Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dla sławy: nowella - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dla sławy: nowella - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 273 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DLA SŁA­WY.

Część pierw­sza.

W pierw­szej po­ło­wie kar­na­wa­łu roku 18.. po pią­tej go­dzi­nie wie­czo­rem, szedł uli­cą Czy­stą mło­dy czło­wiek wy­so­kie­go wzro­stu. Mróz był nie­wiel­ki; to też prze­cho­dzień nasz, nie za­dał so­bie tru­du otu­lić się z her­me­tycz­ną tro­skli­wo­ścią, co po­zwa­la­ło przy­pa­trzeć się do­kład­nie jego po­wierz­chow­no­ści. A za­słu­gi­wa­ła ona na to 7. uwa­gi na swą pięk­ność i nie­po­spo­li­tość. Bo­ga­te roz­pię­te fu­tro, od­sła­nia­ło sil­ną i kształt­nie zbu­do­wa­ną po­stać mło­dzień­ca uj­mu­jąc w ramy bo­bro­we­go koł­nie­rza czy­ste li­nie jego szyi i gło­wy.

Z pod zgrab­nej bo­bro­wej cza­pecz­ki na­su­nię­tej z lek­ka na pra­we skro­nie, wy­my­ka­ły się gę­ste ciem­ne wło­sy har­mo­ni­zu­ją­ce z parą głę­bo­kich czar­nych oczów, błysz­czą­cych mło­dzień­czym ogniem, i ma­ją­cych przy­tem wy­raz dziw­nie zmien­ny i nie­da­ją­cy się okre­ślić. W spoj­rze­niu tych du­żych źre­nic, moż­na było od­na­leźć wszyst­ko, po­cząw­szy od szcze­rej swo­bo­dy, a skoń­czyw­szy na po­sęp­nym bla­sku, jaki zwy­kle pło­nie w oczach lu­dzi, któ­rzy w pier­si swej no­szą jaką cięż­ką ta­jem­ni­cę lub wy­rzut stłu­mio­ny lecz nie za­mil­kły. Czar­ny buj­ny wąs za­kry­wa­ją­cy pą­so­wą war­gę jego de­li­kat­nie wy­kro­jo­nych ust, od­bi­jał od jed­no­staj­nej bla­do­ści twa­rzy, z rzad­ka tyl­ko oży­wia­ją­cej się cie­plej­szym ko­lo­ry­tem. Bla­dość taka, zna­na pod na­zwą ma­to­wej, bywa zwy­kle udzia­łem trzech ka­te­go­ryj istot, to jest bo­ha­te­rów sen­sa­cyj­nych po­wie­ści, ide­ałów szes­na­sto­let­nich pa­nien i lu­dzi sil­nych a ha­mo­wa­nych na­mięt­no­ści. Nasz mło­dzie­niec łą­czył w so­bie te trzy wa­run­ki. O pierw­szym, wie każ­dy kto to opo­wia­da­nie weź­mie do ręki, gdyż on jest jego bo­ha­te­rem, choć nie idzie za­tem, by na­sze opo­wia­da­nie mia­ło pre­ten­sję być sen­sa­cyj­nem, o dru­gim, z wła­sne­go do­świad­cze­nia mo­gły­by za­pew­nić wszyst­kie mło­dziut­kie dzie­wi­ce, któ­rym los dał spo­tkać na wstę­pie do are­ny ży­cia a ra­czej świa­ta, pięk­ne­go Edwar­da S., cze­go bez­po­śred­niem na­stęp­stwem były ci­che du­ma­nie przy bla­sku księ­ży­ca, pi­sa­nie dzien­ni­ka z sen­ty­men­tal­nym na­stro­jem i ta­jem­ne roz­mo­wy z naj­szczer­szą przy­ja­ciół­ką, o trze­cim zaś, po­sta­ra­my się w dal­szym cią­gu prze­ko­nać ła­ska­wych czy­tel­ni­ków.

Wróć­my te­raz do na­sze­go mło­dzień­ca, któ­ry przez ten czas ja­kie­go­śmy po­trze­bo­wa­li na opi­sa­nie jego ziem­skiej po­wło­ki, uszedł już znacz­ną część uli­cy i zbli­żał się do Wierz­bo­wej. Mo­no­to­nię sa­mot­nej prze­chadz­ki uprzy­jem­niał so­bie przy­ty­ka­niem do ust won­ne­go cy­ga­ra i ury­wa­ną nutą ja­kichś mod­nych aryj, któ­re tem swo­bod­niej mógł so­bie po­gwiz­dy­wać, że mrok za­pa­dał co­raz gęst­szy, odzie­wa­jąc prze­chod­niów w mniej wię­cej po­żą­da­ne in­co­gni­to. Mimo to jed­nak, je­den z dość licz­nie snu­ją­cych się po chod­ni­kach, za­trzy­mał się na­gle przed nim i we­so­łym gło­sem za­gad­nął:

– Jak się masz, Ra­fa­elu czy Ru­ben­sie, bo niech mnie pio­run trza­śnie, je­że­li wiem do któ­re­go z tych ma­la­rzy po­rów­na­ły cię kie­dyś na­sze pi­sma. Gdzież to tak śpie­szysz, że na­wet zna­jo­mych nie po­zna­jesz na uli­cy, czy cię tak sła­wa ośle­pi­ła?

Tak z nie­nac­ka na­gab­nię­ty Ra­fa­el czy Ru­bens, nie – od­po­wia­dał zra­zu, lecz po chwi­li pod­no­sząc oczy, utkwił je w ja­snej i otwar­tej fi­zy­ogno­mii swe­go in­ter­lo­ku­to­ra i po­dał mu rękę z ser­decz­nym uści­skiem.

– Za­wsze ten sam – wy­rzekł uśmie­cha­jąc się zlek­ka, z pew­nym pra­wie nie­do­strze­żo­nym od­cie­niem me­lan­cho­lii – był­bym ci nie­po­mier­nie wdzięcz­ny ko­cha­ny Sta­siu, gdy­byś mi udzie­lił tego ta­li­zma­nu, któ­ry ci daje nie­za­mą­co­ną swo­bo­dę, i we­so­łość, oraz spra­wia żeś jest naj­mil­szym chłop­cem pod słoń­cem.

– Sły­szy­cie bo­go­wie – za­wo­łał Sta­ni­sław z ko­micz­nym pa­tho­sem. – Oto ten czło­wiek ma kil­ka­na­ście ty­się­cy ru­bli rocz­ne­go do­cho­du, sła­wę wiel­kie­go ma­la­rza, pięk­ność En­dy­mio­na, i uzna­nie naj­bar­dziej uro­czych Dyan na­sze­go gro­du… i pyta się mnie o ja­kieś ta­li­zma­ny szczę­ścia, mnie, char­ła­ka, któ­ry ma skan­da­licz­nie mała, pen­syę gry­zi­piór­ka, twarz pu­co­ło­wa­tą jak księ­życ w peł­ni, mimo wiel­ce umiar­ko­wa­ne­go wik­tu, i o któ­rym nikt nic nie wie… prócz zna­jo­mych i mego go­spo­da­rza, choć ten wte­dy tyl­ko so­bie o mnie przy­po­mi­na, gdy mu dłu­go za ko­mor­ne nie pła­cę!

Pod­czas tej prze­mo­wy Sta­ni­sła­wa, mło­dzi lu­dzie sta­li na chod­ni­ku… któ­ry w tem miej­scu był na szczę­ście do­syć sze­ro­kim, co na war­szaw­skich tro­tu­arach nie­po­spo­li­cie rzad­kiem jest zja­wi­skiem. Mo­gli wiec swo­bod­nie roz­ma­wiać, nie na­ra­ża­jąc się na po­trą­ca­nia i re­flek­sye prze­chod­niów o nie­do­rzecz­no­ści za­trzy­my­wa­nia się na środ­ku dro­gi, jak się w in­nych ra­zach zda­rza. Sta­ni­sław jed­nak nie lu­bił wi­docz­nie sto­ją­cej po­zy­cyi, bo za­gad­nął, nie słu­cha­jąc na­wet od­po­wie­dzi na swo­ją apo­stro­fę:

– Ale cóż tak bę­dzie­my sta­li. Gdzie idziesz? o ile mo­głem zmiar­ko­wać w prze­ciw­ną niż ja stro­nę; dla two­jej jed­nak mi­ło­ści, go­to­wem się wró­cić, i od­pro­wa­dzić choć­by pod bra­mę pew­ne­go domu na Mio­do­wej uli­cy. Bo rę­czę, że cię tam ser­ce two­im pe­da­łom za­nieść ka­za­ło.

– Tym ra­zem my­lisz się nie­co – od­parł Edward idąc zwol­na na­przód – mam wpraw­dzie to­wa­rzy­szyć dziś tym pa­niom do te­atru, ale wprzód wstą­pię do kas­sy go bi­let, i parę in­te­re­sów za­ła­twię. Bę­dziesz Sta­siu? nowa sztu­ka i po­dob­no do­bra.

– Na­tu­ral­nie. Wiesz, że prze­pa­dam za ko­me­dyą, i choć­bym nie miał za co na­za­jutrz zjeść obia­du, na każ­dem no­wem przed­sta­wie­niu być mu­szę. Zresz­tą, dziś obej­dzie się bez tak bo­ha­ter­skie­go po­świę­ce­nia; ode­bra­łem pie­nią­dze za mój ostat­ni fel­je­ton, do na­pi­sa­nia któ­re­go ostrzy­łem pió­ro o krze­mień zło­śli­wo­ści, ma­cza­łem je na­prze­mian w fan­ta­zyi i praw­dzie, sło­wem, po­wia­dam ci, małe ar­cy­dzie­ło! Wpraw­dzie, re­dak­tor jest zu­peł­nie in­ne­go zda­nia, i od­da­jąc mi ho­no­ra­ry­um prze­bą­ki­wał coś, że zbyt po­śpiesz­nie, a za mało ob­ro­bio­ne, ale kto by tam zwa­żał na sta­re­go nu­dzia­rza. Więc za­tem idziesz do kas­sy?

– Tak jest, a ty Sta­siu już masz bi­let?

– Spo­dzie­wam się. Tyl­ko tacy jak ty pa­no­wie,mogą na parę go­dzin przed pod­nie­sie­niem kur­ty­ny przy­stą­pić do okien­ka i za­py­tać: "masz pan dla mnie bi­let", a kas­sy­er odda im naj­lep­sze miej­sce, choć się przed chwi­lą ja­kie­muś eme­ry­to­wi za­kli­nał, że już ani jed­ne­go krze­sła nie ma. Ja, mój ko­cha­ny, ma­jąc szcze­rą ocho­tę wi­dzieć coś wię­cej nad ple­cy i ka­pe­lu­sze par­te­ro­we­go au­dy­to­ry­um, już przed dzie­sią­tą by­łem u drzwi kas­sy, i tak do­brze ma­new­ro­wa­łem łok­cia­mi, żem się je­den z pierw­szych do­stał do okien­ka i mam wiel­ce przy­zwo­ite krze­sło w siód­mym rzę­dzie na­prost sce­ny.

Edward od­rzu­cił nie­do­pa­lo­ne cy­ga­ro, i wy­jąw­szy ele­ganc­ką cy­gar­nicz­kę, po­dał ją z uprzej­mym gie­stem to­wa­rzy­szo­wi.

– By­łem dziś tak za­ję­ty, że nie­po­dob­na mi było po­my­śleć wcze­śniej o tem – wy­rzekł za­pa­la­jąc do­sko­na­łe tra­bu­cos. – Do go­dzi­ny dru­giej mia­łem czyn­no­ści nie cier­pią­ce zwło­ki, a po­tem, ten skład­ko­wy obiad, jaki da­wa­li­śmy na po­że­gna­nie jed­ne­go z ko­le­gów wjeż­dża­ją­ce­go do Pa­ry­ża, za­trzy­mał mnie do tej pory.

– Któż to taki? za­pew­ne jaki bie­da­czek po­szar­pa­ny zę­ba­mi na­szych kry­ty­ków je­dzie gdzie­in­dziej le­czyć swo­je rany.

– An­toś F. Zda­je mi się, że go znasz?

– Ach! ten mło­dy, co tak od ser­ca na­sze wiej­skie sce­ny ma­lu­je? Był­bym go uści­skał, za jego ostat­nie "Na przed­nów­ku". Dla cze­go on wy­jeż­dża, prze­cież to chło­piec pe­łen ta­len­tu, o ile są­dzić mogę.

– Wła­śnie dla tego. Nie wi­dzi tu dla sie­bie żad­nej przy­szło­ści; nikt jego ob­ra­zów ku­po­wać nie chce, a już choć­by nie dla sła­wy, to dla chle­ba po­szu­kać musi ła­skaw­sze­go sądu.

– To szko­da; le­piej­by­ście zro­bi­li, gdy­by­ście za­miast skład­ko­wych obia­dów i pa­miąt­ko­wych pu­ha­rów, do­po­mo­gli ko­le­żeń­ską ręką i pro­tek­cyą mło­dym ta­len­tom i nie po­zwo­li­li de­zer­te­ro­wać im z kra­ju. Jak się tam na nim w Pa­ry­żu le­piej po­zna­ją, to nie bę­dzie on głu­pi przy­sy­łać swo­ich ob­ra­zów na na­szą wy­sta­wę. Mamy niby tylu zna­ko­mi­tych ma­la­rzy, czy­tam o tem cią­gle, ale nic nie wi­dzę. Przyjść do To­wa­rzy­stwa Za­chę­ty Sztuk Pięk­nych, uśmiech­nie ci się na wstę­pie zczer­nia­ła Bar­ba­ra. Wcho­dzisz da­lej, pust­ki, lub Boże się zmi­łuj, ja­kie nę­dzo­ty, gdzie­nieg­dzie tyl­ko coś lep­sze­go za­sta­no­wi oczy. Czem się to dzie­je?

– Bie­da w kra­ju – wy­rzekł sen­ten­cjo­nal­nie Edward. – Nie ma komu wspie­rać ar­ty­stów.

– Nie ma komu? – pod­chwy­cił Sta­ni­sław. –

A dla cze­góż każ­dy twój choć­by naj­mniej­szy ob­ra­zek, bywa roz­chwy­ty­wa­ny na wagę zło­ta. Dla tego, że ty już masz sła­wę usank­cy­ono­wa­ną zło­tym me­da­lem i za­gra­nicz­ną famą" że twój ob­raz, na ostat­niej wy­sta­wie zo­stał ku­pio­ny za ba­jecz­ną sum­mę przez ja­kie­goś An­gli­ka, że wresz­cie u nas znaj­dą się za­wsze tacy, co do uple­cio­ne­go już wień­ca, do­rzu­ca­ją co­raz nowe list­ki, ale rzad­ko kto poda rękę nie­zna­ne­mu ta­len­to­wi by po taki wie­niec mógł się­gnąć. Ileż to wiel­kich zdol­no­ści mar­nu­je się, ileż to iskier Bo­żych zga­sło w pier­siach bied­nych chłop­ców, bo ich nie­tyl­ko nicht nie umiał roz­dmu­chać, ale je jesz­cze nie­do­sta­tek i twar­da dola stłu­mi­ły.

Gdy­by na dwo­rze nie było już zu­peł­nie ciem­no, a Sta­ni­sław nie mó­wił z ta­kiem oży­wie­niem, był­by z pew­no­ścią spo­strzegł dziw­ną zmia­nę jaka na dźwięk ostat­nich jego słów, za­szła w twa­rzy Edwar­da. Zbladł on jesz­cze bar­dziej, w czar­nych jego oczach za­pło­nę­ły te po­nu­re bla­ski, o któ­rych ju­że­śmy wspo­mnie­li, a usta za­ci­snię­te drża­ły, jak­by pod wpły­wem tłu­mio­ne­go wzru­sze­nia. Gdy­by go jaka ro­man – sowa pan­na wte­dy wi­dzia­ła, by­ła­by pew­ną, że ma przed sobą dru­gie­go Fra Dia­vo­la, lub prze­bra­ne­go zbrod­nia­rza (ale nie ta­kie­go po­spo­li­te­go, tyl­ko z ro­dza­ju tych, dla któ­rych bo­ga­te dzie­dzicz­ki tra­cą ro­zum), słu­cha­ją­ce­go, jak mó­wią o ce­nie na­zna­czo­nej na jego gło­wę. Żad­na jed­nak ro­man­so­wa pan­na nie prze­cho­dzi­ła w tej chwi­li, a Edward miał czas opa­mię­tać się, i przy­brać na­po­wrót zwy­kłą uśmiech­nię­tą fi­zy­ogno­mię, bez zwró­ce­nia czy­jej­bądź uwa­gi. Ode­tchnął tyl­ko głę­bo­ko i za­su­nął fu­tro na pier­siach jak­by mu się zim­no zro­bi­ło.

Pod­czas, gdy mło­dzi lu­dzie szli Wierz­bo­wą uli­cą, nie­opo­dal od drzwi kas­sy Te­atru Roz­ma­ito­ści, sta­ła ko­bie­ta sta­ran­nie za­kwe­fio­na. Po szyb­kich zwró­tach jej drob­nej głów­ki, moż­na się było do­my­śleć, że szu­ka­ła ko­goś po­mię­dzy tłu­mem ci­sną­cych się do kas­sy zwo­len­ni­ków Mel­po­me­ny, któ­rzy prze­ję­ci my­ślą, czy też do­sta­ną jesz­cze lub nie, bi­le­tów, nie zwra­ca­li by­najm­niej na nią uwa­gi. Nie­zna­jo­ma na­sza zda­wa­ła się wca­le nie gnie­wać o taką obo­jęt­ność, owszem, wi­docz­nie była jej ona bar­dzo na rękę, bo na­wet chwi­la­mi dla lep­szej nie­po­zna­ki, opusz­cza­ła swe sta­no­wi­sko i szła zwol­na wzdłuż fi­la­rów sta­ra­jąc się przy­brać jak naj­obo­jęt­niej­szą po­sta­wę. Ale za to w ele­ganc­kiej tu­ma­ko­wej muf­ce ukry­ta rącz­ka, tar­ga­ła nie­cier­pli­wie ba­ty­sto­wą chu­s­tecz­kę, a dru­ga pod­no­si­ła do oczu ze­ga­rek, pod­czas gdy usta szep­ta­ły gło­sem do­sły­szal­nym je­dy­nie dla po­wie­ścio­pi­sa­rza:

– Wpół do szó­stej. Miał tu być za­raz po pią­tej. Tak mó­wił wczo­raj. Gdy­by mnie ta spo­sob­ność mi­nę­ła, na nic wszyst­ko, mu­sia­ła­bym chy­ba coś wy­raź­nie w li­ście nad­mie­nić, a tego nie chcę. Tyl­ko zno­wu…, w prze­ciw­nym ra­zie jeż­li nie przyj­dzie, ileż już ich w swo­jem ży­ciu ode­brał… Ah!…

Ten ostat­ni wy­krzyk­nik nie był ozna­ką znie­cier­pli­wie­nia, lecz prze­ciw­nie, niby ulgi a za­ra­zem trwo­gi: wy­wo­ła­ło go zaś uka­za­nie się nie­opo­dal od drzwi Edwar­da, któ­ry zu­peł­nie już od­zy­skał swo­bo­dę, i żywo coś opo­wia­dał Sta­ni­sła­wo­wi. Nie­zna­jo­ma cof­nę­ła się szyb­ko, ocze­ku­jąc, aż mło­dzi lu­dzie po­że­gna­ją się z sobą, po­czem wmię­sza­ła się po­mię­dzy wcho­dzą­cych sta­ra­jąc się być jak naj­bli­żej Edwar­da, a nie­po­strze­żo­ną.

Nie po­trze­bo­wa­ła w tym celu roz­wi­jać wiel­kiej zręcz­no­ści, bo mło­dy czło­wiek nie roz­glą­da­jąc się na pra­wo ani na lewo, pod­szedł pro­sto do okien­ka, rzu­cił parę as­sy­gnat w za­mian za po­da­ny mu przez kas­sy­era świ­stek, i nie bio­rąc dość znacz­nej resz­ty jak przy­sta­ło na mło­dzień­ca z szy­kiem, chciał się już od­da­lić, gdy na­gle uczuł, że mu w spusz­czo­ną rękę wsu­nię­to ja­kiś pa­pier zło­żo­ny. Ze zdu­mie­niem obej­rzał się wo­ko­ło, ale zo­ba­czył tyl­ko opa­słych i chu­dych je­go­mo­ściów oraz inne in­dy­wy­dua, któ­re nie wy­glą­da­ły na spraw­ców tak ro­man­tycz­ne­go po­stęp­ku. Wpraw­dzie w jed­nem miej­scu tłum po­ru­szał się i zsu­wał, jak­by za­peł­nia­jąc chwi­lo­wą lukę, zro­bio­ną przez ko­goś szyb­ko się prze­ci­ska­ją­ce­go, ale Edward nie zwró­cił na to uwa­gi. Przy­su­nął się do świa­tła i roz­wi­nął mały, zgrab­ny bi­le­cik. "Bądź na trze­ciej ma­ska­ra­dzie", pi­sa­ła wi­docz­nie ko­bie­ca i zmie­nio­na ręka, a mogę ci za­rę­czyć, że rze­czy, o któ­rych chcia­ła­bym z tobą po­mó­wić, nie będą ci obo­jęt­ne. Cze­kaj na mnie pod or­kie­strą. Czar­ne do­mi­no z wień­cem po­lnych róż na gło­wie."

I nic wię­cej. Było to więc zwy­kłe ma­ska­ra­do­we za­pro­sze­nie, ja­kich każ­dy pra­wie mło­dy czło­wiek, kil­ka w kar­na­wa­le od­bie­ra, a ja­kie­mi Edward, ulu­bie­niec ko­biet, był za­rzu­co­ny. Spo­wsze­dnia­ły mu już te in­try­gi, czę­sto bar­dzo bez­barw­ne, a szcze­gól­niej te­raz, gdy spo­glą­dał na pięk­ne damy tym obo­jęt­nym wzro­kiem, jaki tyl­ko bywa wła­ści­wy za­ko­cha­nym nie wi­dzą­cym ni­ko­go prócz pani swe­go ser­ca; nie czuł wca­le ocho­ty do wsłu­chi­wa­nia się w pisz­czą­cy dy­sz­kant ja­kiejś ma­ski. Gdy­by więc otrzy­mał ten bi­le­cik zwy­czaj­ną dro­gę, to jest przez pocz­tę miej­ską lub ko­mi­sy­one­ra, był­by go rzu­cił do ko­sza z nie­po­trzeb­ne­mi pa­pie­ra­mi, i wie­czór ma­ska­ra­do­wy prze­pę­dził w domu pięk­nej na­rze­czo­nej, nie trosz­cząc się o do­mi­no z po­lne­mi ró­ża­mi, cze­ka­ją­ce go nadar­mo pod or­kie­strą. Ale ten ory­gi­nal­ny spo­sób wrę­cze­nia mu bi­le­tu przez samą praw­do­po­dob­nie au­tor­kę, za­cie­ka­wił go tro­chę, i nie bez słusz­no­ści za­uwa­żył, że musi jej na jego byt­no­ści za­le­żeć, sko­ro zde­cy­do­wa­ła się cza­to­wać na nie­go na uli­cy. – Kto to może być – po­my­ślał cho­wa­jąc bi­le­cik i zkąd wie­dzia­ła, że mnie tu o tej po­rze spo­tka. Czyż­by Mar­ta?… Ale cóż zno­wu, to zbyt awan­tur­ni­cza ko­re­spon­den­cya jak na nią. W każ­dym ra­zie do­wiem się po­ju­trze. Nie było jesz­cze ma­ski któ­rej­bym nie po­znał.

Z temi sło­wy zna­mio­nu­ją­ce­mi wiel­ką za­ro­zu­mia­łość na punk­cie do­myśl­no­ści, opu­ścił Edward przed­sio­nek te­atral­ny i skie­ro­wał się w stro­nę uli­cy Mio­do­wej.

* * *

– Mar­ciu ko­cha­na, dla cze­go Jó­zef nie za­pa­la lam­py? tak już ciem­no.

Sło­wa te wy­mó­wio­ne zo­sta­ły w ob­szer­nym sa­lo­nie z okna­mi na Mio­do­wą uli­cę, a w któ­rym rze­czy­wi­ście mrok już pa­no­wał tak gę­sty, że nie­po­dob­na było roz­róż­nić twa­rzy znaj­du­ją­cych się w nim dwóch ko­biet.

Jed­na z nich po­ru­szy­ła dzwon­kiem a za chwi­lę póź­niej, męz­ka po­stać ciem­nym kon­tu­rem za­ry­so­wa­ła się we drzwiach.

– Niech Jó­zef lam­py za­pa­li – rzekł głos świe­ży i mło­dy, z peł­nym i me­ta­licz­nym dźwię­kiem.

Lo­kaj w mil­cze­niu speł­nił zle­ce­nie, i stru­mień świa­tła prze­ci­ska­jąc się przez ma­to­wy klosz sto­ją­cej na owal­nym sto­le lam­py, ob­lał po­stać nie­mło­dej ko­bie­ty wy­god­nie opar­tej o ak­sa­mit­ne po­dusz­ki ka­na­py, zo­sta­wiw­szy w de­li­kat­nym pół­cie­niu twarz dru­giej, któ­ra opo­dal sie­dzia­ła na niz­kiej ot­to­man­ce, z gło­wą nie­co na­przód po­chy­lo­ną, jak­by go­spo­dar­ska czyn­ność przed chwi­lą speł­nio­na nie wy­rwa­ła jej z głę­bo­kie­go za­my­śle­nia, do ja­kie­go ją praw­do­po­dob­nie sza­ra go­dzi­na uspo­so­bi­ła. Bo­ga­te ciem­no­blond wło­sy upię­te niz­ko z tyłu, nie za­sła­nia­ły żad­ne­mi mod­ne­mi nio­ba­mi i pu­kla­mi, klas­sycz­nych kształ­tów jej głów­ki, lecz za­cze­sa­ne z pro­sto­tą, oka­la­ły czo­ło nie­zbyt wy­so­kie, ale my­ślą­ce i czy­ste, za­koń­czo­ne de­li­kat­ne­mi łu­ka­mi czar­nych brwi. Oczy mło­dej pan­ny, spusz­czo­ne w tej chwi­li, mia­ły do­sko­na­łą pięk­ność ry­sun­ku i bar­wy ciem­no­sza­fi­ro­wej ale naj­więk­szy ich urok był w wy­ra­zie dziw­nie smęt­nym a za­ra­zem peł­nym ener­gii i sta­now­czo­ści. Sta­now­czość ta, kry­ła się tak­że w ką­tach jej drob­nych ró­żo­wych ustek, i ma­lo­wa­ła się w ca­łej po­sta­ci wiot­kiej wpraw­dzie, lecz nie w ów ete­rycz­ny spo­sób, co każe się lę­kać, by taka po­wiew­na isto­ta, nie roz­pły­nę­ła się gdzie we mgle, albo w naj­lep­szym ra­zie nie zła­ma­ła. Bo­ha­ter­ka na­sza mia­ła ki­bić o bo­ga­tych, jak­by uto­czo­nych kszta­łach a rącz­ka jej acz­kol­wiek wąz­ka, nie prze­ra­ża­ła ma­ło­ścią i nie olśnie­wa­ła bia­ło­ścią, lecz za to umia­ła­by bez­wąt­pie­nia w da­nym ra­zie zro­bić coś wię­cej nad prze­wra­ca­nie kar­tek po­wie­ścio­wych i brzą­ka­nie po kla­wi­szach. Na pra­wej ręce, nie­dba­le spusz­czo­nej na suk­nię, błysz­czał wiel­ki i cud­nej wody bry­lant w sze­ro­kiej opra­wie, a na le­wej, któ­rą pod­pie­ra­ła gło­wę jak­by dla kon­tra­stu, wło­żo­ny był wąz­ki i gład­ki pier­ścio­nek z ser­dusz­kiem po­środ­ku.

– Któ­ra go­dzi­na, Mar­ciu? – za­py­ta­ła zno­wu dama z ka­na­py.

– Kwa­drans na siód­mą. Czy cio­cia ży­czy so­bie cze­go?

– Nie, moje dziec­ko. Ale pan Edward mu­siał chy­ba bi­le­tu nie do­stać i wsty­dzi się przyjść; toż­by już być po­wi­nien.

– Jesz­cze czas – od­par­ła Mar­cia obo­jęt­nie. – Przed­sta­wie­nie roz­pocz­nie się do­pie­ro o wpół do ósmej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: