Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Do źródeł duszy polskiej - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Do źródeł duszy polskiej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 491 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

XIĄDZ FAUST

Po­wieść

Ta­de­usza Mi­ciń­skie­go

"……. – Ży­cie na każ­de­go z nas woła: – Bądź mę­żem i nie idź za mną, jeno za sobą! Jeno za sobą!

Bądź­my wol­ni i nie­ustra­sze­ni, w nie­win­nej sa­mo­rod­no­ści z sie­bie sa­mych ro­śnij­my i kwit­nij­my! –

I oto gdy spo­glą­dam na ta­kie­go czło­wie­ka, dzwo­nią mi w uchu dziś jesz­cze, jak nie­gdyś, te same zda­nia: "że na­mięt­ność lep­sza jest od sto­icy­zmu i ob­łu­dy; że być uczci­wym na­wet w złym, to le­piej niż za­tra­cić sa­me­go sie­bie w oby­czaj­no­ści, prze­ka­za­nej zwy­cza­jem; że wol­ny czło­wiek może być rów­nie złym jak do­brym; że jed­nak nie­wol­ny czło­wiek jest hań­bą na­tu­ry i w żad­nej nie uczest­ni­czy nie­biań­skiej czy ziem­skiej po­cie­szę; wresz­cie, że każ­dy, kto chce być wol­nym, musi stać się nim przez sa­me­go sie­bie, i że ni­ko­mu wol­ność, jak dar cu­dow­ny, nie spad­nie w po­do­łek".

(Z Wie­dzy ra­do­snej, 137).I. SZLA­KIEM PRA­DZIA­DÓW.

Zmie­niał Piotr kil­ka wię­zień pro­win­cjo­nal­nych jed­no za dru­gim, gdzie kon­fron­to­wa­no go z róż­ne­mi po­li­tycz­ne­mi.

I te­raz, w eskor­cie żan­dar­mów, miał do­je­chać do sta­cji ko­le­jo­wej, by po­cią­giem ru­szyć do wię­zie­nia dys­cy­pli­nar­ne­go na po­gra­ni­czu Ro­sji i daw­nej R-tej. Wie­dział, że bę­dzie to już dla nie­go kre­sem, gdyż tam czy­ha jego za­żar­ty wróg, też z oby­wa­tel­skiej ro­dzi­ny.

Ten wyda na­resz­cie jego praw­dzi­we na­zwi­sko, jak mu to przy­rzekł.

Ja­dąc w mro­ku, prze­ży­wał Piotr bo­le­sne, głę­bo­ko wry­te wspo­mnie­nia.

Przy­stoj­nym, zu­chwa­le cy­nicz­nym pa­ni­czem był ów wróg Pio­tra – w sali śled­czej roz­glą­dał się po więź­niach, gie­stem ręki, ubra­nej w pier­ście­nie, uwy­dat­niał szcze­gó­ły, jak nie­ja­ki Ska­ła za­bi­jał kol­bą od mau­ze­ra jed­ne­go z ro­bot­ni­ków, któ­ry za­czął wsy­py­wać; jak po­tym z nad­zwy­czaj­ną zim­ną krwią po­szedł grać w sza­chy przed oczy­ma licz­nej pu­blicz­no­ści w ka­wiar­ni…

Mó­wiąc to, Kon­dor zmru­żo­ne­mi oczy­ma pa­trzył, już tyl­ko jed­no sło­wo – ze­rwie ma­skę i pod przej­rzy­stym mia­nem Ska­ły wy­ja­wi Pio­tra.

Nie­daw­no Kon­dor na­le­żał do par­tji i był jed­nym z głów­niej­szych, ale zwią­zał się z ko­chan­ką i uznał wte­dy, że par­tja pła­ci za mało.

Bo jak­że utrzy­mać się z 35 ru­bli, kie­dy do tego jest ba­chór?

Kon­dor nie mógł przejść spo­koj­nie obok swe­go dwu­let­nie­go dziec­ka, aby go nie kop­nął nogą.

Nie­ustra­szo­ny i by­stry, choć za­wsze z nutą znik­czem­nie­nia, na­le­żał do wy­praw na po­cią­gi, gdzie wie­zio­no wiel­kie wory, na­peł­nio­ne zło­tem lub stu­ru­blów­ka­mi.

Kie­dy bo­jów­ka za­czę­ła de­mo­ra­li­zo­wać się, pierw­szy utwo­rzył ban­dę roz­bój­ni­czą i za­czął na wła­sną rękę na­pa­dać dwo­ry i karcz­my, ob­le­wać naf­tą ży­dów­ki i pod­pa­lać, albo, skrę­po­waw­szy je wprzód na łożu, za­le­wał im twarz wi­tr­jo­lem; wte­dy za­czę­li go ści­gać re­wo­lu­cjo­ni­ści jesz­cze za­cie­klej, niż woj­sko.

Obie­gła go raz sot­nia ko­za­ków w sta­rej kuź­ni i po śmia­łej wy­mia­nie wszyst­kich strza­łów w dwuch brau­nin­gach, któ­re miał przy so­bie, zro­zu­miał, że je­śli chce da­lej żyć, po­zo­sta­je mu tyl­ko…

Wy­szedł, bia­łą chust­ką po­wie­wa­jąc, i rzekł do rot­mi­strza kil­ka słów, któ­re uchro­ni­ły go od na­tych­mia­sto­we­go za­sie­ka­nia na­ha­ja­mi; roz­wście­kle­ni byli opo­rem je­dy­ne­go czło­wie­ka w kuź­ni, gdzie ko­za­cy spo­dzie­wa­li się z gę­sto­ści i cel­no­ści strza­łów ca­łej par­tji.

W wię­zie­niu za­czął wy­ja­wiać, a że wie­dział wszyst­ko do naj­drob­niej­szych szcze­gó­łów, że nig­dy nie zmy­lił się, ani nig­dy nie skła­mał, po­li­cja uzy­ska­ła na­raz wej­ście i or­jen­ta­cję we wszyst­kich la­bi­ryn­tach…

Kil­ka­na­ście szu­bie­nic za­drga­ło od kon­wul­sja­mi tar­ga­nych ciał.

Kon­dor od­sia­dy­wał swe do­mo­we wię­zie­nie, strze­żo­ny ra­czej dla bez­pie­czeń­stwa przed re­wo­lu­cjo­ni­sta­mi, niż przez karę.

Tam w sali śled­czej mie­rzył Pio­tra od cza­su do cza­su bły­ska­mi swych zu­chwa­łych spoj­rzeń – mimo iż wzrok tam­te­go groź­ną za­du­mą okry­ty pa­trzył w nie­go pro­sto, jak­by wzrok Dan­ta, mie­rzą­cy nie­chluj­ną lo­do­wą cze­luść zło­śli­we­go De­mo­na.

Wresz­cie ad­wo­kat, po­ru­szo­ny tym, że sło­wa Kon­do­ra ko­si­ły każ­dym swym za­ma­chem ży­cie mnó­stwa lu­dzi i ro­dzin – zwró­cił się do nie­go z wy­rzu­tem:

– A czy­liż pan nie by­łeś mię­dzy nie­mi? i pan mia­łeś nie­gdyś wy­so­kie po­ry­wy do uj­rze­nia ludz­ko­ści wol­ną, rów­ną, szczę­śli­wą! pan te­raz gu­bisz tych lu­dzi, któ­rych pod­że­ga­łeś – mię­dzy któ­re­mi uzna­łeś się god­nym za wo­dza – któ­rych opu­ści­łeś, aby gra­bić i zbó­jec­ko hu­lać po dwo­rach! Kie­dyż za­milk­niesz?

– Pa­nie pri­siaż­nyj po­wie­rien­nyj! moje su­mie­nie nie na­le­ży do pana! jed­no tyl­ko mnie zmu­si do mil­cze­nia – od­rzekł szy­der­czo Kon­dor – a tym jest kula w łeb! Do­pó­ki ta mi nie przej­dzie mó­zgu, będę ko­rzy­stał z mo­ich praw do ży­cia! –

I za­czął da­lej cią­gnąć hi­stor­ję ca­łe­go ru­chu w gu­bern­ji.

Ukoń­czo­ne śledz­two.– –

Do celi sa­mot­nie sie­dzą­ce­go Pio­tra wszedł Kon­dor, by­stro ba­da­jąc, jaki ruch uczy­ni wię­zień.

Lecz ten, pod­niós­szy wzgar­dli­wie gło­wę, zno­wu opu­ścił ją ku le­pio­ne­mu z chle­ba wię­zien­ne­go po­sąż­ko­wi.

– Eh bien, che­ri – za­śmiał się Kon­dor: – ma­rzysz o ko­bie­cie, po­ra­by wyjść, co?

– Pro­szę wyjść.

– Wy­bacz, że usią­dę. A tak zda­wa­ło­by się nie­daw­no mó­wił ci jesz­cze na­uczy­ciel An­fo­now: Piotr ta­koj to, za di­ko­je na­chal­stwo dwad­cat'cze­ty­rie cza­sa w kar­ce­rie! pa­mię­tasz, jak ja ścią­ga­łem od cie­bie wy­pra­co­wa­nia, ale zato ty ude­rzy­łeś mnie w twarz za ja­kiś mój nie­win­ny kon­cept o roz­gnia­ta­nych po­ziom­kach na twa­rzy twej sio­stry.

– Wyjdź pan z mej celi.

– W kół­ku na­szym sa­mo­kształ­ce­nia by­łeś pierw­szy. Za­wsze sta­ra­łeś się mnie upo­ko­rzyć – np. w tej dys­pu­cie na tle Spen­ce­ra o ewo­lu­cji i dyz­o­lu­cji! Po­wiem praw­dę, nie sta­ra­łeś się, ale przy­cho­dzi­ło ci to mi­mo­wo­li…

Czy­ta­łeś po­ta­jem­nie Ra­ma­ja­nę i mia­łeś się za bo­ha­te­ra z rasy sło­necz­nej daw­nych Ar­jów.

W trzech sło­wach koń­czę – rzekł wo­bec po­wsta­ją­ce­go z krze­sła Pio­tra. – Moja kara już mija, pręd­ko będę wol­ny. Udziel mi, bra­cie, po­le­ca­ją­ce­go li­stu do Twej sio­stry. Chciał­bym zmie­nić ży­cie. Znasz mnie, że nie mam w so­bie nic z gru­bo­skór­no­ści Po­chro­nia. Na­mó­wię ją na wy­jazd za gra­ni­cę, zaj­mie­my się sztu­ką. Za­wsze fra­po­wa­ły mnie ła­ciń­ska wy­mo­wa, fran­cu­skie ma­lar­stwo i okul­tyzm. Two­ja sio­stra to jak­by Dia­na Vau­ghan i za po­mo­cą jej ob­ja­wień zwie­dzie­my nie­jed­ne­go pa­pie­ża Le­ona XIII! – Miot­nął się Piotr, ale jego wy­nio­sła po­stać, blond kę­dzio­ry i cud­na ry­cer­ska twarz mo­gły się stać tyl­ko sym­bo­lem groź­by, gdyż kaj­da­ny, rze­mie­nia­mi ścią­gnię­te, przy­ku­wa­ły mu ręce do pasa.

Wzrok go­re­ją­cy wbił w aga­to­we ja­sne szyb­ki Kon­do­ra.

– Idź zdra­dzić – dwuch na świe­cie nas żyć nie może.

– We­dług ży­cze­nia pań­skie­go. Czy ono jed­nak do­trwa cza­su, gdy, roz­bi­ty fi­zycz­nie i mo­ral­nie, znaj­dziesz się pan w wię­zie­niu dys­cy­pli­nar­nym? to do­pie­ro zo­ba­czy­my. W każ­dym ra­zie ja tam już będę cze­kał – i po­sta­wię wte­dy ul­ti­ma­tum.

Ale że­byś nie był zbi­ty tej nocy przy in­da­ga­cji, ob­jaw mi do­bro­wol­nie ha­sło, przy po­mo­cy któ­re­go po­ro­zu­mie­wa­łeś się z do­staw­ca­mi bro­ni nad gra­ni­cą!

Po­myśl, Pio­trze, masz do­pie­ro lat dwa­dzie­ścia i dwa. Je­śli będę mil­czał, do­sta­niesz wszyst­kie­go 15 lat ka­tor­gi. Cóż to wiel­kie­go? wyj­dziesz, ma­jąc lat 37.

Peł­nia ży­cia! Zresz­tą, to­wa­rzy­sze uła­twią, albo amne­stja… Ślu­bu­ję ci, że od twej sio­stry wy­dę­biw­szy pie­nią­dze, do­star­czę i to­bie. Ona już tyl­ko jed­na wie, gdzie jest za­ko­pa­ny pół­mil­jo­nik. Wy­bra­ła We­ne­cją. Ma­lu­je te­raz cmen­tarz na wy­spie, gdzie czar­ne gon­do­le, ma­rząc na zie­lo­nej wo­dzie w za­cho­dzą­cym słoń­cu, wsu­wa­ją się mię­dzy gąsz­cza uro­czy­stych mrocz­nych cy­pry­sów. Wi­dzisz, wiem do­kład­nie o niej… – Ra­zem po­pchnie­my na­przód na­ro­do­wą kul­tu­rę… za­ło­ży­my te­atr. A pie­nią­dze wszyst­ko po­tra­fią – to­czą­ca się po­tę­ga, we­dług Toł­sto­ja, a jak mówi Szek­spir w Kup­cu We­nec­kim – to sku­pio­na krew! – –

Piotr rzu­cił się ku drzwiom i ra­mio­na­mi gwał­tow­nie wa­lił o że­la­zne drzwi.

Na ten ru­mor wpa­dli do­zor­cy.

– Pro­szę po­świe­cić temu panu na scho­dach – rzekł dy­szą­cym gło­sem, wska­zu­jąc koń­cem nogi, oku­tej w łań­cuch, w stro­nę Kon­do­ra. – I ja­kim pra­wem tu wcho­dzi ktoś inny, prócz na­czal­stwa?

– Wszyst­ko się wy­tłu­ma­czy, wszyst­ko!

La vida es su­eńo. Jest rów­nie księ­ży­co­wa noc, jak wte­dy, gdyś przy mo­no­po­lu za­bi­jał straż.

Pe­tre – Pe­tre… tu es Pe­tra… sto ad por­tam tuam et cla­mo: eris si­cut Lu­ci­fer! ut non di­cas: eheu! ab li­gno szu­bie­ni­cy!

Pe­cu­niae mogą wie­le… po­myśl, że głów­ny wi­no­waj­ca sie­dzi obec­nie w Pa­ry­żu, bo pięk­ne sio­stry jego rzu­ci­ły su­ma­mi. Ma się ro­zu­mieć, bo­ga­ta ro­dzi­na. Two­ja mat­ka jest wszak­że nę­dzar­ką? Wi­dzia­łeś tych ol­brzy­mów – chło­pów i ro­bot­ni­ków, któ­rzy prze­cho­dzi­li przez kan­ce­lar­ję – tym, gdy­by ktoś tyl­ko do­star­czył pil­ni­ka, oni sami wy­dar­li­by kra­ty, i ze­szli po sznu­rach z bie­li­zny i ba­ła­cho­na na wol­ność… Nie mają bo­ga­tych lub pięk­nych sióstr.

Par­tja?… wszę­dzie bied­ny zgi­nąć musi.

Par­tja jest jak owa mat­ka obca na są­dzie Sa­lo­mo­na: woli, żeby dziec­ko było roz­dar­te, niż żeby mia­ło się ostać i słu­ży­ło stro­nie prze­ciw­nej…

Par­tja sła­bo ra­tu­je… i to znie­chę­ca.

Te ol­brzy­my chło­py ju­tro o świ­cie wszy­scy będą wi­sieć.

Praw­da, pa­nie star­szy do­zor­co?

Więc my uj­rzy­my się aż w dys­cy­pli­nar­nym. Ha ha! ży­cie nie jest igrasz­ką fal Bóc­kli­na… W mor­dę kują śmier­dzą­ce­mi ła­pa­mi… wte­dy zro­zu­miesz, że czło­wiek ze swo­ją po­zor­ną głę­bią – jest to kupa na­rzą­dów, któ­re chcą żreć i wyją, gdy je ko­pać w brzuch mię­dzy Mons Ve­ne­ris i splo­tem sło­necz­nym. Eco­utez en­co­re: ain­si que je suis Kon­dor – vo­tre so­eur sera ma Vier­ge au beau sein! jak ta w Sa­ra­gos­sie Ma­don­na!… Nie pój­dę za przy­kła­dem Ory­gi­ne­sa qui se ca­stra­vił prop­ter re­gnum co­elo­rum. Cóż do­pie­ro miał­bym ka­stro­wać się prop­ter re­gnum so­cia­li­sto­rum! Ha ha! po­wiem ci jesz­cze we­dług pio­sen­ki gie­ry­la­sów hisz­pań­skich:

Si me co­gen – me hor­gu­eran,

Pero no me co­ge­ran!

Je­śli mnie zła­pią – mnie po­wie­szą –

Ale mnie nie zła­pią!…

Za­trza­snę­ły się że­la­zne dźwie­rze.

– Więź­nio­wi – wy­rzekł gło­śno, ale już za drzwia­mi do nad­zor­ców – pro­szę do­star­czyć atra­men­tu, pió­ra i li­sto­we­go pa­pie­ru. Ma zło­żyć list na me ręce.

– Won, – rzu­cił mu z za drzwi Piotr.

Sta­ło się w na­stęp­stwie, jak prze­wi­dział Kon­dor. Po bez­owoc­nej ma­ca­ni­nie śled­czej i wę­dro­wa­niu z wię­zie­nia do wię­zie­nia – wresz­cie za tępy upór i nie­przy­zna­wa­nie się, za­li­czo­ny zo­stał Piotr na czas nie­ogra­ni­czo­ny mię­dzy nie­po­praw­nych w wię­zie­niu dys­cy­pli­nar­nym mia­sta X.

Je­chał tam Piotr, wie­dząc, iż to są już jego ostat­nie go­dzi­ny.

Tam spo­tka męż­nie z góry wia­do­me losy w po­sta­ci uśmiech­nię­tych ze­znań Kon­do­ra. Je­chał szla­kiem pra­dzia­dów, któ­rzy w ki­bit­kach lub eta­pem pie­szym wy­ru­sza­li ty­sią­ce wiorst od swe­go kra­ju aż pod zo­rze bo­re­al­ne wśród mar­twych tajg Ko­ły­my i Je­ni­se­ju… Za­cząw­szy od bi­sku­pa Soł­ty­ka, któ­ry ra­żo­ny był obłę­dem, od gie­ne­ra­ła Kop­cia, Ru­fi­na Pio­trow­skie­go i księ­dza Sie­ro­ciń­skie­go, aż do pa­ru­set ty­się­cy po­wstań­ców i rów­nież pa­ru­set ty­się­cy póź­niej­sze­go ludu…

Sy­bir, kie­dy już prze­sta­nie być kra­jem dla róż­no­ra­kie­go mo­tło­chu, szu­ka­ją­ce­go "na­ży­wy" – sta­nie się za­rów­no dla Ro­sji jak dla Pol­ski Ha­kel­da­mą… rolą krwi…

* * *II. MA­LE­FI­CIUM BE­NE­FI­CII.

Wjeż­dża­li do wsi Za­klisz­czy­ków, gdzie rze­ka Pry­peć roz­le­wa sied­miu ko­ry­ta­mi; sie­dem mo­stów wy­so­kich wzno­si się tam no­wo­zbu­do­wa­nych.

Z po­wo­du, że nie­do­sy­pa­ne te­re­ny osu­nę­ły się, mo­sty ster­czą na ło­kieć od zie­mi, wło­ścia­nie za­kry­wa­ją doły żerdź­mi i zie­mią, w tych na­sy­pach zaś two­rzą się wil­cze doły. Co gor­sza, bel­ki na mo­ście, za­ku­pio­ne w do­sta­wie przez pod­riad­czy­ków, zgni­ły ha­nieb­nie, świe­cą dziu­ra­mi, aż w głąb ku wo­dzie. Bia­da temu, kto je­dzie na­wet dniem po chwie­ją­cych się dy­lach: ko­nie chra­pią i tło­czą się na sie­bie, co­fa­jąc wzrok swój od dzi­ko szu­mią­cej rze­ki, ko­py­ta­mi za­pa­da­ją mię­dzy osu­wa­ją­ce się bel­ki, któ­rych je­den ko­niec gdy znie­nac­ka pod­wa­ży się – koń w śmier­tel­nym po­pło­chu tar­gnie uprzę­żą, zry­wa­jąc, gdy słab­sza…

Są to mo­sty, my­ślał Piotr, na któ­rych in­żyn­je­ro­wie "Ar­go­nau­ci" – tak wiel­bie­ni i słusz­nie, jako idea, przez za­cne po­wie­ścio­pi­sar­ki – za­ra­bia­li na każ­dym po 10 ty­się­cy ru­bli.

Każ­dy z tych mo­stów jest ze swą spe­cjal­ną sztucz­ką – ten ła­mie koła, ów pło­zy od sań, tam­ten oku­la­wia ko­nie, inny gro­zi za­wa­le­niem się cał­ko­wi­tym.

Ale zato, kie­dy ktoś prze­je­dzie Wszyst­kie mo­sty szczę­śli­wie – jaką ra­dość po­czu­je we wnę­ku, jak mu się świat roz­ja­śni, jak chęt­nie wte­dy uca­ło­wał­by in­żyn­je­ra i wy­pił z nim Haf an hafu za świet­nie uda­ne pod­ria­dy, na któ­rych za­ro­bi­li Po­la­cy we­spół z Ro­sja­na­mi i ży­da­mi! Wiel­ka ma­chi­na pań­stwo­wa wszyst­ko znie­sie – i kto­by tam za­glą­dał, na ja­kim ży­wym ludz­kim bru­ku pę­dzą na­sze gumy lub pe­ters­bur­skie kłu­sa­ki?!

Po­tym in­żyn­jer urzą­dzi so­bie pa­ła­ce, gu­stow­ne, jak staj­nie dla sło­niów; zło­wi żonę, jak ma­lo­wa­nie, na­sta­wi po­są­gów tan­det­nych a dro­gich, przed­sta­wia­ją­cych na­gie pri­ma­don­ny… kil­ka ob­ra­zów, gdzie pstry­ka­ni­na wła­sna bę­dzie są­sia­do­wa­ła z przy­pad­ko­wo we­dług ceny wy­so­kiej za­ku­pio­nym ar­cy­dzie­łem Cheł­moń­skie­go lub Ma­ne­ta – por­tre­tem żony, ma­lo­wa­nej przez jed­ne­go z mi­lu­sich fa­wo­ry­tów na­szych Za­chęt – przy wy­uz­da­nych ki­czach ma­la­rzy Mo­ulin Ro­uge'u.

Znaj na­szych!…

– Po­je­zżaj! – krzyk­nął znie­cier­pli­wio­ny ostre­mi uką­sa­mi śnie­gu sta­ry żan­darm do wlo­ką­ce­go się już od kwa­dran­sa woź­ni­cy.

Ko­nie za­rwa­ły, za­mam­la­ły w śnież­nej mazi ko­py­ta­mi.

Sza­le­je za­dym­ka, iście mrok pie­kła, nie nocy wi­gi­lij­nej!

Wspo­mnie­nie: – ja­rzy mnó­stwem ogni i po­złot, wy­nio­sły aż pod su­fit, świerk – do­mow­ni­cy wraz z Pio­tru­siem ma­łym nucą wzru­sza­ją­cą ko­lę­dę:

– Bóg się, ro­dzi, moc tru­chle­je –

Pan nie­bio­sów ob­na­żo­ny,

Ogień krzep­nie, blask ciem­nie­je,

Ma gra­ni­ce – nie­skoń­czo­ny! –

Na tej zwrot­ce urwa­ło się dzie­ciń­stwo i nasz wię­zień uczuł się wy­rzu­co­nym w po­wie­trze.

Ale co jest nie­mi­łe fi­li­strom, bywa wy­ma­rzo­ną grat­ką dla więź­nia.

I kto wie, mo­ści mo­stów in­żyn­je­rze, czy nie Opatrz­ność wio­dła twe­mi po­zor­nie chci­we­mi ob­li­cze­nia­mi – aby oto wię­zień uczuł się wol­nym!…

Na­pół zdrzem­nię­ty, zdą­żył tyl­ko ma­chi­nal­nie za coś uchwy­cić – i już ca­łym cia­łem za­wi­snął nad wez­bra­ną, kra­mi szu­mią­cą rze­ką. Trzy­ma­jąc dyl, my­śla­mi prze­cie­ra­jąc oczy, usły­szał już tyl­ko od­le­gły krzyk żan­dar­mów:

– Łowi, łowi! –

Chla­stał bicz da­le­kie ko­nie, ko­py­ta ich za­bęb­ni­ły raz jesz­cze na ostat­nim mo­ście – i – pisz wać­pan na Ber­dy­czów!

Po­ło­że­nie Pio­tra sta­ło się nie­zwy­kle in­te­re­su­ją­ce: niby gracz w Mon­te Kar­lo, od­ga­du­ją­cy cy­frę, któ­ra mu przy­nie­sie zło­ta wór, czy kulę za­pę­dzi do mó­zgu, po­dob­nie roz­my­ślał Piotr: uto­nąć w rze­ce wol­nym, pu­ściw­szy żerdź z ręki – czy być nadal Pro­me­te­uszem, Ab­so­lu­tem, Kró­lem stwo­rze­nia – aż do strycz­ka?

Li­chym był żoł­nierz na­po­le­oń­ski, któ­ry nie no­sił w tor­ni­strze mar­szał­kow­skiej bu­ła­wy…

Li­chym jest czło­wiek, któ­ry, mo­dląc się dłu­go i zboż­nie przed Lo­sem – nie spró­bu­je jed­nak w pew­nej wy­bra­nej chwi­li uczę­sto­wać go pię­ścią na­odlew!

Te czy inne ar­gu­men­ty, lub może po­pro­stu po­tęż­ne "nie­świa­do­me" mło­dzień­cze­go or­ga­ni­zmu roz­strzy­gnę­ło z jur­no­ścią nie fi­lo­zo­ficz­ną, ale pra­sta­rą mał­pią…

"Na­uko­wo" wej­rzaw­szy w na­sze po­cho­dze­nie, wi­dzi­my nie Mel­chi­ze­de­cha z jego bez­kr­wa­wą ofia­rą, ale mał­py ogo­nia­ste świa­ta no­we­go, lub mał­py bez­ogo­nia­ste świa­ta sta­re­go – a mię­dzy tą wiel­ką ro­dzi­ną – ska­czą­ce­go z ma­czu­gą Ho­mo­si­miu­sa…

Wola "nie­świa­do­mie mał­pie­go" przy po­mo­cy wszyst­kich mu­sku­łów krzy­ża, brzu­cha, ra­mion i lę­dź­wi – czy we­dług Pio­tra: wola nie­świa­do­me­go już bo­ha­ter­stwa z cza­sów Ra­ma­ja­ny – przy po­mo­cy że­la­zne­go spo­ko­ju, sta­now­czo­ści i roz­wa­gi – ka­za­ła pod­cią­gnąć się, rzu­tem nogi pra­wej za­rzu­cić sto­pę w otwór mię­dzy war­stwa­mi dy­lów, i –

Uczy­ni­ła ta moc to wszyst­ko świet­nie, ale nie­ste­ty – Piotr uczuł go­rą­co nie­tyl­ko od wzru­sze­nia, gdyż stał na mo­ście z wy­krę­co­ną nogą, nie mo­gąc jej wy­do­być. Śnież­ne wy­so­kie brze­gi jaru – zda­ły mu się mó­zgiem, po któ­rym ście­ka­ły krwa­we bły­ska­wi­ce.

Kra w czar­nych od­mę­tach zmie­sza­ła się mu z ka­szą w oczach.

"By­ło­by tak lek­ko, lek­ko" – gdy­by nie strasz­li­wy ból. Wy­do­był wresz­cie sto­pę. Czoł­gał się na rę­kach, ska­kał na jed­nej no­dze, biegł tak dość dłu­go w stro­nę prze­ciw­ną, niż znik­nę­li żan­dar­mi.

Ale na­gle zro­bi­ło się mu bar­dzo dziw­no. W oczach mi­gał mu po­dłu­go­wa­ty sczer­nia­ły śnieg, niby ko­peć z roz­krę­co­nej lam­py – mi­gał, sy­pał się w wór bez dna.

W oko­li­cach prze­po­ny po­czuł dusz­ność i słod­ka­we cią­go­ty.

Mdlał.

Zbu­dził się na śnie­gu przy­droż­nym wśród za­spy; po­wstał, uczuł zno­wu w pier­siach gorz­kość, brak tchu, szyb­ko ły­kał śnieg, aby nie ze­mdleć raz dru­gi – mó­wił so­bie coś w ro­dza­ju:

– Na bęb­nie w cza­sie bi­twy wy­li­czał Na­po­le­on naj­bar­dziej miaż­dżą­cy atak – Pio­trze, nie bądź ło­trem – ugryź rękę – aby nie ze­mdleć – żan­dar­mi wró­cą –

Ha – ha – zro­zu­miej, czło­wiek ze swe­mi po­zor­ne­mi głę­bia­mi jest to kupa na­rzą­dów – za­czął brzmieć dziw­nie ckli­wo głos ci­chut­ki Ko­goś Czar­ne­go.

Mro­ki na­su­nę­ły się, peł­zną w prze­paść z prze­ra­ża­ją­cą szyb­ko­ścią – osu­nął się za nie­mi – wola zo­sta­ła da­le­ko – zjeż­dżaj, kędy wie­zie naj­głup­szy mus!

Ze­mdlał tym ra­zem na dłu­go.

Lecz nie było to ze­mdle­nie bez­świa­do­me.

Nie ma­jąc po­czu­cia już swej oso­by, do­zna­wał, albo ra­czej coś w nim do­zna­wa­ło, świa­do­mo­ści sze­ro­kiej, jak cała zie­mia pol­ska.

Bo­le­sne prze­ży­cia za­ostrza­ły się w ton pro­ro­czy i wi­zyj­ny.

Wi­dział na ol­brzy­mim dwor­cu emi­gran­tów, każ­dy wal­czy o do­bro tyl­ko swych to­boł­ków i wa­li­zek, każ­dy dba tyl­ko o ten łyk go­rą­cej her­ba­ty lub fi­li­żan­kę bul­jo­nu dla dziec­ka, każ­dy pa­trzy wro­go na są­sia­da, czy ten mu nie za­pu­ści ręki do pal­ta.

Rzą­dzi tą już bez­dom­ną gro­ma­dą, tym tłu­mem wiel­kie­go na­ro­du emi­gran­tów – gwizd lo­ko­mo­ty­wy, brzęk dzwon­ka – nie­ma zaś już pol­skiej du­szy zbio­ro­wej, pol­skie­go zbio­ro­we­go su­mie­nia!…

I wi­dział, jak­by za prze­zro­czy­stą szy­bą nie­zli­czo­ne szan­ta­że w po­li­ty­ce i w li­te­ra­tu­rze, w kry­ty­ce i w za­rzą­dzie ma­gi­strac­kim – kto upo­mni się, kto osą­dzi – kto wyda strasz­ny wy­rok opin­ji? gdzie są Rej­ta­ny? Wi­dział zu­peł­ne roz­krę­ce­nie śru­by okrę­tu ziem­ne­go: set­ki ty­się­cy, któ­re giną od bło­ta i mro­zu, lub od dżu­my w Man­dżur­ji, z tą obo­jęt­no­ścią u jed­nych na śmierć, któ­ra ce­chu­je bud­dy­stów, z tą żą­dzą u in­nych za­ro­bie­nia 25 ty­się­cy pła­cy le­kar­skiej na dżu­mie… prze­ciw któ­rej nie­ma środ­ka i nie ro­bio­no też nic…

Słu­cha Piotr – i na­wet nie opo­nu­je ka­pi­ta­li­ście, któ­ry, ty­jąc na sku­pio­nej krwi swej ren­ty, na­rze­kał na re­wo­lu­cję, że tak wszyst­ko po­psu­ła…

Do­brze po­czciw­co­wi – żona mu po­da­je wie­cze­rzę wy­kwint­ną z kwia­ta­mi, na mie­ście cze­ka nie­daw­no zgo­dzo­na po dy­rek­to­rze te­atru utrzy­man­ka, albo do wy­bo­ru bridż z przed­sta­wi­cie­la­mi pra­sy… Moż­na też za­je­chać po­wo­zem do klu­bu i omó­wić kwe­stją za­kup­na ak­cji od chwie­ją­cej się cu­krow­ni. – Taki pan Gro­szo­wer nie spo­tka Pio­tra na rau­cie i nie ob­ra­zi się z po­wo­du nie­win­nej iron­ji jego za­py­ta­nia: któż rzą­dzi na­resz­cie świa­tem: Chry­stus? więc cze­mu nie dzie­li­my się je­den z dru­gim przy wiel­kim wi­gi­lij­nym sto­le świa­ta? – lub je­śli nie Chry­stus – a! to znów co in­ne­go – pa­nie Gro­szo­wer, prze­cież zro­zu­miej, żeś tyl­ko pi­jaw­ką i wszą spo­łecz­ną, nie ewo­lu­cją na­szej pol­skiej zie­mi… że trze­ba cię zmiaż­dżyć tar­cza­mi tak, jak roz­miaż­dży­li Sa­lo­mę żoł­nie­rze rzym­scy – niby z gniaz­da chu­ci wy­ro­słe na­ssa­ne krwią ziel­sko!… I obo­jęt­ne to, czy imię tego ziel­ska Gro­szo­wer, czy ksią­żę Gwi­do Try­kal­ski…

– Sę­dzia­mi wte­dy bę­dziem my! –

Kto my? czerń zło­tro­wa­na, nie­ist­nie­ją­cy cno­tli­wy lud Rus­sa i Ma­chaj­skie­go?

I zmro­czył się Piotr, jak lam­pa przy­krę­co­na – zro­zu­miał, że nie­ma wyj­ścia dla świa­ta, któ­ry za­parł się wio­dą­cych wzwyż pier­wiast­ków du­cha – i nie uzna­je już ludz­ko­ści za wiel­ką ro­dzi­nę, któ­rej nie­lża bu­do­wać wie­ży Ba­bel gwo­li mor­derstw wy­fra­czo­nych ma­kle­rów po­li­tycz­nych na Kon­gre­sach.

– Nie za­bi­jaj! – mó­wił nie­gdyś Bóg ze Sy­na­ju, z góry Ta­bor, z pod świę­tej Figi In­dyj­skiej – lub usta­mi Chel­czyc­kie­go, Skar­gi, Mic­kie­wi­cza!…

– Nie po­ni­żaj! – mó­wił naj­świe­tlań­szy In­tu­icjo­ni­sta, ukrzy­żo­wa­ny, jak nie­to­perz, na bra­mach ciem­no­ty.

Kain za­bił tyl­ko bra­ta…

Ka­iny współ­cze­sne za­bi­ja­ją du­sze, a my uśmie­cha­my się z obo­jęt­no­ścią chiń­skich mar­jo­ne­tek.

Wi­dział Piotr Ka­ina, któ­ry nie bie­ga już z ma­czu­gą, ma do­brze le­żą­cy tu­żu­rek, robi in­te­re­sa na wszyst­kim, wy­bie­ra z menu świa­ta naj­lep­sze po­tra­wy, zna się na ko­bie­tach, pro­te­gu­je sym­pa­tycz­ne mu ta­len­ty –

i – uzna­je ja­kąś po­wol­ną, nie­za­leż­ną od woli ewo­lu­cję.

Oto na­wet wcho­dzi do Ko­ścio­ła, gdyż jest tam uro­czy­ste na­bo­żeń­stwo za uzna­ną na­ro­do­wą chwa­łę – nie­szko­dli­wą już, bo z du­cha po­gro­bo­we­go usu­nię­to wszyst­kie pier­wiast­ki, któ­re od lu­dzi żą­da­ją bo­ha­ter­stwa, mocy twór­czej i za­par­cia się.

Wznio­sło się ol­brzy­mie, jak sy­na­go­ga dja­bła Ha­pu­na, ba­gno dusz – zblu­zga­ną jest na­wet spo­wiedź, bo ktoś Ciem­ny sie­dzi w kon­fe­sjo­na­le… Na­gle za­czę­to ka­mie­no­wać Pio­tra, prze­kli­na­jąc Mat­kę, któ­ra go wy­cho­wa­ła na Mic­kie­wi­cza Dzia­dach.

Wali się w ot­chłań, skąd już nie­ma wyj­ścia… Czar­no ohyd­nie… roz­dep­ta­no mu jego gwiaz­dy – bo­leść naj­gor­sza, naj­tęp­sza, że się jest ro­ba­kiem zie­mi.

Si me co­gen – me ho­rqu­eran…

Mrocz­no… okrop­na wil­goć… roz­dep­ta­li!…

Peł­ne oczy, peł­ne usta in­fer­nal­nej wil­go­ci…

Za­biw­szy, tłu­my od­wró­ci­ły się od nie­go.

I wte­dy roz­po­czę­ła się dzi­ka ka­ru­zel wszyst­kich ka­ba­re­tów –

tłu­my szły na Wa­wel, aby go zbu­rzyć i nie zo­sta­wić ka­mie­nia na ka­mie­niu.

Na­gle ze zdu­mie­niem uj­rzał tych, któ­rzy są Wrot­ne­mi Bram Wy­so­kich – i czu­wa­jąc, czu­ją…

* * *III. DAL­SZY CIĄG MA­LE­FI­CIÓW.

Tym­cza­sem za­skrzy­pia­ły sa­nie na śnie­gu, uczuł Piotr, że mu ktoś gło­wę pod­no­si, i znów zda­ło się, że je­dzie w ci­chym prze­stwo­rzu, słu­cha­jąc mi­łe­go skrzy­pie­nia stud­ni, zwa­nej żó­ra­wiem – wi­dział, niby na ob­ra­zie Mal­czew­skie­go, dziw­ną ko­bie­tę o sza­tach spło­wia­łych daw­nych kró­lew­skich, któ­ra na­bie­ra wody z cem­bro­wi­ny i po­da­je mu.

On zaś, wy­gna­niec sy­bir­ski – jesz­cze z kon­fe­de­ra­tów – idzie ku niej, w oczach ma łez peł­no – –

co­raz ja­śniej, co­raz więk­sze świ­ty –

aż łuna bije mu w oczy.

Wtym wi­dzi po­twor­ne wę­żo­we krę­gi na wo­dzie – stud­nia ży­cia oka­zu­je się za­tru­tą…

Roz­warł oczy:

wi­dzi po­chod­nię, któ­rą ktoś za­pa­lił na dwo­rze i któ­ra buch­nę­ła w mrok nocy –

po­czci­wa twarz Li­twi­na w cza­pie Gie­dy­mi­no­wej na­chy­la się nad nim – i bar­dzo re­al­nie do nie­go mówi… żan­darm.

Nie zdzi­wił się, bo ja­kież mogą być mi­stycz­ne świa­ty pol­skie bez tych si­nych mun­du­rów?

po­zna­je sta­re­go Il­ji­cza –

nie, czy to nie za wie­le po­do­bień­stwa na wi­zję?

Piotr przy­my­ka oczy, sta­ra­jąc się zmie­nić bieg wi­dzeń, lecz oto dy­sz­kant mó­wią­ce­go Li­twi­na na­raz za­mro­ził mu krew w ży­łach:

mi­ło­sier­ny Sa­ma­ry­ta­nin przy­wiódł go do karcz­my na opa­trze­nie!!

Piotr ze­rwał się z sie­dze­nia: sa­nie rzą­do­we sta­ły przed karcz­mą, zaś żan­dar­mi, wdzie­ra­jąc się w gę­stwi­nę za uchem, niby eks­plo­ra­to­rzy Afry­ki w ta­jem­no­dzie­wi­cze lasy Ga­bu­nu – zmie­ni­li fi­zjo­nom­je spo­nu­rza­łe na sło­necz­ną ra­dość tego ora­cza, któ­ry śpie­wa u Kol­co­wa:

"Nu, tasz­czy­sia siw­ka!"

– Sła­wa Bohu, nu, i stie­pien­noj że wy cze­ło­wiek – po­chle­biał sta­ry Fjo­dor Il­jicz – sami zna­je­tie go­su­dar­swien­no­je na­cza­ło! – mó­wiąc to, po­ma­gał mu ze sań chłop­skich wyjść.

Piotr ze­szedł z twa­rzą tak zlo­do­wa­cia­łą i strasz­ną, że na­resz­cie na­wet Li­twin coś nie coś zro­zu­miał i, nie cze­ka­jąc po­dzię­ko­wań ani in­da­ga­cji, mach­nął ko­nie ba­tem i zwiał w ciem­ność.

Wkro­czy­li do karcz­my. Piotr uczuł chęć roz­miaż­dże­nia gło­wy o wę­gieł pie­ca; ale sta­ry wach­mistrz ostroż­nie, lecz sil­nie trzy­mał go pod rękę, go­tów mu se­kun­do­wać na­wet w ra­zie, gdy­by cze­luść ziem­na roz­war­ła się i mia­ła ich obu wcią­gnąć w swój nurt pie­kiel­ny!…

Nie pu­ścił­by go na­wet na roz­kaz Anio­łów, mó­wią­cych doń:

– Il­jicz, sta­ry ra­skol­nik! nu i gdzie to wi­dzia­ne i gdzie to pi­sa­ne, żeby apo­sto­ły Je­zu­sa sza­blą dzwo­ni­li? nu i po­szedł­by ty przed świ­tem na łąki zie­lo­ne – na łąki du­chow­ne – mię­dzy star­ców, wie­ry­gi no­szą­cych… –

Nie po­słu­chał­by Il­jicz!…

Trzeź­wym aż do czer­ti­kow jest umysł Wiel­ko­ro­sja­ni­na, na­wet gdy za­brnie we wszel­kie bi­zan­tyj­skie nie­prze­ła­zy.

I oto usa­dził Pio­tra w po­ko­ju go­ścin­nym na bu­rym per­ka­lo­wym twar­dym me­blu, mo­gą­cym słu­żyć do ła­ma­nia ko­ści w cza­sach bar­dziej szcze­rych, lecz w dzi­siej­szej cy­wi­li­za­cji ale­go­ry­zu­ją­cym ze stry­chu wy­rzu­co­ną dwor­ską ka­na­pę..

Za­czął Il­jicz po pol­sku opo­wia­dać, idąc za bie­giem swych my­śli:

– A to je­chał ja z ta­kim, jak wy, ka­torż­nym przez Si­bir.

Gie­ne­ra­ła spo­ty­ka­my, sie­dział na ga­necz­ku, ku­rzył. Kiw­nął na więź­nia, ga­dać z nim za­czął. Ga­da­li – ga­da­li – a roz­ho­wor za­cią­ga się.

– Wa­sze Prie­wo­scho­di­tiel­stwo, mó­wię, trze­ba mi więź­nia wieźć! –

Ach, ty Boże mój, jak za­cznie gie­ne­rał ru­gat­sia!… klął mnie, po­nie­wie­rał… Nie oby­ło się bez ta­kich sy­nów –- i pie­kłem wiecz­nym go­re­ją­cym mi gro­ził… i żeł­to­gła­zym ab­zy­wał, co zwierch wąt­pie­nia naj­gor­sze.

– Słu­sza­ju – po­wta­rzam tyl­ko, ręce po szwam…

– A wiesz ty, mówi, że może to jaki świę­ty, któ­re­go ty – nie­ucz, ćma zie­mi żeł­to­gła­za­ja, wie­ziesz –

– Słu­sza­ju – mó­wię. Tyl­ko Wa­sze Pre­wo­scho­di­tiel­stwo po­zwo­li mi swej fa­mil­ji do­wie­dzieć się – za­pi­sać ją po­trze­ba w ksią­żecz­kę, aby do­nieść po na­czal­stwu.

Dał mi swą fa­mil­ję i plu­nął. I za­pi­sa­łem tak­że plu­nię­cie to. Jak po­tym zro­bi­li z gie­ne­ra­łem, nie moje dzie­ło!… Prze­marzł wię­zień, czy tyl­ko ze wzru­sze­nia drżał, dość, że nie cze­ka­jąc jego ży­czeń, Il­jicz huk­nął na żyda:

– Sa­mo­war! ili ja tie­bia… żeł­to­gła­za­ja nie­ucz!… Nie­złym, a na­wet po­nie­kąd do­brym czło­wie­kiem był Il­jicz, bo za­uwa­żyw­szy, że wię­zień z tru­dem sta­wiał nogę, pró­bo­wał mu zdjąć wa­lon­ki. Piotr uczuł pie­kiel­ny ból, lecz aby go nie zdra­dzać – rzekł, ła­god­nie od­py­cha­jąc Il­ji­cza:

– Nic, Fjo­dor Il­jicz, nic…

Wnet gło­wę po­ło­żył na sto­le i wyć po­czął.

Wył, jak po­tę­pień­cy wyją, kie­dy po dzie­się­ciu mil­jo­nach lat roz­war­ły się bra­my na wszyst­kie Djo­ni­zyj­skie dale, z gó­ra­mi, gdzie szy­bu­ją orły, z łą­ka­mi, gdzie pę­dzą – ogon roz­wiaw­szy na wiatr, kare i ta­ran­to­wa­te cen­tau­ry – –

Na­gle z jasz­czur­czą chy­tro­ścią bra­my się za­war­ły. Zo­sta­ła na wie­ki nuda for­mu­ły wię­zien­nej, tę­pość mu­rów. Mrok – bra­ma z oło­wiu, na któ­rej moż­na tę­pić bez­sil­ne pa­zu­ry fur­ji…

Wył – da­rem­no si­ląc się po­skro­mić ten nie­zna­ny w so­bie głos, ten głos, któ­re­go tak lę­kał się u in­nych w ci­szy noc­nej wię­zie­nia, głos, któ­ry zna­mio­no­wał zwy­kle pierw­szy atak obłę­du…

Piotr gryzł rękę pod prze­gu­biem, aby się uspo­ko­ić. Il­ji­cza, któ­ry chciał go po­wstrzy­mać, pchnął na­gle tak, że moc­ny, wiel­ki żan­darm z po­kła­dzi­stą bro­dą aż de­chu nie mógł chwy­cić pod prze­ciw­ną ścia­ną.

Wył jesz­cze, ale już chra­pli­wie, zę­ba­mi gryźć za­czął stół i, nie­okieł­zna­ny w roz­pa­czy, ude­rze­niem pię­ści zła­mał blat sto­łu – za­śmiał się dzi­ko i, ze­rwaw­szy ze sie­bie rze­mień od spodni, za­czął skrę­cać pę­tlę.

Wście­kła na­tu­ra ta­bu­now­ca zbu­dzi­ła się w nim, nie­wia­do­mo z ja­kie­go pra­dzia­da du­sza nie­okieł­zna­na.

Spo­glą­dał błęd­nym wzro­kiem Il­jicz, nie śmiąc przy­stą­pić – taka ol­brzy­mia fala ma­gne­ty­zmu biła od więź­nia!

Ale on, owi­ja­jąc sznur na szyi, przy­pad­ko­wo wziął w rękę me­dal­jon z fo­to­gra­fją gro­bu dzia­da, mat­ka mu wło­ży­ła w wię­zie­niu ten me­dal­jon szcze­ro­zło­ty, za pie­nią­dze oszczę­dzo­ne na­by­ty…

I zro­zu­miał, że to jest zło­ta łza mat­ki, któ­ra nie lę­ka­ła się syna stra­cić: lę­ka­ła się – żeby syn nie oka­zał się mniej męż­nym od in­nych.

W jed­nej chwi­li opa­mię­tał się.

Wol­no­ści? i cóż – nie­ma jej…

– Kto zwy­cię­ży – wol­nym bę­dzie, a kto umarł – wol­nym już!… z daw­nej pio­sen­ki Li­sto­pa­do­wej przy­śpie­wy­wał – i do­dał jesz­cze sło­wa­mi na­igra­wa­ją­ce­mi Kon­do­ra:

– Pe­tre, Pe­tre, tu es Pe­tra!…

– Daj­cie sa­mo­war, Il­ji­czu! – za­wo­łał już zu­peł­nie opa­no­wa­nym gło­sem – i nie mów­my wię­cej. –

Roz­ra­do­wał się Il­jicz, wy­biegł – lecz przed wy­bie­gnię­ciem zba­dał jesz­cze, czy nie­ma wyj­ścia in­ne­go z po­ko­ju.Źle obej­rzał: roz­chy­li­ła się ta­pe­ta i z kąta, gdzie sły­chać było mam­ro­ta­nie Tal­mu­du, nie­śmia­ło wy­su­nę­ła się słusz­na, śred­niej tu­szy, o dość za­cnej twa­rzy ży­dów­ka – z pe­ru­ką na gło­wie, w czep­cu ru­dym ze wstąż­ka­mi fi­jo­le­to­we­mi.

Wej­rza­ła z po­ki­wa­niem gło­wy na Pio­tra, któ­ry sie­dział ci­cho, i tyl­ko na zgię­tej dło­ni wy­bęb­niał pal­ca­mi dru­giej ręki coś w ro­dza­ju tań­ca kar­łów i du­chów le­śnych, któ­re opa­dły Peer Gyn­ta…

– Niech oso­ba sza­now­na nie boi so­bie Ne­wa­cho­wej! mnie tu w całe oko­li­ce, Bogu dzię­ko­wać, nie boi się nik­to. Pan jest stu­dent – a ? i jesz­cze nie­że­nia­sty? – Dzie­ciów też nie ma? musi mieć dzie­ciów, bo tyl­ko za dzie­ciów tak się krzy­cy…

Kto wi­dział – za­czę­ła zno­wu – żeby ta­kie dro­gie było ze sie­dym mo­stów. Daw­niej, chwa­lić Boga, prze­jeż­dża­ło się na pro­mach i wbród… i źle nie było… niech Pan Bóg za­cho­wa…

W karcz­mie zresz­tą moż­na było wi­sch­nąć, moż­na zjeść było wie­cze­rzę.

Te­raz tyż moż­na!

Może wiel­moż­ny so­cja­li­sta ma przi so­bie taki psi­rząd do wi­bu­chu? trze­ba ostroż­nie i, broń Boże, nie tu… mój mąż taki de­li­kat­ny, wun sta­ry je…

Może sznap­si­ku? ja mam ta­kie Ja­maj­kę, co to… (tu zni­ży­ła głos)

przez Ejd­kun śwar­co­wa­na…

Mo­że­by dla kogo po­trza ja­kie pi­smo do­rę­czyć? tu je­den obi­wa­tel miał też kło­pot o syna… sam umarł ze zgry­zo­tów, żona jego też mar­twą zo­sta­nie!… –

Usły­szaw­szy kro­ki wach­mi­strza, wsu­nę­ła się zno­wu za coś nie­wia­do­me­go, co było tak brud­ne, że aż po­dob­ne do czar­nej ta­pe­ty, i tak odar­te, że ro­bi­ło wra­że­nie fi­ran­ki.

Wach­mistrz wniósł nie­szu­mią­cy jesz­cze sa­mo­war.

Dla po­śpie­chu za­czął go roz­dy­mać bu­tem, któ­ry wi­dać wziął od młod­sze­go żan­dar­ma.

Kłę­by po­pio­łu, jak z wul­ka­nu Kra­ka­tua, na­peł­ni­ły po­wie­trze, płu­ca i nos, lecz na szczę­ście nie do­sta­ły się do za­mknię­tych oczu Pio­tra.

Zresz­tą, nic już go nie ob­cho­dzi­ło…

Nie­raz miał zwy­czaj i w wię­zie­niu wy­obra­żać, że świa­ta nie­ma – tyl­ko wiel­ki At­man, musz­la zło­ta wśród Nir­wa­ny – a przy każ­dym roz­chy­le­niu jej kon­chy – mi­ja­ją man­wan­ta­ry.

Pył opadł na zie­mię, her­ba­ta za­pa­rzo­na. Il­jicz po­ki­wał gło­wą, spró­bo­wał mięk­ko za­alar­mo­wać Pio­tra, że "czaj sty­niet" – lecz ten był nie­czu­ły na wszyst­kie ma­ja­ki, któ­re sen za­kłó­ca­ją At­ma­no­wi…

Il­jicz znik­nął. Trwa­ło mil­cze­nie.

Wtym Piotr, uj­rzaw­szy Ne­wa­cho­wą, wy­su­wa­ją­cą się z kan­de­la­brem, ale już przez drzwi –

nie­wia­do­mo cze­mu, par­sk­nął śmie­chem.

Może to blask je­dy­nej sza­ba­sów­ki w mie­dzia­nym lich­ta­rzu, przed­sta­wia­ją­cym węża z dwu­na­stu gło­wa­mi, czy­ha­ją­ce­mi na Ewę…

Może uro­czy­sta mina Ne­wa­cho­wej, któ­ra prze­szła, dy­go­cąc, przez izbę, gdzie już wy­dmu­chi­wa­li go­rą­cy czaj na spodecz­kach żan­dar­mi –

może wresz­cie ro­ze­śmiał się tak, jak na po­grze­bie cza­sem śmie­je się neu­ra­ste­nik, wstrzyk­nąw­szy so­bie za dużo mor­fi­ny – dość, że ra­dość Pio­tra oka­za­ła się te­raz nie­zu­peł­nie na miej­scu, bo Ne­wa­cho­wa mia­ła twarz wprost tra­gicz­ną.

Lich­tarz poza sa­mo­wa­rem sta­wiąc, po­da­ła mu cu­kier i pęk ob­wa­rzan­ków; z za pier­si wy­do­by­ła ga­bi­ne­to­wą fo­to­gra­fję.

– Trzy syny moje – i nie żyją już! –

W gło­sie' jej taki brzmiał tra­gizm, że, za­miast ży­dów­ki w karcz­mie, była tu Nio­be przed świą­ty­nią, pła­czą­ca syna, zro­dzo­ne­go w uści­sku z pio­ru­no­wład­nym… Ne­wa­cho­wa za­trzę­sła się. Wzrok jej sku­pił się w so­bie.

– Wuni byli ro­bot­ni­cy na fa­bry­ce.

Jak przy­szli te wol­no­ścio­we dni, to wzię­li obuch roz­strze­lić. Wi­dzia­łam ich przez kra­ty do po­że­gna­nia: to mi oba po­ka­zy­wa­li z pła­ka­niem pier­si czar­ne, krwa­wia­ste i ręce bez pa­znog­ciów. I wszyst­kie pań­stwo w mie­ście wzię­li mnie do swe po­ko­je – aj – co to za bo­gac­twa – same sza­fy z liu­stra­mi… – i mnie sa­dza­li na pierw­szych miejsc i słu­cha­li, jak to oni nie mie­li pa­znog­czi na rę­cach… A ta­kie bo­ga­te pań­stwo – – A ten trze­ci syn, wun był w Ame­ry­ce, pan mu­siał czy­tać? jego wsi­scy wie­dzie­li.

Pi­sał ro­ma­ny i wy­sta­wiał na te­ater w Hi­ca­go.

Szu­ka­łam cu­kier i zna­la­złam go w ko­mo­dzie.

Jak żywy! taki pięk­ny! co? nie było ta­kie­go dru­gie­go na cały świat!

Miał dom w Hi­ca­go i po­wóz miał. Tu jego żona – też jak mal­jo­wa­na – ona z ru­skich ży­dów!…

Wej­rzał Piotr jed­nym okiem na dys­tyn­go­wa­ną lady obok nie­mi­łe­go se­mi­ty. Nad­pis na fo­to­gra­fji wzru­szył go jed­nak:

– To my dear mo­ther – Mo­jij Ko­cha­ny Mami Sy­nek, Mi­ster Sam Ne­va­cho. –

– Co un na­pi­sał, tego wi­słu­chać mu­sie­li: ma być woj­na, biła woj­na!

Wun na­pi­sał: w Ki­szy­nio­wie biją żyd­ków, to za­raz pre­zy­dent przi­je­chał do Eu­ro­pe na okręt.

Wun tu miał tak­że z żoną przi­je­chać i miał nam wy­mu­ro­wać ka­mie­niec na 6 pię­trów – tu – wła­śnie, że tu! w Za­klisz­czy­kach…

Może po­dać ob­wa­rzan­ki? –

Wo­bec mil­cze­nia, opar­ła się o ścia­nę.

Sa­mo­war ki­piał.

Piotr zna­lazł w tym dźwię­ku tyle rzew­nej czu­ło­ści, tyle po­god­ne­go zrzę­dze­nia, tyle za­pa­łu star­ców, daw­nych wo­jow­ni­ków – że mi­mo­wo­li zaj­rzał pod sa­mo­war i uj­rzał zło­te ser­ce, prze­bły­sku­ją­ce w dole przez otwor­ki mie­dzi.

Wtym okrop­ny żal za Mat­ką wła­sną odrę­twił go. Wi­dzi: pa­trzy w nie­go, od­dzie­lo­na kra­ta­mi po­dwój­ne­mi, więź­nie i ich ro­dzi­ny prze­krzy­czeć się usi­łu­ją – ona mil­czy – i on mil­czał…

I tyle wy­po­wie­dzie­li so­bie tym strasz­nym mil­cze­niem!

Ona uśmie­cha się, pra­wie pięk­na – po­da­ła mu kwia­ty, sta­ra­jąc się, aby żan­darm ich nie do­tknął… tyl­ko syn z jej rąk…

– Bez­gra­nicz­nie dro­ga Ma­mu­siu – mó­wił do wi­zji: – czu­ję, że nie od­pę­dzasz Ty swych czar­nych my­śli od mo­jej, ja­ko­by okrop­nej doli.

Ja cier­pię tyl­ko wte­dy, gdy Wy tam, naj­droż­si, szcze­gól­niej bia­da­cie… Może to prze­czu­wam?

W je­den prze­ślicz­ny po­ra­nek, jak mówi się w po­wie­ści, ock­nę się mię­dzy Wami…

I cóż, że mnie wy­sy­ła­ją kę­dyś da­lej?…

Prze­strzeń się po­więk­szy, ale to nic nie zna­czy, bo du­szą i ser­cem jam za­wsze z Wami.

Prze­cież moja naj­droż­sza Ma­tecz­ka jest wie­rzą­cą i wy­zna­je, że Bóg jest naj­spra­wie­dliw­szą isto­tą… I gdy wy­pad­nie umrzeć, na­wet zda­le­ka od Was, to i wte­dy roz­pa­czać nie bę­dzie­my.

Stru­mie­niu ty, rze­ko pol­skich łez… kie­dyż ty prze­pły­niesz pia­chy i niwy – kie­dyż Wi­słą wez­bra­ną wpły­niesz do mo­rza Wy­rów­na­nych krzywd – ol­brzy­mią wiesz­czą falą ru­niesz na ko­ra­lo­we ska­ły wysp Wnie­bo­wzię­tych –?

W ra­do­ści bez­mier­nej swo­bo­dy kie­dyż za­po­mnisz, że tak cier­pia­ło twe ser­ce, prze­glą­da­jąc się w mie­dzia­nym sa­mo­wa­rze w ży­dow­skiej karcz­mie?!…

– Pan nie pój­dzie rano obej­rzeć ko­ściół? tu jest ksiądz uczo­ny czło­wiek, ale ma tro­chę tu! – I ude­rzy­ła się w czo­ło.

– Wun zna ca­łe­go ziem­ne­go sza­ru… ale… jest tro­chę wy­klę­ty przez swo­je­go na­czel­ni­ka, ta­kie­go bi­sku­pa, co to sze­dzi w Zi­mie. –

Za ścia­ną głos mo­dlą­ce­go się tal­mu­dy­sty przy­głu­szył jej sło­wa.

– Mój mąż już trze­ci mie­siąc tak mo­dli się za du­szę syna… ja mia­łam sen, że syn miał je­den wiel­ki grzech na su­mie­niu… że wun już nie chciał być pol­skim ży­dem, tyl­ko się na­zwał Mi­ster Sam… –

Piotr pod­szedł do Ne­wa­cho­wej, wziął ją za rękę i dłu­go pa­trzył w jej bied­ne wy­pła­ka­ne oczy.

– Ży­czę, aby pani spo­tka­ła wszyst­kich swo­ich trzech sy­nów – w nie­bie. Pol­ska nie jest jesz­cze że­bracz­ką, żeby trze­ba od­wa­gi przy­znać się do niej – ale tu na kre­sach, to coś war­te! moja Mat­ka jest też sama – a ból ludz­ki wszę­dzie jed­na­ki… Ne­wa­cho­wa ocie­ra­ła łzy…

– Niech pani po­pro­si męża, żeby prze­czy­tał wer­set w Ka­ba­le o Bez­a­lie­lu… któ­ry był bu­dow­ni­czym i chciał po­sta­wić świą­ty­nię na gó­rze, aby ze­szły się wszyst­kie na­ro­dy. W księ­dze II tak zwa­nej Moj­że­sza jest też o nim.

– Wszyst­kie na­ro­dy – rze­kła Ne­wa­cho­wa – ja to ro­zu­miem. –

Wy­szła, schy­liw­szy gło­wę i ki­wa­jąc tak po­jęt­nie, jak­by Bez­a­liel był jej sy­nem.

* * *IV. KTÓŻ TEN ZNÓW?

Piotr, już uspo­ko­jo­ny zu­peł­nie, na­lał her­ba­ty i, wrzu­ciw­szy cu­kier, pa­trzył: ma­leń­kie pę­che­rzy­ki po­wie­trza wy­pły­wa­ły z dna na po­wierzch­nią. Uwol­ni­ły się z bia­łej ka­mien­nej nie­wo­li – któż je te­raz uj­mie? wy­pły­ną wol­ne z dna na po­wierzch­nią przez drzwi otwar­te, przez szpa­ry pod­łej cha­łu­py wzle­cą ku ob­ło­kom – aż tam ku Aj­te­rom Szel­le­ja i Sło­wac­kie­go gwiaz­dom… "zim­nym, świa­ta sza­ta­nom"…

Wiatr wio­nął, za­tar­gał pło­mie­niem…

My­śląc, że wszedł tal­mu­dy­sta z wer­se­tem o Bez­a­lie­lu, Piotr nie od­wró­cił gło­wy.

Mrok za­sła­niał zresz­tą gru­bym ki­rem po­ło­wę izby, gdyż oszczęd­na Ne­wa­cho­wa, wniós­szy sza­ba­sów­kę, wy­nio­sła lam­pę…

Z za sa­mo­wa­ru mdłym bla­skiem świa­teł­ko ja­śni­ło za­le­d­wo stół ze szklan­ką her­ba­ty i ob­wa­rzan­ka­mi.

– Do­bry wie­czór wi­gi­lij­ny panu po­dróż­ne­mu – za­brzmiał głos szcze­gól­nie mo­co­daw­czy mimo spo­koj­nej tre­ści…

Wię­zień wpa­trzył się w ciem­ność, ma­jąc wra­że­nie, że tam z mu­rów pie­ca wy­szedł ja­kiś Ar­ja­nin daw­ny.

– Hm… – ozwał się ten ktoś. Piotr ujął lich­tarz i pod­niósł do góry.

Ale za­raz po­sta­wił, sam na­to­miast po­wstał. Było coś jak­by ze Sądu Osta­tecz­ne­go Mi­cha­ła Anio­ła w tej czasz­ce z głę­bo­kie­mi cie­nia­mi.

Na wy­go­lo­nej twa­rzy star­ca świe­ci­ły ame­ty­sto­we oczy, wca­le nie księ­że, ale sro­gie, ja­sno­wi­dzą­ce, niby u czło­wie­ka, któ­ry spę­dził kil­ka zim pod bie­gu­nem, za­nim go od­krył.

Twarz ude­rza­ła nad­mia­rem tre­ści du­cho­wej, wy­da­wa­ła się mon­stru­al­na ze swą ko­pu­łą wiel­ką czo­ła i roz­wia­ne­mi wło­sa­mi, z cię­ciem przez twarz, któ­re zmiaż­dży­ło dol­ny ka­wa­łek czo­ła i prze­gu­bie nosa,– ta­kie lico w snach swych ob­cho­dził do­ko­ła Rem­brandt, lecz nie ujął nig­dy!

Usta­mi sze­ro­kie­mi, jak u fau­na, pusz­czał kłę­by dymu z faj­ki.

Su­tan­na moc­no zru­dzia­ła, okry­ta z wierz­chu nie­wy­praw­nym ko­żu­chem chłop­skim, dłu­gim pra­wie do ko­lan.

Pod pa­chą dę­bo­wy ko­stur. Wi­dać było, że ten czło­wiek nie robi so­bie nic z ca­łe­go świa­ta, za­wsze jest go­tów – je­chać w ka­re­cie po­szóst­nej, wy­bra­ny na pa­pie­ża, czy brnąć w mazi je­sien­nej, mię­dzy ka­torż­ni­ka­mi.

– Ksiądz je­stem – wy­pu­ścił z kłę­bem dymu tak wiel­kim, jak kie­dy na­raz otwo­rzą się wro­ta wiel­kiej faj­czar­ni Pa­dy­sza­cha, gdzie sie­dzi on z czter­dzie­stu muł­ła­mi, po­grą­żo­ne­mi w chmu­rach Naj­wyż­szej Mą­dro­ści.

– Żan­darm star­szy dość po­czci­wy czło­wiek. Zna mnie z daw­nych jesz­cze lat – pu­ścił Pana na moją po­rę­kę, że­by­śmy ra­zem spę­dzi­li Wil­ję.

Oni będą czu­wa­li w dal­szym po­ko­ju. – Piotr stał się ciem­ny z pur­pu­ry gnie­wu. Zno­wu po­ku­sa? nig­dy.

– Bar­dzo ksiądz do­bro­dziej jest uprzej­my.

Ale wy­zwo­le­nie na go­dzi­nę jest grzecz­no­ścią dja­bła. Wil­ji nie ob­cho­dzę. Nie wie­rzę w opatrz­no­ścio­we rzą­dy nad świa­tem.

– Sta­ro­pol­ski oby­czaj. A i Rzy­mia­nie wie­rzy­li, że w tym cza­sie zi­mo­we­go na­wro­tu słoń­ca przez całe Bru­mal­ja bo­go­wie cho­dzą po zie­mi i że du­chy ob­cu­ją z ludź­mi.

– Nie je­ste­śmy Rzy­mia­nie.

– Po­chle­biam, że je­ste­śmy lep­si. Z nami są wyż­sze du­chy.

– Uczy­ni­li księ­ża, że du­chów nie­ma. Mon­stru­al­na teo­lo­gja od­ję­ła świa­tu wa­sze­mu moc twór­czą, woli wa­szej roz­pęd swo­bod­ne­go dzia­ła­nia.

Kur­ja rzym­ska robi zbyt wy­raź­ne in­te­re­sy na tę­sk­no­cie na­ro­dów za tym, cze­go nie daje Ma­ter­ja­lizm.

I dla tego mo­głem sza­no­wać daw­ne­go księ­dza. Dziś – jest to bi­got lub szar­la­tan. Ter­tium non da­tur.

A do­dam jesz­cze: nie mam du­szy współ­cze­sne­go Po­la­ka – ten my­dł­ku­je wia­rę, któ­rej nie ma, my­dł­ku­je uczu­cie wol­no­ści, któ­rej nie po­trze­bu­je. –

Ksiądz pa­trzył w nie­go ja­snym wzro­kiem.

– Zna­łem lu­dzi męż­nych… umie­ją­cych czcić du­szę bez wzglę­du na par­tje – rzekł spo­koj­nie.

Pio­tro­wi wy­dał się ksiądz zna­nym – z ja­kiejś opo­wie­ści wię­zien­nej…

– Nie miesz­kał ksiądz przed laty pię­cio­ma w mia­stecz­ku Sę­dzi­wo­je­wie – – gdzie zda­rzy­ła się dziw­na hi­stor­ja?

– Miesz­ka­łem tam istot­nie lat temu kil­ka… i cóż za dziw­na hi­stor­ja?

– Wszak­że mi opi­sy­wał księ­dza mój to­wa­rzysz… Za­nie­śli go bez­przy­tom­ne­go do domu – po­tym we­zwa­li mu księ­dza, sło­wem ostat­nie sa­kra­men­ty…

– Tak…

– Po­lic­maj­ster i straż­ni­cy obie­gli dom… Trze­ba było z domu wy­nieść… wy­bu­cho­we przy­rzą­dy. Mat­ka mego to­wa­rzy­sza chcia­ła to uczy­nić, ksiądz nie da­łeś, bo ni­ko­go z domu nie wy­pu­ści­li­by bez re­wi­zji…

Ksiądz wy­sze­dłeś ze Sa­kra­men­ta­mi. Po­lic­maj­ster i set­ni­cy ko­zac­cy wo­bec zgro­ma­dzo­ne­go ludu nie śmie­li re­wi­do­wać księ­dza, idą­ce­go z Cia­łem Chry­stu­so­wym… Mię­dzy Ro­sja­na­mi by­wa­ją lu­dzie głę­bo­ko re­li­gij­ni…

– Nie­ko­niecz­nie ów po­lic­maj­ster. ten mógł być trzy­na­stym na Wie­cze­rzy… Ale set­ni­cy za­pro­te­sto­wa­li bez­względ­nie prze­ciw temu, żeby księ­dza do­tknąć…

– Za­tym ksiądz jest jed­nym z na­szych?

– By­najm­niej. Uczy­ni­łem, jak na­le­ża­ło, nic wię­cej. No pro­szę… Dam chle­ba czar­ne­go, rzod­kwi i tro­chę wina sta­re­go, zresz­tą nic. –

Piotr uczuł się zno­wu zmro­żo­ny wy­zna­niem księ­dza, iż nie jest "z na­szych".

Po­dzie­lił bo­wiem świat tyl­ko na tych, któ­rzy wal­czą za Pol­skę lub idą prze­ciw Pol­sce.

Ale chciał to wy­po­wie­dzieć grzecz­nie.

– Wina nie pi­jam w Pol­sce. Tu jest tak mało lu­dzi wol­nych… a prze­cież tyl­ko wol­ni z wol­ne­mi mogą pić… –

Za­śmiał się ksiądz, ale tak, że Pio­tra prze­szył ten ostry sa­ty­rycz­ny śmiech.

– Ano, za­tym nie bę­dzie moż­na rzec: Nunc est bi­ben­dum, nunc pede li­be­ro pul­san­da tel­lus!… Ku­char­ka moja zgo­tu­je żan­dar­mom wie­cze­rzę, a my na su­cho uga­da­my się.

– Prze­mil­czy­my.

– Jako wola.

– Nie zro­bię kło­po­tu?

– Nie robi kło­po­tu, kto nie lęka się po­ko­tu. U mnie spa­nie nie­wy­god­ne, ja śpię sam już w trum­nie. Ale tak czy owak – nie mo­żesz wać­pan je­chać, sa – nie roz­bi­te. Po­sła­no po cie­ślę, ju­tro o świ­cie po­je­dzie­cie. Więc, ła­skaw­co, idź za mną, po­wta­rza­jąc zci­cha:

– "Cze­muż nie do mej Anie­li? żeby dja­bli wzię­li!" –

Wziął Piotr czap­kę, idąc jak­by z na­ka­zu.Żan­dar­mi sa­lu­to­wa­li księ­dzu. Wy­szli ra­zem.

Na dwo­rze sza­la­ła za­mieć.

Po kil­ku mi­nu­tach brnię­cia wśród śnie­gów, za­szli w opłot­ki. Wiatr dzi­ko trza­skał ga­łęź­mi, wy­gwiz­dy­wał na krzy­żach cmen­ta­rza. Mro­czy­ła tu bez­brzeż­na dzi­kość, ale ja­kąż mu­zy­ką zda­ła się wo­bec nudy roz­pacz­nej, któ­ra od tylu lat za­ście­la­ła pa­ję­czy­ną du­szę więź­nia?!

Wiatr ucichł – mur za­krył ich od wście­kłych po­dmu­chów.

Ko­ściół w mro­ku ma­ja­czył; za wę­głem gwiz­da­ła za­mieć; gwiaz­dy tań­czy­ły na nie­bie obłą­ka­ne­go po­lo­ne­za, chmu­ry prze­wa­la­ły się niby la­wi­ny śnież­ne z gór. Miej­sca­mi nie­bo sta­wa­ło się czar­ne, jak wnę­trze zga­słe­go kra­te­ru.

Za­szcze­ka­ły psy, jesz­cze nie spusz­czo­ne z uwię­zi.

Bły­sły ja­rze­nia w oknach wy­so­ko.

Po­tknął się o scho­dy Piotr, idąc za księ­dzem.

Mrok i stę­chli­zna mu­rów.

Po scho­dach krę­tych szli – za­pał­ka roz­świe­ca­ła ku­ry­ta­rze klasz­tor­ne że­bro­wa­ne o lin­jach ostro­łu­ko­wych, roz­po­star­tych niby łapy pa­ją­ków, zwa­nych ko­sa­rza­mi. Za­pał­ki zga­sły, nie było ich wię­cej. Ciem­ność zdwo­iła się.

Stra­chem wia­ło od tych mu­rów za­mierz­chłej prze­szło­ści – zda­je się, że ko­na­ła tu ona tak dłu­go, aż nie za­mar­ła już cał­kiem, jeno zmrocz­nia­ła w świat nie­wi­dzial­ny.

– Kie­dyś tu był klasz­tor Cy­ster­sów, kwit­nę­ła na­uka i sej­mi­ki; po­tym miesz­ka­ło woj­sko na­po­le­oń­skie… po­tym ru­ina… ja od­re­stau­ro­wa­łem – mó­wił ksiądz zni­żo­nym gło­sem, któ­ry dziw­nie brzmiał wśród brzę­ku żan­darm­skich ostróg i cięż­kich stą­pań.

Na­oścież otwar­ły się drzwi, ja­sność ich ogar­nę­ła, wy­wo­łu­jąc sil­niej­sze od­de­chy ser­ca.

– Otóż u celu. Kto się w opie­kę odda Panu swe­mu, ten na smo­kach jeź­dzić bę­dzie.

– Ra­czej tego smo­ki same po­wio­zą – od­parł z iron­ją Piotr.

Ta­jo­ny gniew prze­ciw lo­som świa­ta ucichł w nim jed­nak. Żan­dar­mi ode­szli, roz­dzie­liw­szy się tak, że je­den za­jął izbę wcho­do­wą, dru­gi zaś po­kój od wyj­ścia ku­chen­ne­go. Zo­sta­wi­li swo­bod­nym cały śro­dek miesz­ka­nia.

Nie było sły­chać ich kro­ków, gru­be mury od­dzie­li­ły – i Piotr wchła­niał w sie­bie wi­dok nad­zwy­czaj­no­ści, któ­re mó­wi­ły doń, niby ka­za­nie Skar­gi.

* * *
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: