Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Diabelska krew - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Diabelska krew - ebook

Trzecia po Ewangelii krwi i Niewinnej krwi, a zarazem ostatnia część pisanego wspólnie z Rebeccą Cantrell cyklu Zakon Sangwinistów. Fabuła serii łączy elementy nauki, mitologii i religii z wartką akcją. Słowo „cud” zyskuje tu nowe znaczenie, a walka dobra ze złem jest znacznie bardziej skomplikowanym przedsięwzięciem, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Autorzy Diabelskiej krwi zabierają nas do świata, gdzie bramy piekła będą musiały zostać roztrzaskane, by ludzkość mogła poznać swoje przeznaczenie…
Plaga brutalnych morderstw ogarnia świat. Archeolog, dr Erin Granger, musi rozszyfrować przesłanie proroctwa przepowiedzianego w spisanej przez Chrystusa i zaginionej przez wieki tajemniczej księdze zwanej Ewangelią krwi. Widmo spełniającej się apokalipsy zmusza Erin do połączenia sił z sierżantem Jordanem Stonem oraz ojcem Rhunem Korzą i odnalezienia skarbu zaginionego przez stulecia. Ale to, czego szukają, spoczywa w rękach ich wroga, demona o imieniu Legion, którego boją się nawet mury Watykanu.
W poszukiwaniu klucza do zbawienia Erin i jej towarzysze przemierzą wiele krajów i epok. Będą mieli okazję przyjrzeć się zakurzonym półkom w watykańskim ściśle tajnym archiwum, a nawet średniowiecznym laboratoriom, w których alchemicy wieki temu dopuszczali się okropnych rzeczy. Wskazówki do odnalezienia skarbu ukryte są w pochodzących z czasów antycznych podziemnych kaplicach i górskich jaskiniach. Aby ochronić świat, dr Granger będzie musiała przejść przez bramy piekła, by spotkać się z tym, który za tym wszystkim stoi – Lucyferem.
W tym niezwykłym finale serii Rollins i Cantrell zabierają swoich czytelników do czeluści piekieł, gdzie ci będą musieli zmierzyć się ze swoimi największymi demonami, by odpowiedzieć na kluczowe pytanie: Jaką cenę zapłaci ludzkość za wolność i zbawienie?
Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-403-5
Rozmiar pliku: 961 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

SPEKTAKULARNY FINAŁ

Zęby ludzkość mogła przetrwać, muszą zostać
roztrzaskane BRAMY PIEKIEŁ.
A SŁOWO „cud” zyska nowe znaczenie.

Do Watykanu ze wszystkich zakątków kuli ziemskiej napływają doniesienia o pladze brutalnych mordów. Archeolog Erin Granger po raz kolejny musi połączyć siły z pozostałymi członkami triady – sierżantem amerykańskiej armii Jordanem Stone’em i sangwinistą Rhunem Korzą – by ratować świat przed zagładą.

Najpierw jednak muszą znaleźć przyczynę wyraźnego naruszenia równowagi między światłem a ciemnością. Odpowiedź może się kryć w Pradze, gdzie na początku XVII wieku alchemik John Dee w trakcie Swoich niebezpiecznych eksperymentów rozluźnił srebrne łańcuchy przykuwające władcę piekła do jego tronu.

Znaki wskazują, że pan piekieł uwolni się całkowicie podczas zaćmienia słońca w Himalajach. Właśnie tam musi podążyć ścigana przez nowego wroga triada i stanąć twarzą w twarz z Lucyferem.JAMES ROLLINS

Amerykański pisarz, z zawodu weterynarz, z zamiłowania płetwonurek i grotołaz. Absolwent University of Missouri, karierę literacką rozpoczął w 1999 r. powieścią o wyprawie do wnętrza Ziemi, Podziemny labirynt. Kolejne – m.in. Ekspedycja, Amazonia oraz książki z cyklu SIGMA FORCE zapoczątkowanego w 2004 r. Burzą piaskową – których akcja toczy się często w niedostępnych rejonach świata – dżunglach, głębinach oceanów, podziemnych grotach oraz na pustyniach i lodowcach – odniosły międzynarodowe sukcesy. Obecnie trwają przygotowania do ekranizacji Mapy Trzech Mędrców.

www.jamesrollins.com

REBECCA CANTRELL

Autorka cyklu powieści kryminalnych Hannah Vogel, jest zdobywczynią nagrody Macavity. Jej powieść iDrakula, nominowana do nagrody Appy, według „Booklist” znalazła się wśród 10 najlepszych horrorów dla młodzieży w 2010 roku.

www.rebeccacantrell.comLato 1606 roku
Praga, Czechy

Wreszcie prawie się spełniło…

Angielski alchemik John Dee stał w swoim ukrytym laboratorium przed olbrzymim kloszem z nieskazitelnie przejrzystego szkła. Naczynie było tak wysokie, że mógł się w nim wyprostować dorosły mężczyzna. To cudowne dzieło wyszło spod ręki cenionego szklarza z dalekiej wyspy Murano nieopodal Wenecji. Przez ponad rok rzemieślnicy, korzystając z wielkich miechów i metod znanych jedynie garstce mistrzów, obracali i rozdmuchiwali kolosalną kroplę roztopionego szkła, by uformować z niej istny obraz doskonałości. Następnych pięć miesięcy zajęło przewiezienie drogocennego klosza z wyspy, na której powstał, do przesiąkniętego chłodem dworu Świętego Cesarza Rudolfa II na dalekiej północy. A gdy dotarł na miejsce, cesarz rozkazał zbudować wokół niego sekretne laboratorium alchemiczne pod ulicami Pragi, otoczone szeregiem warsztatów pomocniczych.

Minęło długich dziesięć lat…

Klosz spoczywał teraz na okrągłym postumencie w rogu głównej pracowni. Krawędzie podestu dawno zaczerwieniła rdza. W dolnej części klosza tkwił okrągły właz, także ze szkła, od zewnątrz szczelnie przytwierdzony mocnymi sztabami, aby powietrze nie mogło dostawać się do środka ani z niego uciekać.

John Dee zadrżał. Czuł ulgę na myśl o dokończeniu zadania, lecz zarazem się tego lękał. Zrodziła się w nim nienawiść do piekielnego narzędzia, zdawał sobie sprawę, w jakim celu je wykonano. Ostatnio unikał klosza, na ile tylko mógł. Całymi dniami krzątał się po laboratorium w długiej tunice poplamionej chemikaliami, z białą brodą, która prawie wpadała do retort, odwracając załzawione oczy od szklanej powierzchni pokrytej kurzem.

Moje zadanie jest niemal ukończone, pomyślał.

Podszedł do kominka i sięgnął ręką do gzymsu. Sękatymi palcami otworzył misterny zamek małej komory wykutej w marmurze. Tylko on i cesarz wiedzieli o jej istnieniu.

W tej samej chwili rozległo się gorączkowe stukanie. Odwrócił się w stronę klosza i stworzenia uwięzionego w jego wnętrzu. Bestię schwytali wierni słudzy cesarza i przywlekli tutaj przed zaledwie kilkoma godzinami.

Muszę się spieszyć.

Szkaradna bestia waliła cielskiem o ścianę klosza, jakby przeczuwając to, co nadchodzi. Nawet nadnaturalna siła nie pomogła jej jednak wyrwać się z potrzasku. Próbowały tego nadaremnie stworzenia starsze i znacznie mocarniejsze.

W ciągu kilku lat John uwięził w szklanym kloszu wiele takich istot.

Bardzo wiele…

Wiedział, że nic mu nie grozi, lecz wątłe serce alchemika i tak trzepotało; zwierzęca część jego natury wyczuwała niebezpieczeństwo w sposób niezgłębiony dla logicznie działającego umysłu.

Z urywanym westchnieniem wsunął rękę do sekretnego schowka i wyjął z niego przedmiot owinięty w nasączoną tłuszczem tkaninę. Drogocenny obiekt zawiązany był szkarłatnym sznurem i umieszczony w woskowanej kopercie. Ostrożnie przyciskając zawiniątko do piersi, by nie naruszyć woskowego opakowania, John zaniósł je do zasłoniętego okna. Nawet tkanina i wosk nie zdołały powstrzymać budzącego trwogę chłodu, którym emanował przedmiot; palce i żebra alchemika spowiło odrętwiające zimno.

Rozsunął nieco grube kotary, wpuszczając snop porannego słońca. Drżącymi dłońmi umieścił zawiniątko w strumieniu światła na kamiennym blacie stołu i stanął tak, by ani odrobina cienia nie padła na powierzchnię obiektu. Wyjął zza paska ostry nóż rzeźnicki, przeciął nasączoną tłuszczem tkaninę i szkarłatny sznur. Z wielką pieczołowitością zdjął tłustą tkaninę i położył na stole.

Promienie pierwszego brzasku dnia padły na to, co kryło się w zawiniątku: klejnot niezwykłej urody, wielki jak męska dłoń, połyskujący szmaragdową zielenią.

To jednak nie był szmaragd.

– Diament – wyszeptał alchemik.

W komnacie ponownie zapanowała cisza, stwór uwięziony w wielkim kloszu wzdrygnął się i cofnął przed blaskiem przedmiotu jaśniejącym na stole. Gdy promienie wypływające z klejnotu rysowały szmaragdowe żyłki na otynkowanych ścianach, ślepia bestii ciskały spojrzenia to tu, to tam.

John nie zwracał uwagi na jej strach; patrzył w sam środek diamentu, na kłębiącą się w nim powoli smugę atramentowej czerni. Snuła się niczym strumień dymu i oliwy – żywa istota zamknięta w klejnocie, tak jak stwór we wnętrzu szklanego klosza.

Dzięki Bogu.

Alchemik dotknął palcem lodowatego kamienia. Według legendy wydobyto go z głębokiego pokładu kopalni na Dalekim Wschodzie. Jak wszystkie wielkie klejnoty, tak i ten ponoć był naznaczony klątwą. Zabijano się, by go posiąść, a ci, w których ręce wpadł, wkrótce potem ginęli. Mniejsze diamenty wydobyte z tej samej żyły przyozdobiły korony władców odległych państw, ten jednak nie został wykorzystany do zaspokojenia ludzkiej próżności.

John ostrożnie uniósł zielony diament. Dziesiątki lat minęły od dnia, w którym kazał go wydrążyć. Dwaj jubilerzy tracili wzrok, żłobiąc wąziutkimi wiertłami o diamentowych ostrzach maleńką komorę w przepysznie zielonym sercu drogocennego klejnotu. Jako zatyczka posłużył cieniutki, niemal przezroczysty odprysk kości przywiezionej ponad tysiąc lat temu z grobowca w Jerozolimie. Kość ta była ostatnim nietkniętym fragmentem ciała Jezusa Chrystusa.

Tak w każdym razie twierdzono.

Alchemik zakasłał i jego usta wypełnił metaliczny posmak krwi; splunął do drewnianego cebra, który trzymał obok stołu. Choroba trawiąca go od środka pozostawiała mu ostatnimi czasy niewiele spokoju. Walczył o oddech, nie wiedząc, czy nie będzie on ostatnim. Płuca w jego piersi rzęziły jak pęknięty miech.

Wzdrygnął się na stłumione pukanie do drzwi, kamień wysunął mu się z palców i poleciał na drewnianą podłogę. John z okrzykiem rzucił się po drogocenny przedmiot.

Kamień spadł na deski, ale nie pękł.

Ból przebiegł od serca do lewego ramienia alchemika. John oparł się o grubą nogę stołu. Po podłodze rozpłynęła się strużka żółtawej cieczy. Z brzegu rozpostartej niedźwiedziej skóry wzniósł się dym.

– Panie Dee! – rozległ się młody głos z drugiej strony drzwi. – Jest pan ranny?

Stuknął zamek i drzwi się otworzyły.

– Wacławie… – wykrztusił z wysiłkiem John. – Nie zbliżaj się.

Jednakże młodzian już wpadł do środka, spiesząc na pomoc swemu panu. Dźwignął go z podłogi.

– Czy to choroba?

Dolegliwości Johna nie byli w stanie zaradzić nawet najpotężniejsi alchemicy na dworze cesarza Rudolfa. Łapał oddech, pozwalając się chłopcu podtrzymywać; wreszcie kaszel się uspokoił, ale ostry ból w piersi, zwykle ustępujący, tym razem nie puścił.

Młody czeladnik delikatnie dotknął palcami spoconego czoła swego mistrza.

– Nie spał pan dzisiejszej nocy. Rano zobaczyłem, że łóżko jest nietknięte. Przyszedłem sprawdzić… – Zamilkł i zerknął w kierunku szklanego klosza. Widok uwięzionego w nim stworzenia nie był przeznaczony dla młodych niewinnych oczu.

Z warg Wacława wyrwało się westchnienie zdumienia i lęku.

Bestia także na niego patrzała – wygłodniałym wzrokiem, opierając dłoń na szkle i je drapiąc. Od kilku dni nie dostała strawy.

Spojrzenie młodzieńca objęło nagie ciało kobiety. Falujące jasne włosy spadały za jej ramiona i na obnażone piersi. Była nieomal piękna. Jednakże w mdłym blasku wpadającym przez grube szkło jej śnieżnobiała skóra przybrała zielonkawy odcień, jak gdyby zaczął się już rozkład.

Oczy Wacława zwróciły się na alchemika.

– Panie?

Młody czeladnik przyszedł do niego na służbę jako ośmioletni chłopiec o bystrym umyśle. John widział, jak przeobraża się w młodego mężczyznę, przed którym otwiera się jasna przyszłość, zręcznego w mieszaniu wywarów i destylowaniu olejów.

Kochał go jak własnego syna.

Mimo to bez wahania uniósł ostry nóż i rozpłatał gardło czeladnika.

Wacław złapał się za ranę, patrząc z niedowierzaniem na mistrza, który go zdradził. Krew wypływała spomiędzy jego palców i rozbryzgiwała się po podłodze. Opadł na kolana, obiema rękami usiłując zatamować życiodajny płyn.

Zamknięty w kloszu twór uderzył cielskiem o ścianę z taką siłą, że zachwiał się ciężki żelazny postument.

Poczułaś krew? Czy to cię tak podnieca?

John schylił się i podniósł z podłogi zielony kamień. Uniósł go, by sprawdzić szczelność zatyczki. Ciemność przesuwała się w środku, jakby poszukiwała szczeliny, lecz jej nie było. Alchemik uczynił znak krzyża i wyszeptał modlitwę dziękczynną – diament pozostał nietknięty.

Umieścił kamień w blasku słońca, przyklęknął obok Wacława i odgarnął włosy z jego twarzy.

Blade wargi chłopca poruszyły się, w jego gardle zagulgotało.

– Wybacz – szepnął John.

Usta młodego mężczyzny ułożyły się w jedno słowo:

Dlaczego?

John nie mógł mu tego wytłumaczyć i nigdy nie zdoła odpokutować za to morderstwo. Dotknął policzka czeladnika.

– Żałuję, że twoje oczy to ujrzały. Chciałbym, abyś żył długo i mógł prowadzić dalej badania. Ale nie taka była wola Boga.

Skrwawione palce Wacława zsunęły się z gardła, śmierć zeszkliła jego oczy. John dwoma palcami zamknął mu powieki. Pochylił głowę i odmówił krótką modlitwę za jego duszę. Chłopiec był niewinny i znalazł spoczynek w lepszym świecie. Mimo wszystko była to tragiczna strata.

Stworzenie uwięzione w szklanym kloszu – potwór, który był kiedyś człowiekiem – spojrzało mu w oczy. Potem jego wzrok powędrował na ciało Wacława i znów skierował się na twarz alchemika. Musiało wyczuć jego ból, bo po raz pierwszy od dnia, w którym zostało mu dostarczone, uśmiechnęło się, z radości obnażając długie białe kły.

John podźwignął się z wysiłkiem. Ból w sercu nie ustępował. Trzeba czym prędzej doprowadzić dzieło do końca.

Dowlókł się do drzwi, które otworzył czeladnik, i zaryglował je. Jedyny zapasowy klucz do komnaty spoczywał na podłodze w kałuży stygnącej krwi Wacława. Nikt więcej nie zakłóci pracy alchemika.

Przesunął palcem po szklanej rurce biegnącej od klosza do stołu. Obejrzał ją uważnie na całej długości, sprawdzając, czy nie pojawiły się skazy lub pęknięcia.

Zbyt blisko jestem celu, by pozwolić sobie na błąd.

Rurka zwężała się i przy samym końcu miała zaledwie wąziutki prześwit, niewiele większy od ucha igły; była dziełem rzemieślnika u szczytu jego możliwości. John rozsunął grubą zasłonę i promień porannego słońca padł na końcówkę szklanej rurki.

Ból w piersi narastał, lewe ramię znieruchomiało przy boku. Potrzebował całej swojej siły, ona zaś błyskawicznie go opuszczała.

Drżącą prawą ręką ujął kamień. Klejnot błyszczał w słońcu, olśniewający i śmiercionośny. Alchemik zacisnął usta, walcząc z zawrotami głowy, i maleńkimi srebrnymi szczypcami wyciągnął z kamienia drzazgę kości.

Kolana mu drżały, lecz zagryzł zęby. Zatyczka została wyjęta, musiał więc trzymać kamień w blasku słońca. Nawet przelotny cień uwolniłby zawartą w nim smolistą ciemność, pozwolił jej wydostać się na świat.

Do tego nie wolno dopuścić… jeszcze nie teraz.

Ciemność spłaszczyła się i wspięła po ściance swojego maleńkiego więzienia ku wąziutkiemu otworowi, tam jednak zatrzymała się, najwyraźniej z trwogi przed światłem. Zła moc musiała jakoś wyczuć, że nieprzefiltrowany blask słońca zdolny jest ją uśmiercić. Jedynym jej schronieniem pozostawało zielone serce diamentu.

Pomału, z największą pieczołowitością, John przytknął wąziutki otwór wycięty w diamencie do końcówki szklanej rurki. Blask słońca padał na jedno i drugie.

Alchemik wziął ze stołu migającą płomieniem świecę i umieścił nad diamentem, tak by wosk skapywał na klejnot w miejscu, gdzie była do niego przytknięta rurka, i tworzył nieprzepuszczającą powietrza powłokę. Dopiero wtedy John zaciągnął kotarę i pozwolił, by mrok spowił zielony kamień.

Blask świecy padał na wciąż poruszający się wewnątrz diamentu ciemny kształt, który wił się i piął po ściankach w kierunku otworu. John wstrzymał oddech, patrząc, jak ciemność dociera do rurki, zatrzymuje się, jakby badała szczelność woskowej pieczęci, i dopiero gdy zobaczyła, że nie zdoła przedostać się do laboratorium, zaczęła sunąć szklaną rurką. Nieubłaganie zbliżała się do jej końca – miejsca, w którym rurka stykała się ze szklanym kloszem z uwięzioną w nim kobietą.

John pokręcił posiwiałą głową. Bestia – niegdyś istota ludzka – nie była już kobietą. Nie wolno mu widzieć w niej człowieka. Uspokoiła się i stała nieruchomo pośrodku klosza. Przyglądała się Johnowi lśniącymi niebieskimi oczami.

Jej skóra lśniła alabastrową bielą, włosy były jak złote nitki; jedno i drugie miało za sprawą grubej szklanej ściany klosza wodnistozielonkawe zabarwienie. Mimo to była najpiękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widział. Położyła na szkle jedną dłoń. Blask świecy zatańczył na cudownej urody długich palcach.

Alchemik przemierzył pomieszczenie i przyłożył rękę na kloszu. Poczuł chłód szkła. Nawet gdyby nie ból i biorąca go we władanie słabość ciała, od początku wiedział, że ona będzie jego ostatnią. Była sześćset sześćdziesiątym szóstym stworzeniem, które stanęło wewnątrz szklanej trumny. Jej śmierć przypieczętuje koniec jego dzieła.

Jej usta ułożyły się w jedno słowo, to samo, które niemymi wargami wypowiedział Wacław.

Dlaczego?

John nie umiał jej tego wytłumaczyć, tak jak nie mógł udzielić odpowiedzi zabitemu czeladnikowi.

Spojrzenie jej oczu powędrowało ku ciemnemu kształtowi pełznącemu w stronę jej więzienia.

Podobnie jak poprzednicy uniosła dłoń w kierunku plugawej mgły, która wślizgiwała się do wnętrza szklanego klosza. Usta poruszyły się, twarz zastygła w bezruchu.

W pierwszych latach swojej służby John zawsze ze wstydem patrzył na ciemną komunię dokonującą się w odosobnieniu, lecz już od dawna go nie odczuwał. Oparł się o szklaną ścianę, by być jak najbliżej. Nawet ból w klatce piersiowej ustąpił.

Czarny dym skupił się pod sklepieniem szklanego klosza i drobniutkie niczym mgiełka kropelki zaczęły spadać na tę, która była w środku. Wilgoć płynęła po jej białych palcach i wyciągniętych ramionach. Odrzuciła głowę w tył i krzyknęła. Nie musiał słyszeć tego krzyku, by rozpoznać jej ekstazę. Uniosła się na palcach, wysuwając piersi i drżąc pod dotykiem kropli pieszczących każdą część jej ciała.

Zadrżała ostatni raz i osunęła się bez życia obok ściany klosza.

Mgiełka zawisła nad nią w oczekiwaniu.

Spełniło się.

Alchemik odsunął się od klosza. Przekroczył zwłoki Wacława i szybko zbliżył się do okna. Szarpnięciem rozsunął szeroko zasłonę, by promienie porannego słońca ucałowały ścianę ze szkła. Plugawe ścierwo dziewczyny zapłonęło płomieniem, dym zasilił trwającą w oczekiwaniu mgiełkę.

Czarny obłok, wzmocniony nieczystą esencją bestii, czmychnął przed słonecznym blaskiem i skierował się do jedynej drogi ucieczki: szklanej rurki prowadzącej do maleńkiej komory wydrążonej w diamencie. Za pomocą odblasku srebrnego lusterka alchemik zaganiał plugawy obłok do szmaragdowozielonego serca diamentu, ostatniej kryjówki, która pozostała mu w świecie zalanym blaskiem słońca.

Czerń wróciła do swojej pułapki. John ostrożnie przerwał woskową pieczęć i oderwał diament od rurki. Trzymając wąziutki otwór wystawiony na słoneczny blask, przeniósł kamień na pentagram, który dawno temu nakreślił na podłodze. Umieścił diament na jego środku, wciąż uważając, by oświetlały go promienie słońca.

Jestem tak blisko, tak blisko…

Przez cały czas wypowiadając słowa modlitwy, pieczołowicie usypał wokół pentagramu okrąg z soli. Jego życie dobiegało kresu, lecz oto wreszcie ziści się marzenie, które owo życie wypełniało.

Otworzy bramę do świata aniołów.

Ponad sześćset razy kreślił ten sam krąg, ponad sześćset razy szeptał te same modlitwy. W głębi serca wiedział jednak, że tym razem będzie inaczej. Przywołał na pamięć wersy Apokalipsy: Tu jest mądrość. Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego: sześćset sześćdziesiąt sześć².

– Sześćset sześćdziesiąt sześć – powtórzył John.

Tyle stworów uwięził w kloszu, tyleż sczezło w płomieniach, a ich dymna esencja zgromadziła się w diamencie. Trzeba było dziesięciu lat na znalezienie ich i uwięzienie, i na unicestwienie złowrogiej siły, która ożywiała te przeklęte istoty. Teraz ich zebrana energia otworzy bramę prowadzącą do świata aniołów.

Zakrył twarz dłońmi, jego ciało się trzęsło. Tak wiele było pytań, które pragnął zadać aniołom. Od czasów opisanych w Księdze Enocha ani jeden nie zstąpił do człowieka bez rozkazu Boga. Od tamtej pory nie udzieliły ludziom swojej mądrości.

A ja ściągnę ich światło na ziemię i podzielę się nim z całym ludzkim plemieniem.

Podszedł do kominka i zapalił długą drzazgę. Obszedł z nią krąg, zapalając pięć świec umieszczonych w narożnikach pentagramu. Żółte płomyki świeciły słabo i blado w blasku słońca, drżały od podmuchu wpadającego przez okno.

Alchemik zaciągnął kotary i komnatę zalała ciemność.

Szybkim krokiem zbliżył się do okręgu z soli i uklęknął.

Z wąziutkiego otworu w diamencie wypłynęła smuga atramentowego dymu, poruszając się niepewnie – być może wyczuwała, że za oknem panuje jasność nowego dnia. Nagle ośmielona wystrzeliła w kierunku Johna, jakby chciała go porwać i odpłacić mu za długie więzienie. Jednakże krąg soli ją powstrzymał.

Nie zważając na zagrożenie, alchemik syczącym głosem wypowiadał słowa w języku Enocha, dawno zapomnianym przez ludzkość.

– Nakazuję ci, Władco Ciemności, ukaż mi światło, które jest przeciwieństwem twojej domeny cieni.

Czarny obłok wewnątrz kręgu zadrżał raz i drugi, powiększając się i kurcząc niczym bijące serce. Jego wielkość rosła z każdym uderzeniem.

John złożył ręce.

– Ochroń mnie, Panie, patrzę bowiem na splendor twojego dzieła.

Ciemność ułożyła się w owalny kształt, tak duży, że mógł przez niego przejść dorosły mężczyzna.

Uszy Johna muskały szeptane słowa.

PÓJDŹ DO MNIE…

Głos dobiegał od portalu.

BĄDŹ MOIM SŁUGĄ…

John wziął świecę leżącą obok kolana i zapalił knot od jednej z tych, które umieścił w kątach pentagramu. Uniósł ją i zaczął przyzywać boską ochronę.

Rozległ się nowy odgłos. Coś przemieściło się po drugiej stronie portalu; towarzyszył temu donośny szczęk metalu uderzającego o metal.

Znów dały się słyszeć słowa; niczym robaki przedostawały się do umysłu alchemika.

SPOŚRÓD WSZYSTKICH ŚMIERTELNIKÓW TY JEDEN JESTEŚ GODZIEN.

Wstał i zrobił krok w stronę kręgu, ale jego stopa zawadziła o wyciągniętą dłoń Wacława. Zatrzymał się, bo nagle poczuł, że jest niegodny, by oglądać tak wielką chwałę.

Odebrałem życie niewinnemu.

Nieme wyznanie zostało usłyszane.

WIELKOŚĆ MA SWOJĄ CENĘ. NIEWIELU GOTOWYCH JEST JĄ ZAPŁACIĆ. NIE JESTEŚ TACY JAK INNI, JOHNIE DEE.

Alchemik zadrżał na dźwięk dwóch ostatnich słów.

Zna moje imię i nazwisko, anioł je wypowiedział.

Chwiał się targany dumą i lękiem, komnata wirowała w jego oczach, jakby był pijany. Świeca wypadła mu z rąk. Zapalona wtoczyła się do okręgu i przez portal i jej światło wydobyło z mroku to, co znajdowało się po drugiej stronie.

Otworzył usta ze zdumienia na widok niewiarygodnego majestatu postaci zasiadającej na lśniącym tronie z kości słoniowej. Blask świec migotał w smoliście czarnych oczach w surowo pięknej twarzy jakby wykutej z onyksu. Nad tym cudownym obliczem spoczywała złamana korona ze srebra o poczerniałej powierzchni; jej poszarpane krawędzie przypominały rogi. Zza ramion wznosiły się mocarne skrzydła, ich pióra były ciemne i połyskliwe jak pióra kruka.

Postać przesunęła się w przód, poruszając sczerniałe srebrne łańcuchy, które krępowały nieskazitelnie piękną sylwetkę, wiążąc ją z tronem.

John wiedział już, na kogo patrzy.

– Nie jesteś aniołem – szepnął.

JESTEM… ZAWSZE BYŁEM.

Gładko brzmiący głos wypełnił głowę alchemika, choć wargi postaci spoczywającej na tronie nie drgnęły.

TWOJE SŁOWA MNIE WEZWAŁY. KIMŻE INNYM MÓGŁBYM BYĆ?

Niepewność poruszyła sercem Johna, ból się wzmógł. Popełnił błąd. Ciemność nie może przywołać światła – przywołała ciemność i tylko ciemność.

Z przerażeniem zobaczył, że ogniwo łańcucha odrywa się od postaci. Pęknięty metal zalśnił czystym srebrem. Postać zaczynała się oswobadzać.

Widok ten wyrwał alchemika z transu. Odsunął się od kręgu i zatoczył w kierunku okna. Nie wolno dopuścić, by ten, który mieszka w ciemności, wydostał się na świat.

STÓJ!

Ten rozkaz wbił się w głowę Johna Dee niczym ognista włócznia bólu. Alchemik nie mógł myśleć, ledwie zdołał się poruszać, lecz siłą woli parł dalej. Palcami zakrzywionymi jak szpony chwycił grubą kotarę i szarpnął całą nadwątloną siłą ramienia.

Aksamitny materiał pękł.

Blask słońca zalał komnatę, padł na szklany klosz, stół, krąg z soli i wreszcie ciemny portal. Przeszywający wrzask wypełnił głowę alchemika, tak że omal nie pękła.

John Dee osunął się na podłogę; zobaczył jeszcze, jak obłok ciemności pierzcha przed słonecznym światłem i chroni się do swojej kryjówki w klejnocie. Odchodząc z tego świata, wyszeptał ostatnią modlitwę.

Oby nikt więcej nie znalazł tego przeklętego kamienia…

W południe gwardziści króla strzaskali taranem drzwi laboratorium. Padli na kolana, gdy obok przechodził sam władca.

– Nie unoście twarzy znad ziemi – rozkazał.

Usłuchali bez słowa.

Cesarz Rudolf II minął ich rozciągnięte na ziemi postacie i wszedł do komnaty. Objął wzrokiem pentagram, kałuże wosku i dwa martwe ciała na podłodze, alchemika i jego młodego czeladnika.

Rudolf wiedział, co oznacza ich śmierć.

John Dee zawiódł jego nadzieje.

Nie rzuciwszy drugi raz okiem na zwłoki, wkroczył w mistyczny krąg i podniósł cenny diament. Czarny obłok zadrżał nienawistnie wewnątrz zielonego jak liść serca. Zimna wściekłość zionęła z kamienia, wnikając w umysł cesarza, lecz niczego więcej nie mogła dokazać. John Dee, niezależnie od innych swoich zamiarów, zdołał uwięzić zło w głębi kamienia.

Trzymając jasny klejnot w blasku słońca, Rudolf zatkał otwór drzazgą kości, która leżała na rogu stołu, przejrzystą niczym śnieżny płatek, a mimo to niezmożoną. Zapalił świecę i przytwierdził kość do diamentu woskiem, który parzył mu palce.

To uczyniwszy, usiadł na wytartym krześle. Ostrożnymi ruchami zasłonił świetliście zielony kamień i zawartą w nim ciemność świeżym skrawkiem tkaniny nasączonej tłuszczem. Następnie zawiązał paczuszkę i opuścił ją do kociołka z ciepłym woskiem, który Dee trzymał zawsze w pobliżu kominka. Zanurzył całkowicie zawiniątko, by mieć pewność, że wosk oblał je ze wszystkich stron.

Zerknął na ludzi w korytarzu. Leżeli zgodnie z jego poleceniem, twarzami do podłogi. Przekonany, że nikt go nie widzi, otworzył sekretny schowek pod gzymsem kominka i wsunął do środka plugawy przedmiot. Wyszeptał krótką modlitwę w języku Enocha i dopiero wtedy zamknął tajne drzwiczki.

Zło było na razie ukryte.

Członki cesarza ogarnęło znużenie. Od dawna nie zaznał prawdziwego spoczynku, nie znajdzie go i dzisiaj. Z westchnieniem opadł na drewniane krzesło przy stole alchemika i wziął z bezładnej kupki skrawek pergaminu. Zanurzył pióro w srebrnym kałamarzu i zaczął pisać alfabetem Enocha. Niewielu znało tajniki tego języka.

Skończywszy, monarcha złożył papier dwukrotnie, zakleił czarnym rozgrzanym woskiem i odcisnął pieczęć ze swojego pierścienia. Za godzinę zaufany goniec wyjedzie z wiadomością.

Cesarz szukał pomocy.

Potrzebował rady jedynego człowieka, który równie głęboko jak Dee zanurzył się w świat aniołów światła i ciemności. Spoglądał na leżące na podłodze ciała i modlił się, by ta osoba zdołała odwrócić zło, które dokonało się w tym miejscu.

Uniósł napisany w pośpiechu list. Promienie słońca padły na czarne litery słynnego nazwiska.

Hrabina Elżbieta Batory na Ecsed
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: