul­wa­rach, prze­kup­ki traj­ko­ta­ły nad stra­ga­na­mi. Cie­pło by­ło i słod­ko, praw­dzi­we la­to za­wi­ta­ło do Go­ro­do­po­lis. Cza­sem w głę­bi po­dwór­ka roz­pa­lo­nej ka­mie­ni­cy do­zor­ca tu­man ku­rzu mio­tłą wzniósł w po­wie­trze, a kurz lśnił w po­po­łu­dnio­wym słoń­cu, jak­by ol­brzym ci­snął gar­ścią zło­te­go py­łu. W cie­niu rzu­ca­nym przez mo­rze cho­rą­gwi i trans­pa­ren­tów na fe­sty­nach lek­ko upo­je­ni pi­wem gu­lia­now­skim chłop­cy w let­nich mun­du­rach i ar­mij­nych fu­ra­żer­kach od­bi­ja­li się od ścian, po­wra­ca­jąc czę­sto-gę­sto do bu­dek z pie­ni­stym chło­dzi­wem. A gdy któ­ryś z nich sa­mo­pas lub sa­mo­wtór na jezd­nię się wy­to­czył, trą­bi­li na nie­go kie­row­cy w bia­łych li­be­riach sie­dzą­cy za ste­ra­mi luk­su­so­wych po­jaz­dów na­le­żą­cych do mno­go­mar­chów, lu­dzi, któ­rzy w po­cie czo­ła od świ­tu do no­cy po­mna­ża­ją bo­gac­twa na­szej kra­iny ku chwa­le oj­czy­zny i Gu­ber­na­to­ra.

Mno­go­mar­cho­wie na­si ma­ją bo­wiem wie­le, lecz chcie­li­by wię­cej – i tak jest do­brze. Tak trze­ba.

Ży­cie bie­gło więc swo­im to­rem na uli­cach mia­sta, a sto­li­ca cze­ka­ła na dzień gło­so­wa­nia. Z rzad­ka tyl­ko ja­kiś za­gra­nicz­ny sa­mo­chód ze­psuł po­wie­trze, bo za­miast na szaj­do­ge­ne­ra­tor jeź­dził na ben­zy­nę-kiep­ści­nę.

Praw­dę mó­wiąc, jak w ogó­le za­gra­nicz­nia­kom w ich od­le­głych, nędz­nych kra­jach uda­je się bez Szaj­dy i je­go do­ko­nań żyć – nie wiem. Roz­strze­laj­cie, zrzuć­cie mi bom­bę szaj­do­wą na łeb, roz­gnieć­cie wor­ka­mi kar­to­fel­ków – nic nie wy­my­ślę, bo na­wet nie mam po­ję­cia, jak się do te­go za­brać. Jed­no wiem na pew­no: szczę­ście ma­my, że Szaj­do to nasz człek. Już dzie­cię­ciem bę­dąc, Edu­ar­do Ju­rij Ra­mi­rez Szaj­do, syn dziew­czy­ny go­rod­skiej i oby­wa­te­la emi­gran­ta z La­ti­no­po­lis, za­szo­ko­wał świat swy­mi od­kry­cia­mi. To dzię­ki nie­mu Go­ro­do­po­lis kro­czy ja­ko pierw­sze dro­gą ja­sno­ści ku naj­lep­szej przy­szło­ści. Zna­czy się: Szaj­do na­szym sym­bo­lem nie tyl­ko szczę­ścia, ale i prze­zna­cze­nia.

Naj­pierw by­ły to rze­czy pro­ste: lo­dów­ka bez sprę­żar­ki, pierw­szy szaj­do­wi­zor, prąd bez dru­tu. Wszyst­kie te suk­ce­sy osią­gnął Szaj­do, gdy miał lat za­le­d­wie dzie­sięć, kie­dy to z wy­róż­nie­niem przy­ję­to go na Go­rod­ski In­sty­tut Tech­ni­ki Lu­do­wej i Re­wo­lu­cyj­nej. A już dwa la­ta póź­niej ukoń­czył GI­TLER-a, od­bie­ra­jąc pierw­szy w hi­sto­rii dy­plom z po­trój­nym wień­cem lau­ro­wym i Or­de­rem Szczwa­ne­go Je­rze­go.

Wte­dy do­pie­ro za­czę­ły się cu­da! A szaj­do­ge­ne­ra­tor był z nich naj­więk­szym. Dzię­ki je­go za­sto­so­wa­niu Go­ro­do­po­lis sta­ło się li­de­rem wszech­pla­ne­tar­nym, du­żo po­tęż­niej­szym, niż się to ma­rzy­ło naj­bar­dziej roz­ma­rzo­nym opty­mi­stom w daw­nych, smut­nych cza­sach Jem­pe­rium, lub co gor­sza – cza­sach Wiel­kie­go Okrą­że­nia, gdy wro­gie lu­dy i drob­ne nie­przy­ja­ciel­skie ustro­je szar­pa­ły gra­ni­ce na­szej kra­iny.

Bo ener­gia, ko­cha­ni, to po­tę­ga. A szaj­do­ge­ne­ra­to­ry ener­gii da­wa­ły, ile wla­zło.

Na­tu­ral­ną rze­czą był więc wy­wo­ła­ny przez ich za­sto­so­wa­nie bły­ska­wicz­ny roz­wój wszyst­kich dzie­dzin na­uki i prze­my­słu w służ­bie pro­ste­mu czło­wie­ko­wi.

Naj­sam­przód przy­szły więc szaj­do­bom­by, po­tem bo­jo­we szaj­do­lo­ty, na­stęp­nie po­le szaj­do­we (zwa­ne nie wie­dzieć cze­mu za gra­ni­cą po­lem „si­ło­wym” – prze­cież to Szaj­do je wy­my­ślił, a nie ja­kiś Si­łow), aż wresz­cie ko­smicz­ne stat­ki z na­pę­dem Szaj­dy, nie­stru­dze­nie wę­dru­ją­ce mię­dzy ko­smo­dro­mem Raj­ko­nur a or­bi­tal­ny­mi for­ta­mi Go­ro­do­po­lis i da­lej. Du­żo da­lej.

Ener­gia, ko­cha­ni. Si­ła. Po­tę­ga.

I to ja­ka ener­gia! Czy­sta, prze­czy­sta, jak uśmiech dzie­wi­cy wa­bią­cej jed­no­roż­ca, jak za­pach po­ran­ka na szczy­cie Gór Mi­kłu­cho-Sał­taj­skich, jak pierw­szy śnieg lub pierw­szy spust su­rów­ki w no­wej hu­cie Za­głę­bia Bom­ba­su. Niech tam in­ni się na świe­cie du­szą i krztu­szą, niech pa­lą wę­giel, ro­pę, drwa, niech roz­bi­ja­ją ato­my, niech bru­dzą swe wo­dy, za­tru­wa­ją swe zie­mie. Ma­ją za swo­je, by­dla­ki.

U nas – ina­czej. Szaj­do­ge­ne­ra­to­ry szu­mią ci­cheń­ko, skąd moc bio­rą – to szaj­do­wo-gu­ber­na­tor­ska ta­jem­ni­ca, ale do­bro­czyn­ne efek­ty od ra­zu wi­dać. Rze­ki czy­ściut­kie, po­wie­trze pach­ną­ce, la­sy znów szu­mią, w gó­rach zwie­rza ob­fi­tość, na po­łu­dniu psze­ni­ca ro­śnie wiel­ka jak ku­ku­ry­dza, a ku­ku­ry­dza wiel­ka jak ja­błon­ki. A so­czy­stych i smacz­niut­kich owo­ców z ja­bło­nek to już na­wet nie ma z czym po­rów­nać, ta­kie wiel­gach­ne. Od pół­no­cy na­to­miast – pusz­cze od­ra­sta­ją prze­past­ne, je­zio­ra prze­peł­nio­ne są ry­ba­mi, zie­mie peł­ne ko­pa­lin i rud.

Krót­ko mó­wiąc: bo­gac­two, po­kój i szczę­ście. Na­sze wie­że han­dlo­we – peł­ne to­wa­rów. Na­sze fi­nan­so­we cen­trum – peł­ne szkla­nych cu­dów dra­pią­cych igli­ca­mi nie­bo­skłon po chmu­rza­stym brzu­chu. Na­sze Go­rod­skie Kol­co – naj­bo­gat­sza i naj­pięk­niej­sza dziel­ni­ca glo­bu, ba! – nie dziel­ni­ca, lecz osob­ny świat, ca­ły wy­bu­do­wa­ny z mar­mu­rów ka­ra­ryj­skich i pa­ru­zjań­skich, szma­rag­dów, to­pa­zów i be­to­nu naj­wyż­szej ja­ko­ści, ni­by Pas Orio­na ota­cza­ją­cy Go­ro­do­po­lis, sto­li­cę Go­ro­do­po­lis. A naj­now­szą no­wo­ścią sto­li­cy jest cen­trum han­dlo­we Zło­ta Gó­ra – naj­więk­sze pod słoń­cem i naj­za­sob­niej­sze. Tu w luk­su­so­we to­wa­ry za­opa­tru­ją się naj­do­stoj­niej­si i naj­wiel­moż­niej­si – gwiaz­dy fil­mo­we, spor­tow­cy, a na­wet Mor­do­wij Mor­dor­kow­ski (no, on chwi­lo­wo już aku­rat nie) czy Ba­ron Pa­ster­nak, naj­po­tęż­niej­si z na­szych wie­lo­mar­chów. (Ła­two od­róż­nić wie­lo­mar­chę od mno­go­mar­chy. Ten dru­gi to ten pierw­szy, tyl­ko bar­dziej).

A tam­ci, na Pół­ku­li Za­chod­niej, w Me­tro­po­lis czy La­ti­no­po­lis, już rę­ka­wa­mi od­dy­cha­ją, na opa­rach go­nią, reszt­ki pier­wiast­ków wy­skro­bu­ją z zie­mi czer­pa­ka­mi nie­zgrab­nych pa­li­wo­żer­nych ko­pa­rek. Dym ich du­si, spa­li­na za­dła­wia, sko­rum­po­wa­ne rzą­dy gło­dzą i kre­dyt od ust odej­mu­ją. Wia­do­mo – jak gło­si sta­re przy­sło­wie jew­row­skiej fi­nan­sje­ry, ostre bie­rze ba­ty, kto in­we­stu­je w hi­po­tecz­ne de­ry­wa­ty.

Nic dziw­ne­go, że wy­ciecz­ki za­gra­nicz­ne co­raz czę­ściej do nas, do Go­ro­do­po­lis przy­jeż­dża­ją. Po­pa­trzeć, jak wy­glą­da przy­szłość. A przy­szłość, ko­cha­ni, przy­szłość – to brzmi dum­nie. I ni­ko­mu jej wy­cze­ki­wać nie bro­ni­my. Dla­te­go za­pra­sza­my. Tyl­ko od na­szych ta­jem­nic – wa­ra!

Zresz­tą… Na­wet pil­no­wać za bar­dzo tych ta­jem­nic nie trze­ba, bo im­por­to­wa­ny ele­ment od­wie­dza­ją­cy Go­ro­do­po­lis li­chy jest ja­kiś i wy­raź­nie przy­głu­pi, jak przy­sta­ło na re­pre­zen­tan­tów kra­in pod­upa­dłych. No bo po­wiedz­cie sa­mi: po­ja­wia­ją się ta­cy u nas, i co – my­śli­cie, że na­praw­dę waż­nych rze­czy są cie­ka­wi? Że chcie­li­by się cze­goś na­uczyć? Grze­chy wy­znać i po­pra­wę obie­cać? A gdzie tam. In­ne ma­ją za­in­te­re­so­wa­nia. Idio­tycz­ne, jak­by ktoś py­tał.

– Na ko­go bę­dzie­cie gło­so­wać? – py­ta­ją na przy­kład wy­słan­ni­cy za­gra­nicz­nych prze­kaz-me­diów. Tyl­ko to ich cie­ka­wi! O Szczwa­ny Je­rzy, na set­ki spo­so­bów to py­ta­nie od­mie­nia­ją! I szczu­ją mi­kro­fo­na­mi. I ma­mią obiek­ty­wa­mi. Ośle­pia­ją an­tycz­ny­mi, fle­szo­wy­mi lam­pa­mi. Ten i ów do kie­sze­ni się­ga, by wy­jąć garść peł­ną by­dla­rów.

Cóż so­bie my­ślą te ska­ti­ny? Że ni­by czło­wiek go­rod­ski za ma­mo­nę bar­dziej się zro­bi ga­da­tli­wy? Ka­na­lie to mu­szą być nie la­da, na­wet nie trze­ba pa­trzeć na ich stro­je i pla­kiet­ki, by wie­dzieć, że każ­dy jest zwy­kłym Dzie-Dziem, zwy­czaj­nie – na ko­merc­kon­trak­cie.

A miesz­kań­cy Go­ro­do­po­lis uśmie­cha­ją się wte­dy tyl­ko, moc­no za­kło­po­ta­ni. Bo za­iste głu­pio od­po­wia­dać na głu­pie py­ta­nia. A szcze­rze, to z Dzier­ża­wio­nym Dzien­ni­ka­rzem z im­por­tu w ogó­le ga­dać – wstyd.

Zresz­tą u nas dzien­ni­ka­rze w ogó­le po­trzeb­ni nie są. Ani dzier­ża­wie­ni, ani zwy­czaj­ni. Bo i po co? Gdy rze­czy do­brze idą, cóż to za sen­sa­cja? A idą ca­ły czas! Zaś gdy cza­sem, nie prze­czę, ja­kiś nie­fart, ja­kaś tam kry­mi­nał­ka, mor­do­wał­ka czy in­na kra­dzioł­ka się tra­fi – to czym­że się zno­wu chwa­lić? Po co roz­głos da­wać? Tak czy ina­czej – nam tru­teń dzien­ni­karz nie­po­trzeb­ny. Niech so­bie ni­mi in­ne kra­je po­wie­trze za­nie­czysz­cza­ją.

Każ­dy wi­dzi od ra­zu, że zdro­we po­dej­ście do spraw in­for­ma­cji zba­wien­ne da­je skut­ki. U nas w szaj­do­wi­zji nie ma smut­nych, kłam­li­wych i fru­stru­ją­cych po­pi­sów nie­szczę­śli­wych lu­dzi pró­bu­ją­cych so­bie do­dać zna­cze­nia na­pu­szo­nym gło­sem. Zo­ba­czyć za to moż­na we­so­łe pio­sen­ki, za­baw­ne bie­sia­dy i ra­do­sne spek­ta­kle. Bo też i kraj nasz pe­łen jest lu­dzi we­so­łych, bie­siad­nych i ra­do­snych. A pusz­cza­nie ob­raz­ków czar­no-bia­łych i nie­trój­wy­mia­ro­wych daw­no zo­sta­ło za­ka­za­ne. Dzię­ki te­mu sta­rych dur­not z cza­sów przed­szaj­do­wych zno­sić na ekra­nie nie trze­ba. I ła­twiej prze­pro­wa­dzać Wiel­ki Plan.

Pro­ste praw­dy nie do­cie­ra­ją jed­nak do za­ku­tych za­gra­nicz­nych głów, bo ci wiecz­nie swo­je: „Na ko­go głos od­da­cie?”.

I da­lej szczu­ją. I ma­mią. I nic nie ro­zu­mie­ją.

Ich po­pi­sy na szczę­ście de­ma­sko­wa­ne są na bie­żą­co – ku prze­stro­dze, za­du­mie i roz­ryw­ce. Wszyst­kie te bo­wiem nie­wia­ry­god­nie pod­łe i nie­mo­żeb­nie nie­mą­dre wy­czy­ny obej­rzeć moż­na w szaj­do­wi­zji. (Nie wie­dzieć cze­mu zwa­nej przez za­gra­nicz­nych „te­le­wi­zją trój­wy­mia­ro­wą”. Nie­słusz­nie, bo prze­cież to Szaj­do ją wy­na­lazł, a nie ja­kiś Trój­wy­mia­row).

Naj­lep­sze ka­wał­ki z głu­pi­mi ob­co­kra­jow­ca­mi po­ka­zy­wał Przy­ja­ciel Mi­sza w swo­im pro­gra­mie „Uśmie­chy do de­chy”. Ależ to był za­ba­wa! Nie wie­dzie­li bie­da­cy, że ma­leń­kie gi­per­ka­me­ry (Szaj­do skon­stru­ował) krą­żą w po­wie­trzu nad Go­ro­do­po­lis i trans­mi­tu­ją wszyst­ko do stu­dia Pierw­sze­go Ka­na­łu. Tam Przy­ja­ciel Mi­sza i je­go przy­ja­cie­le wy­bie­ra­ją do pro­gra­mu sam miód. Na wiel­kich te­le­bi­mach mor­dy im­por­to­wa­ne-za­ka­za­ne po­ka­zu­ją, sła­bość mó­zgów wy­śmie­wa­ją, nę­dzę mo­ral­ną pięt­nu­ją.

Trud­no nie ko­chać Przy­ja­cie­la Mi­szy. Swój z nie­go chłop – zwy­kły pod­ko­szu­lek no­si, w pa­ski bia­łe i nie­bie­skie, a na nie­go za­kła­da zwy­kłą sza­rą ma­ry­na­rę. Za koł­nierz nie wy­le­wa, co to, to nie! No­si­sko ma czer­wo­ne, jak nor­mal­ny czło­wiek, a nie ja­kiś my­dł­ko­wa­ty ak­tor-gwiaz­dor--sra­ta­ta­ta-paź­dzior. I żar­ty wy­my­śla pierw­sza kla­sa! O pi­ja­nych mę­żach i o te­ścio­wych. O żo­nach, co zdra­dza­ją, o me­li­cjan­tach; oczy­wi­ście o Ja­siu i szko­le, no po pro­stu bo­ki zry­wać! Al­bo te o Mi­siu Mi­szu­ni i Wło­cha­tym Pro­siacz­ku Cze­bu­rasz­ce! I nie wsty­dzi się cał­kiem po ludz­ku i pa­trio­tycz­nie po­wie­dzieć pod­czas pro­gra­mu:

– Za­cze­kaj­cie chwi­leń­kę, ko­cha­ne ser­deń­ka, wy­sko­czyć mu­szę na mo­ment, że­by pod­lać kar­to­fel­ki!

Bo pa­trio­tyzm, ko­cha­ni, waż­ny jest tak­że w rze­czach ma­łych. Ży­cie za oj­czy­znę na sza­li kłaść – jed­na spra­wa, a o kar­to­fel­ki dbać – dru­ga, nie mniej istot­na.

Ale naj­więk­szy od­lot był, kie­dy Przy­ja­ciel Mi­sza śpie­wał swo­ją hit--pio­sen­kę, a czy­nił to za­wsze na po­czą­tek i na ko­niec „Uśmie­chów”:

Uro­dzi­łem się w Go­ro­do­po­lis

To tu­taj zmaj­stro­wa­no mnie

Gdzie ra­kie­ty ko­smicz­ne

Gdzie dziew­czę­ta prze­ślicz­ne

W Go­ro­do­po­lis uro­dzi­łem się!

Uro­dzi­łem się w Go­ro­do­po­lis

To tu­taj zmaj­stro­wa­no mnie

Tu si­lo­sy zbo­żo­we

Tu­taj bom­by szaj­do­we

W Go­ro­do­po­lis uro­dzi­łem się!

Uro­dzi­łem się w Go­ro­do­po­lis

Dziec­kiem Go­ro­do­po­lis je­stem ja

Mo­je ży­cie dla nie­go

Mo­ja śmierć (w ra­zie cze­go)

Go­ro­do­po­lis, oj­czy­na ma­ja­aaaaa!

I śpie­wa­li wszy­scy ra­zem, jak oj­czy­zna na­sza dłu­ga i sze­ro­ka, śpie­wa­li w stu­dio na sce­nie, śpie­wa­li i w do­mach, przy wie­czor­nym kar­to­fel­ku. A kto nie śpie­wał – nu­cił. Kto nie nu­cił – tu­pał lub do ryt­mu stu­kał. A kto na­wet nie tu­pał i nie stu­kał, wi­dać zna­czy cał­kiem już za­snął. •Rozdział II

Centralny Rejestr Dobrobytu
I Pasożytu

JED­NO BY­ŁO jed­nak miej­sce w ca­łym Go­ro­do­po­lis, któ­re ni­g­dy nie za­sy­pia­ło: wie­czór czy po­ra­nek, po­łu­dnie czy pół­noc. Daw­no już wszyst­kie szaj­do­wi­zo­ry po­ka­zy­wa­ły tyl­ko trój­wy­mia­ro­wy bia­ły szum, daw­no w nie­pa­mięć osu­nę­li się by­wal­cy szaj­do­wi­zyj­nych fo­te­li, już im z dło­ni sła­bo­wi­tych opróż­nio­ne fla­sze wy­pa­dły, pi­lo­ty łup­nę­ły o par­kiet i na­wet wiecz­nie gde­ra­ją­ce żo­nisz­cza w ką­tach chat po­snę­ły.

Ale nie w De­par­ta­men­cie.

Tu nikt nie zwa­żał na to, czy za­cmo­ka­ne pa­ry jesz­cze spa­ce­ru­ją nad rze­ką Gor­ką, czy w gi­per­ma­ga­zy­nach ruch się­gnął wie­czor­ne­go szczy­tu, czy też mo­że ciut jesz­cze do te­go bra­ku­je. I nikt nie przej­mo­wał się, czy ty­sią­ce li­mu­zyn brzę­czą jesz­cze, ci­cho pru­jąc szaj­do­stra­da­mi do Ge­ne­ral­skie­go Kol­ca i wio­ząc miesz­kań­ców sto­li­cy na za­słu­żo­ny od­po­czy­nek, czy też noc jest od daw­na mar­twa, a po opu­sto­sza­łych wstę­gach z pla­sto­be­to­nu szo­ru­ją już tyl­ko wy­stra­szo­ne jasz­czur­ki.

Tu rytm ni­g­dy nie zmie­niał się na szyb­szy.

Ani na wol­niej­szy, gwo­li ści­sło­ści.

W nie­zli­czo­nych po­ko­jach De­par­ta­men­tu wszyst­ko i za­wsze dzia­ła­ło z jed­na­ką pręd­ko­ścią – w sam raz. Z pre­cy­zją ato­mo­we­go ze­ga­ra sa­pa­ły ru­ry pneu­pocz­ty, pstry­ka­ły elek­trycz­ne zam­ki w otwie­ra­nych i za­my­ka­nych odrzwiach, oży­wa­ły dzwon­ki nad ko­piar­ka­mi, szu­mia­ły krę­cą­ce się za­wrot­nie szyb­ko dys­ki pa­mię­ci. Nie usta­wa­ły w ru­chu na­wet zwy­kłe szpu­le, przez aspi­rant­ki słu­cha­ne, spi­sy­wa­ne czu­le.

No i kar­to­fel­ki ho­do­wa­ne przez sto­sow­ny wy­dział na licz­nych we­wnętrz­nych dzie­dziń­cach ro­sły ob­fi­ciej niż gdzie in­dziej: kar­nie i nie­ustan­nie. Bo De­par­ta­ment wzo­ro­wy jest we wszyst­kim, trud­no więc, by kwe­stię ho­dow­li kar­to­fel­ków, tak waż­ną dla bi­lan­su żyw­no­ścio­we­go na­ro­du, za­nie­dby­wał.

Traf chciał, że w owym cza­sie, pew­ne­go dnia, a wła­ści­wie no­cy, dłu­go po ostat­niej pio­sen­ce z pro­gra­mu Przy­ja­cie­la Mi­szy, w pasz­czę Cen­tral­ne­go Re­je­stru Do­bro­by­tu i Pa­so­ży­tu wpa­dły w krót­kich od­stę­pach cza­su czte­ry de­pe­sze.

Wszyst­kie one ma­ją zwią­zek z hi­sto­rią ma­tro­sa Si­mo­no­wa, któ­rą chciał­bym wam opo­wie­dzieć. I oczy­wi­ście z hi­sto­rią je­go przy­ja­ciół. A tak­że pew­nej gwiaz­dy es­tra­dy, nie­zwy­kłej, za­chwy­ca­ją­cej Ir­mi­ny, o któ­rej nikt dziś już nie pa­mię­ta, jak­by jej ni­g­dy nie by­ło.

Lecz ona by­ła. Ja to wiem. Ja pa­mię­tam.

Dziś wszel­kie ma­te­rial­ne śla­dy naj­więk­szej (i je­dy­nej) ody­sei ma­tro­sa Si­mo­no­wa i ca­łej je­go cze­red­ki no­szą klau­zu­lę „ści­śle taj­ne”. Ale wów­czas by­ły to do­ku­men­ty róż­nych prio­ry­te­tów i oczy­wi­ście ni­ko­mu jesz­cze nie przy­cho­dzi­ło do gło­wy, by łą­czyć je ze so­bą.

Pierw­szą de­pe­szą był list po­ści­go­wy za Ta­tia­ną Pie­truch-Pie­tru­szen­ko, po­szu­ki­wa­ną za kłam­stwa roz­sie­wa­ne ze szcze­gól­ną per­fi­dią oraz sze­reg wy­stęp­ków na­tu­ry eko­no­micz­nej. Pie­tru­szen­ko by­ła tak­że – co wy­ni­ka­ło nie­zbi­cie z do­ku­men­tów – wy­rod­ną mat­ką, któ­rej rę­ce spla­mi­ła krew wła­snych dzie­ci i któ­ra, co gor­sza, ni­g­dy nie za­pre­nu­me­ro­wa­ła na­wet „Wal­czą­cej Nie­wia­sty”, naj­waż­niej­sze­go or­ga­nu pra­so­we­go ko­biet Go­ro­do­po­lis, re­da­go­wa­ne­go raz w ro­ku oso­bi­ście przez Gu­ber­na­to­ra, a na co dzień przez gro­no do­świad­czo­nych cen­zo­rów mo­dy i uro­dy.

Ta­tia­na po­sta­wio­na zo­sta­ła na­wet przed ob­li­czem Spra­wie­dli­wo­ści Lu­do­wej, lecz nim za­pła­ci­ła za swe grze­chy, wy­mknę­ła się sto­sow­nym or­ga­nom we wsi Ja­sny Łan.

W spra­wie Ta­tia­ny pod­ję­to więc ru­ty­no­wy ze­staw czyn­no­ści śled­czo-po­ści­go­wych: rzecz prze­nie­sio­no w ge­stię okrę­go­wych od­dzia­łów De­par­ta­men­tu i ich nie­zmie­rzo­nej ar­mii Przy­ja­ciół Lu­du.

Dru­gą de­pe­szą był pri­kaz do­pro­wa­dze­nia po­wrot­ne­go na miej­sce re­flek­sji i od­osob­nie­nia nie­ja­kie­go Lwa Alek­san­dra Go­ry­ny­cza, ory­gi­nal­nie po­cho­dzą­ce­go z mia­stecz­ka Spar­ta­ko­za­wodsk. Go­ry­nycz zna­ny był tak­że pod dźwięcz­nym pseu­do­ni­mem „Dziad Mo­ro­wy” lub – we­dle in­nych źró­deł – „Mo­ro­ły”.

Re­jestr je­go wy­stęp­ków był skrom­ny – sztuk je­den. Tra­fił był on swe­go cza­su do spe­cjal­nej zo­ny za udział w trzy­oso­bo­wej szaj­ce wy­wro­to­wej, któ­rej po­zo­sta­ły­mi ani­ma­to­ra­mi by­li we­te­ra­ni ob­ra­zy pu­blicz­nej: Optym Ka­sto­ro­wicz i Pe­sym Pol­luk­so­wicz. Obaj, jak moż­na by­ło wy­czy­tać w sto­sow­nych do­ku­men­tach, zo­sta­li daw­no bez­pow­rot­nie wy­kre­śle­ni z ewi­den­cji, więc przy­naj­mniej ży­wić już nie trze­ba by­ło ich mord par­szy­wych, za­ka­za­nych. Go­ry­nycz przy­pi­sa­ny był ak­tu­al­nie do let­ni­ska re­edu­ka­cyj­ne­go K-9, z któ­re­go ni­g­dy i ni­ko­mu nie uda­ło się jesz­cze uciec. Spo­koj­na gło­wa – nie uda­ło się i Go­ry­ny­czo­wi.

Z do­ku­men­tów wy­ni­ka­ło jed­nak, że pry­snął z trans­por­tu, ni­g­dy nie do­cie­ra­jąc na no­we miej­sce prac i igr­ców na da­le­kiej pu­sty­ni Ki­rył-Krum.

Owa uciecz­ka prze­dłu­ży­ła mu au­to­ma­tycz­nie wy­rok trzy­krot­nie. Wy­glą­da­ło więc na to, że na Go­ry­ny­cza na­sze do­bro­tli­we pań­stwo bę­dzie mu­sia­ło jesz­cze przez czas ja­kiś mar­no­wać kar­to­fel­ki. Ale by je da­lej mar­no­wać, trze­ba go by­ło naj­pierw zna­leźć i we wła­ści­we miej­sce od­sta­wić.

List goń­czy za Go­ry­ny­czem zo­stał więc ro­ze­sła­ny.

Trze­cia rzecz do­ty­czy­ła ga­spo­nau­ty Her­ma­na Frun­ze, do­mnie­ma­nej ofia­ry kid­na­pin­gu na ko­smo­dro­mie Raj­ko­nur. Ar­cy­cie­ka­wa to by­ła hi­sto­ria. Frun­ze, czło­nek Kor­pu­su Ga­spo­nau­tów, we­dle ra­por­tów po­wró­cił był do­pie­ro co z se­kret­nej mi­sji or­bi­tal­nej. Przez sto pięć­dzie­siąt dni pra­co­wał na po­kła­dzie sta­cji MI­STOK-7 przy ści­śle taj­nym pro­jek­cie na­uko­wym, któ­re­go pro­mo­to­rem, twór­cą i ani­ma­to­rem był pro­fe­sor Tru­sa­wy, wscho­dzą­ca gwiaz­da na­uki go­rod­skiej. By­ło to jed­no z klu­czo­wych przed­się­wzięć Wiel­kie­go Pla­nu.

Tu spra­wa by­ła grub­sza.

W chwi­li obec­nej, jak mó­wi­ły pa­pie­ry, Frun­ze „prze­by­wał w miej­scu nie­usta­lo­nym, do któ­re­go tra­fił w rów­nie nie­usta­lo­ny spo­sób”, co czy­ni­ło je­go znik­nię­cie kwe­stią naj­wyż­szej wa­gi. MI­STOK-7 (zna­czy się Mię­dzy­pań­stwo­wa Sta­cja Or­bi­tu­ją­ca w Ko­smo­sie) oraz wszyst­ko, co dzia­ło się na jej po­kła­dzie, oto­czo­na by­ła bo­wiem ści­słą ta­jem­ni­cą. A eks­pe­ry­men­ty Tru­sa­we­go mia­ły naj­wyż­szy ze wszyst­kich prio­ry­tet, bo wy­ku­wa­ła się w nich przy­szłość na­ro­du, je­go si­ła, je­go na­dzie­ja, je­go lo­sy.

Pro­fe­sor Tru­sa­wy kon­ty­nu­ował i twór­czo roz­wi­nął dzie­ło naj­więk­sze­go go­rod­skie­go ge­ne­ty­ka, przy­rod­ni­ka i wi­zjo­ne­ra dok­to­ra Iwa­na Ło­sen­ki i czy­nił to tak chwac­ko, że gdy­by nie Oby­wa­tel Szaj­do, pro­fe­sor Tru­sa­wy mógł­by śmia­ło ubie­gać się o mia­no Naj­więk­sze­go Na­ukow­ca Oj­czy­zny. Ale trud­no prze­cież z Szaj­dą kon­ku­ro­wać, więc Tru­sa­wy mu­siał po­prze­stać na za­szczyt­nym ty­tu­le Mie­cza Przy­szło­ści.

Frun­ze zaś był jed­nym z mło­dzień­ców eli­tar­nych i sa­te­li­tar­nych, któ­rzy nad­zo­ro­wa­li pra­ce MI­STOK-a. Wy­cho­wa­ny w Szko­le Ka­de­tów, od ma­łe­go szy­ko­wa­ny był do rze­czy wiel­kich i bo­ha­ter­skich. Je­go na­głe znik­nię­cie by­ło ja­snym oraz nie­zbi­tym do­wo­dem, że kno­wa­nia agen­tu­ry ob­co­kra­jo­wej przy­bie­ra­ją na si­le. Ni­by nic w tym dziw­ne­go, bo prze­cież wszy­scy wie­dzą, że po­za gra­ni­ca­mi Go­ro­do­po­lis wię­cej jest wro­gich na­szej kra­inie grup ob­co­ję­zy­ko­wych, niż śni­ło się naj­star­szym fi­lo­lo­gom. A i po tej stro­nie gra­ni­cy tro­chę by się zna­la­zło zdra­dziej­ców par­cha­tych.

Czwar­ty do­ku­ment na­le­żał do cał­kiem in­nej ka­te­go­rii i teo­re­tycz­nie nie po­wi­nien bu­dzić żad­nych emo­cji. Był to ofi­cjal­ny akt zgo­nu nie­ja­kie­go Si­mo­no­wa, ma­tro­sa dru­giej ka­te­go­rii.

Ar­chi­wum nie mia­ło o nim zbyt wie­le do po­wie­dze­nia. Si­mo­now po­cho­dził z ubo­giej ro­dzi­ny. Tak ubo­giej, że nie stać ją by­ło na­wet na imię dla naj­młod­sze­go sy­na. Dla­te­go Si­mo­no­wa zwa­no po pro­stu Si­mo­now. We­dle da­nych De­par­ta­men­tu był on jed­ną z ofiar ka­ta­stro­fy jed­nost­ki kla­sy PO­KOP, ło­dzi pod­wod­nej „Hercz” H-217.

Po­ko­jo­we Okrę­ty Pod­wod­ne nie zo­sta­ły jesz­cze w owym cza­sie prze­zbro­jo­ne w szaj­do­tor­pe­dy i prze­zwo­jo­ne w szaj­do­sil­ni­ki. Pcha­ły je na­przód sta­ro­mod­ne tur­bi­ny, w ruch wpra­wia­ły sta­re re­ak­to­ry ato­mo­we ciek­ną­ce na po­tę­gę al­bo na­wet an­tycz­ne sto­sy pro­to­no­we, ta­kie cał­kiem sta­reń­kie, z że­liw­ny­mi drzwicz­ka­mi na ole­jo­wa­nych za­wia­sach. Nie­mi­łe rze­czy przy­da­rza­ły im się czę­sto.

H-217 za­to­nął zaś na Mo­rzu Mar­nym, nie­da­le­ko wy­brze­ży De­wa­sto­po­la, gdzie trwa­ła sro­ga woj­na z fa­na­ty­ka­mi z Cha­fga­chu­s­ta­nu, zwa­ny­mi po­tocz­nie chu­s­ta­sza­mi. Czy by­ła to awa­ria, czy wy­nik wro­gie­go ata­ku – te­go jesz­cze nie usta­lo­no. Stwier­dzo­no za to po­nad wszel­ką wąt­pli­wość, że okręt stał się te­raz stu­dwu­dzie­sto­miej­sco­wą trum­ną, spo­czy­wa­ją­cą gdzieś na szel­fie mar­no­mor­skim.

Nie to jed­nak by­ło w spra­wie Si­mo­no­wa naj­waż­niej­sze i nie ja­kaś tam ka­ta­stro­fa wy­wo­ła­ła nie­zwy­kłe wręcz za­in­te­re­so­wa­nie De­par­ta­men­tu.

Szło o rzecz po­waż­niej­szą: otóż, ja­ko się rze­kło, we­dle urzę­do­wych pa­pie­rów oraz wszel­kich zna­ków na nie­bie i zie­mi Si­mo­now był zim­nym mar­twym cia­łem w głę­bi­nach mor­skich. W ewi­den­cji fi­gu­ro­wał ja­ko „ka­te­go­ria po­bo­ru A3” – zna­czy trup. Mi­mo to do ar­chi­wum wpły­nął no­wy, DRU­GI akt zgo­nu opie­wa­ją­cy na tę sa­mą oso­bę. Nie by­ło wąt­pli­wo­ści, bo in­ne szcze­gó­ły się zga­dza­ły co do jo­ty: syn Ti­mu­ra i Ga­maj­dy, uro­dzo­ny w Ko­był­ce, okręg sza­ra­szań­ski, lat dwa­dzie­ścia sie­dem, zna­ki szcze­gól­ne: dwie bli­zny od szpa­dla na le­wej ło­pat­ce. Ru­ty­no­wa re­je­stra­cja pró­bek DNA, któ­rej do­ko­na­no przed roz­po­czę­ciem ma­new­rów „Ju­nak” na po­li­go­nie w Pa­ła­se­mi­tyń­sku, do­wo­dzi­ła nie­zbi­cie, że Si­mo­now – choć od pół ro­ku trup – znaj­do­wał się znów w re­je­strze flo­ty. Ty­le tyl­ko, że za­miast słu­żyć na jed­no­st­ce H-217, przy­dział miał te­raz na H-240.

Ozna­czać to mo­gło kil­ka rze­czy. Na przy­kład: w kra­inie na­szej do­szło do cu­du nie­sły­cha­ne­go i zmar­twych­wsta­nia – co sa­mo w so­bie by­ło nie­po­ko­ją­ce, bo wy­obraź­cie so­bie: gdy­by tak sztu­kę po­wsta­wa­nia z mar­twych opa­no­wa­ła ja­kaś gru­pa Nie­przy­ja­ciół Lu­du! Hań­ba!

Al­bo ina­czej: ja­ko­wyś szpieg prze­chy­try i nie­sły­cha­nie szczwa­ny ubił w ja­kiś zna­ny tyl­ko so­bie spo­sób nie­szczę­sne­go ma­tro­sa, po czym ob­lekł się w je­go toż­sa­mość i se­kre­ty Go­ro­do­po­lis pe­ne­tro­wał al­bo Wiel­ki Plan tor­pe­do­wał. Gro­za!

Lub wresz­cie: jest ja­kiś nie­po­rzą­dek w do­ku­men­tach, ja­kiś błąd, nie­dbal­stwo, po­dwój­nie fał­szy­wy za­pis do­ty­czą­cy aku­rat Si­mo­no­wa (w koń­cu Si­mo­no­wów u nas do­sta­tek). Przy­zna­cie sa­mi, że ta trze­cia moż­li­wość by­ła naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­ca! Tam, gdzie po­rząd­ku w do­ku­men­tach brak, tam z kra­ju szyb­ko zo­sta­nie wrak – mó­wi go­rod­skie przy­sło­wie.

Nic więc dziw­ne­go, że naj­wyż­sze czyn­ni­ki pań­stwo­we i na­uko­we ży­wo za­in­te­re­so­wa­ły się ta­jem­ni­cą nad­mier­nie ży­wot­ne­go (a ak­tu­al­nie – po­dwój­nie mar­twe­go) ma­tro­sa. Za­szu­mia­ły spec­de­pe­sze, za­brzę­cza­ły te­le­gra­ficz­ne dru­ty, za­stu­ka­ły te­lek­sy, a we­wnętrz­na sieć De­par­ta­men­tu dy­go­ta­ła w takt prze­sy­ła­nych ze zdwo­jo­ną mo­cą bi­tów. Aby wy­ja­śnić ta­jem­ni­cę po­dwój­ne­go zgo­nu Si­mo­no­wa, nasz De­par­ta­ment Żan­dar­mów Wol­no­ści (zna­ny w skró­cie ja­ko DE­ŻA­WI) od­de­le­go­wał do dzia­łań w te­re­nie dwu­dzie­stu dwóch funk­cjo­na­riu­szy.

Ża­den nie wró­cił. •Rozdział III

W stepie szerokim
Admirał Port-Artur

A Z SI­MO­NO­WEM BY­ŁO tak: za­czę­ło się kil­ka ty­go­dni wcze­śniej, na po­li­go­nie w Pa­ła­se­mi­tyń­sku. Dzień był czy­sty, sło­necz­ny i ja­sny, Dwu­dzie­sta Flo­ta Mar­no­mor­ska od­by­wa­ła ma­new­ry lą­do­we. By­ło to wśród bu­rza­nów, by­ło to na ste­pie.

Go­ści­ny mor­skim ju­na­kom uży­czy­ła Czter­dzie­sta Pią­ta Ar­mia Pan­cer­na (gwar­dyj­ska), i tak tan­ko­drom w Pa­ła­se­mi­tyń­sku stał się na czas ja­kiś no­wym do­mem ma­tro­sów – wśród nich ma­tro­sa Si­mo­no­wa.

Od ra­na za­ło­ga pod­wod­ne­go okrę­tu „Hercz” H-240 ćwi­czy­ła głę­bo­kie za­nu­rze­nie w po­ko­nie. Po­kon stał na środ­ku py­li­stej ko­tlin­ki i le­d­wo mie­ścił stu dwu­dzie­stu lu­da. Dzie­lił się na czte­ry ko­mo­ry – tor­pe­do­wą, głów­ną, ma­szy­now­nię i mo­stek. Ko­mo­ry dzie­li­ły się zaś na po­zio­my. W tor­pe­do­wej rzą­dził i dzie­lił star­szy fe­jer­wer­ker Ołyp­ko, w ma­szy­now­ni me­chan­mat Kar­pow, a z most­ka do­wo­dził ka­pi­tan-ko­mo­dor­les­ser Du­chawsz­czyk. Ma­tros Si­mo­now słu­żył bez­po­śred­nio pod Ołyp­ką wła­śnie. Z ran­gi był tyl­ko ma­tro­sem, ale z cha­rak­te­ru – po­da­wa­czem tor­ped z jasz­czy. Od te­go miał tę­ży­znę, mu­sku­la­tu­rę i po­wa­ża­nie.

Ćwi­cze­nia w po­ko­nie nie by­ły ła­twe. Pod­wod­ny Kon­te­ner Na­ziem­ny mniej­szy jest od ty­po­wej po­ko­jo­wej ło­dzi pod­wod­nej, aby ćwi­cze­nia by­ły trud­niej­sze, a oszczęd­ność ma­te­ria­łu więk­sza. War­to przy tym za­uwa­żyć, że na­sza mi­łu­ją­ca po­kój kra­ina po­sia­da tyl­ko po­ko­jo­we okrę­ty pod­wod­ne oraz obron­ne okrę­ty pod­wod­ne. Te pierw­sze, jak już wie­cie, zwa­ne są PO­KOP-ami. Te dru­gie two­rzą osob­ną kla­sę: OBOP.

Głę­bo­kie za­nu­rze­nie by­ło z wsze­la­kich ćwi­czeń naj­trud­niej­sze, bo szyb­kość li­czy­ła się w nim nie­sły­cha­nie. W koń­cu cóż za po­ży­tek z naj­bar­dziej na­wet po­ko­jo­we­go i obron­ne­go okrę­tu pod­wod­ne­go, je­śli wróg go zdy­bie na po­wierzch­ni lub tuż pod po­wierzch­nią, a na do­da­tek ob­ło­ży bom­ba­mi.

Wa­gi te­go­rocz­nym ma­new­rom do­da­wa­ła obec­ność naj­wyż­szych szarż Po­ko­jo­wej Ma­ry­nar­ki Go­ro­do­po­lis.

Był tu ge­ne­rał Izwiest­nyj, do­wód­ca Po­ko­jo­wych Wojsk De­san­to­wo--Sztur­mo­wych, był i kontr­ad­mi­rał Su­cha­row, szef służb kwa­ter­mi­strzow­skich, ale na­de wszyst­ko był sam ad­mi­rał Port-Ar­tur, mąż sław­ny i bit­ny. On to na cze­le flo­ty od­zy­skał dla Go­ro­do­po­lis utra­co­ne wie­ki te­mu na rzecz sko­śno­okich Ki­ca­jów Wy­spy Ka­dryl­skie. Wszyst­kie czte­ry! Jed­nym, po­ko­jo­wym ude­rze­niem Flo­ty Da­le­ko­wschod­niej! By­ło to cał­kiem nie­daw­no, w po­cząt­kach ery szaj­do­wej, gdy jesz­cze pół­głów­kom z da­le­kich kra­jów zda­wa­ło się, że moż­na z na­mi w kli­pę po­gry­wać i od­ma­wiać speł­nie­nia po­ko­jo­wych żą­dań po­wro­tu ziem utra­co­nych do ma­cie­rzy. Ad­mi­rał Port-Ar­tur był jed­nym z tych, któ­rzy po­ka­za­li wro­gim po­kra­kom, gdzie ra­ki zi­mu­ją! Na­zy­wa­no go na­wet (słusz­nie!) Po­grom­cą Ki­ca­jów.

Nic dziw­ne­go, że przed ta­ką pu­blicz­no­ścią każ­dy chciał się po­ka­zać i wy­ka­zać, prę­żył za­tem mło­dy duch jak stal.

Sko­ro świt roz­po­czę­ły się więc zma­ga­nia. Za­ło­ga dwie­ście czter­dziest­ki sie­dzia­ła we­wnątrz po­ko­nu, a ma­tro­sy z brat­niej dwie­ście czter­dziest­ki je­dyn­ki ota­cza­ły kon­te­ner szczel­ną ty­ra­lie­rą. Jed­ni mie­li wia­dra, in­ni garn­ki, a jesz­cze in­ni – praw­dzi­we po­le­wacz­ki.

Na roz­kaz do­wód­cy eska­dry roz­po­czy­na­ło się po­le­wa­nie.

Aby po­jąć mą­drość ćwi­czeń w pod­wod­nych kon­te­ne­rach na­ziem­nych, mu­si­cie wie­dzieć, że po­jem­ni­ki owe wca­le nie są do­sko­na­le szczel­ne. Po praw­dzie, to jed­nym z naj­pięk­niej­szych ar­mij­nych wi­do­ków po­li­go­no­wych jest ten, któ­ry we wnę­trzu pu­ste­go po­ko­nu moż­na uj­rzeć, daj­my na to, w moc­no sło­necz­ny dzień. Wy­obraź­cie so­bie, ko­cha­ni, że wkra­cza­cie do wnę­trza ta­kie­go bla­sza­ne­go smo­ka. Nie czyń­cie te­go z otwar­ty­mi ocza­mi. War­to po­cze­kać. Bo gdy człek sta­nie po­środ­ku ćwi­czeb­nej ła­dow­ni i do­pie­ro wte­dy śli­pia roz­two­rzy, wte­dy zo­ba­czy.

Oto set­ki świetl­nych ni­ci wy­strze­lo­nych ze wszyst­kich stron. Oto krzy­żu­ją się w po­wie­trzu jak smu­gi re­flek­to­rów szpe­ra­czy obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej nad Go­ro­do­po­lis. Tu ma­leń­kie płat­ki rdzy ma­je­sta­tycz­nie opa­da­ją ku pod­ło­dze, tam po­wietrz­ny prąd pły­ną­cy z ja­kie­goś więk­sze­go otwo­ru w ścia­nie po­ru­sza pro­por­czy­ka­mi, któ­ry­mi ozna­czo­no wszyst­kie ćwi­czeb­ne sta­no­wi­ska. Tak wła­śnie pro­mie­nie słoń­ca wpa­da­ją do wnę­trza po­ko­nu przez nie­zli­czo­ne ma­leń­kie dziu­reń­ki. Du­szę czło­wie­ka ogar­nia wte­dy ja­kaś uro­czy­sta pod­nio­słość, bo pięk­ne to wszyst­ko, aż dech za­pie­ra, cał­kiem jak­by znie­nac­ka sta­nąć po­środ­ku cer­kwi Szczwa­ne­go Je­rze­go, bra­ku­je tyl­ko świę­tych graf­fi­cjów na ścia­nach.

Na cóż, za­py­ta­cie, w Pod­wod­nym Kon­te­ne­rze Na­ziem­nym ty­le otwo­rów wsze­la­kich? (Mię­dzy na­mi – we flo­cie fa­cho­wo mó­wi się na nie „prze­strze­li­ny”, bo otwar­te są na prze­strzał). Ano wła­śnie po to, by jak na­le­ży ćwi­czyć szyb­kie za­nu­rze­nie.

Naj­le­piej przed­sta­wić to na przy­kła­dzie, zo­stań­my więc w ów sło­necz­ny dzień na tan­ko­dro­mie w Pa­ła­se­mi­tyń­sku, gdzie czter­na­ste­go dnia mie­sią­ca kwi­czeń, w nie­wiel­kiej ste­po­wej ko­tlin­ce peł­nej kwie­cia w ko­lo­rze krwaw­ni­ka za­ło­ga dwie­ście czter­dzie­sta pierw­sza po­ma­ga­ła w za­nu­rze­niu za­ło­dze dwie­ście czter­dzie­stej.

Na­przód więc trąb­ki sy­gna­ło­we: od­zy­wa­ły się gło­śno i świ­dru­ją­co, zwy­kle do­pie­ro po roz­po­czę­ciu ope­ra­cji, bo za­sko­cze­nie też by­ło jed­nym z tre­no­wa­nych ele­men­tów. Kie­dy ostat­nie to­ny wy­brzmie­wa­ły w świe­żym po­wie­trzu po­ran­ka, stru­gi wo­dy z po­le­wa­czek ar­mij­nych daw­no już wa­li­ły o ścia­ny po­ko­nu.

Ju­na­cy z dwie­ście czter­dzie­stej pierw­szej zwi­ja­li się jak w ukro­pie, po­le­wa­jąc kon­te­ner za­war­to­ścią wia­der po­da­wa­nych spraw­nie z tyl­nych sze­re­gów. Wo­da zaś spły­wa­ła po bla­sza­nych ścia­nach, zbie­ra­ła się na dnie ko­tlin­ki, ale przez prze­strze­li­ny w po­ko­nie jej stru­gi do­sta­wa­ły się tak­że do we­wnątrz. Tam zaś trwa­ła wal­ka z ży­wio­łem: char­cza­ły prze­no­śne mo­to­pom­py, char­czał i nie­je­den czer­pią­cy wo­dę ma­tros; zgrzy­ta­ły łań­cu­chy wie­lo­krąż­ków, zgrzy­tał zę­ba­mi i nie­je­den ofi­cer.

Za­da­nie by­ło pro­ste: wy­le­wać wo­dę na ze­wnątrz rów­nie szyb­ko, jak do­sta­wa­ła się do środ­ka. Pó­ki kon­te­ner ata­ko­wa­ny był je­dy­nie rę­ka­mi i wia­dra­mi dwie­ście czter­dzie­stej pierw­szej, uda­wa­ło się to bez tru­du. Gdy do bo­ju ru­szy­ły ar­mij­ne po­le­wacz­ki, rzecz sta­ła się trud­niej­sza i le­d­wie na­dą­ża­no. Chło­pa­ki z dol­nych ko­mór sta­ły już po ko­la­na w bru­nat­nej to­pie­li, ale dy­cha­ły jesz­cze bez­tro­sko. Każ­dy miał w dło­niach re­gu­la­mi­no­wy czer­pak, któ­rym za­czerp­nię­tą wo­dę po­da­wał wy­żej, po­tem na­stęp­ni ju­na­cy prze­ka­zy­wa­li ją da­lej, a sztur­mow­cy z dru­ży­ny pie­cho­ty mor­skiej wy­le­wa­li wszyst­ko na ze­wnątrz zgrab­ny­mi służ­bo­wy­mi wy­le­wa­ka­mi. Sztur­mow­cy pia­sto­wa­li tę od­po­wie­dzial­ną ro­lę, gdyż by­li naj­szyb­si i naj­bar­dziej wy­trzy­ma­li.

Wte­dy jed­nak roz­po­czął się de­cy­du­ją­cy etap ćwi­czeń – sil­ny­mi stru­ga­mi blu­znę­ły sto­ją­ce wo­kół bo­jo­we wo­do­bit­nie, sta­lo­we po­two­ry tło­czą­ce w try mi­ga lo­do­wa­te hek­to­li­try. Wszyst­ki­mi otwo­ra­mi w kon­te­ne­rze wo­da wa­li­ła jak osza­la­ła, a jej po­ziom pod­no­sił się szyb­ko i nie­ubła­ga­nie.

– Szyb­ciej! Szyb­ciej! Jesz­cze szyb­ciej! – po­ga­niał za­ło­gę ka­pi­tan-ko­mo­dor­les­ser Du­chawsz­czyk.

– Qu­er­wa, qu­er­wa, o żesz qu­er­wa! – prze­kła­da­li je­go po­le­ce­nia na ję­zyk pro­stych ma­tro­sów ofi­ce­ro­wie.

Wo­dy gwał­tow­nie przy­by­wa­ło. Wy­tę­żo­ne do gra­nic moż­li­wo­ści ra­mio­na po­czy­na­ły omdle­wać, ale nikt w tru­dzie ćwi­czeb­nym nie usta­wał. Już na naj­niż­szym po­kła­dzie bu­re fa­le usta ma­tro­sów za­le­wa­ły, już kil­ka głów pod po­wierzch­nią znik­nę­ło, już po­wie­trze w po­ko­nie wy­py­cha­ne od do­łu przez wzbie­ra­ją­cą to­piel ro­bi­ło się nie­bez­piecz­nie ma­ło przy­ja­zne i ja­kieś ta­kie do skra­ju moż­li­wo­ści wy­od­dy­cha­ne.

Ma­tros Si­mo­now był wśród ob­sa­dy dru­gie­go po­zio­mu, ale i tu do­tarł ży­wioł, któ­ry po­czy­nał so­bie co­raz śmie­lej. Z te­go, co za­uwa­żył ma­tros, by­ły to po­czy­na­nia za­bój­cze, bo trzech ju­na­ków z naj­niż­sze­go po­zio­mu już na do­bre za­tch­nę­ło się pły­nem, a ich mar­twe cia­ła dry­fo­wa­ły te­raz bez­ład­nie po po­wierzch­ni.

Był to do­bry omen, bo zna­czy­ło to, iż ma­new­ry prze­bie­ga­ją re­gu­la­mi­no­wo. Zgod­nie z ar­mij­ny­mi za­sa­da­mi za­ło­ga otrzy­my­wa­ła za ćwi­cze­nia oce­nę „do­bry”, gdy zgi­nę­ło w ich trak­cie do pię­ciu pro­cent sta­nu oso­bo­we­go ło­dzi. Kie­dy zgi­nę­ło od pię­ciu do dzie­się­ciu pro­cent – oce­na pod­ska­ki­wa­ła na „bar­dzo do­bry”. A kie­dy nie zgi­nął nikt, wte­dy uzna­wa­no, że za­ło­ga ob­la­ła su­chą za­pra­wę w po­ko­nie, anu­lo­wa­no więc ćwi­cze­nie i na­ka­zy­wa­no je prze­pro­wa­dzić od po­cząt­ku.

Twar­de to by­ły za­sa­dy, lecz słusz­ne, bo na­sze. Je­dy­ną wszak dro­gą eli­mi­na­cji ma­te­ria­łu bez­war­to­ścio­we­go jest nie­ustan­ne śru­bo­wa­nie norm, a chłyst­ków to­ną­cych na­wet na ćwi­cze­niach, pod by­le po­zo­rem, wca­le nam we flo­cie nie trze­ba.

Gdy wo­da za­la­ła wresz­cie ca­ły po­ziom dru­gi, ma­tros po­le­cił swą du­szę Szczwa­ne­mu Je­rze­mu i skon­cen­tro­wał się z ca­łych sił na re­gu­lar­nym nie­od­dy­cha­niu. Wo­kół zro­bi­ło się na­raz spo­koj­nie, jak to by­wa pod wo­dą. Wszyst­ko zwol­ni­ło – tyl­ko gdzieś tam, w gó­rze, trwa­ła jesz­cze wal­ka, aż wresz­cie wszel­ki ruch ustał. Ca­ły po­kon wy­peł­nił się po brze­gi bru­nat­ny­mi hek­to­li­tra­mi oraz cia­ła­mi ma­tro­sów: ży­wych i umar­łych.

Chwi­le cią­gnę­ły się jak stu­le­cie, ból w uszach i płu­cach na­ra­stał. Si­mo­now do­zna­wał dziw­ne­go uczu­cia – jak­by ba­lan­so­wał na kra­wę­dzi bez­den­nej prze­pa­ści, pró­bu­jąc od­wró­cić się, uciec, ale bez­sku­tecz­nie. Jak­by wiel­ka nie­wi­dzial­na dłoń się­ga­ła z ot­chła­ni, za­ci­ska­ła się na je­go gar­dle i cią­gnę­ła w dół. Jak­by za­stygł w tym wła­śnie mo­men­cie na wie­ki – już nie sto­jąc, ale jesz­cze nie spa­da­jąc.

A po­tem ude­rzył go blask dnia.

Bocz­na ścia­na po­ko­nu opa­dła z hur­go­tem na zie­mię. Ju­na­cy z dwie­ście czter­dzie­stej pierw­szej od­ry­glo­wa­li ją pio­ru­nem, kie­dy tyl­ko trąb­ki oznaj­mi­ły ko­niec ćwi­czeń. Za­ło­ga H-240 le­ża­ła te­raz roz­rzu­co­na na ste­pie, w ka­łu­żach męt­nej wo­dy, jak sta­do ryb wy­rzu­co­nych na brzeg, a rach­mistrz Flo­ty Mar­no­mor­skiej ra­cho­wał skrzęt­nie, by ogło­sić po chwi­li, że stra­ty wy­nio­sły rów­no dzie­sięć pro­cent sta­nu oso­bo­we­go za­ło­gi. Zna­czy uby­ło ma­tro­sów dwu­na­stu, zna­czy wy­nik na­le­ży uznać za ce­lu­ją­cy!

Si­mo­now klę­czał wła­śnie nie­opo­dal po­ko­nu, wy­rzy­gu­jąc nad­miar wo­dy z płuc, gdy zza grzbie­tu wzgó­rza wy­sko­czył by­stry szaj­do­ła­zik do­wódz­twa.

Uno­sił się pół me­tra nad zie­mią, bur­ty miał lśnią­ce, a za­ło­gę do­bo­ro­wą: przy­by­li nim ad­mi­rał Port-Ar­tur i kontr­ad­mi­rał Su­cha­row.

Ad­mi­rał zna­ny był z su­mia­ste­go, nie­re­gu­la­mi­no­we­go wą­sa oraz nie­by­wa­łe­go po­czu­cia hu­mo­ru. Do­bry był z nie­go prze­ło­żo­ny, ludz­ki po­nad mia­rę, ni­g­dy nie prze­ga­pił oka­zji, by ze zwy­kłym ma­tro­sem po­żar­to­wać, ma­chor­ki-ma­ri­hu­or­ki za­ku­rzyć, o ro­dzi­nę wy­py­tać, za pra­cę dla oj­czy­zny po­chwa­lić.

Dla każ­dej flo­ty miał przy tym in­ny żar­cik se­man­tycz­ny, któ­rym czę­ste wi­zy­ta­cje uroz­ma­icał. Na przy­kład od­wie­dza­jąc po­kła­dy okrę­tów Dwu­dzie­stej Flo­ty Mar­no­mor­skiej, ni­g­dy nie omiesz­kał rzu­cić fi­glar­nie:

– Nu, jak tam, u was, chło­pa­ki, z mo­rzem?

– Mar­nie, oby­wa­te­lu ad­mi­ra­le, mar­nie! – z uśmie­chem od­wza­jem­nia­li żart ma­tro­si.

Nie ina­czej by­ło i tym ra­zem. Jesz­cze szaj­do­ła­zik nie zdą­żył na do­bre się za­trzy­mać, a już ad­mi­rał raź­no z nie­go wy­sko­czył i za­ma­szy­stym kro­kiem ru­szył ku za­ło­dze H-240. Chwi­lo­wo by­ła ona nie­zdol­na do re­gu­la­mi­no­wej zbiór­ki w dwu­sze­re­gu, bo jej człon­ko­wie al­bo le­że­li roz­rzu­ce­ni po oko­li­cy, al­bo pró­bo­wa­li do­pie­ro wstać, jak Si­mo­now. Ad­mi­ra­ło­wi to jed­nak nie prze­szka­dza­ło. Te­go po­kle­pał po ra­mie­niu, tam­te­mu po­pra­wił mo­krą chu­s­tę pod szy­ją, jesz­cze in­ne­mu wy­mie­rzył lek­kie­go kuk­sań­ca, wo­ła­jąc:

– A to ci ry­beń­ki mo­je, naj­droż­sze!

I uwi­jał się ni­by pa­ni mat­ka mię­dzy ma­tro­sa­mi, któ­rym sam je­go wi­dok do­da­wał na­tych­miast sił, żwa­wiej więc się pod­no­si­li, a nie­któ­rzy po chwi­li sta­wa­li na­wet w po­sta­wie za­sad­ni­czej.

Za ad­mi­ra­łem kro­czył kontr­ad­mi­rał Su­cha­row, z wiel­ką płó­cien­ną tor­bą prze­wie­szo­ną przez ra­mię. Ten wi­dok roz­ra­do­wał ju­na­ków jak nic in­ne­go w świe­cie! Do tra­dy­cji ar­mij­nej na­le­ża­ło bo­wiem, że głów­ny kwa­ter­mistrz oso­bi­ście na­gra­dza naj­lep­szą za­ło­gę ma­new­rów do­dat­ko­wy­mi ra­cja­mi i spe­cja­ła­mi. Wi­dok Su­cha­ro­wa z tor­bisz­czem ozna­czał za­tem, że „Hercz” H-240 wy­grał dzi­siej­szą ry­wa­li­za­cję z in­ny­mi za­ło­ga­mi – i tak rze­czy­wi­ście by­ło.

Ka­pi­tan-ko­mo­dor­les­ser Du­chawsz­czyk aż po­kra­śniał z du­my, gdy ad­mi­rał Port-Ar­tur wrę­czył mu prze­chod­nią ga­łąz­kę Przo­dow­ni­ka Ćwi­czeń. Ozna­cza­ło to, że aż do ju­trzej­sze­go po­ran­ka za­ło­ga je­go okrę­tu zwol­nio­na jest z in­nych za­jęć, mo­że się za­tem od­dać re­kre­acji i edu­ka­cji w ko­sza­rach po­lo­wych.

Ma­tro­som tak­że du­ma prze­peł­nia­ła pier­si, ale po praw­dzie bar­dziej ucie­szy­li się z roz­da­wa­nych przez Su­cha­ro­wa fry­ka­sów. Cze­go tam nie by­ło! Luk­su­so­we kar­to­fel­ki naj­wyż­szej kla­sy, o skór­ce de­li­kat­nej i żół­ciut­kiej; pysz­ny sok ziem­nia­cza­ny w pusz­kach i pra­żo­ne otrę­by na za­ką­skę; pacz­ki su­szo­ne­go ka­pu­śnia­ku z ka­szą, no i wresz­cie jed­no­ra­zo­we ma­nier­ki z gu­rzał­ką.

Mia­ry zwy­cię­stwa do­peł­ni­ły dwie do­rod­ne cy­bu­le, wrę­czo­ne oso­bi­ście do­wód­cy „Her­cza” H-240. Du­chawsz­czyk chwy­cił je zręcz­nie za wy­ro­śnię­ty jak na­le­ży szczy­pior, uniósł w gó­rę ni­by ob­cię­te gło­wy wro­gów, a za­ło­ga bi­ła bra­wo, gwiz­da­ła i po­hu­ki­wa­ła. Na­wet ad­mi­rał Port-Ar­tur przy­łą­czył się do owa­cji, choć kla­ska­niem miał prze­cież obrzę­kłe pra­wi­ce, gdyż od ra­na do wie­czo­ra obo­wiąz­ki zmu­sza­ły go do na­gra­dza­nia róż­nych jed­no­stek za róż­ne osią­gnię­cia.

Po­tem trąb­ki ar­mij­ne za­gra­ły sy­gnał „ko­niec ćwi­czeń” i szaj­do­ła­zik uniósł do­wódz­two w in­ne miej­sce tan­ko­dro­mu, a do­kład­nie w kie­run­ku wież spa­do­chro­no­wych, gdzie Trzy­na­sta Flo­ta Po­wietrz­na ćwi­czy­ła sko­ki bez spa­do­chro­nu. •
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: