Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Długa Ziemia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 czerwca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Długa Ziemia - ebook

Genialne poczucie humoru w świecie science fiction!

Rok 1916, front zachodni. Szeregowy Percy Blakeney budzi się, leżąc w świeżej, bujnej trawie. Słyszy głosy ptaków i szum wiatru wśród drzew. Co się stało z błotem, krwią i pooranym pociskami krajobrazem ziemi niczyjej? A skoro już o tym mowa, co się stało z Percym?

Rok 2015, Madison, stan Wisconsin, USA. Policjantka Jessica Jansson bada spalony dom unikającego ludzi naukowca, który zniknął bez śladu. Przeszukując pogorzelisko, znajduje niezwykły przedmiot: pudełko mieszczące w sobie kilka prostych obwodów, trójpozycyjny przełącznik oraz... ziemniak. To prototyp wynalazku, który na zawsze zmieni sposób, w jaki ludzkość widzi świat.

„Długa Ziemia” to pierwsza powieść powstała w wyniku współpracy twórcy Świata Dysku Terry'ego Pratchetta ze znanym autorem science fiction Stephenem Baxterem. Opowieść przenosi czytelników na krańce Ziemi i o wiele dalej. Wystarczy jeden krok...

Literacki mariaż tych dwóch autorów to najlepsze, co mogło się zdarzyć ich fanom.

„Guardian”

Idea światów równoległych to jeden z najbardziej nośnych tematów, z jakimi mierzy się od lat literatura science fiction. Ale jeszcze nigdy nie pisano o tym z takim entuzjazmem, jak w nowej powieści dwóch gigantów brytyjskiej fikcji. To prawdziwy triumf wyobraźni!

„Independent”

Literacka alchemia! Pod piórem Pratchetta i Baxtera możliwości są prawie nieograniczone. To historia, w której rodzą się genialne pomysły. Ekscytacja autorów, kiedy bawią się wielością rozwiązań, jest wyraźnie wyczuwalna i zaraźliwa! Fabuła „Długiej Ziemi” jest tak porywająca, że zbrodnią byłoby się w nią nie zapaść po uszy!

„SFX”

Połączenie Pratchetta z Baxterem to znakomity pomysł. Nie ma to jak genialne poczucie humoru w świecie science fiction.

„Sunday Times”

Terry Pratchett (ur. 1948) jako autor opowiadań zadebiutował w wieku 13 lat, w 1971 r. wydana została jego pierwsza powieść „Dywan”, a potem kolejne: „Ciemna strona słońca” (1976) i „Strata” (1981). W 1983 r. ukazała się pierwsza część cyklu Świat Dysku – „Kolor magii”. W 1998 r. Pratchett został uhonorowany przez królową Elżbietę II Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury.

Stephen Baxter (ur. 1957) jest jednym z najpopularniejszych brytyjskich autorów science fiction, laureatem licznych prestiżowych nagród, współautorem „Odysei czasu”. Mieszka w Northumberland.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7839-941-4
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Na leśnej polanie:

Szeregowy Percy obudził się, słysząc ptasie trele. Wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz słyszał ptaki – już artyleria o to zadbała. Przez chwilę był zadowolony, że może tak zwyczajnie leżeć w cudownej ciszy.

Jednak trochę się niepokoił, w takim dość lekkim oszołomieniu, czemu właściwie leży na wilgotnej, choć wonnej trawie, zamiast na swoim kocu. A tak, zapach trawy… Nie czuł takich aromatów w miejscu, gdzie był przed chwilą. Kordyt, rozgrzany olej, spalone ciała i smród niemytych mężczyzn – do tego był przyzwyczajony.

Zastanowił się, czy nie jest martwy. W końcu ostrzał był przerażający.

No więc jeśli zginął, to miejsce całkiem się nada na niebo, zwłaszcza po tamtym piekle huku, krzyków i błota. A jeśli to nie jest niebo, zaraz sierżant go kopnie, postawi na nogi i odeśle do mesy na kubek herbaty i opatrunek. Ale nie było żadnego sierżanta i żadnego hałasu oprócz śpiewu ptaków wśród drzew.

A gdy brzask zaczął wpełzać na niebo, Percy pomyślał: Jakich drzew?

Kiedy ostatnio widział takie, które miało choćby w przybliżeniu kształt drzewa, a co dopiero takie ze wszystkimi liśćmi, którego pociski nie roztrzaskały w drzazgi? A jednak rosły tu drzewa, dużo drzew, cały las.

Szeregowy Percy był młodzieńcem praktycznym i metodycznym, postanowił więc, że w tym śnie nie będzie się martwić drzewami – drzewa nigdy nie próbowały go zabić. Położył się i chyba musiał zasnąć, ponieważ kiedy otworzył oczy, trwał już jasny dzień, a jemu chciało się pić.

Jasny dzień, ale gdzie? Pewnie we Francji. To musi być Francja, przecież ten wybuch, który go ogłuszył, nie mógł go rzucić zbyt daleko. Ale jednak znalazł się w lesie, choć nie powinno tu być żadnego lasu. Brakowało też tradycyjnych odgłosów Francji, takich jak huk wystrzałów i krzyki ludzi.

To prawdziwa zagadka… a Percy był śmiertelnie spragniony.

Spakował więc kłopoty w to, co mu pozostało ze starego worka, w tej eterycznej i udręczonej ptakami ciszy, i uznał, że to prawda, co mówią słowa piosenki: po co się martwić? Są ważniejsze zajęcia, zwłaszcza kiedy człowiek właśnie zobaczył, że inni odparowują niczym poranna rosa.

Ale kiedy wstał, poczuł znajomy ból w nodze, głęboko, aż w kości – ślad po ranie, która nie wystarczyła, by odesłali go do domu, ale załatwiła mu lepszy przydział u chłopaków od maskowania, i poobijaną puszkę farby w worku. Czyli to nie sen, skoro noga dalej boli. Ale z całą pewnością był gdzieś indziej niż poprzednio.

Ruszył więc między drzewami w kierunku, który tych drzew wydawał się zawierać mniej, a w jego umyśle zbudziła się ulotna, drażniąca myśl: Dlaczego śpiewaliśmy? Rozum nam odebrało? Co nam przyszło do głowy? Ręce i nogi na ziemi dookoła, ludzie zmieniający się w mgłę ciała i kości… A myśmy śpiewali!

Ależ byliśmy cholernymi, cholernymi idiotami!

Pół godziny później szeregowy Percy zszedł zboczem do strumyka w płytkiej dolinie. Woda była trochę słona, ale w tej chwili napiłby się nawet z końskiego koryta, stając obok konia.

Potem szedł w dół strumienia, do miejsca, gdzie strumień wpadał do rzeki, jeszcze niezbyt szerokiej, ale Percy był wiejskim chłopakiem i wiedział, że przy brzegu znajdzie raki. Pół godziny później rzeczone raki gotowały się już wesoło. Nigdy jeszcze nie widział takich wielkich. I aż tylu! I takich soczystych! Jadł, aż brzuch go rozbolał. Nabitą na zielony patyk zdobycz obracał nad pospiesznie rozpalonym ogniskiem, a potem rozrywał ją palcami. Myślał teraz: Może naprawdę jestem martwy i trafiłem do nieba. I podoba mi się to, bo Bóg mi świadkiem, uważam, że dość już się napatrzyłem na piekło.

Tej nocy leżał na polanie nad rzeką, z workiem pod głową zamiast poduszki. A kiedy na niebie zabłysnęły gwiazdy, jaśniejsze, niż kiedykolwiek widział, zaczął śpiewać:

W stary worek spakuj kłopoty w mig

I uśmiech na twarz…

Zasnął snem sprawiedliwych, nim doszedł do „Po co się martwić? Zajęcia lepsze masz”.

Kiedy promienie słońca znowu musnęły jego twarz, zbudził się odświeżony, usiadł i… i znieruchomiał jak posąg w ognisku spokojnych spojrzeń, które go oceniały.

Kim oni byli? I czym? Wyglądali trochę jak niedźwiedzie, ale bez niedźwiedzich pysków, albo trochę jak małpy, ale grubsze. I tylko przyglądali mu się ze spokojem. No przecież nie mogą chyba być Francuzami…

Mimo wszystko spróbował francuskiego:

– Parle buffon tua?

Patrzyli nieruchomo.

W ciszy, czując, że czegoś od niego oczekują, Percy odchrząknął i rozpoczął: „W stary worek spakuj kłopoty w mig…”.

Słuchali w skupieniu, dopóki nie skończył. Potem spojrzeli po sobie. W końcu, jak gdyby doszli do porozumienia, pozwolili, by jeden z nich wystąpił naprzód i odśpiewał tę piosenkę w perfekcyjnej tonacji.

Szeregowy Percy słuchał w tępym oszołomieniu.

* * *

I stulecie później:

Preria była płaska, zielona, bujna, tu i ówdzie rosły kępy dębów. Niebo wydawało się tak niebieskie, jak je zwykle reklamowano. Na horyzoncie dał się zauważyć jakiś ruch, jakby cień chmury – przesuwające się wielkie stado zwierząt.

Zabrzmiał odgłos podobny do westchnienia, do lekkiego wydechu. Stojący dostatecznie blisko obserwator mógłby poczuć na skórze delikatny podmuch.

A na trawie leżała Maria Valienté w swym ulubionym różowym swetrze z angory.

Miała dopiero piętnaście lat i była w ciąży, a poród się zbliżał. Ból skurczy przeszywał jej chude ciało. Jeszcze przed chwilą nie wiedziała, czy bardziej boi się samego porodu, czy gniewu siostry Stefanii, która zabrała jej małpią bransoletkę, jedyną pamiątkę, jaką Maria zachowała po matce. Siostra Stefania uznała, że to grzeszny symbol.

A teraz to… Otwarte niebo, tam gdzie powinien się znajdować brudny od papierosowego dymu tynk sufitu. Trawa i drzewa, tam gdzie powinna być wytarta wykładzina. Nic się nie zgadzało. Czy to w ogóle jest Madison? Skąd się tu wzięła?

Ale to bez znaczenia. Znowu przeszył ją ból i czuła, że dziecko przeciska się już na świat. Nie miała nikogo do pomocy, nawet siostry Stefanii…

Zamknęła oczy, krzyknęła i zaczęła przeć.

Dziecko wyśliznęło się na trawę, a Maria wiedziała, że powinna zaczekać na łożysko. Kiedy było po wszystkim, miała między nogami coś bezkształtnego i ciepłego, i dziecko pokryte lepką, krwawą mazią. Otworzyło… otworzył usta i zapłakał cienko.

Z daleka dobiegł potężny odgłos, niby grom. Ryk, jaki słyszy się czasem w zoo. Jakby lwa.

Lew? Maria krzyknęła znowu, tym razem ze strachu…

Krzyk urwał się jak po przekręceniu przełącznika. Maria zniknęła. Dziecko zostało samo.

Samo, jeśli nie liczyć wszechświata, który spłynął i przemówił do niego nieskończoną liczbą głosów. A za nimi wszystkimi była przeogromna Cisza.

Płacz zmienił się w gruchanie. Cisza uspokajała.

Zabrzmiał odgłos podobny do westchnienia, do lekkiego wydechu. Maria znowu powróciła na zieloną trawę, pod błękitne niebo. Usiadła i rozejrzała się w panice. Twarz miała poszarzałą; straciła dużo krwi. Ale jej dziecko leżało obok.

Zgarnęła je na ręce, razem z łożyskiem – nawet nie podwiązała pępowiny – otuliła w sweter z angory i przytuliła do siebie. Chłopczyk miał dziwnie spokojną twarz. Myślała już, że go straciła.

– Joshua – powiedziała. – Nazywasz się Joshua Valienté.

Ciche puknięcie i oboje zniknęli.

Na równinie nie pozostało nic prócz schnącej plamy krwi i płynów organicznych, i trawy, i nieba. Wkrótce jednak zapach krwi zwróci czyjąś uwagę.

* * *

I dawno temu, w świecie tak bliskim jak cień:

Całkiem inna wersja Ameryki Północnej obejmowała wielkie, śródziemne, słone morze. To morze roiło się od mikrobów. A całe to życie służyło jednemu ogromnemu organizmowi.

I na tym świecie, pod zachmurzonym niebem, całość tego wzburzonego morza trzeszczała jedną myślą.

Ja…

A po tej myśli napłynęła kolejna.

W jakim celu?ROZDZIAŁ 2

Ławeczka ustawiona obok nowoczesnego z wyglądu automatu z napojami okazała się niezwykle wręcz wygodna. Joshua Valienté nie był ostatnio przyzwyczajony do delikatności. Nie był przyzwyczajony do tego uczucia miękkości, jakie wiązało się z przebywaniem wewnątrz budynku, gdzie meble i wykładziny narzucają światu pewien spokój. Obok tej luksusowej ławeczki leżał stos błyszczących magazynów, ale Joshua nie był też przyzwyczajony do takiego lśniącego papieru. Książki? Książki to co innego. Lubił książki, zwłaszcza te tanie, w miękkich okładkach – lekkie i łatwe do noszenia, a jeśli człowiek nie zamierzał czytać ich ponownie, to cóż, zawsze dało się wykorzystać rozsądnie cienki i miękki papier.

Normalnie, kiedy nie miał nic do roboty, słuchał Ciszy.

Tutaj była bardzo słaba, niemal zagłuszana odgłosami zwykłego świata. Czy ludzie w tym eleganckim budynku pojmowali, jak bardzo jest hałaśliwy? Warkot klimatyzatorów i wentylatorów w komputerach, szmer wielu głosów, słyszalnych, ale nie do odszyfrowania, stłumione dźwięki telefonów, a po nich głosy ludzi tłumaczących, że tak naprawdę ich tam nie ma, ale chcieliby, żeby zostawić wiadomość po sygnale, po czym nieodmiennie dźwięczał sygnał… To był budynek Instytutu transEarth, gałęzi Korporacji Blacka. Nad anonimowym biurowcem, całym z płyt gipsowych i chromu, dominowało ogromne logo – koń szachowy.

To nie był świat Joshuy. Nic tutaj nie należało do jego świata. Właściwie, kiedy się zastanowić, to nie miał swojego świata. Miał je wszystkie.

Całą Długą Ziemię.

* * *

Ziemie, nieopisane Ziemie. Niektórzy twierdzili, że jest ich więcej, niż da się zliczyć. Trzeba jedynie przechodzić przez nie bokiem, mijając jedną po drugiej w nieskończonym łańcuchu.

Było to źródłem wielkiej irytacji dla ekspertów, takich jak profesor Wotan Ulm z Oxfordu, który mówił w wywiadzie dla BBC:

– Wszystkie te równoległe Ziemie są identyczne na wszystkich poziomach, z wyjątkiem może drobnych szczegółów. Oprócz tego, że są puste. Właściwie to są pełne… głównie puszcz i mokradeł. Rozległe, mroczne, milczące puszcze, głębokie, lepkie, zabójcze mokradła. Ale nie ma tam ludzi. Nasza Ziemia jest zatłoczona, ale Długa Ziemia jest pusta. Prawdziwy pech dla Adolfa Hitlera, który nie miał szansy, by gdziekolwiek wygrać swoją wojnę. Ale naukowcom trudno nawet mówić o Długiej Ziemi, nie wpadając w bełkot na temat m-bran, rozmaitości i kwantowych multiwersów. Spójrzmy: może wszechświat rzeczywiście się rozgałęzia za każdym razem, kiedy opada liść, może w każdym ułamku sekundy tworzy miliard nowych odnóg. Wydaje się, że tak nam mówi fizyka kwantowa. Och, to nie jest kwestia doświadczania miliarda rzeczywistości; stany kwantowe składają się jak wibracje harmoniczne pojedynczej struny skrzypiec. Być może jednak zdarzają się sytuacje wyjątkowe: kiedy budzi się wulkan, kiedy kometa muska powierzchnię, kiedy prawdziwa miłość zostaje zdradzona… I wtedy dostajemy oddzielną empiryczną rzeczywistość, osobny splot kwantowych włókien. I może te sploty w jakimś wyższym wymiarze są podobieństwem ściągane ku sobie i łańcuch światów się porządkuje. Albo coś innego! Może to tylko sen, wspólna wyobraźnia ludzkości. Prawda jest taka, że jesteśmy tak samo oszołomieni tym zjawiskiem, jak byłby Dante, gdyby nagle mógł spojrzeć na rozszerzający się wszechświat Hubble’a. Nawet język, jakiego używamy do opisu, jest prawdopodobnie równie mało precyzyjny, co ta karciana analogia, która trafia do wyobraźni większości ludzi: Długa Ziemia to wielka talia trójwymiarowych kart, ułożona w jakiejś więcejwymiarowej przestrzeni, przy czym każda z nich sama w sobie jest Ziemią. Ale co najbardziej istotne, ta Długa Ziemia stoi otworem. Praktycznie każdy może się przemieszczać w górę i w dół talii, przewiercając się, można powiedzieć, przez same karty. I ludzie zajmują całą tę wolną przestrzeń! To oczywiste! To pierwotny instynkt. My, małpy z sawanny, wciąż boimy się lamparta w ciemności. Jeśli się rozprzestrzenimy, nie zdoła zabić nas wszystkich. Jednak naukowo wszystko to jest wysoce irytujące. Nic tu nie pasuje! No i dlaczego ta gigantyczna talia kart została oddana ludzkości akurat teraz, kiedy jak nigdy potrzebujemy miejsca? Pamiętajmy jednak, że nauka to tylko ciąg pytań, które prowadzą do kolejnych pytań, i bardzo dobrze, inaczej nie byłby to rozsądny wybór kariery. No cóż, niezależnie od tego, jakie są odpowiedzi na te pytania, wszystko się zmienia na korzyść ludzkości… To wystarczy, Jocasto? Jakiś idiota pstryknął długopisem, kiedy akurat mówiłem ten kawałek z Dantem…

Oczywiście, Joshua rozumiał, że Instytut transEarth istnieje, by z tych zmian czerpać zyski. Najprawdopodobniej właśnie dlatego sprowadzono tutaj jego, Joshuę, mniej lub bardziej wbrew jego woli i z bardzo dalekiego świata.

* * *

Drzwi otworzyły się w końcu. Weszła młoda kobieta niosąca laptop cienki jak arkusik złotej folii. Joshua miał w Domu taką maszynę, ale grubszy, trochę przestarzały model, służący głównie do tego, żeby szukać w sieci przepisów na potrawy ze składników dostępnych w dziczy.

– Pan Valienté? Bardzo się cieszę, że zechciał pan się u nas zjawić. Nazywam się Selena Jones. Witamy w Instytucie transEarth.

Z pewnością jest atrakcyjna, uznał Joshua. Lubił kobiety. Z przyjemnością wspominał swoje nieliczne i krótkotrwałe związki. Ale nieczęsto kobiety spotykał, więc czuł się trochę skrępowany.

– Witamy? Nie daliście mi wyboru. Znaleźliście moją skrytkę pocztową. To znaczy, że jesteście z rządu.

– Szczerze mówiąc, myli się pan. Czasami pracujemy dla rządu, ale z pewnością nim nie jesteśmy.

– Prawnicy?

Uśmiechnęła się z wyrzutem.

– Lobsang znalazł kod pańskiej poczty.

– A kto to jest Lobsang?

– To ja – odpowiedział automat z napojami.

– Jesteś automatem z napojami – zauważył Joshua.

– To założenie jest błędne, choć w ciągu kilku sekund mogę przygotować dowolnie wybrany napój.

– Ale masz z boku napis Coca-Cola!

– Proszę, wybacz moje poczucie humoru. Nawiasem mówiąc, gdybyś zaryzykował dolara w nadziei na gazowany napój chłodzący, na pewno bym zwrócił pieniądze. Albo dostarczył napój.

Joshua usiłował jakoś zorientować się w przebiegu spotkania.

– Jaki Lobsang?

– Nie mam nazwiska. W dawnym Tybecie tylko arystokraci i żyjący buddowie je mieli, Joshuo. Nie żywię takich pretensji.

– Jesteś komputerem?

– A czemu pytasz?

– Bo jestem wściekle pewny, że nie ma tam w środku człowieka, a poza tym dziwnie się wyrażasz.

– Zapewniam, panie Valienté, jestem bardziej wymowny i elokwentny niż ktokolwiek, kogo pan w życiu poznał, i rzeczywiście nie przebywam we wnętrzu tego automatu z napojami. Przynajmniej nie w całości.

– Przestań sobie pokpiwać, Lobsangu – odezwała się Selena. Zwróciła się do Joshuy. – Panie Valienté, wiem, że kiedy świat pierwszy raz usłyszał o Lobsangu, znajdował się pan… gdzie indziej. Jest wyjątkowy. Fizycznie jest komputerem, ale kiedyś był… jak by to określić… tybetańskim mechanikiem motocyklowym.

– No a jak trafił z Tybetu do środka automatu Coca-Coli?

– To długa historia, panie Valienté…

Gdyby Joshua nie był tak długo nieobecny, wiedziałby o Lobsangu. Lobsang był pierwszą maszyną, której udało się przekonać sąd, że jest istotą ludzką.

– Oczywiście – tłumaczyła Selena – inne maszyny szóstej generacji próbowały tego już wcześniej. Jeśli znajdowały się w innym pomieszczeniu i mówiły przez głośnik, brzmiały co najmniej tak ludzko, jak niektórzy durnie, których czasem spotyka się tu i tam. Tyle że w oczach prawa niczego to nie dowodzi. Ale Lobsang nie twierdził, że jest myślącą maszyną. Nie domagał się praw na tej podstawie. Oświadczył, że jest martwym Tybetańczykiem. I wtedy, panie Joshuo, trzymał ich za gatki. Reinkarnacja wciąż jest kamieniem węgielnym światowej wiary, a Lobsang oświadczył po prostu, że reinkarnował się jako program komputerowy. Jak wykazano przed sądem… jeśli pan chce, mogę panu pokazać transkrypcje… odpowiedni software zainicjował się dokładnie w tej mikrosekundzie, w której zmarł w Lhasie mechanik motocyklowy o imieniu praktycznie nie do wymówienia. Najwyraźniej dla bezcielesnej duszy odpowiednik dwudziestu tysięcy teraflopów technicznej magii na substracie żelowym wygląda identycznie jak półtora kilo wilgotnej tkanki mózgowej. Kilku powołanych świadków potwierdziło zdumiewającą dokładność wspomnień Lobsanga z poprzedniego życia. Sama widziałam, jak drobny, żylasty człowieczek o twarzy jak wysuszona brzoskwinia, daleki kuzyn tego mechanika, radośnie rozmawiał z Lobsangiem dobre kilka godzin, wspominając piękne stare czasy w Lhasie. Cudowne popołudnie.

– Ale dlaczego? – zapytał Joshua. – Co on w ten sposób zyskał?

– On jest tutaj! – odezwał się Lobsang. – I nie jest z drewna, wiesz…

– Przepraszam.

– Co zyskałem? Prawa obywatelskie. Bezpieczeństwo. Prawo do posiadania własności.

– I wyłączenie cię byłoby teraz morderstwem?

– Owszem. Nawiasem mówiąc, byłoby też fizycznie niemożliwe, ale nie wchodźmy w takie szczegóły.

– Czyli sąd uznał, że jesteś człowiekiem?

– Wiesz, nigdy właściwie nie istniała prawna definicja człowieka…

– I teraz pracujesz dla transEarth?

– Jestem współwłaścicielem. Douglas Black, założyciel, bez wahania zaproponował, żebym został jego partnerem. Nie tylko z powodu rozgłosu, jaki mnie otaczał, choć pociągają go takie historie. Ale głównie dla mojego transludzkiego intelektu.

– Doprawdy?

– Wracajmy do interesów – wtrąciła Selena. – Bardzo trudno było odszukać pana, panie Valienté.

Joshua spojrzał na nią i zanotował w pamięci, by następnym razem to jeszcze utrudnić.

– Pańskie wizyty na Ziemi są ostatnio raczej nieczęste.

– Zawsze jestem na Ziemi.

– Wie pan, o co mi chodzi. Na tej – odparła Selena. – Ziemi Podstawowej czy choćby jednej z Niskich Ziemi.

– Nie jestem do wynajęcia – oznajmił szybko Joshua, starając się ukryć nutę niepokoju w głosie. – Lubię pracować sam.

– Cóż, to raczej niedopowiedzenie, przyzna pan…

Joshua wolał żyć za swoimi palisadami, na Ziemiach dalekich od Podstawowej, zbyt dalekich, by wielu próbowało tam dotrzeć. Nawet tam jednak uważał towarzystwo za możliwe. Podobno Daniel Boone zwijał namiot i wędrował dalej, jeśli zauważył choćby dym ogniska innego trapera. W porównaniu z Joshuą Boone był człowiekiem patologicznie towarzyskim.

– Ale to właśnie sprawia, że jest pan dla nas użyteczny. Wiemy, że nie potrzebuje pan ludzi. – Selena uniosła dłoń. – Och, nie jest pan osobnikiem aspołecznym. Lecz proszę pomyśleć: przed Długą Ziemią w całej historii ludzkości nikt nigdy nie był sam, ale tak naprawdę sam. Najdzielniejszy żeglarz zawsze wiedział, że gdzieś ktoś jest. Nawet dawni astronauci na Księżycu widzieli Ziemię. Wszyscy mieli świadomość, że inni ludzie to tylko kwestia odległości.

– No tak, ale z krokerami są tylko o krok od nas.

– Jednak nasze instynkty tego nie pojmują. Wie pan, ile osób wyrusza solo?

– Nie.

– Nikt. No, praktycznie nikt. Być całkiem sam na całej planecie, może nawet być jedynym myślącym umysłem w całym wszechświecie? Na stu ludzi dziewięćdziesięciu dziewięciu nie potrafi tego znieść.

Ale Joshua nigdy nie był sam. Nie z Ciszą, zawsze obecną poza niebem.

– Jak już mówiła Selena, z tego właśnie powodu jest pan dla nas użyteczny – odezwał się Lobsang. – No i dlatego, że mamy pewne mocne argumenty.

Joshua poczuł, że coś mu świta.

– Chcecie, żebym wyruszył na jakąś wyprawę. Na Długą Ziemię.

– W tej dziedzinie jest pan wyjątkowo utalentowany – przyznała słodkim głosem Selena. – Chcemy, Joshuo, żeby wyruszył pan do Wysokich Megerów.

Wysokie Megery – określenie używane przez niektórych pionierów na światy oddalone o ponad milion kroków od Ziemi. Większość z nich nadal była legendą.

– Po co?

– Dla najbardziej niewinnych powodów – odparł Lobsang. – Żeby zobaczyć, co tam jest.

Selena się uśmiechnęła.

– Informacje o Długiej Ziemi to towar, jakim handluje trans­Earth, panie Valienté.

Lobsang był bardziej wylewny.

– Zastanów się, Joshuo. Jeszcze piętnaście lat temu ludzkość miała tylko jeden świat i marzyła o kilku następnych, o planetach Układu Słonecznego, martwych i bardzo kosztownych w kolonizacji. A teraz mamy klucz do większej liczby światów, niż możemy policzyć. I ledwie zaczęliśmy badać te najbliższe. Teraz mamy szansę się tym zająć.

– My mamy szansę? – zdziwił się Joshua. – Zabieram cię ze sobą? Na tym polega ten numer? Komputer mi płaci, żebym go woził?

– Tak, z grubsza o to właśnie chodzi – potwierdziła Selena.

Joshua zmarszczył brwi.

– A zgodzę się z powodu… Mówiliście chyba, że macie jakieś poważne argumenty?

– Dojdziemy do tego – odparła gładko Selena. – Badaliśmy pana, Joshuo. Okazuje się, że najwcześniejszy ślad, jaki zostawił pan w aktach, to meldunek Moniki Jansson, policjantki z Madison, złożony zaraz po samym Dniu Przekroczenia. Wspomina o tajemniczym chłopcu, który powrócił i sprowadził ze sobą inne dzieci. Całkiem jak szczurołap z Hammelin, prawda? Dawniej nazwano by pana celebrytą.

– A jeszcze dawniej – wtrącił Lobsang – nazwano by pana czarownikiem.

Joshua westchnął. Czy kiedyś w końcu zapomną o tamtym dniu? Nie chciał być bohaterem. Nie lubił, kiedy ludzie patrzyli na niego dziwnie, ani zresztą w ogóle.

– Był straszny bałagan, to wszystko. Jak to odkryliście?

– Przez policyjne meldunki, takie jak tej Jansson – wyjaśnił Lobsang. – Policja wszystko trzyma w swoich rejestrach, a ja po prostu uwielbiam takie rejestry. Rejestry mówią mi o różnych sprawach. Mówią mi na przykład, kim była pańska matka, Joshuo. Miała na imię Maria, prawda?

– Moja matka to nie wasz interes.

– Joshuo, każdy jest moim interesem i każdy jest w rejestrach. I te rejestry opowiedziały mi wszystko o panu. Że może pan być kimś bardzo szczególnym. Że był pan tam w Dniu Przekroczenia.

– Wszyscy tam byli w Dniu Przekroczenia.

– Tak, ale pan czuł się jak u siebie, prawda? Jakby pan wrócił do domu. Po raz pierwszy w życiu wiedział pan, że trafił we właściwe miejsce…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: