Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dla nich: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dla nich: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 358 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Do wa­go­nu wtła­cza się nie­zwy­kle kor­pu­lent­na dama. Po­wia­dam nie­zwy­kle, gdyż drzwi prze­dzia­łu, ob­li­czo­ne przy kon­struk­cji na oso­by tu­szy prze­cięt­nej, tu oka­za­ły się sta­now­czo za wąz­kie, prze­ci­ska­ła się przez nie bo­wiem z naj­wyż­szym tru­dem. Z po za ple­ców gru­bej pani przez sre­brzy­sty, pe­łen swo­bo­dy, i we­so­ło­ści śmiech nie­wie­ści wo­ła­no:

– Prę­dzej ma­tecz­ko, prę­dzej, bo mnie tu jesz­cze zo­sta­wisz.

Dźwięk gło­su tego obu­dził Zbi­gnie­wa z du­mań. Po­cząw­szy od Te­re­spo­la w eks­ta­tycz­nym unie­sie­niu wpa­try­wał się przez okno wa­go­nu w kra­jo­braz kie­dyś tak zna­jo­my, taki swój, któ­re­go od dzie­się­ciu lat nie­wi­dział. No­wo­prze­pro­wa­dzo­na ko­lej zmie­ni­ła wpraw­dzie znacz­nie ob­li­cze kra­ju, jed­nak­że po­zna­wał od cza­su do cza­su ja­kąś bie­le­ją­cą się w od­da­li wio­skę, w le­sie gru­pę sta­ro­drze­wiu, kępę olch na mo­cza­rach, i chcia­ło mu się wte­dy wy­sko­czyć z wa­go­nu, biedz po tej zie­mi grząz­kiej, zie­lo­nej, obej­mo­wać rę­ko­ma sta­re pnie omsza­łe, ca­ło­wać ich korę szorst­ką, spę­ka­ną, i ta­rzać się w mię­kich mchach pod­ście­li­ska, rwać peł­ne­mi gar­ścia­mi tra­wę, zie­lę, wcią­gać w noz­drza tę woń wil­got­ną błot pod­la­skich. Prze­jeż­dżał przez stro­ny ro­dzin­ne. Wspo­mnie­nia cza­sów dzie­ciń­stwa za­le­wa­ły ser­ce ma­rze­nia­mi; odu­rza­ły go do utra­ty pa­mię­ci… Wra­cał z da­le­ka, hen, aż z za gór Baj­kal­skich, z dzi­kich, pu­styn­nych ste­pów. Po dzie­się­ciu la­tach do­tarł do miejsc tych ko­cha­nych. Zda się, że mu ra­dość pier­si roz­sa­dzi, że gło­wa pęk­nie od wi­rów my­śli, któ­re jak wi­chry zry­wa­ją się w du­szy i prą strasz­li­wie na skle­pie­nie czasz­ki.

O szczę­ście!

Czu­je po­trze­bę ru­chu, strasz­ne­go ja­kie­goś krzy­ku, sie­dzi jed­nak, jak za­hyp­no­ty­zo­wa­ny, wpa­trzo­ny w kra­jo­braz, któ­ry ucie­ka przed nim, ucie­ka dziw­nie szyb­ko, bez­li­to­śnie, niby wi­dze­nie sen­ne nie­uchwyt­ne. I nie moż­na go za­trzy­mać, na­sy­cić się nim, na­cie­szyć.

W mia­rę zwal­nia­nia ru­chu po­cią­gu osła­bia się i rytm go­rącz­ko­wy bie­gu wra­żeń. Na sta­cy­ach z usta­niem stu­ku kół ko­le­jo­wych ury­wa się chwi­lo­wo zu­peł­nie – na­sta­je mo­ment ja­kiejś ago­nii, niby krót­kie­go spo­czyn­ku, po wście­kłym ga­lo­pie roz­igra­nej wy­obraź­ni.

Zbu­dzo­ny dźwię­kiem gło­su ode­rwał wzrok od szy­by:

Tłu­sta pani sa­do­wi­ła się na ław­ce na­prze­ciw­ko, a za nią wsko­czy­ła lek­ko do prze­dzia­łu dziew­czy­na, ubra­na bar­dzo mod­nie i bar­dzo wy­twor­nie. Za­le­wa­jąc się jak skow­ro­nek szcze­rym, swo­bod­nym, dźwięcz­nym śmie­chem, wo­ła­ła:

– Bę­dzie ma­tecz­ka mu­sia­ła ob­sta­lo­wać so­bie spe­cjal­ny wa­gon – bo już nie­dłu­go do zwy­kłych się nie zmie­ści żad­ną mia­rą.

Tłu­sta pani, okrop­nie sa­pią­ca jesz­cze i zal­te­ro­wa­na wy­sił­kiem, nie gnie­wa­ła się na te żar­to­bli­we uwa­gi, trzpio­cą­cej się cór­ki, ale owszem z całą po­go­dą i sło­dy­czą roz­ko­cha­nej mat­ki tło­ma­czy­ła się ża­ło­śnie.

– Ha – moje dziec­ko – sta­rość nie ra­dość: w two­im wie­ku i ja by­łam, jak trzci­na wiot­ka i wy­smu­kla… Ale, mój Boże, pią­ty krzy­żyk – nie żar­ty.

Wła­śnie wje­cha­ła do prze­dzia­łu nie­prze­li­czo­na mno­gość pak, pa­czek i pa­czą­tek. Pa­nie za­ję­ły się umiesz­cza­niem ich na pół­kach, pod sie­dze­nia­mi, koło sie­bie. Po­tem trza­śnię­to drzwia­mi i po­ciąg ru­szył. Pa­nie sta­ły jesz­cze czas ja­kiś w otwar­tem oknie, kła­nia­jąc się i ma­cha­jąc chust­ka­mi ko­muś, zo­sta­ją­ce­mu na pe­ro­nie.

W prze­dzia­le sie­dział do­tąd, prócz Zbi­gnie­wa, je­den tyl­ko po­dróż­ny, o mi­nie han­dla­rza wo­łów, lub co naj­wy­żej fa­bry­kan­ta świec ło­jo­wych, zresz­tą usta­wicz­nie drze­mią­cy. Wtar­gnię­cie pań, a zwłasz­cza we­so­łe i dość gło­śne za­cho­wa­nie się młod­szej, wy­bi­ło jed­ne­go z drzem­ki, dru­gie­go z do­tych­cza­so­wej za­du­my i zmu­si­ło do zwró­ce­nia uwa­gi na sie­bie. Ja­koż i pa­nie za­ję­ły się prze­glą­dem swych współ­to­wa­rzy­szy po­dró­ży. Przedew­szyst­kiem po­wierz­chow­ność mnie­ma­ne­go han­dla­rza wo­łów, któ­ry po chwi­lo­wej prze­rwie, wy­wo­ła­nej wej­ściem no­wych pa­sa­że­rów, ukła­dał się do snu w rogu prze­dzia­łu, wy­wo­ła­ło u mło­dej pan­ny lek­kie, nie­mniej prze­to, peł­ne po­gar­dy wy­dę­cie uste­czek. Po­czem wzrok jej prze­niósł się na Zbi­gnie­wa, któ­ry, zwró­co­ny do niej w trzech czwar­tych, oświe­tlo­ny po Rem­bran­tow­sku ostrą smu­gą świa­tła, wpa­da­ją­ce­go przez okno, przed­sta­wiał się na­praw­dę in­te­re­su­ją­co.

Nie był on może pięk­ny, tą eg­zo­tycz­ną uro­dą ro­man­tycz­nych ko­chan­ków o po­cią­ga­ją­co-bla­dej ce­rze, o dłu­gich, kru­czych, wi­ją­cych się fan­ta­stycz­nie kę­dzio­rach, o nie­ska­la­nej czy­sto­ści ry­sów, o wiel­kich ma­rzą­cych oczach; ale wprost prze­ciw­nie, przed­sta­wiał do­sko­na­ły typ zdro­we­go, uro­dzi­we­go szlach­ci­ca-hrecz­ko­sie­ja: Ogo­rza­ły, z ja­snym, bia­łym czo­łem, o ja­snych blond wło­sach, krót­ko na jeża przy­strzy­żo­nych i tę­gich su­mia­stych wą­sach, któ­re się ja­śniej­szą pla­mą od­ci­na­ły na ciem­nym tle opa­lo­nych po­licz­ków.– Nie wy­glą­dał na­wet na lat trzy­dzie­ści, choć miał już po­dob­no trzy­dzie­ści pięć. Zresz­tą rysy re­gu­lar­ne i tęga pra­wie atle­tycz­na bu­do­wa przy wy­twor­no­ści kształ­tów skła­da­ły się na ca­łość po­cią­ga­ją­cą ser­ca nie­wie­ście. To też pan­na ba­da­ła go wzro­kiem z wi­docz­nym za­ję­ciem, ja­ko­by z od­cie­niem już ro­dzą­cej się sym­pa­tji. Zbi­gniew od­czuł pra­wie fi­zycz­nie wzrok ten opar­ty o sie­bie, od­czuł sym­pa­tycz­ny w nim pro­mień i zro­bi­ło mu się dziw­nie przy­jem­nie, sta­rał się pro­mień ten uchwy­cić i za­trzy­mać go w so­bie. Ze swej stro­ny przy­glą­dał się dziew­czy­nie za­ra­zem z cie­ka­wo­ścią i wdzięcz­no­ścią. Przy­glą­dał się jej oczom czar­nym, ży­wym, ci­ska­ją­cym ku nie­mu jak­by sno­py bla­sków.

Przy­glą­dał się jej ciem­nym wło­som, ucze­sa­nym w ogrom­ny kok pod ma­łym ka­pe­lu­si­kiem i ma­łym ró­żo­wym, jak­by umyśl­nie do po­ca­łun­ków, wy­cię­tym ustecz­kom, za­jął go w naj­wyż­szym stop­niu jej ko­stjum, ob­ci­ska­ją­cy wy­smu­kłe ale peł­ne kształ­ty. Mia­ła na so­bie ja­sną suk­nię ubra­ną mnó­stwem fal­ban i fal­ba­nek, strzę­pią­cych się z tyłu w wy­so­ką tiur­niu­rę. Suk­nia ta, wąz­ka nie­zmier­nie w ko­la­nach, jak gdy­by pę­ta­ła swo­bod­niej­sze ru­chy, ale o ileż wdzięcz­niej ry­so­wa­ły się na­tu­ral­ne kształ­ty cia­ła, niż pod ową wstręt­ną kry­no­li­ną, któ­rą, wy­jeż­dża­jąc z kra­ju, zo­sta­wił jako wszech­wład­ną pa­nią mody.

– Po chwi­lo­wem, obo­pól­nem ba­da­niu się, pa­nien­ka dzie­li­ła się szep­tem z mat­ką swe­mi spo­strze­że­nia­mi…

Tłu­sta pani przyj­mo­wa­ła je z po­błaż­li­wym uśmie­chem i wzru­sza­niem ra­mion, nie bez pew­nych, zda­je się, ła­god­nych na­po­mnień. Męż­czy­zna tym­cza­sem od­dał się roz­kosz­nej igrasz­ce zmy­sło­wych oma­mień. Zda­wa­ło mu się, że wcho­dzi z tą pięk­ną dziew­czy­ną w ja­kiś mi­stycz­ny zwią­zek uczu­cio­wy. Ma­rzył, że choć sie­dzą zda­ła od sie­bie, łą­czą jed­nak dło­nie swe w uści­sku, że czu­je cie­pło tych ala­ba­stro­wych dło­ni, mię­kość ich i atla­so­wość i ci­śnie, ci­snie je co­raz moc­niej, co­raz gwał­tow­niej, co­raz na­mięt­niej. Ona mu się nie bro­ni, owszem na­chy­la swą mło­dą, świe­żą, pach­ną­cą głów­kę, on do­ty­ka usta­mi swej du­szy jej ust wil­got­nych, kar­mi­no­wych, jak dwie doj­rza­le wi­śnie. Drgnął z roz­ko­szy.– I zja­wia się nie­prze­par­te pra­gnie­nie zbli­że­nia się do niej istot­nie, wsz­czę­cia roz­mo­wy, za­mie­nie­nia stów kil­ku, ale czu­je jed­no­cze­śnie, że gdy­by chciał coś po­wie­dzieć, głos od­mó­wi mu po­słu­szeń­stwa, bę­dzie drżał i ła­mał się. Krew ude­rzy­ła do gło­wy, więc za­krył twarz rę­ka­mi, za­sło­niał oczy i do­brze mu było i bło­go, że trwał tak chwil kil­ka.

Pan­na ob­ser­wo­wa­ła sta­le mło­de­go, przy­stoj­ne­go to­wa­rzy­sza po­dró­ży. Te­raz mia­ła spo­sob­ność wi­dzieć jego ręce. Były opa­lo­ne i, zda się, utrzy­my­wa­ne bez zbyt­nich sta­rań i dba­ło­ści, ale małe, kształt­ne, zdra­dza­ją­ce ra­so­wość po­cho­dze­nia. Nad­to… Na­chy­li­ła się do ucha mat­ki i z ozna­ka­mi ży­wej, źle ha­mo­wa­nej ra­do­ści, rze­kła szep­tem, tak jed­nak gło­śno, że Zbi­gniew jak­naj­do­klad­niej do­sły­szał:

– Ma­tecz­ko, nie­ma ob­rącz­ki na pal­cu!

– Mama już na­praw­dę nie­za­do­wo­lo­na ze zbyt szcze­rej, a mo­gą­cej ucho­dzić za in­te­re­sow­ną, uwa­gi, a zwłasz­cza ze zbyt wy­raź­ne­go ak­cen­tu ra­do­ści, któ­ry sta­now­czo nie li­co­wał z kon­we­nan­cjo­nal­ne­mi wy­ma­ga­nia­mi świa­to­wej przy­zwo­ito­ści, za­czę­ła pół­gło­sem stro­fo­wać lek­ko­myśl­ną dziew­czy­nę. Pan­na ze swej stro­ny, czu­jąc rów­nież, iż rze­czy­wi­ście za gło­śno ob­wie­ści­ła swo­je spo­strze­że­nie, spie­kła po­tęż­ne­go raka i za­su­nę­ła się w kąt wa­go­nu za­dą­sa­na.

Naj­nie­spo­dzie­wa­niej jed­nak uwa­ga roz­trze­pa­nej pan­ny po­dzia­ła­ła na Zbi­gnie­wa. Zbladł, ciem­na, cięż­ka chmu­ra osia­dła mu na czo­le, usta skur­czy­ły się bo­le­snym skrzy­wie­niem. Cały ró­żo­wy, roz­kosz­ny na­strój, w ja­kim po­zo­sta­wał do tej chwi­li, roz­wiał się na­gle bez śla­du i du­szę po­czę­ły owi­jać ja­kieś mrocz­ne mgły nie­zna­nych prze­wi­dzeń.

Od­wró­cił się do okna. Tor ko­le­jo­wy biegł przez pła­ską, mo­no­ton­ną rów­ni­nę, wzdłuż żół­tych, świe­żo roz­ko­pa­nych pia­sków. Pej­zaż nie mógł go za­jąć, nie mo­gły­by go zresz­tą za­jąć naj­pięk­niej­sze wi­do­ki na­tu­ry, bo w du­szy za­lę­gło się wstręt­ne ro­bac­two zgry­zot, żalu do sie­bie, do losu, do świa­ta, przy­kre po­czu­cie strasz­nej nie­mo­cy wo­bec fak­tów już speł­nio­nych. Przez dzie­sięć lat po gwał­tów – nych wstrzą­śnie­niach, wśród nie­bez­pie­czeństw, da­le­kich po­dró­ży, twar­de­go bytu na dzi­kich, od­le­głych ste­pach nie za­sta­na­wiał się pra­wie zu­peł­nie nad swo­jem po­ło­że­niem i przy­szło­ścią, tak był ode­rwa­ny od zwy­kłych wa­run­ków ży­cia.

Po­wrót do kra­ju wy­peł­niał całę jego isto­tę ra­do­ścią nie­wy­po­wie­dzia­nej siły i na­pię­cia. Był­by pła­kał, śmiał się, krzy­czał, brał w ob­ję­cia każ­de­go spo­tka­ne­go. Był­by sza­lał.

Te­raz na wstę­pie sa­mym sta­je na dro­dze po­stać nie­wie­ścia… cud­na… mło­da… świe­ża, jak tchnie­nie wio­sny. I try­snął nowy zdrój in­nych, od­mien­nych roz­ko­szy, ja­kieś inne nowe stru­ny za­drga­ły w na­brzmia­łej ra­do­ścią pier­si i na­gle, jak­by nie­unik­nio­na re­ak­cya z nad­mia­ru szczę­śli­wych wra­żeń, zja­wia się przy­kre wid­mo bez­względ­nej ko­niecz­no­ści. Dzie­sięć lat, prze­ży­tych hen da­le­ko wśród wa­run­ków twar­dych, nie­zwy­czaj­nych, były jak­by prze­by­te w cięż­kim, mę­czą­cym śnie, w cza­sie par­nej, burz­li­wej nocy, jak­by wy­rzu­co­ne za na­wias z bu­dże­tu jego ży­cia. Prze­szło. Te­raz wra­ca, pe­łen sił, pra­gnień, ro­jeń, mło­dy jesz­cze…

Ba, w każ­dym ra­zie star­szy jest o całe lat dzie­sięć. Wszy­scy, któ­rych znał, star­si są o lat dzie­sięć! I ona…

Wzdry­gnął się ca­lem je­ste­stwem swo­jem. Przy­tu­lił twarz do szy­by. Drze­wa, słu­py te­le­gra­ficz­ne, domy, wsie ucie­ka­ły z przed oczu. Kra­jo­braz rwał jak sza­lo­ny w stro­nę prze­ciw­ną tej, w któ­rą on je­chał. Ani go cof­nąć ani za­trzy­mać. Tak myśl jego prze­bie­ga­ła dzie­je ży­cia, mi­ja­jąc zda­rze­nia, któ­re ucie­ka­ły wtył gwał­tow­nie z prze­ra­ża­ją­cą szyb­ko­ścią, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie w ser­cu żal ja­kiś i ból i nie­chęć. Ogar­nę­ła go oba­wa przed przy­szło­ścią. Za­ła­mał ręce.II

Zbi­gniew po­peł­nił kie­dyś czyn nie­roz­waż­ny. Syn za­moż­ne­go ongi oby­wa­te­la ziem­skie­go z Pod­la­sia, puł­kow­ni­ka b… wojsk pol­skich, kształ­cił się po pań­sku w domu, przy po­mo­cy licz­nych gu­wer­ne­rów i gu­wer­nan­tek. Po za­tem strze­lał kacz­ki na bło­tach, go­nił z char­ta­mi po ugo­rach za­ją­ce. Jed­nem sło­wem roz­wi­jał się zdro­wo i nor­mal­nie wśród ru­chu na świe­żem po­wie­trzu, nie ob­cią­ża­jąc zbyt­nio umy­słu ślę­cze­niem nad książ­ka­mi. Dla uzu­peł­nie­nia jed­nak edu­ka­cyi wstą­pił pa­nicz do szko­ły le­śnic­twa i go­spo­dar­stwa rol­ne­go w Ma­ry­mon­cie; i nie dla tego tyl­ko, iż była to na­ów­czas je­dy­na wyż­sza uczel­nia w kra­ju, ale że rze­czy­wi­ście ro­dzi­ce od dziec­ka prze­zna­czy­li go do za­wo­du rol­ni­cze­go. Za­raz też po skoń­cze­niu szko­ły miał wziąć za­rząd ca­łej oj­co­wi­zny z rąk sta­rze­ją­ce­go się już bar­dzo pana puł­kow­ni­ka. Za­nim jed­nak upo­rał się z eg­za­mi­na­mi sta­ła się rzecz nie­spo­dzie­wa­na. Oka­za­ło się, że w Mi­cha­ło­wi­cach, dzie­dzicz­nym jego ma­jąt­ku, od­daw­na za­po­mnia­no bi­lan­so­wa­nia ra­chun­ków rocz­nych, że żyło się tak ja­koś pięk­nie, po pań­sku, z fan­ta­zją z dnia na dzień, a żyło się nad stan, zgo­ła tego nie po­dej­rze­wa­jąc. Przy­szła chwi­la kry­tycz­na, wy­bu­chła ka­ta­stro­fa, i kie­dy Zbi­gniew wró­cił z pa­ten­ta­mi, aże­by ująć ster go­spo­dar­stwa – nie było na czem go­spo­da­ro­wać. Puł­kow­nik, unió­sł­szy się kie­dyś na ja­kie­goś żyda – na­trę­ta; upo­mi­na­ją­ce­go się o dług nie­znacz­ny, przy­pła­cił to ata­kiem apo­plek­tycz­nym, a wkrót­ce po­tem śmier­cią. Nie­wiel­ki fun­du­sik, jaki się dało oca­lić z po­gro­mu, za­le­d­wie wy­star­czał mat­ce i star­szej sio­strze na za­pew­nie­nie ja­kich ta­kich wy­gód i ku­pie­nie ma­łe­go dom­ku w War­sza­wie, do­kąd się po ka­ta­stro­fie prze­nio­sły, a mło­dy, wy­kwa­li­fi­ko­wa­ny rol­nik mu­siał chle­ba szu­kać u ob­cych. Ja­koż rze­czy­wi­ście przy­jął miej­sce u słyn­ne­go na owe cza­sy w ca­łej Pol­sce go­spo­da­rza, pana szam­be­la­ni­ca Ni­koc­kie­go, któ­ry, dłu­gie lata spę­dziw­szy za gra­ni­ca­mi kra­ju, wśród niem­ców i fran­cu­zów, na­uczył się wie­lu mą­drych, u nas zgo­ła nie zna­nych rze­czy. To też ol­brzy­mi jego klucz Nie­bo­ro­wi­ce, skła­da­ją­cy się z pię­ciu do­sko­na­łych fol­war­ków, pro­wa­dzo­ny był pod każ­dym wzglę­dem wzo­ro­wo. Szam­be­la­nic, sta­rzec bliz­ko sie­dem­dzie­się­cio­let­ni, wy­nio­słej, wiel­ko­pań­skiej po­sta­wy, o twa­rzy su­ro­wej, sta­ran­nie wy­go­lo­nej, o dłu­gich zu­peł­nie już bia­łych wło­sach, wpraw­dzie sam po gum­nach z ha­ra­pem nie cho­dził, nie obi­jał pa­rob­kom ple­ców wła­sno­ręcz­nie, ale krót­ko i ener­gicz­nie trzy­mał w ręku cały sztab rząd­ców, eko­no­mów, kar­bo­wych i pro­wen­to­wych, tak że sno­pek je­den nie wy­wę­dro­wał z ma­jąt­ku bez jego wie­dzy. Jak je­ne­rał, któ­ry z kwa­te­ry swo­jej na za­sa­dzie pla­nów i ra­por­tów, kie­ru­je ru­cha­mi ca­łej ar­mii, tak pan Ni­koc­ki z kan­ce­lar­ji swo­jej, usta­no­wiw­szy bar­dzo zło­żo­ny i dow­cip­ny sys­tem wza­jem­nej kon­tro­li mię­dzy ofi­cja­li­sta­mi, rzą­dził do­kład­nie roz­le­gły­mi ma­jąt­ka­mi. Pra­wą ręką, głów­nym se­kre­ta­rzem i ple­ni­po­ten­tem sta­rze­ją­ce­go się co­raz bar­dziej szam­be­la­ni­ca, była od ja­kie­goś cza­su cór­ka jego je­dy­nacz­ka, któ­ra zje­cha­ła z za­gra­ni­cy na wieś i rzu­ci­ła się do go­spo­dar­stwa z ja­kąś roz­pacz­li­wą ener­gią. Od wcze­sne­go ran­ka sia­da­ła na koń, pę­dzi­ła od fol­war­ku do fol­war­ku i wra­ca­ła nie­raz wie­czo­rem zmę­czo­na i wy­czer­pa­na do osta­tecz­no­ści. Od­da­wa­ła spie­nio­ne­go ko­nia fo­ry­sio­wi i za­my­ka­ła się w swo­im po­ko­ju smut­na, pra­wie po­nu­ra. Szcze­gól­niej­szy ten za­pal do pra­cy i tru­dów ko­men­to­wa­no so­bie w oko­li­cy roz­ma­icie, zwłasz­cza kie­dy fo­ryś wy­ga­dał się, że ja­śnie pa­nien­ka nie­raz, jak­by ją złe opę­ta­ło, za­ci­na­ła ko­nia i wia­la na po­do­bień­stwo wi­chrom przez pola i wer­te­py, że on na swej ko­był­ce nie mógł i na­dą­żyć.

– By­wa­ło – mó­wił – po­je­dzie na prze­łaj przez pola, to ino śmi­ga – wia­do­mo taki koń! a ja osta­nę kiej głu­pi i nie­wia­da kaj szu­kać i jak?…

– Oczy­wi­ście, tlo­ma­czy­ły so­bie pa­nie ofi­cja­li­ści­ny w Nie­bo­ro­wie jako też i pa­nie dzie­dzicz­ki z są­siedz­twa, że mu­sia­ła pan­na mieć ja­kiś sro­gi za­wód ser­co­wy i te­raz na sta­re lata chcia­ła­by się tą jaz­dą pie­kiel­ną otu­ma­nić. Ha, krew nie woda, a tu przy­szło rut­kę siać, to i sza­le­je.

– Mój Boże, do­da­wa­ły inne, za daw­nych cza­sów toby taka do klasz­to­ru wstą­pi­ła, w mo­dli­twie, po­stach i utra­pie­niu prę­dzej­by zna­la­zła uko­je­nie. Ale tak nie­wie­ście ko­nie za­jeż­dżać – po­pro­stu ob­ra­za bo­ska i nic wię­cej!

– Ha inne cza­sy inne oby­cza­je, ale wia­do­mo, ob­ja­śnia­ły naj­do­świad­czeń­sze, ze sta­ro­pa­nień­stwem to tak, je­że­li któ­ra w swo­im cza­sie za­mąż nie wyj­dzie, żeby tam nie wiem jaka była, to jej się ta ja­kieś dzi­wac­two uchwy­ci…

Pan­na Ewa Ni­koc­ka była istot­nie w wie­ku, któ­ry naj­slusz­niej epo­ką sta­ro­pa­nień­stwa mu­siał bvć na­zwa­ny. Zbli­ża­ła się już po­tro­chu do czter­dziest­ki, cho­ciaż wspa­nia­ła po­sta­wa, sta­ran­ność stro­ju, ele­stycz­ność i wdzięk ru­chów by­najm­niej tego do­my­ślać się nie po­zwa­la­ły. Przy­tem po­zo­sta­ły za­wsze pięk­ne, re­gu­lar­ne rysy i szczę­śli­wa ma­to­wa ciem­na cera, któ­ra dłu­żej znacz­nie opie­ra się wro­gim za­ma­chom cza­su, niż owe przej­rzy­ste, bia­ło­ró­żo­we bu­zie ja­snych blon­dy­nek, więd­ną­cych na­gle przy pierw­szych po­dmu­chach wcze­snej je­sie­ni, spra­wia­ły to, że bo­ga­ta dzie­dzicz­ka na Nie­bo­ro­wi­cach wy­glą­da­ła jesz­cze po­nęt­nie i mo­gła­by śmia­ło wśród oko­licz­nych szlach­ci­ców zna­leźć do­zgon­ne­go to­wa­rzy­sza.

Pan­na Ewa była jed­nak bar­dzo dum­ną i nie­przy­stęp­ną i to po­dob­no sta­ło się przy­czy­ną, iż do­tąd za mąż nie wy­szła. Osie­ro­co­na przez mat­kę w dzie­ciń­stwie, wy­cho­wy­wa­ła się u krew­nych, któ­rzy więk­szość roku spę­dza­li za gra­ni­cą: w Pa­ry­żu, Wied­niu, Osten­dzie lub Ni­cei. Ota­cza­na za­wsze wy­twor­no­ścią, prze­py­chem, by­wa­jąc w naj­pierw­szych sa­lo­nach Eu­ro­py, ba, na­wet po­dob­no w Tu­iler­jach na słyn­nych ba­lach ce­sar­skich, świet­na pan­na mia­ła wie­lu sta­ra­ją­cych się. Mó­wio­no w Pa­ry­żu o ja­kimś mło­dym ka­pi­ta­nie ki­ra­sje­rów, ze sta­rej zna­ko­mi­tej ro­dzi­ny fran­cu­skiej, w Wied­niu wca­le nie­dwu­znacz­nie wy­nu­rza­li się z uczu­cia­mi dwaj mło­dzi ary­sto­ka­ci pol­scy, z Osten­dy przy­cho­dzi­ły wie­ści o kon­ku­rach nie­mło­de­go, lecz bar­dzo bo­ga­te­go i wiel­ce ory­gi­nal­ne­go lor­da an­giel­skie­go, nie­ustra­szo­ne­go po­dróż­ni­ka i po­szu­ki­wa­cza moc­nych wra­żeń. Z lor­dem spra­wy za­szły już po­dob­no tak da­le­ko, że szam­be­la­nic wy­bie­rał się za­gra­ni­cę na gody we­sel­ne kie­dy ni ztąd ni zo­wąd zje­cha­ła sama pan­na Ewa i oświad­czy­ła, że za­mąż nie ma wca­le za­mia­ru wy­cho­dzić, gdyż czu­je po­wo­ła­nie do go­spo­dar­stwa i chce sta­re­mu ojcu w tru­dach po­ma­gać.

Był tam jesz­cze, w na­wia­sie, kie­dyś, kie­dyś bar­dzo daw­no, o czem się wszak­że nie mó­wi­ło gło­śno, ja­kiś ma­larz, któ­ry spo­tkał pan­nę w Pa­ry­żu, włó­czył się za nią po świe­cie, za­wę­dro­wał na­wet, w cza­sie chwi­lo­we­go jej po­by­tu w domu ro­dzi­ciel­skim, do Nie­bo­ro­wic, ale tu wiel­ce nie­go­ścin­nie przy­ję­ty przez szam­be­la­ni­ca, ulot­nił się gdzieś bez wie­ści. Mię­dzy papą i cór­ką od tego cza­su sta­nę­ło coś, jak­by ukry­ta nie­chęć i żal we­wnętrz­ny. Dłu­go bar­dzo pan­na nie za­glą­da­ła do stron swych ro­dzin­nych; te­raz, kie­dy przy­by­ła na sta­le i oznaj­mi­ła go­to­wość po­mo­cy w pra­cy, oj­ciec w star­czym ego­izmie, w oba­wie sa­mot­no­ści i bra­ku tro­skliw­szej opie­ki na schył­ku dni ostat­t­nich, przy­jął ją z otwar­te­mi rę­ka­mi, nie py­ta­jąc by­najm­niej o jej za­mia­ry na przy­szłość.

Pan­na wy­bra­ła so­bie w staj­ni ka­re­go, ogni­ste­go ru­ma­ka i za­raz w dniu na­stęp­nym roz­po­czę­ła har­ce po fol­war­kach. W krót­kim cza­sie obe­zna­ła się naj­do­kład­niej z in­te­re­sa­mi, a przy swej wro­dzo­nej ener­gji i upo­rze sta­ła się rze­czy­wi­ście fi­gu­rą w go­spo­dar­stwie sta­re­go sza­in­be­la­ni­ca nie­odzow­ną.

Tak sta­ły rze­czy w Nie­bo­ro­wi­cach, kie­dy mło­dy agro­nom wstą­pił tu, z po­cząt­ku jako prak­ty­kant go­spo­dar­ski, wkrót­ce jed­nak zaj­mu­ją­cy w ad­mi­ni­stra­cji jed­no z wy­bit­niej­szych sta­no­wisk. Wpły­nę­ła na szyb­ki awans ta głów­nie oko­licz­ność, że szam­be­la­nic, po­su­wa­jąc się w lata, tra­cił sprę­ży­stość umy­słu, pa­mięć, ła­twość or­jen­to­wa­nia się, wo­gó­le nie­do­łęż­niał co­raz bar­dziej, Zbi­gniew jako czło­wiek z wyż­szem wy­kształ­ce­niem za­wo­do­wem naj­bar­dziej nada­wał się do pod­ję­cia trud­nej roli kie­row­ni­ka.

Sto­sun­ki mło­de­go czło­wie­ka z ja­śnie pa­nien­ka na ra­zie były nad­zwy­czaj sztyw­ne i kon­wen­cjo­nal­ne. Pan­na Ewa trak­to­wa­ła prak­ty­kan­ta nie­co z góry, w to­nie zresz­tą naj­wła­ściw­szym dla dzie­dzicz­ki wzglę­dem ofi­cja­li­sty. Że jed­nak Zbi­gniew dla swych kwa­li­fi­ka­cji na­uko­wych i oby­wa­tel­skie­go po­cho­dze­nia, do­pusz­czo­ny był do sto­łu pań­skie­go, z cza­sem za­cho­wa­nie się ich wza­jem­ne za­czę­ło przy­bie­rać cie­plej­szy nie­co cha­rak­ter to­wa­rzy­ski, zwłasz­cza kie­dy na­sta­ły dłu­gie, nie­wy­po­wie­dzia­nie nud­ne, je­sien­ne wie­czo­ry i, kie­dy agro­nom przy­znał się do pew­nych skłon­no­ści mu­zycz­nych.

Istot­nie grał on wca­le nie­źle, choć nie zbyt ucze­nie, na skrzyp­cach, pan­na Ewa była wy­bor­na for­te­pia­nist­ką, urzą­dza­no więc wie­czo­ra­mi ku za­bi­ciu je­sien­nej nudy, mile, peł­ne po­etycz­ne­go na­stro­ju kon­cer­ty, wy­twa­rza­ła się at­mos­fe­ra roz­kosz­na, swo­bod­na, ar­ty­stycz­na.

Wę­zeł sym­pa­tji za­ci­snął się jesz­cze bar­dziej w zi­mie. Szam­be­la­nic, upa­da­jąc z dniem każ­dym na si­łach, drze­mał usta­wicz­nie. W cza­sie naj­bar­dziej oży­wio­nej roz­mo­wy po obie­dzie, po ko­la­cji, ogar­nia­ła go nie­prze­zwy­cię­żo­na sen­ność, po­chy­lał gło­wę i za­sy­piał w naj­lep­sze w fo­te­lu na kil­ka go­dzin.

Pan­na czu­ła się wte­dy dziw­nie sa­mot­na, ogar­nia­ła ją jak­by ja­kaś oba­wa, jak­by prze­czu­cie nie­szczęść, czy­cha­ją­cych gdzieś po ką­tach, za­trzy­my­wa­ła wte­dy Zbi­gnie­wa przy so­bie ile moż­no­ści jak naj­dłu­żej. Roz­ma­wia­li szep­tem, a szept ten przyj­mo­wał ja­kieś cie­płe, peł­ne wza­jem­nej uf­no­ści i przy­jaź­ni ak­cen­ty i nie po­zo­sta­wa­ło w nim już ani śla­du z tej daw­nej, urzę­do­wej oschło­ści. Bie­gły dnie za dnia­mi jed­na­kie, mo­no­ton­nie, bez wstrzą­śnień i wzru­szeń. Z są­siedz­twa rzad­ko kto za­glą­dał i nie­tyl­ko ze wzglę­du na nad­wą­tlo­ne zdro­wie szam­be­la­ni­ca, ale że wo­gó­le sto­sun­ki pa­ła­cu z oko­licz­ny­mi dwo­ra­mi były za­wsze tro­chę na­cią­gnię­te i lo­do­wa­to kon­we­nan­cjo­nal­ne, więc też gość na pro­gach nie­bo­ro­wic­kich kom­nat do zbyt po­spo­li­tych zja­wisk nie na­le­żał. W le­cie tyl­ko zjeż­dża­ło się tro­chę ro­dzi­ny z dal­szych stron kra­ju i wte­dy od­by­wa­ły się za­ba­wy, ma­jów­ki, bale. Za­pa­no­wy­wał chwi­lo­wo gwar, ruch, we­so­łość, a po­tem na resz­tę roku pa­lac za­pa­dał w po­nu­rą, klasz­tor­ną ci­szę.

Pew­ne­go dnia po Wiel­kiej­no­cy szam­be­la­nic prze­zię­biw­szy się tro­chę, czul się znacz­nie go­rzej. Ka­zał się jed­nak przy­pro­wa­dzić do ja­dal­ni i choć nie jadł sie­dział, a ra­czej drze­mał w fo­te­lu w cza­sie ca­łej ko­la­cji. Chra­pał moc­no, w pier­siach mu rzę­ża­ło, świ­sta­ło, dmu­cha­ło bar­dzo gło­śno, co było nie zbyt przy­jem­nym akom­pan­ja­men­tem przy je­dze­niu, to też za­raz po ostat­niem da­niu współ­bie­siad­ni­cy w oso­bach sta­rej re­zy­dent­ki, ja­kiejś da­le­kiej cio­ci i opie­kun­ki pan­ny Ewy, rząd­cy ex-oby­wa­te­la, sta­re­go ka­wa­le­ra, ku­zy­na szam­be­la­ni­ca… któ­re­mu był po­wie­rzo­ny głów­ny za­rząd la­sów i mło­de­go we­so­łe­go, świe­żo przy­ję­te­go prak­ty­kan­ta wy­nie­śli się po­śpiesz­nie. Zo­sta­ła tyl­ko przy ojcu cór­ka i Zbi­gniew, roz­ma­wia­ją­cy po ci­chu tro­chę o go­spo­dar­stwie, tro­chę o mu­zy­ce, a tro­chę tak­że o nie­go­dzi­wo­ści ję­zy­ków ludz­kich. Wtem szam­be­la­nic obu­dził się, po­wiódł le­ni­wie, jak­by nie­przy­tom­nie ocza­mi po po­ko­ju i za­trzy­mał je na Zbi­gnie­wie.

– Kto tu? – za­py­tał.

– My – od­po­wie­dzia­ła pan­na Ewa. Sta­rzec za­czął zie­wać nie­zno­śnie, szyb­ko raz za ra­zem, wresz­cie opu­ścił gło­wę i usnął. Ale już nie do­cho­dzi­ły rzę­że­nia i świ­sta­nia w pier­siach. Pan­na Ewa za­nie­po­ko­jo­na nie mo­gła zdo­być się na sło­wo, wy­cią­gnę­ła kur­czo­wo rękę w kie­run­ku ojca. Zbi­gniew wstał i zbli­żył się do fo­te­lu.

Szam­be­la­nic nie żył.III

Oprócz drob­nych le­ga­tów na rzecz re­zy­dent­ki, służ­by i kil­ku star­szych ofi­cja­li­stów, cały ma­ją­tek, prze­cho­dził w ręce pan­ny Ewy.

– Je­stem zda­je się już w tym wie­ku, że sama mogę ob­jąć rzą­dy swe­go ma­jąt­ku – zde­cy­do­wa­ła nowa dzie­dzicz­ka. Są­dzę, że pan nie od­mó­wi mi nadal swej fa­cho­wej po­mo­cy – rze­kła, zwra­ca­jąc się do Zbi­gnie­wa.

Nie­spo­dzia­nie za­gad­nię­ty w ten spo­sób za­wa­hał się z od­po­wie­dzią.

– To zna­czy że mi pani po­wie­rza?

– Je­ne­ral­ną ple­ni­po­ten­cję w ad­mi­ni­stra­cyi do­mi­nium, ja za­cho­wu­ję dla sie­bie, jak do­tąd nad­zór ogól­ny nad prak­tycz­nym wy­ko­na­niem pla­nów. Pan jest już do­sta­tecz­nie obe­zna­ny ze sta­nem, na­tu­rą na­szej zie­mi i sys­te­mem go­spo­dar­stwa.

Zbi­gniew skło­nił się tyl­ko, nie wi­dząc zresz­tą słusz­nych ra­cji, dla któ­rych pro­po­zy­cyi tych nie miał­by przy­jąć. Dzie­dzicz­ka w dal­szym cią­gu gło­sem sta­now­czym oso­by na­wy­kłej do roz­ka­zy­wa­nia i rzą­dze­nia mó­wi­ła:

– Przed­sta­wi mi pan swo­je wa­run­ki na ja­kich mógł­by dla mnie pra­co­wać. Oczy­wi­ście wy­na­gra­dza­nie pań­skie w sto­sun­ku do od­po­wie­dzial­no­ści, jaką pan na sie­bie bie­rze, musi być znacz­nie wyż­sze niż to ja­kie od ojca mego po­bie­rał. Jako ho­no­rar­jum za­pro­po­no­wa­ła­bym sumę jaką oj­ciec mój so­bie za pro­wa­dze­nie ad­mi­ni­stra­cyi wy­pła­cał. Suma ta była sto­sun­ko­wo wy­so­ka: pięć­set ru­bli, któ­re szam­be­la­nic wpi­sy­wał re­gu­lar­nie do ra­chun­ków i naj­skru­pu­lat­niej dwa razy rocz­nie z kasy dóbr pod­no­sił.

Zbi­gniew skło­nił się zno­wu.

– Kan­ce­lar­ję z pa­ła­cu – cią­gnę­ła da­lej – prze­nie­sie pan do Żwi­rów­ki i sam pan w tam­tej­szym dwo­rze za­miesz­ka. Jest ztąd nie­da­le­ko bę­dzie pan miał czu­cie z do­mi­nium.

– Naj­zu­peł­niej słusz­nie, prze­rwał pan ple­ni­po­tent, ucie­szo­ny z tej kom­bi­na­cji, nie uświa­do­miw­szy so­bie na­ra­zie dla­cze­go.

– Do­sta­nie pan parę koni do wy­jaz­du, dwa wierz­chow­ce. I wy­li­cza­ła da­lej do­bro­dziej­stwa, ja­kie­mi ma ob­sy­pać przy­szłe­go ple­ni­po­ten­ta, cią­gle w to­nie moż­nej wład­czy­ni, roz­da­ją­cej god­no­ści i urzę­dy.

* * *

Wśród ofi­cja­li­stów nie po­do­ba­ło się to bar­dzo. Było w ad­mi­ni­stra­cji kil­ku lu­dzi rze­czy­wi­ście god­nych i za­słu­żo­nych, któ­rzy po po­ło­wie ży­cia ste­ra­li w usłu­gach pa­nów Nie­bo­ro­wic­kich; byli i tacy, któ­rzy z dzia­da pra­dzia­da sia­dy­wa­li tu na urzę­dach i mie­li dzie­dzicz­ne pierw­szeń­stwo przed in­ny­mi. Był nad­to sta­ry pan Brze­ski, ku­zyn nie­bosz­czy­ka szam­be­la­ni­ca, czło­wiek nie­gdyś bar­dzo za­moż­ny i sza­no­wa­ny, któ­ry jak­kol­wiek już nie­co nie­do­łęż­ny z po­wo­du po­de­szłe­go wie­ku, dla de­co­rum, dla pro­stej przy­zwo­ito­ści przy­najm­niej, po­wi­nien był ująć zwierzch­nic­two nad ma­jąt­kiem sa­mot­nej pan­ny.

– Nie, od­da­no rzą­dy mło­dzi­ko­wi bez do­świad­cze­nia.

– Ba, na­uka – skoń­czył Ma­ry­mont!

Co tam na­uka, szczę­ście, los, ot co!

– Ale wasz­mość ta­kie­go losu nie wy­grasz, ze swo­ją czter­dziest­ką, ły­si­ną i czer­wo­nym no­sem – za­uwa­żył ktoś zło­śli­wie.

– Pss!

W są­siedz­twie rów­nież po­dejrz­li­wie przy­ję­to wia­do­mość o no­mi­na­cji mło­de­go agro­no­ma na sta­no­wi­sko tak od­po­wie­dzial­ne.

– Nie­wy­pa­da, nie­wy­pa­da – po­wta­rza­no z obu­rze­niem, ale wiel­cy pań­stwo nie li­czą się z opi­nią: panu i kpu i t… d. – Nie­chby tak oby­wa­tel­ska cór­ka zro­bi­ła. Nie nam ich są­dzić – ma­gna­ci!

Zbi­gniew od­czuł na so­bie to uspo­so­bie­nie oto­cze­nia w spo­sób bar­dzo bez­po­śred­ni. Prze­nió­sł­szy się do Żwi­rów­ki mu­siał pro­wa­dzić dom, miał na sto­le prak­ty­kan­ta i kil­ku in­nych ofi­cja­li­stów ka­wa­le­rów, któ­rzy za kan­ce­lar­ją wy­nie­śli się z Nie­bo­ro­wic.

Żwi­rów­ka była to daw­na sie­dzi­ba szam­be­la­na, dzia­da pani Ewy, któ­ry tu sia­dy­wał w wol­nych od dwor­skich za­jęć chwi­lach i ba­wił się li­te­ra­tu­rą i sztu­ka­mi. Szam­be­la­nic do­pie­ro wy­bu­do­wał pa­łac w Nie­bo­ro­wi­cach w sty­lu ce­sar­stwa, mu­ro­wa­ny, tro­chę sztyw­ny i zim­ny, ale pod każ­dym wzglę­dem wspa­nia­ły i no­wo­żyt­ny. Sta­ry, do­tąd opu­sto­sza­ły dwór w Żwi­row­ce, o oknach, po­za­bi­ja­nych de­ska­mi, wy­stro­ił się, od­mlod­niał, oży­wił, stał się jak­by dru­gą re­zy­den­cyą pań­ską. Było to do­mi­sko ob­szer­ne, omsza­łe już tro­chę, w zie­mię ze sta­ro­ści za­pa­dłe, ale ze śla­da­mi daw­nej świet­no­ści. Z pod po­kła­dów ku­rzu i pa­ję­czyn wy­ło­ni­ły się bo­ga­to zdo­bio­ne odrzwia, rzeź­bio­ne ko­min­ki, wy­twor­ne­mi sztu­ka­ter­ja­mi i zło­ce­nia­mi przy­bra­ne ścia­ny i su­fi­ty. W sta­rym la­mu­sie od­na­le­zio­no na­wet tro­chę me­bli, przy­kry­tych spło­wia­łe­mi ma­ter­ja­mi ale o kształ­tach wy­twor­nych, wła­ści­wych daw­nej epo­ce zbyt­ku i ko­kie­te­ryi. Były tam wszyst­kie sprzę­ty w sty­lu Lu­dwi­ka XV, od­po­wied­nie do ca­łej, we­wnętrz­nej or­na­men­ta­cji domu. Dom sam, jak więk­szość na­szych dwo­rów wiej­skich, na ze­wnątrz przed­sta­wiał się bar­dzo po­spo­li­cie. Dłu­gi, par­te­ro­wy bu­dy­nek drew­nia­ny z wy­so­kim zło­żo­nym da­chem, gan­kiem na czte­rech mu­ro­wa­nych słu­pach z dwo­ma fa­cjat­ka­mi, nie miał zgo­ła ja­kich­kol­wiek pre­ten­syi do sty­lo­wo­ści, za to za do­mem, park strasz­nie opusz­czo­ny i za­ro­sły, prze­cho­wał wśród zwa­łów prze­gni­łych pni i splą­ta­nych ga­łę­zi wią­zo­wych, po­zo­sta­ło­ści upodo­bań es­te­tycz­nych daw­nych swych miesz­kań­ców. Sta­ły tam po­sąż­ki z pia­skow­ca, amor­ki, pa­ster­ki i bo­gin­ki z po­otrą­ca­ne­mi człon­ka­mi, cale zie­lo­ne od mchów i ple­śni, były tam nad stru­my­ka­mi gro­ty i al­ta­ny, za­bez­pie­cza­ją­ce miły chłód w naj­znoj­niej­sze dni upal­ne­go lata.

Zbi­gniew po pro­stu uko­chał swą nową sie­dzi­bę. Z nad­zwy­czaj­ną ener­gią za­brał się do upo­rząd­ko­wa­nia domu i par­ku i w krót­kim bar­dzo cza­sie urzą­dził się po ka­wa­ler­sku wpraw­dzie, ale nad mia­rę może wy­kwint­nie, nad mia­rę jak na ofi­cja­li­stę, wy­słu­gu­ją­ce­go się na cu­dzej zie­mi.

W czte­rech ob­szer­nych, wy­wo­sko­wa­nych po­ko­jach sta­nę­ły wiel­kie sza­fy gdań­skie, małe ro­ko­ko­we, bia­łe ze zło­ce­nia­mi me­bel­ki, zna­le­zio­ne w la­mu­sie, a po­kry­te świe­żą ma­te­rią, to zno­wu nowe cał­kiem sprzę­ty za­mó­wio­ne w War­sza­wie. Lu­bił kom­fort i cie­szył się tym jak dziec­ko, oglą­dał, prze­sta­wiał, do­da­wał co­raz to nowe ozdo­by i upięk­sze­nia, aż wresz­cie uczul się, wśród tych wspa­nia­ło­ści dziw­nie sa­mot­ny i opusz­czo­ny. Cho­dził po pu­stych sa­lo­nach i wzdy­chał nie­po­ko­jo­ny ja­kąś moc­ną, nie­okre­ślo­ną tę­sk­no­tą. Wkrót­ce jed­nak za­czął zda­wać so­bie spra­wę ze sta­nu swe­go du­cha. Urzą­dził so­bie gniaz­do już nie­tyl­ko wy­god­ne ale po­pro­stu roz­kosz­ne, nie każ­dy wła­ści­ciel więk­sze­go na­wet fol­war­ku mógł so­bie na ta­kie zbyt­ki po­zwo­lić. Jak­że­by rad wpro­wa­dzić tu mło­dą, pięk­ną, ko­cha­ją­cą ko­bie­tę. Zbi­gniew, otwar­cie mó­wiąc, tę­sk­nił do ożen­ku. Skoń­czył wła­śnie rok dwu­dzie­sty trze­ci i mógł śmia­ło uży­wać jesz­cze swo­bo­dy ka­wa­ler­skiej lat kil­ka, ale, ści­śle bio­rąc, na wsi ze swo­bo­dy tej ko­rzy­stać znacz­nie trud­niej, a ztąd za­mia­ry ma­try­mo­nial­ne wcze­śniej ogar­nia­ją ima­gi­na­cję. Zresz­tą był on w dzi­siej­szem ro­zu­mie­niu sło­wa zde­cy­do­wa­nym fi­li­strem. Sza­lał i on kie­dyś za cza­sów ma­ry­monc­kich, kie­dy wie­czo­ra­mi, wy­kra­da­jąc się z pod tro­skli­wej opie­ki pe­dlów, bie­gli do War­sza­wy, do ka­wia­ren­ki słyn­nej Józi, za­mie­nia­li mun­du­ry na naj­dzi­wacz­niej­sze okryw­ki, rajt­ro­ki i płasz­czy­ki, któ­re usłuż­na Ży­dó­wecz­ka prze­cho­wy­wa­ła do dys­po­zy­cji pa­nów stu­den­tów. Szu­mie­li po mie­ście z fur­ją, fan­ta­zją i roz­ma­chem lat dwu­dzie­stu. Bu­cha­ło wte­dy ży­cie jak z otwar­tych kra­te­rów z hu­kiem, trza­skiem, z bez­względ­no­ścią siły ży­wio­ło­wej. Wy­ła­do­wy­wa­no nad­miar ener­gii na ty­sią­ce sza­leństw, fi­glów, na naj­dzi­wacz­niej­sze po­my­sły, roz­igra­nych pod­nie­co­nych zmy­słów i go­re­ją­ce­go mó­zgu. Ale te­raz kie­dy za­jął sta­no­wi­sko po­waż­ne, czu­jąc zwró­co­ne na swo­ją oso­bę oczy tylu lu­dzi sta­tecz­nych, pra­cu­ją­cych pod jego prze­wo­dem cięż­ko dla ka­wał­ka chle­ba, na utrzy­ma­nie licz­nych ro­dzin, obu­dzi­ła się w nim po­trze­ba wy­ro­bie­nia w so­bie tego tonu cięż­kiej po­wa­gi i oba­wa przed każ­dym bar­dziej pło­chym kro­kiem, któ­ry­by mógł po­wa­gę tę wo­bec pod­wład­nych skom­pro­mi­to­wać. Wte­dy myśl roz­pa­le­nia ogni­ska do­mo­we­go, za­ło­że­nia moc­nych, pew­nych pod­wa­lin eg­zy­sten­cji, sta­wa­ła się co­raz bar­dziej na­tręt­ną i przed­sta­wia­ła się jako wy­god­na osto­ja na burz­li­wym oce­anie po­kus i na­mięt­no­ści.

To też za­ła­twiw­szy się z urzą­dze­niem domu… wsiadł pan Zbi­gniew do ko­czo­bry­ka bar­dzo ele­ganc­kie­go z for­de­klem, z bron­za­mi i mach­nął się z wi­zy­ta­mi do są­sied­nich dwo­rów, ale przy­ję­to go chłod­no i po­dejrz­li­wie; Zra­żo­ny tem mło­dy czło­wiek zwró­cił się w inną stro­nę. Było w ma­jąt­ku dwóch eko­no­mów, lep­szej – jak mó­wio­no – kon­dy­cji. Ex-oby­wa­te­le po­dob­no daw­niej, obec­nie już tyl­ko po­sia­da­cze licz­nych ro­dzin wszel­kiej płci i wie­ku. Pew­nej nie­dzie­li, a za­tem nie z in­te­re­sem, za­je­chał na żół­tym, wę­gier­skim wóz­ku do jed­ne­go z nich i tu znów nie mile do­tknię­ty zo­stał przy­ję­ciem nie­uf­nem, a peł­nem ja­kiejś wstręt­nej uni­żo­no­ści. Pan­ny wła­sne­mi spód­ni­ca­mi wy­cie­ra­ły stoł­ki, na któ­rych miał usiąść, a po­tem się po­cho­wa­ły do al­kie­rza. Pan oj­ciec wpół się ła­mał, za­pra­sza­jąc do „ni­skich pro­gów swej ubo­żuch­nej cha­łu­py,” a ba­wił go­ścia z taką wy­szu­ka­ną grzecz­no­ścią, tak sztucz­nie wy­bie­rał przed­mio­ty do roz­mo­wy, tak bo­jaź­li­wie pa­trzał mu w oczy, że mio­dy czło­wiek wy­je­chał ztąd z za­mia­rem nie wra­ca­nia wię­cej. In­nym zno­wu ra­zem przy­jął ła­ska­wie za­pro­sze­nie dru­gie­go ex-dzie­dzi­ca – eko­no­ma na ja­kąś uro­czy­stość ro­dzin­ną, a przy­ję­ciem tym miał ja­ko­by wy­świad­czyć naj­wyż­szą ła­skę i ho­nor naj­więk­szy pro­szą­ce­mu. Przy­je­chał wie­czo­rem, kie­dy się już za­ba­wa roz­po­czę­ła. Zda­le­ka hu­cza­ła nie­co dy­cha­wicz­na har­mo­nia, do­la­ty­wa­ły ogni­ste tak­ty obe­r­ta­sa i dziar­skie po­hu­ki­wa­nie tan­ce­rzy. Sko­ro Zbi­gniew uka­zał się na pro­gu, to­wa­rzy­stwo jak­by onie­śmie­lo­ne przy­by­ciem pana ad­mi­ni­stra­to­ra, za­wie­si­ło na­gle tań­ce, a go­spo­darz w naj­słod­szych sło­wach tłu­ma­czył się, jak ze śmier­tel­ne­go grze­chu.

– Ot mło­dzież zdo­by­ła har­mon­ję i ska­cze. Cóż nie­stać nas na kla­wi­cym­ba­ły. Zresz­tą – co eko­nom­skim cór­kom po kla­wi­cym­ba­łach.

Na usil­ne proś­by Zbi­gnie­wa roz­po­czę­to na nowo za­ba­wę, ale już bez po­przed­nie­go ani­mu­szu i oży­wie­nia, mniej było hu­ka­nia i ogni­stych ho­łub­ców, tań­czo­no ja­koś sztyw­nie i wy­mu­sze­nie. On sam był­by z du­szy za­wró­cił od ko­mi­na, z roz­ma­chem, jak to ongi za cza­sów stu­denc­kich w ma­ry­monc­kiej karcz­mie, ale mu ten na­strój ofi­cjal­ny ode­brał wszel­ką do tań­ców ocho­tę. Sie­dział zim­ny, sztyw­ny jak ma­gog in­dyj­ski, kur­ty­zo­wa­ny usta­wicz­nie przez obo­je go­spo­dar­stwa i całą ich licz­ną pro­ge­ni­tu­rę. Ko­la­cya była skrom­niut­ka, jak­by z oba­wy, aże­by obec­ny zwierzch­nik nie po­są­dził ofi­cja­li­stów o zbyt­ki, lub co za­tem zresz­tą idzie, o nad­uży­cia służ­bo­we. Po­da­no schab z ka­pu­stą i kieł­ba­sę na sza­ro, z wie­prza spe­cjal­nie w ten dzień za­bi­te­go. Po­za­tem były ja­kieś cia­stecz­ka do­mo­we­go wy­pie­ku, tu­dzież do­mo­we na­lew­ki i kon­fi­tu­ry, jako do­wód skrzęt­no­ści go­spo­dar­skiej pani domu. Za na­pój słu­ży­ło zwy­kle piwo owsia­ne z Nie­bo­ro­wiec­kie­go bro­wa­ru.

Zbi­gniew od­jeż­dżał wcze­śniej, że­gna­ny nie­zmier­nie grzecz­nie i so­len­nie przez całe to­wa­rzy­stwo. Nie wy­do­stał się jesz­cze za opłot­ki obej­ścia, a już do­sły­szał, jak dja­pa­zon we­so­ło­ści w domu pana eko­no­ma pod­niósł się zna­ko­mi­cie. Za­grzmia­ło siar­czy­ste dziś, dziś, dziś… hop­sa­sa! Tęgi bas ko­men­de­ro­wał: a dać tu nam do ma­zu­ra bu­tel­czy­nę wina jed­ną i dru­gą! We­so­ło pa­no­wie, a z ży­ciem!

Tym lu­dzi­skom przez gło­wę nie prze­szło, że mło­dy pan ad­mi­ni­stra­tor mógł przy­być do nich w za­mia­rach sen­ty­men­tal­nych.

Zbi­gniew wra­cał z balu w hu­mo­rze jak­naj­gor­szym. Gnie­wa­ło go to sta­no­wi­sko wy­jąt­ko­we. Trak­to­wa­ny z ak­cen­tem pew­nej wyż­szo­ści i lek­ce­wa­że­nia przez jed­nych, z prze­sad­ną czcią i nie­uf­no­ścią przez in­nych, uwa­żał się za strasz­nie osa­mot­nio­ne­go, za okrop­nie po­krzyw­dzo­ne­go i nie­szczę­śli­we­go. W domu przy sto­le po cięż­kiej pra­cy i licz­nych kło­po­tach go­spo­dar­skich cze­ka­ło go zno­wu to­wa­rzy­stwo nud­nych, za­śnie­dzia­łych na wsi lu­dzi, zni­ża­ją­cych glos w roz­mo­wach ze sobą w chwi­li, kie­dy on zwró­cił na nich swo­je spoj­rze­nie i, choć mło­da, krew­ka jego or­ga­ni­za­cja do­ma­ga­ła się wiel­kim gło­sem ży­cia peł­nią sil, roz­ma­rza­ła mu gło­wę ho­lu­cy­na­cja­mi roz­kosz­nych wi­dzia­deł, za­sta­wiał się w po­czu­ciu obo­wiąz­ku od­po­wie­dzial­no­ścią swe­go sta­no­wi­ska.

By­wa­ło mło­dy prak­ty­kant ga­ga­tek bar­dzo przez mat­kę roz­piesz­czo­ny i ze­psu­ty, przy­szły dzie­dzic znacz­nych wło­ści przy­cho­dził do nie­go z ża­la­mi na nudy i na­ma­wiał na ja­kąś eska­pa­dę, wte­dy Zbi­gniew wy­stę­po­wał z ostrym ka­za­niem na te­mat pra­cy, obo­wiąz­ku i do­bre­go przy­kła­du dla ludu.

– Pa­nie! ten lud taki tu w tych stro­nach brzyd­ki – wo­łał tam­ten cy­nicz­nie – że po­pro­stu trud­no jest da­wać złe przy­kła­dy. W ca­łej oko­li­cy jed­nej ludz­kiej twa­rzy nie spo­tka­łem. Jak Boga ko­cham! Wie pan po­je­dzie­my so­bie na jar­mar­czek do Pod­gó­rza, moż­na się bę­dzie nie­co ro­ze­rwać.

Zbi­gniew choć czul w so­bie nie­prze­par­tą po­trze­bę za­ba­wy, we­so­ło­ści, swo­bo­dy, bał się ja­kich­kol­wiek eks­tra­wa­gan­cji tak bliz­ko, gdzie mógł­by spo­tkać któ­re­go z ofi­cja­li­stów, lub dzie­dzi­ca z naj­bliż­sze­go są­siedz­twa.

– Ba, żeby to do War­sza­wy!… I wy­bie­rał się do War­sza­wy, gdzie po­sta­na­wiał ba­wić się, jak Sar­da­na­pal. Ale to do­pie­ro mo­gło­by na­stą­pić na póź­nej je­sie­ni po sprzę­tach, po za­ła­twie­niu naj­pil­niej­szych spraw go­spo­dar­skich.IV

Tym­cza­sem ofi­cjal­ne na­ra­dy z dzie­dzicz­ką o spra­wach go­spo­dar­skich, o me­lio­ra­cjach rol­nych, o za­tar­gach z wło­ścia­na­mi, o po­rę­bach, o opa­sach, o bro­wa­rze i go­rzel­ni prze­cho­dzi­ly po tro­chu na bez­przed­mio­to­we zgo­ła dys­ku­sje: li­te­ra­tu­rę, sztu­kę, a tak­że na zwie­rze­nia oso­bi­ste, coby dziś na­zwać moż­na było nie­win­nym flir­tem. Wę­zeł sym­pa­tji, chwi­lo­wo roz­luź­nio­ny przy­kre­mi wstrzą­śnie­nia­mi, za­cie­śniał się sil­niej i mio­dy czło­wiek zda­wał już so­bie spra­wę z tego, że istot­nie po­szu­ku­je to­wa­rzy­stwa pan­ny Ewy, że się wo­bec niej czu­je mniej sa­mot­nym i mniej nie­szczę­śli­wym. Za­czę­ły się też na nowo wspól­ne kon­cer­ty, prze­rwa­ne na dłu­żej przez śmierć ojca, na któ­rych drze­ma­ła te­raz ciot­ka Fi­gar­ska, jak ongi szam­be­la­nic.

I zda­rzy­ło się pew­ne­go wie­czo­ra, że ogar­nę­ło ich nie­spo­dzia­nie at­mos­fe­ra nad­zwy­czaj­nej rzew­no­ści, mó­wi­li o swych lo­sach, ży­ciu, na­dzie­jach, a ra­czej bez­na­dziej­no­ści. Zwłasz­cza pan­na Ewa, dziw­nie roz­draż­nio­na dnia tego, bia­da­ła na swą gwiaz­dę, mimo po­zor­nej świet­no­ści, tak prze­cież ciem­ną i po­nu­rą. Skar­ży­ła się, że fa­tum ja­kieś okrut­ne i bez­li­to­sne, któ­re mści­ło się na niej i nie­po­zwo­li­ło za­znać je­dy­ne­go, praw­dzi­we­go szczę­ścia, któ­rem cie­szy się naj­nędz­niej­sza z jej pod­da­nek.

– Nie – prze­cież to jest nad­zwy­czaj­ne, mó­wi­ła z ner­wo­wą eg­zal­ta­cją – przejść przez ży­cie wśród ta­kiej bez­den­nej pust­ki i chło­du. Kie­dy spoj­rzę za sie­bie i wi­dzę tę dłu­gą dro­gę, jak­by śnie­giem usy­pa­ną, taką bia­łą, taką nie­mi­ło­sier­nie bia­łą, zim­ną, pu­stą, po­ły­sku­ją­cą niby prze­py­chem gwiazd bry­lan­to­wych, krysz­ta­ło­wy­mi igieł­ka­mi lodu, to tak bym się chcia­ła po­rwać za wło­sy, za­wlec z po­wro­tem hen, aż do po­cząt­ku i po­tem biedz przez zie­lo­ne mu­ra­wy, w inną, zu­peł­nie inną stro­nę, przez czar­ną zie­mię, przez żół­te spie­kłe pia­ski, przez ka­łu­że krwi czer­wo­nej, przez pło­mie­nie… Ale się to nie wró­ci choć­bym gło­wę o mur roz­bi­ła, to się nie wró­ci, jak nic się nie wró­ci, nic co już było… A ta świa­do­mość jest mę­czar­nią… Oh! przedem­ną już tyl­ko grób.

Zbi­gnie­wo­wi, któ­ry miał ser­ce mięk­kie, od tych ża­lów ze­bra­ło się na li­tość bar­dzo szcze­rą. Współ­czu­cie dla nie­szczę­śli­wej, a prze­cież god­nej ze wszech miar naj­wyż­sze­go szczę­ścia ko­bie­ty, wy­wo­ła­ło w du­szy pra­gnie­nie uko­je­nia jej i po­cie­sze­nia.

– Och, gdy­bym umiał, gdy­bym mógł na­gro­dzić jej utra­co­ne raje, mi­ło­ścią swo­ją opła­cić z li­chwą lata tę­sk­no­ty, z ja­kąż ra­do­ścią od­dał­bym ży­cie swo­je całe nie­po­dziel­nie jej, jej tyl­ko jed­nej. I gra­ła mu tak w tej chwi­li w pier­siach żwa­wa po­bud­ka do po­świę­ceń, że był­by upadł na ko­la­na i wo­łał…

– Ko­chaj mnie; ja cię swo­ją wiel­ką, bez­gra­nicz­ną mi­ło­ścią wy­ku­pię od pie­kłą zwąt­pień i roz­cza­ro­wań. Nie wo­lał jed­nak, lecz dość nie­zręcz­nie bą­kał.

– Co też pani mówi… jak moż­na… coś po­dob­ne­go… i brał jej ręce i bar­dzo go­rą­co wy­ca­ło­wał. Ona mu rąk nie cof­nę­ła, więc za­trzy­mał je dłu­żej w dło­niach swo­ich. Czuł ich cie­pło, atla­so­wą de­li­kat­ność skó­ry, i już bez słów ca­ło­wał da­lej cien­kie, wy­kwint­ne pal­ce i mię­kie dło­nie ró­żo­we i pie­ścił się nie­mi jak milą za­baw­ką. A kie­dy gło­wy ich na­chy­li­ły się ku so­bie i po­czuł na skro­ni lek­kie, je­dwa­bi­ste do­tknię­cie wło­sów i woń ich prze­ni­ka­ją­cą, do­znał jak­by za­wro­tu gło­wy.

Stan ten za­nie­po­ko­ił go tro­chę. Wstał po­waż­nie z naj­głęb­szym sza­cun­kiem po­ca­ło­wał na po­że­gna­nie po­da­ną rękę pan­ny Ewy i wy­szedł.

– Kie­dy się zna­lazł sam na ko­niu wśród ciem­nej nocy, cwa­ło­wał z po­cząt­ku w po­trze­bie gwał­tow­ne­go ru­chu, ucie­ka­jąc jak naj­da­lej od tych miejsc, gdzie się z nim sta­ło coś, cze­go ani na­zwać ani okre­ślić nie po­tra­fi. Na­stęp­nie jed­nak zwal­niał po tro­chu bieg wierz­chow­ca, jak­by chciał w spo­ko­ju uważ­niej wsłu­chać się w drże­nie ser­ca i po­znać isto­tę jego nie­po­ko­jów. Wresz­cie sta­nął w strze­mio­nach, opu­ścił cu­gle na szy­ję koń­ską i wzno­sząc ręce ku nie­bu rzu­cił gwiaz­dom wy­zna­nie sze­ro­kie, gło­śne z peł­nej pier­si.

– Ko­cham, ko­cham! Tak, nie mogę się dłu­żej okła­my­wać. I wlókł się da­lej noga za nogą roz­ma­rzo­ny, pe­łen dziw­nych sza­mo­tań we­wnętrz­nych a za­ra­zem rzew­nej bło­go­ści.

I za­czę­ła się dla dwu­dzie­sto­kil­ko­let­nie­go mło­dzień­ca epo­ka słod­kiej, bez­mier­nej tę­sk­no­ty, roz­kosz­nych mak i bo­le­snych eks­taz.

Tor­tu­ro­wał się prze­wi­dy­wa­nia­mi naj­okrop­niej­szych za­wo­dów, roz­pa­czał, cier­piał i w cier­pie­niach tych od­naj­dy­wał źró­dło prze­dziw­nych za­chwy­tów. Do pa­ła­cu nie po­je­chał dnia na­stęp­ne­go, choć go tam strasz­li­wie cią­gnę­ło – he­ro­icz­nie wal­czył ze sobą, a po­tem try­um­fo­wał w unie­sie­niu z od­nie­sio­ne­go zwy­cięz­twa, choć wal­ka zmo­gła go do wy­czer­pa­nia. Wy­obraź­nia roz­fan­ta­zjo­wa­ła się na do­bre i ubra­ła Ewę w za­ziem­skie naj­cud­niej­sze kształ­ty i bar­wy. Wi­dział ją przed sobą, czul w uję­ciu, sły­szał głos dźwięcz­ny, mię­ki, mi­ło­sny glos ko­chan­ki – to znów su­ro­wy, od­py­cha­ją­cy dzie­dzicz­ki.

– Na trze­ci dzień do­pie­ro spo­tkał ją nie­spo­dzie­wa­nie na skra­ju lasu nie­bo­ro­wic­kie­go. Prze­jeż­dżał wła­śnić kon­no, kie­dy usły­szał za sobą ten­tent gwał­tow­ne­go ga­lo­pa. Obej­rzał się.

Pan­na Ewa pę­dzi­ła na spie­nio­nym ogie­rze, sama szyb­ko dy­sząc ze zmę­cze­nia.

– Pani sama?

– Zgu­bi­łam gdzieś nie­do­łę­gę fo­ry­sia. Za­chcia­ło mi się jaz­dy for­sow­nej – po­cze­kam tu na nie­go. Po­móż mi pan zsiąść!

Zbi­gniew ze­sko­czył z ko­nia i po­dał jej rękę. Osu­nę­ła się cięż­ko, jak­by nad mia­rę wy­czer­pa­na, opie­ra­jąc się o nie­go ca­łym swo­im cię­ża­rem.

– Ach, taka jaz­da pie­kiel­na! Wiatr świsz­cze, chłosz­cze po twa­rzy, orzeź­wia; koń uno­si jak na skrzy­dłach, gdzieś jak­by w inne świa­ty, lep­sze, we­sel­sze… I do­brze, do­brze mi tak, choć tchu zła­pać nie mogę.

Szpi­cru­tą ści­na­ła ka­pry­śnie i ner­wo­wo tra­wy i zio­ła przed sobą.

– Ach, tra­ci się po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści.

Z gór­ki na któ­rej sta­li do­strze­gli w dali na gro­bli mię­dzy mły­na­mi fo­ry­sia, pę­dzą­ce­go w stro­nę pa­ła­cu. Zbi­gniew huk­nął na nie­go, ale chło­pak nie sły­szał, na­ci­snął czap­kę na gło­wę, skur­czył się na sio­dle we czwo­ro i cwa­ło­wał da­lej w tym sa­mym kie­run­ku.

– Nie­do­łę­ga – syk­nę­ła pan­na Ewa.

– Ja pa­nią od­wio­zę.

– Od­pocz­nę tu­taj – za­de­cy­do­wa­ła pan­na i rzu­ci­ła się jak dłu­ga na mu­ra­wę.

Zbi­gniew przy­wią­zał ko­nie do pnia wy­nio­słej so­sny, przy­siadł w pew­nej od­le­gło­ści i wpa­try­wał się w nią okiem ła­ko­mem, z nie­zna­ną u sie­bie do­tąd po­żą­dli­wo­ścią. Ona bez kry­no­li­ny w czar­nej ama­zon­ce, ob­ci­ska­ją­cej do­kład­nie jej wy­kwin­te kształ­ty le­ża­ła na tra­wie dłu­ga, wy­smu­kła. Za­rzu­ci­ła ręce pod gło­wę, przez co uwy­dat­nia­ły się moc­no jej pier­si peł­ne i okrą­głe, wzno­szą­ce się szyb­ko przy od­dy­cha­niu.

W Zbi­gnie­wie zro­dzi­ły się in­stynk­ta dra­pież­ne, bru­tal­ne, dzi­kie, wpa­try­wał się w nią wzro­kiem węża hyp­no­ty­żu­ją­ce­go swo­ją ofia­rę przed po­żar­ciem, po­rwał się ku niej gwał­tow­nie, przy­padł do rąk i okrył je ogni­sty­mi po­ca­łun­ka­mi, po­tem uniósł całą przy­ci­snął z ca­łych sił do pier­si i wpił się usta­mi w jej usta. Pan­na Ewa zra­zu jak­by nie­przy­tom­na pod­da­ła się tej roz­kosz­nej piesz­czo­cie, przy­mknę­ła za­mglo­ne oczy i trwa­ła tak sama w upo­je­niu mi­ło­snem, na­gle moc­nym mchem ode­pchnę­ła męż­czy­znę, za­kry­ła twarz rę­ka­mi i jęk­nę­ła bo­le­śnie.

– Coś pan zro­bił?!

A po­tem za­raz ze­rwa­ła się na rów­ne nogi i gło­sem su­ro­wym, ostrym jak stal py­ta­ła.

– Jak pan śmia­łeś?

Ale Zbi­gniew już klę­czał przed nią i prze­pra­szał:

– Wy­bacz, wy­bacz pani, ko­cham cię nad ży­cie…

Wte­dy na­chy­li­ła się nad nim i szep­nę­ła mu ci­cho, sil­nie: – Ko­cham – ko­cham cię Zbi­gnie­wie do śmier­ci i jed­no­cze­śnie spiesz­nie i trwoż­li­wie sia­da­ła na koń, a kie­dy Zbi­gniew bla­gal aże­by nie od­jeż­dża­ła, aże­by prze­dłu­ży­ła chwi­le roz­ko­szy, ona od­rze­kła z nad­zwy­czaj­ną sta­now­czo­ścią…

– Nie, nie, naj­droż­szy – te­raz nie mo­że­my się wi­dy­wać bez świad­ków.

We dwa mie­sią­ce po­tem od­był się ślub pan­ny Ewy Ni­koc­kiej z ad­mi­ni­stra­to­rem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: