Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Demonolog - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 lipca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
28,00

Demonolog - ebook

Prastara siła znalazła przejście do naszego świata. Towarzyszy wszędzie Davidowi Ullmanowi i jego córce Tess. Wyczuwalna. Nienazwana. Która pewnego dnia przybiera realną formę.

David Ullman jest światowym autorytetem w dziedzinach mitologii i wierzeń religijnych. To dlatego tajemnicza chuda kobieta wybrała właśnie jego. Pewnego dnia odwiedza go w gabinecie na Uniwersytecie Columbia i składa propozycję nie do odrzucenia. Profesor ma zbadać pewne zjawisko w Wenecji. Dowód szaleństwa czy opętania? Przytłoczony rozwodem decyduje się wyjechać. Razem z Tess.

David wraca do domu sam. Prawie wszystko wskazuje na to, że jego córka nie żyje. Prawie. Czy jest szansa, żeby ją odzyskać? Żeby się tego dowiedzieć, musi dotrzeć do... Nienazwanego. I uwierzyć, że demon istnieje. W tej mrocznej wyprawie świat staje się księgą pełną znaczeń i ukrytych symboli, które tylko David może odczytać. 

Kategoria: Fantastyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-545-4
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Drogi czytelniku,

Demonolog oznacza odwrót — a może nawet swego rodzaju promocję — od mojej poprzedniej pracy: niepokornej, dojrzałej powieści z gatunku horroru. W przeszłości z pewnością używałem terminu „horror". Jednak tym razem całkowicie zagłębiłem się w konwencję gatunku grozy. To trochę tak, jakbym przez kilka lat wspinał się po schodach tylko po to, żeby u ich szczytu napotkać drzwi. Ta książka pozwoliła mi te drzwi otworzyć. Demonolog posuwa się o krok dalej od przekonania, że demony są prawdziwe. Postanowiłem jednak ująć temat z perspektywy niewierzącego, z mojej osobistej perspektywy, która zapewne aż tak bardzo nie różni się od twojej: świeckiej (mniej więcej), szkolnej, sceptycznej w odniesieniu do tego, co ponadnaturalne. Ten punkt widzenia podziela również mój protagonista David Ullman, człowiek postrzegający demony jako wytwory wyobraźni i nic więcej. Jest to założenie, które okazuje się błędne. Podczas pracy nad Demonologiem moim celem było stworzenie nowej demonicznej mitologii, która znalazłaby uzasadnienie w odniesieniu do naszych współczesnych realiów. To oznaczało jednak, że powieść musi być przeznaczona zarówno dla wielbicieli horrorów, jak i czytelników, którzy tego typu książki omijają z daleka. W jaki sposób przekonać wątpiących? W jaki sposób przekonać samego siebie? Trzeba napisać książkę o zwątpieniu.

Chcę, aby czytelnicy podążali tą samą ścieżką, którą kroczy mój protagonista, od zwątpienia do wiary. Jest to podróż, do której celu dociera się nie tyle przez uwierzenie w istnienie demonów, ile przez emocjonalny związek ze zrozpaczonym Davidem Ullmanem, jego pragnieniem stawienia czoła śmierci w imię ogromnej miłości. Z umysłem otwartym szerzej dzięki sercu. Mimo wszystko trudno było znaleźć odpowiednią bazę dla książki. Które spośród wszystkich źródeł — biblijnych, apokryficznych, historycznych — z których mogłem czerpać natchnienie, okaże się odpowiednie dla wykreowanego świata? Ostatecznie podpowiedział mi David. Poprosił o nadanie mu profesji, więc mu ją dałem. Profesor literatury specjalizujący się w Raju utraconym Miltona, poemacie o upadku szatana. Historia ta odnosi się współczująco do czarnego charakteru, przez co pozwala tak dogłębnie poczuć jego ból, którego monstrualność jest jeszcze bardziej przerażająca ze względu na ludzką osobowość Lucyfera. Demonolog wyrywa stronę z dzieła Miltona, zachęcając nas do uwierzenia w istnienie demonów nie przez ślepą wiarę, lecz dzięki spojrzeniu przez przerażająco cienką błonę oddzielającą dobro od zła. W tej perspektywie okrucieństwa, które ludzie wyrządzają sobie nawzajem każdego dnia — okrucieństwa, które wyrządzamy samym sobie — ujawniają się jako demony działające tuż przed naszymi oczyma.

Andrew PyperOstatniej nocy znów miałam sen. Tyle że wcale nie śniłam. Wiem o tym, bo kiedy do mnie przychodzi, wciąż tkwię na jawie.

Moje biurko. Mapa na ścianie. Wypchane zwierzęta, którymi już się nie bawię, ale których zarazem nie chcę schować do szafy w obawie przed zranieniem uczuć taty. Mogę być w łóżku. Mogę też stać tutaj, szukając zagubionej skarpety. Potem znikam.

Tym razem nie pokazuje mi czegoś tak po prostu. Tym razem zabiera mnie stąd TAM.

Stoję na brzegu rzeki wypełnionej ogniem. W głowie brzęczą mi tysiące os. Walczą i umierają w mojej czaszce, a ich ciała piętrzą się tuż za moimi oczami. Żądlą i żądlą.

Głos taty dobiegający gdzieś zza rzeki. Woła mnie po imieniu.

Jeszcze nigdy nie słyszałam u niego takiego głosu. Jest tak przerażony, że nie potrafi tego ukryć, choć najwyraźniej próbuje (on ZAWSZE próbuje).

Obok przepływa ciało martwego chłopca.

Twarzą do dołu. Czekam, aż jego głowa się wynurzy, żeby zobaczyć otwory po oczach, żeby powiedział coś zsiniałymi ustami. Żeby powiedział o jednej z tych straszliwych rzeczy, które on mu zrobił. Przepływa jednak dalej niczym kłoda.

Nigdy wcześniej nie byłam w tym miejscu, choć wiem, że jest prawdziwe.

Rzeka stanowi granicę między nim a Tamtym Miejscem. A ja stoję po niewłaściwej stronie.

Za plecami rozciąga się ciemny las, ale on nie jest tym, czym być powinien.

Próbuję dotrzeć tam, gdzie przebywa mój tata. Dotykam palcami stóp rzeki, która krzyczy z bólu. Jakieś ręce ciągną mnie do tyłu w stronę drzew. Wydaje się, że to ręce człowieka, ale to nie człowiek wciska mi palce do ust. Czuję paznokcie, które drapią tylną część mojego gardła. Skóra, która smakiem przypomina ziemię.

Ale krótko przed tym, kiedy znajduję się z powrotem w swoim pokoju z zagubioną skarpetą w dłoni, zdaję sobie sprawę, że wołałam ojca tak samo intensywnie, jak on wołał mnie. Przez cały czas powtarzałam te same słowa. Nie były to słowa wypowiedziane ustami i niesione powietrzem, lecz słowa pochodzące z serca, przenikające przez ziemię, dzięki czemu słyszeliśmy je tylko my dwoje.

ODNAJDŹ MNIE.–1–

Rzędy twarzy. W każdym semestrze wydają się coraz młodsze. Oczywiście to tylko ja się starzeję wśród studentów pierwszego roku, którzy przychodzą i odchodzą. To takie samo złudzenie jak wówczas, kiedy patrzymy przez tylną szybę samochodu i wydaje się nam, że to krajobraz ucieka do tyłu, podczas gdy tak naprawdę to my się od niego oddalamy.

Prowadzę ten wykład już od wystarczająco wielu lat, żeby pozwolić sobie na tego typu rozmyślania nawet w tej samej chwili, kiedy przemawiam do dwustu studentów. Już czas to wszystko podsumować. Podejmuję ostatnią próbę skierowaną do kilku studentów notujących na laptopach, ostatnią próbę opowiedzenia o pięknie poematu, któremu poświęciłem większą część zawodowego życia.

— I w ten sposób dochodzimy do końca — mówię i zawieszam głos.

Czekam, aż palce oderwą się od klawiatur. Biorę głęboki wdech w niedostatecznie przewietrzonej sali wykładowej, jak to zawsze czynię, i czuję, jak ogarnia mnie głęboki smutek związany z czytaniem ostatnich słów poematu.

Kilka prostych łez wylali,

Lecz je otarli. Gdyż oto przed nimi

Świat cały leżał i mogli wybierać

Miejsce spoczynku. Opatrzność ich wiodła.

A więc dłoń w dłoni i krokiem niepewnym

Z wolna przez Eden ruszyli samotnie.

Kiedy wypowiadam ostatnie słowa, myślę o mojej córce. Od momentu jej narodzin — a nawet wcześniej, kiedy wystarczała mi sama myśl o dziecku, które chciałem kiedyś mieć — zawsze wyobrażałem sobie, że to właśnie dłoń Tess spoczywa w mojej, kiedy wychodzę z ogrodu.

— Samotność — kontynuuję. — Do tego właśnie sprowadza się całe to dzieło. Nie do walki dobra ze złem ani do kampanii usprawiedliwiającej relację Boga do ludzi. Jest to najbardziej przekonujący dowód, którym dysponujemy — bardziej przekonujący niż sama Biblia — że piekło istnieje. Nie w postaci ognistej jamy ani jakiegoś miejsca nad lub pod nami. Ono istnieje w nas samych. W głębi naszej świadomości. To poznanie siebie samego, odkrycie wciąż dającej o sobie znać samotności oraz wynikającego z niej cierpienia i przetrwanie tego stanu. To wygnanie. To wędrowanie. Co jest prawdziwym owocem grzechu pierworodnego? Samoświadomość! To tam trafiają nasi biedni nowożeńcy. I choć są razem, pozostają osamotnieni w swej samoświadomości. Gdzie mogą się teraz włóczyć? „Gdziekolwiek", odpowie wam wąż. „Cały świat należy do nich!" A mimo to są skazani na wybieranie własnej „samotnej drogi". To straszna, a nawet przerażająca podróż. Ale każdy z nas musi ją przebyć, prędzej czy później.

Tu robię jeszcze dłuższą pauzę. Wystarczająco długą, by groziło to zinterpretowaniem jej jako końca wykładu, by ktoś wstał, zatrzasnął laptopa czy zakaszlał. Ale nigdy się tak nie dzieje.

— Zadajcie sobie pytanie — mówię, ściskając mocniej wyimaginowaną dłoń Tess. — Dokąd pójdziecie teraz, kiedy Eden pozostał za wami?

Niemal natychmiast w powietrze wystrzeliwuje jedna ręka. Chłopak z tylnego rzędu, z którym ani nigdy nie rozmawiałem, ani nawet dotąd nie kojarzyłem.

— Tak?

— Czy to pytanie będzie na egzaminie?

Nazywam się David Ullman. Wykładam na Wydziale Literatury Anglojęzycznej Uniwersytetu Columbia na Manhattanie. Jestem specjalistą w zakresie mitologii i judeochrześcijańskich opowieści religijnych, choć moim źródłem utrzymania, tekstem, którego studium krytycznemu zawdzięczam etat w Lidze Bluszczowej¹ i zaproszenia na różne bezsensowne spotkania na całym świecie, jest Raj utracony autorstwa Johna Miltona. Upadłe anioły, kuszenie przez węża, Adam i Ewa, grzech pierworodny. Siedemnastowieczny poemat epicki odtwarzający wydarzenia biblijne z nieco skrzywionej perspektywy, która może wywołać u czytelnika sympatię do szatana, przywódcy zbuntowanych aniołów zniechęconych gderliwym, autorytarnym Bogiem, którzy wyłamali się z szeregów i postanowili uprzykrzyć życie ludziom.

To zabawny (pobożni mogliby nawet powiedzieć „obłudny") sposób na życie — poświęcić je na edukowanie innych o czymś, w co sam nie wierzę. Ateistyczny badacz biblijny. Specjalista od demonów, który uważa, że zło jest wytworem rąk ludzkich. Pisywałem eseje na temat cudów — uleczonych trędowatych, zamiany wody w wino, egzorcyzmów — choć nigdy nie widziałem sztuczki iluzjonisty, której nie potrafiłbym rozgryźć. Moim usprawiedliwieniem dla tych wyraźnych sprzeczności jest fakt istnienia rzeczy, które — mówiąc kulturalnie — mają znaczenie, faktycznie nie istniejąc. Diabeł. Anioły. Niebo. Piekło. Stanowią one część naszego życia, nawet jeśli nigdy ich nie zobaczymy, nie dotkniemy, nie udowodnimy ich realności. Wytwory wyobraźni.

Umysł jest dla siebie

Siedzibą, może sam w sobie przemienić

Piekło w niebiosa, a niebiosa w piekło.

To słowa Johna Miltona, przemawiającego przez szatana, swojego najznamienitszego protagonistę. A ja wierzę staruszkowi — obu staruszkom — że się nie mylą.

Wilgotne powietrze kampusu Morningside należącego do Uniwersytetu Columbia jest przesiąknięte egzaminacyjnym stresem i tylko częściowo zawdzięcza odświeżenie nowojorskiemu deszczowi. Wygłosiłem właśnie swój ostatni w semestrze wiosennym wykład, który zawsze przynosi słodko-gorzką ulgę, świadomość zakończenia kolejnego roku akademickiego (lekcje, godziny urzędowania i raporty z ocen niemal ukończone), lecz również tego, że upływają kolejne lata (a wraz z nimi kolejne nieprzyjemne kliknięcia na osobistym drogomierzu). Niemniej jednak w przeciwieństwie do wielu wychuchanych zrzędów, którzy otaczają mnie na wydziale i robią zamieszanie wokół bezsensownych planów spotkań Komisji Wydziałowej, ja wciąż lubię uczyć. Nadal lubię studentów, którzy po raz pierwszy mają styczność z dojrzałą literaturą. Owszem, większość z nich jest tutaj wyłącznie w drodze do czegoś, co „przyniesie konkretne pieniądze" — medycyny, prawa czy związku małżeńskiego z kimś zamożnym, ale ta większość wciąż nie jest całkowicie poza zasięgiem. Jeśli nie moim, to poezji.

Minęła trzecia po południu. Czas przespacerować się brukowanym dziedzińcem do mojego biura w Philosophy Hall, zrzucić plik spóźnionych prac, które piętrzą się na moim biurku w sali wykładowej, a następnie pojechać do Grand Central na spotkanie z Elaine O'Brien, z którą umówiłem się na corocznego drinka na zakończenie semestru w barze Ostryga.

Choć Elaine wykłada na Wydziale Psychologii, mam z nią lepszy kontakt aniżeli z kimkolwiek innym na moim wydziale. Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, że mam z nią lepszy kontakt niż z kimkolwiek innym, kogo znam w Nowym Jorku. Jest w moim wieku. Czterdzieści trzy lata, schludna, często odwiedza korty do squasha i biega w półmaratonach. Jest wdową. Jej mąż zmarł niespodziewanie na zawał przed czterema laty, w tym samym roku, w którym rozpocząłem pracę na Columbii. Od razu ją polubiłem. Miała w sobie to, co uznawałem za prawdziwe poczucie humoru — nie opowiadała zbyt wielu kawałów, ale potrafiła obserwować i opowiadać o absurdach tego świata z dowcipem, w sposób, który zarazem trochę irytował, jak i budził nadzieję. Była również bardzo atrakcyjną kobietą, choć zaznaczam, że sam jestem żonaty. Traktuję jednak taki rodzaj podziwu dla koleżanki i okazjonalne wypady na drinka w sposób, w jaki uniwersytecki kodeks postępowania lubi określać praktycznie każde stosunki międzyludzkie, czyli jako „nieodpowiednie".

Jak dotąd jednak między O'Brien a mną nie było niczego, co można by określić jako „nieodpowiednie". Ani jednego skradzionego pocałunku przed wejściem do wagonu na linii New Haven, ani jednej flirciarskiej rozmowy na temat tego, co mogłoby się wydarzyć, gdybyśmy się znaleźli w hotelowym pokoju i zechcieli tak po prostu się przekonać. Nie musimy się specjalnie hamować — tak przynajmniej sądzę — i nie ogranicza nas całkowicie nasze wzajemne poszanowanie małżeńskich przysiąg (choć oboje wiemy, że moja żona rok temu wyrzuciła swoje przez okno dla tego wymuskanego dupka z Wydziału Fizyki, częstującego złośliwymi uśmieszkami Willa Jungera). Po prostu wierzę, że ja i O'Brien („Elaine" została dopiero po trzecim martini) nie poruszaliśmy tego tematu, gdyż obawialiśmy się, że mogłoby to splugawić nasze dotychczasowe relacje. A jakie one są? Głęboka, choć aseksualna intymność, której nigdy nie widziałem u żadnego mężczyzny czy kobiety od czasu dzieciństwa, a może i nawet wtedy.

Mimo wszystko sądzę, że przez większość czasu naszej przyjaźni łączył nas szczególny związek. Kiedy się spotykamy, rozmawiamy o rzeczach, których nie poruszałem już od dłuższego czasu z Diane. Dla O'Brien jest to dylemat dotyczący jej przyszłości — obawa przed perspektywą zestarzenia się w samotności przy jednoczesnym zrozumieniu, że przywykła do takiego życia, pobłażając swoim nawykom. Kobieta „coraz bardziej nienadająca się do wzięcia za żonę", jak to ujęła.

Jeśli chodzi o mnie, dotyczy to ciemnej chmury depresji. A może powinienem powiedzieć, że czuję się w pewnym sensie zobowiązany do traktowania tego jako depresję, podobnie jak czyni to połowa ludzi na tym świecie, choć nie pasuje to dokładnie do mojego przypadku. Przez całe życie ścigały mnie czarne psy niewytłumaczalnego przygnębienia, mimo że powiodło mi się w życiu zawodowym, na początku moje małżeństwo wydawało się obiecujące i w końcu spotkało mnie szczęście największe ze wszystkich — dziecko, pogodna i czuła córka, która przyszła na świat po ciąży, na której wszyscy lekarze położyli krzyżyk. Stał się cud, jedyny, który mogłem uznać za prawdziwy. Po narodzinach Tess czarne psy odeszły na pewien czas. Kiedy jednak przestała być berbeciem i weszła w wypełniony radosnym szczebiotaniem okres szkolny, psy powróciły, bardziej głodne niż dotąd. Nawet moja miłość do Tess, nawet jej szeptane łóżkowe życzenia: „Nie smuć się, tatusiu", nie były w stanie ich odegnać.

Zawsze odnosiłem wrażenie, że coś ze mną jest nie tak. Nie było to oczywiście nic zauważalnego z zewnątrz — jestem z całą pewnością „nienaganny", jak z dumą określiła mnie Diane, kiedy zaczęliśmy się spotykać. Teraz używa tego samego określenia tonem, który niesie za sobą bolesne skojarzenia. Nawet wewnątrz jestem szczerze pozbawiony litości nad sobą samym czy budzących frustrację ambicji, co jest dość nietypowe dla pracownika uniwersytetu. Nie, moje cienie pochodzą z bardziej ulotnego źródła niż zwyczajne teksty literackie. A jeśli mowa o objawach, mógłbym postawić kilka ptaszków na liście symptomów ostrzegawczych umieszczanych nad drzwiami wagonów metra. Drażliwość czy agresja? Tylko wówczas, kiedy oglądam wiadomości. Brak apetytu? Nie. Od momentu opuszczenia college'u bezskutecznie usiłuję pozbyć się pięciu zbędnych kilogramów. Problemy z koncentracją? Zarabiam na życie czytaniem poematów pewnego nieżyjącego już białego faceta i studenckich esejów — koncentracja jest kluczem do sukcesu w mojej pracy.

Moją bolączką jest raczej czyjaś obecność, której nie potrafię zdefiniować, pozbawiająca mnie przyjemności samotnego przebywania samego ze sobą. Poczucie, że posiadam niewidzialnego towarzysza, który podąża za mną w życiu, wyczekującego na odpowiednią okazję, by nawiązać relację bliższą od tej, którą już zdołał nawiązać. W dzieciństwie na próżno próbowałem nadać mu osobowość, traktując jak wyimaginowanego przyjaciela, podobnie jak, z tego co słyszałem, czyni to wiele dzieci. Ale mój towarzysz tylko za mną podążał — nie bawił się, nie chronił ani nie pocieszał. Jego głównym celem było — i nadal jest — zapewnianie mrocznego towarzystwa, złowrogiego w swym uporczywym milczeniu.

Owszem, można by to określić typową profesorską semantyką, ale dla mnie oznacza to bardziej melancholię niż cokolwiek tak klinicznego, jak nierównowaga chemiczna depresji. Robert Burton określił to w swojej Anatomii melancholii (wydanej czterysta lat temu, kiedy Milton dopiero szkicował swojego szatana) mianem „udręczenia ducha". To trochę tak, jakby całe moje życie było nawiedzone.

O'Brien niemal się poddała, sugerując, że powinienem się spotkać z psychiatrą. Przyzwyczaiła się jednak do mojej odpowiedzi: „Dlaczego w takim razie powinienem mieć ciebie?".

Uśmiecham się przelotnie na wspomnienie tych rozmów, lecz uśmiech szybko gaśnie na widok Willa Jungera schodzącego po kamiennych stopniach z biblioteki. Macha do mnie ręką, jakbyśmy byli przyjaciółmi. Jakby nagle umknął mu fakt, że przez dziesięć miesięcy posuwał moją żonę.

— Davidzie! Mogę na słówko?

Jak ten facet wygląda? Jest w nim coś przebiegłego i zdumiewająco mięsożernego. Coś z pazurami.

— Kolejny rok — mówi, stając przede mną i teatralnie wstrzymując oddech.

Zerka na mnie z ukosa, szczerząc zęby. Sądzę, że to właśnie takie miny zostały zaliczone do „uroczych" podczas pierwszych kaw wypitych z moją żoną po zajęciach z jogi. Takiego właśnie słowa użyła, kiedy zadałem zawsze pierwsze i zawsze bezsensowne pytanie rogacza: „Dlaczego on?". Wzruszyła ramionami, jakby to wcale nie wymagało wyjaśnień, i była zaskoczona, że mogło. „Jest uroczy", odpowiedziała, lądując na słowie niczym motyl podejmujący decyzję, na którym kwiatku przysiąść.

— Posłuchaj, nie chcę tego utrudniać — zaczyna Will Junger. — Przykro mi, że cała ta sprawa potoczyła się w taki sposób.

— Jaki?

— Słucham?

— W jaki sposób potoczyła się „ta sprawa"?

Wywija dolną wargę w wyrazie smutku. Teoria strun. Tego właśnie uczy i zapewne o tym rozmawia z Diane, kiedy już ją zaliczy. Jak cała materia po odarciu do rdzenia jest związana przez niezwykle maleńkie struny. Nie znam się na materii, ale jestem skłonny uwierzyć, że cały Will Junger się z niej składa. Niewidzialne nitki unoszą mu brwi i kąciki ust jak doskonale wymodelowanej kukiełce.

— Po prostu staram się być dojrzały — odpowiada.

— Masz dzieci, Will?

— Dzieci? Nie.

— Oczywiście, że nie. I nigdy nie będziesz ich mieć, samolubny smarkaczu — rzucam, wypełniając płuca wilgotnym powietrzem. — „Po prostu staram się być dojrzały"? Pieprz się. Myślisz, że to scena z jakiegoś niskobudżetowego dramatu, w którym zabierasz moją żonę w siną dal? Taką scenę, pełną kłamstw, pewien facet z „The Timesa" określił mianem naturalnie zagranych. Ale w prawdziwym życiu jesteśmy kiepskimi aktorami. Patałachami, którzy cierpią. Ty tego nie czujesz, bo nie potrafisz, ale ból, który nam zadajesz, całej mojej rodzinie, niszczy nasze życie, to, co razem stworzyliśmy. To, co mieliśmy.

— Posłuchaj, Davidzie. Ja…

— Mam córkę — kontynuuję, przetaczając się po nim niczym walec. — Małą dziewczynkę, która wie, że coś jest nie tak, która ucieka w jakieś mroczne miejsce, a ja nie potrafię jej stamtąd wyciągnąć. Czy ty masz pojęcie, jak to jest obserwować, jak twoje dziecko, twój cały świat rozpada się na kawałki? Oczywiście, że nie. Jesteś pusty. Socjopata summa cum laude, który zarabia na życie, wykładając praktycznie o niczym. O niewidzialnych strunach! Jesteś specjalistą od niczego. Chodzącą i gadającą próżnią.

Nie spodziewałem się, że powiem to wszystko, ale cieszę się, że tak się stało. Później będę żałował, że nie wskoczyłem do machiny czasu tylko po to, żeby powrócić do tej chwili i przygotować jeszcze lepsze obelgi. Ale póki co brzmi to całkiem dobrze.

— To śmieszne, że mówisz takie rzeczy o mnie — odpowiada.

— Śmieszne?

— Ironiczne. Może to lepsze określenie.

— „Ironiczne" nigdy nie jest lepszym określeniem.

— A tak przy okazji, to był pomysł Diane. Że teraz rozmawiamy.

— Kłamiesz. Ona wie, co o tobie myślę.

— Ale czy wiesz, co ona myśli o tobie?

Sznurki kukiełki się uniosły. Will Junger uśmiecha się w nieoczekiwanym poczuciu triumfu.

— Ciebie tu nie ma — mówi. — Tak właśnie to określa. „David? A skąd mam wiedzieć, co czuje David? Jego tu nie ma".

Nie znajduję na to żadnej odpowiedzi. Bo to prawda. To był wyrok śmierci dla naszego małżeństwa, a ja byłem bezsilny wobec winy, którą ponosiłem. Nie potrafiłem jej naprawić. To nie pracoholizm, przygody na boku ani obsesyjne hobby, ani odległość, na jaką wycofują się mężczyźni, kiedy docierają do wieku średniego. Ta część mnie, która potrzebuje Diane… Jej już po prostu nie ma. W ostatnim czasie mogę przebywać w tym samym pokoju, w tym samym łóżku, ona wyciąga do mnie rękę, ale to tak, jakby próbowała chwycić księżyc. To, co chciałbym wiedzieć, o co mógłbym się modlić, gdybym wierzył, że modlitwy przynoszą efekty, to zrozumieć, gdzie podział się ten brakujący kawałek mnie. Co zostawiłem za sobą? Czego nigdy nie miałem, kiedy zaczynałem? Jakie imię należy nadać pasożytowi, który żywił się mną bez mojej wiedzy?

Wychodzi słońce i nagle całe miasto jest skąpane w oparach, a schody prowadzące do biblioteki lśnią. Will Junger marszczy nos. Jest kotem. Teraz to dostrzegam, szkoda, że za późno. Czarnym kotem, który przeszedł mi drogę.

— Zapowiada się parny dzień — mówi i odchodzi w stronę promieni słońca.

Mijam wykonany z brązu pomnik Myśliciela Rodina („Wygląda, jakby bolała go głowa", powiedziała kiedyś o nim Tess) i przechodzę do Philosophy Hall. Mój gabinet mieści się na trzecim piętrze, wspinam się więc po schodach uczepiony poręczy i wyczerpany niespodziewanym upałem.

Kiedy docieram na moje piętro i mijam narożnik, atakują mnie tak silne zawroty głowy, że opieram się o ścianę i przytulam do chłodnej zaprawy. Miewam od czasu do czasu napady paniki, które natychmiast pozbawiają mnie tchu. Moja matka nazywała to „okresami zawrotów głowy". Ale jest w tym coś jeszcze. Nieokreślone uczucie spadania. Nie z wysokości, ale w pozbawioną granic przestrzeń. Otchłani, która połyka mnie, budynek i cały świat jednym, bezlitosnym przełknięciem.

Potem wszystko mija. Cieszę się, że nikt nie zobaczył moich spontanicznych pieszczot ze ścianą.

Nikt, nie licząc kobiety siedzącej na krześle przy drzwiach do mojego gabinetu.

Zbyt dojrzała jak na studentkę. Zbyt dobrze ubrana, by mogła pracować na uczelni. Początkowo oceniam ją na trzydzieści kilka lat, ale kiedy podchodzę bliżej, wydaje się starsza i nadmiernie koścista, przedwcześnie postarzała przez zaburzenia łaknienia. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że kobieta głoduje. Cechuje ją kruchość, której nie jest w stanie zamaskować szyty na miarę żakiet i długie, farbowane, czarne włosy.

— Profesor Ullman?

W jej akcencie daje się słyszeć jakaś europejska nuta. Może to być zabarwiony amerykańskim francuski, niemiecki lub czeski. Akcent, który raczej ukrywa pochodzenie, niż je ujawnia.

— Nie mam dzisiaj dyżuru.

— Oczywiście. Przeczytałam kartkę na pańskich drzwiach.

— Czy przyszła pani w sprawie studenta? Czy pani dziec ko uczestniczy w moich zajęciach?

Przywykłem już do tej sceny. Nadopiekuńczy rodzic, który wykorzystał już trzecią hipotekę, żeby tylko załatwić dziecku studia na wymyślnej uczelni, i usprawiedliwia to wielką nadzieją w stosunku do swojego niezbyt zdolnego studenta. Jednak nawet w chwili, kiedy zadaję kobiecie to pytanie, wiem dobrze, że nie przyszła w podobnej sprawie. Znalazła się tutaj z mojego powodu.

— Nie, nie — odpowiada pospiesznie, odgarniając zbłąkany kosmyk ze swych ust. — Przyszłam, aby przekazać zaproszenie.

— Moja skrzynka pocztowa znajduje się na dole. Może pani tam zostawić to, co zostało zaadresowane na moje nazwisko.

— To zaproszenie, które mam przekazać ustnie.

Wstaje. Jest wyższa, niż sądziłem. I choć jest niepokojąco chuda, na co zwróciłem uwagę, kiedy siedziała, nie widać u niej wyraźnej słabości. Nie zwiesza ramion, a podbródek trzyma wysoko.

— Mam spotkanie w centrum — odpowiadam, choć już wyciągam dłoń w stronę klamki, żeby otworzyć drzwi. A ona już się odwraca, żeby za mną wejść.

— Zajmę panu tylko krótką chwilę, profesorze — dodaje. — Obiecuję, że nie spóźni się pan z mojego powodu.

Mój gabinet nie należy do przestronnych, a wypełnione książkami półki i sterty papierów jeszcze bardziej zacieśniają wolną przestrzeń. Zawsze odnosiłem wrażenie, że nadaje to pomieszczeniu przytulność, czyni je prawdziwym gniazdkiem dla uczonego. Jednak tego popołudnia, kiedy opadam na krzesło za biurkiem, a Chuda siada na starej ławce, na której moi studenci proszą o przedłużenie terminów czy błagają o lepsze stopnie, mam wrażenie, że się duszę. Powietrze jest rzadkie, jakbyśmy zostali przeniesieni na dużą wysokość.

Kobieta wygładza spódnicę długimi palcami. Jedynym elementem biżuterii, który ma na sobie, jest złoty krążek na kciuku. Leży na nim tak luźno, że obraca się swobodnie, kiedy kobieta porusza dłonią.

— W takim momencie zwyczaje nakazują się przedstawić — mówię, zaskoczony nutką irytacji we własnym głosie. Nie wynika ona jednak z pozycji siły, lecz z samoobrony, jak u małego zwierzęcia, które nadyma się, tworząc iluzję zaciekłości przed drapieżnikiem.

— Niestety nie mogę ujawnić mojego prawdziwego nazwiska — odpowiada. — Mogłabym oczywiście zaoferować coś w zamian, jakiś pseudonim, ale brzydzę się wszelkiego rodzaju kłamstwami. Nawet takimi niewinnymi w wymiarze społecznym.

— W ten sposób zyskuje pani przewagę.

— Przewagę? Ale to nie jest żaden pojedynek, profesorze. Jesteśmy po tej samej stronie.

— To znaczy po jakiej?

Śmieje się w reakcji na moje pytanie. Chorobliwy grzechot ledwie kontrolowanego kaszlu. Unosi obie dłonie, by zakryć usta.

— Pani akcent. Nie potrafię go jednoznacznie umiejscowić — stwierdzam, kiedy się uspokaja, a krążek na jej kciuku przestaje wirować.

— Mieszkałam w wielu miejscach.

— Podróżniczka.

— Wędrowniczka. To słowo chyba lepiej mnie określa.

— Wędrowanie wskazuje na brak celu.

— Czyżby? Ale tak nie jest. Wędrówka przywiodła mnie właśnie tutaj.

Przesuwa się do przodu tak, że przysiada na krawędzi ławki. Ruch o pięć, może osiem centymetrów. Wydaje się, jakby siedziała już na moim biurku, przestrzeń między nami nieznośnie się kurczy. Czuję teraz jej zapach. Powiew aromatu słomy prosto ze stodoły, woń hodowlanych zwierząt. Jest jeszcze coś, co sprawia, że jestem bliski skrzywienia się z niesmakiem przy kolejnym wdechu. I wtedy ona zaczyna mówić. Jej głos nie pozwala całkowicie zapomnieć o zapachu, ale w jakiś sposób zmniejsza jego intensywność.

— Reprezentuję klienta, który przede wszystkim oczekuje dyskrecji. A w tym konkretnym przypadku, co zapewne pan doceni, ten wymóg ogranicza mnie do przekazania jedynie najistotniejszych informacji.

— Według faktycznych potrzeb.

— Tak — potwierdza i przechyla głowę, jakby nigdy wcześniej nie słyszała takiego określenia. — Tylko tyle, ile musi pan wiedzieć.

— Czyli?

— Pańskie doświadczenie jest niezbędne mojemu klientowi w zrozumieniu pewnego przypadku o zasadniczym znaczeniu. Dlatego tutaj jestem. Aby zaprosić pana w roli konsultanta do przedstawienia swoich profesjonalnych opinii, obserwacji, czegokolwiek, co uzna pan za stosowne, by ułatwić nam zrozumienie… — przerywa, jakby przewijała w głowie listę odpowiednich słów, aby ostatecznie wybrać najbardziej nieodpowiednie — …zjawiska.

— Zjawiska?

— Proszę wybaczyć moją ogólnikowość.

— To wszystko brzmi bardzo tajemniczo.

— To konieczne, jak już wspomniałam.

Wpatruje się we mnie, jakbym to ja przyszedł do niej z pytaniami, a nie na odwrót. Jakby oczekiwała, że to ja w jakiś sposób posunę temat do przodu. Próbuję więc dowiedzieć się więcej.

— Użyła pani określenia „przypadek". Czego on dokładniej dotyczy?

— Dokładniej? Tego już zdradzić nie mogę.

— Bo to tajemnica? A może sama nie potrafi pani tego pojąć?

— Pytanie jest słuszne. Ale udzielenie na nie odpowiedzi oznaczałoby wykroczenie poza to, co pozwolono mi ujawnić.

— Nie ma pani zbyt wiele do zaoferowania.

— Zaryzykuję więc przekroczenie wyznaczonych granic rozmowy i powiem panu, że faktycznie nie mam wiele do zaoferowania. To pan jest ekspertem, profesorze, nie ja. Przyszłam do pana w poszukiwaniu odpowiedzi, pańskiego punktu widzenia. Brakuje mi jednego i drugiego.

— Czy widziała pani osobiście to zjawisko?

Przełyka ślinę. Skóra na jej szyi jest tak naciągnięta, że widzę pod nią ruch, jakbym obserwował mysz przesuwającą się pod prześcieradłem.

— Tak, widziałam — przyznaje.

— I jaka jest pani opinia na ten temat?

— Opinia?

— Jak by to pani opisała? Nie profesjonalnie, nie jako specjalistka, ale tak osobiście. Co pani o tym myśli?

— Och, nie potrafię tego określić — mówi, potrząsając głową i opuszczając wzrok, jakby sądziła, że z nią flirtuję, a uwaga jest przyczyną zakłopotania.

— Dlaczego nie?

Unosi oczy.

— Bo nie istnieje określenie, którego mogłabym użyć — odpowiada.

Powinienem ją poprosić, żeby sobie poszła. Zaciekawienie, które poczułem, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy przed gabinetem, już się ulotniło. Ta dyskusja może jedynie pogłębić poczucie dziwności sytuacji, w której się znalazłem, a nie posłużyć jako materiał do zabawnej anegdotki o zwariowanej kobiecie, którą mógłbym później opowiadać przy proszonych obiadach. Ta kobieta nie jest szalona. Zwyczajna postawa obronna, którą przybiera się podczas podobnych krótkich spotkań z kimś niegroźnie ekscentrycznym, zniknęła — poczułem się obnażony.

— Dlaczego potrzebuje mnie? — pytam jakby na przekór sobie. — Na moim wydziale jest wielu profesorów.

— Ale niewielu demonologów.

— Nie określiłbym siebie w taki sposób.

— Nie? — Uśmiecha się, szczerząc zęby. Demonstruje frywolne poczucie humoru, które ma na celu odwrócenie uwagi od zachowywanej powagi. — Jest pan znanym ekspertem w dziedzinie opowieści religijnych, mitologii i tego typu spraw, czyż nie? A w szczególności odnotowanych pojawień się biblijnego Nieprzyjaciela? Apokryficznej dokumentacji demonicznej aktywności w starożytnej historii? Czy pomyliłam się w swoich poszukiwaniach?

— To wszystko prawda, co pani powiedziała. Nie wiem jednak nic na temat demonów lub tego typu wynalazków poza tymi tekstami.

— Oczywiście! Nie oczekiwaliśmy, że będzie pan dysponował tego rodzaju doświadczeniem.

— A kto miałby nim dysponować?

— W rzeczy samej! Kto? Nie, profesorze, potrzebujemy wyłącznie pańskich akademickich kwalifikacji.

— Nie jestem pewien, czy pani dobrze mnie zrozumiała. Ja nie wierzę.

Marszczy tylko czoło w widocznym braku zrozumienia.

— Nie jestem duchownym. Nie jestem też teologiem, jeśli o tym mowa. Nie przyjmuję do wiadomości faktu istnienia demonów w stopniu większym, niż dotyczyłoby to Świętego Mikołaja. Nie chodzę do kościoła. Nie uznaję wydarzeń opisanych w Biblii czy innych świętych księgach za takie, które wydarzyły się naprawdę, w szczególności, jeśli dotyczą rzeczy nadprzyrodzonych. Jeśli szuka pani demonologa, to sugeruję skontaktować się z kimś w Watykanie. Może tam znajdzie pani osoby, które zajmują się tymi sprawami na poważnie.

— Tak. — Znów się uśmiecha, szczerząc zęby. — Zapewniam pana, że są tam tacy.

— Pracuje pani dla Kościoła?

— Pracuję dla agencji, której zapewniono znaczący bud żet i wyznaczono daleko sięgające obowiązki.

— Uznam to za odpowiedź twierdzącą.

Pochyla się do przodu. Usłyszałem, jak opiera tępe łokcie na kolanach.

— Wiem, że jest pan umówiony. Wciąż ma pan dość czasu, żeby pojechać do Grand Central i się nie spóźnić. Czy mogę zatem przedstawić propozycję mojego klienta?

— Chwileczkę. Wcale nie powiedziałem, że wybieram się do Grand Central.

— Nie, nie powiedział pan.

Zastyga w bezruchu. Jej stagnacja podkreśla osobliwość tej sytuacji.

— Czy mogę? — pyta ponownie, po upływie dobrej minuty.

Opieram się o krzesło, dając jej znak, by kontynuowała. Koniec z udawaniem, że posiadam w tej sytuacji jakikolwiek wybór. W ciągu kilku ostatnich minut w takim stopniu zwiększyła swoją obecność w gabinecie, że blokuje drzwi równie skutecznie jak wykidajło w nocnym barze.

— Poleci pan w najbliższym dogodnym terminie do Wenecji. Najlepiej jutro. Zostanie pan zakwaterowany w jednym z najlepszych hoteli w mieście, moim ulubionym, jeśli wolno mi dodać. Na miejscu uda się pan pod wskazany adres. Nie będzie wymagany żaden pisemny dokument czy raport. Prawdę mówiąc, prosimy pana o nieujawnianie swoich obserwacji nikomu innemu poza osobami obecnymi na miejscu. To wszystko. Oczywiście pokryjemy wszelkie wydatki. Przelot w klasie biznesowej oraz wynagrodzenie za konsultację, które, jak mamy nadzieję, uzna pan za godziwe.

Kiedy skończyła mówić, wstaje. Robi jeden krok wymagany do zbliżenia się do mojego biurka, wyjmuje długo pis z kubka i pisze coś w notesie leżącym przy telefonie. Kwotę przekraczającą trzykrotność mojej rocznej pensji na uczelni.

— Chce mi pani tyle zapłacić, żebym pojechał do Wenecji i odwiedził czyjś dom? A potem odwrócił się i przyleciał z powrotem? To wszystko?

— Ogólnie rzecz biorąc, tak.

— Piekielna historia.

— Wątpi pan w moją szczerość?

— Mam nadzieję, że pani nie uraziłem.

— Absolutnie nie. Czasami zapominam, że niektórzy wymagają potwierdzenia propozycji.

Sięga do wewnętrznej kieszeni żakietu i kładzie na moim biurku firmową kopertę. Bez adresu.

— Co to takiego?

— Voucher lotniczy. Opłacona rezerwacja hotelu. Potwierdzony czek na jedną czwartą pańskiej gaży. Reszta zostanie opłacona po pańskim powrocie. Jest tu również adres, pod który ma się pan udać.

Zatrzymuję dłoń nad kopertą, jakby jej dotknięcie oznaczało podpisanie umowy.

— Oczywiście może pan zabrać ze sobą rodzinę — dodaje. — Ma pan żonę? Córkę?

— Owszem, córkę. Jeśli chodzi o żonę, to nie mam co do niej pewności.

Unosi wzrok do sufitu, zamyka oczy i zaczyna recytować:

Bądź pozdrowiona, miłości małżeńska,

Prawo tajemne i źródło prawdziwe

Potomstwa ludzi, własności jedyna

W Raju, gdzie każda rzecz wspólną się mieni.

— Pani również studiuje Miltona? — pytam, kiedy ponownie otwiera oczy.

— Nie na takim poziomie jak pan, profesorze. Jestem tylko pełną podziwu czytelniczką.

— Niewielu zwyczajnych czytelników zapamiętałoby tekst.

— Wyuczona wiedza. To taki dar. Nigdy jednak nie doświadczyłam tego, co opisuje poeta. „Potomstwo ludzi". Nie mam dzieci.

To ostatnie wyznanie zaskoczyło mnie. Cały czas wykręca się od odpowiedzi, aby na koniec wyznać mi coś tak osobistego ze swobodą i wyczuwalnym smutkiem.

— Milton miał rację w kwestii radości płynącej z posiadania potomstwa — mówię. — Ale proszę mi uwierzyć, w takim samym stopniu mylił się co do małżeństwa, jak powszechnie wyrażał się na temat raju.

Kiwa głową, choć raczej nie w reakcji na moją uwagę. Pomyślała o czymś innym. A może po prostu przekazała wszystko, co miała do powiedzenia, i teraz czeka na moją odpowiedź.

— Moja odpowiedź brzmi: nie. Nie wiem, o co chodzi w tej sprawie, i choć jest to bardzo intrygujące, to dalece wykracza poza moją specjalizację. Nie ma możliwości, żebym mógł się zgodzić.

— Źle mnie pan zrozumiał. Nie jestem tutaj po to, żeby wysłuchać pańskiej odpowiedzi, profesorze. Przyszłam, żeby przekazać zaproszenie. To wszystko.

— Doskonale. Ale obawiam się, że pani klient będzie rozczarowany.

— Rzadko tak się zdarza.

Odwraca się jednym ruchem. Wychodzi z gabinetu. Oczekuję jakiegoś serdecznego podziękowania, czegoś w rodzaju: „Dobrego dnia, profesorze" czy pożegnalnego gestu jej kościstej dłoni, ale ona tylko rusza korytarzem w stronę schodów.

Kiedy podnoszę się z krzesła i wysuwam głowę zza drzwi, kobieta już zdążyła zniknąć.

1. Ivy League (ang.) — mianem tym określa się osiem najbardziej prestiżowych uniwersytetów we wschodniej części Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: