Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dobranoc, kochanie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 listopada 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dobranoc, kochanie - ebook

Justine Dalvik mieszka samotnie w rodzinnym domu. Oboje rodzice już nie żyją, a dziewczyna wciąż nie może się otrząsnąć z koszmaru, jakim było jej dzieciństwo.
Upokarzana i dręczona przez macochę nie miała wokół przyjaznej duszy. Późniejszy związek z o wiele starszym od niej kochankiem przyniósł kolejne cierpienia. Teraz jednak w życiu Justine pojawia się nowy mężczyzna, który wydaje się tym jedynym. Ale czy zdoła ona pogodzić się z przeszłością, zapomnieć o tych, którzy uczynili jej życie tak nieszczęśliwym? Pojawia się myśl o odwecie...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7670-375-6
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dedykacja

Karlowi-Davidowi, który pożyczył mi dmuchawę myśliwską na tak długo, jak potrzebowałam

Prolog

Samolot wylądował na Arlandzie jakiś kwadrans po szóstej. Ponieważ lot do Londynu był opóźniony, nie zdążyli z przesiadką. Wszystkie samoloty do Sztokholmu były pełne. Dostaliby miejsca najwcześniej na następny dzień rano, gdyby nie atak złości kobiety z ambasady. Nazywała się Nancy Fors i w czasie całej podróży była spokojna, nieco przygaszona. Jej niespodziewany wybuch zaskoczył Justine.

Opuścili samolot w pierwszej kolejności. Na pokładzie pojawili się dwaj nieumundurowani policjanci, którzy wyprowadzili ich bocznym wyjściem.

– Niestety, prasa zwęszyła już, że pani wróciła – oznajmił jeden z nich, nawet nie zapamiętała jego nazwiska. – Są jak hieny, rozrywają wszystko na strzępy i pożerają. Zagramy im na nosie.

Zabrali ją do samochodu.

Zdumiało ją światło – czyste, chłodne światło – i delikatność zieleni. Zdążyła już zapomnieć, że krajobraz może tak wyglądać. Pytała wcześniej Nancy Fors:

– Czy nie tęsknisz za domem, jak wytrzymujesz tamtejszy upał?

– Wiem, że to potrwa tylko określony czas – odparła Nancy. – Mój prawdziwy dom jest przecież tutaj.

Minęli zjazd na Sollentunę i Upplands Väsby. Było wpół do ósmej.

Policjant, który siedział za kierownicą, zwrócił się do Justine:

– Jeśli chodzi o tę… Martinę. Jej rodzice chcieliby się z panią spotkać.

– Tak?

– Zależy im na tym.

Odwróciła twarz w stronę szyby, zobaczyła zagajnik, w którym rosły drzewa o białych pniach.

– Oczywiście – przytaknęła. – Mogę się z nimi spotkać.

CZĘŚĆ I

1

Ten chłód – ostry, czysty. Woda połyskująca szarością, żywa niczym jedwab.

Tylko nie patrzeć w niebo, żadnych kontrastów, nie miała siły, zbyt bolały ją oczy. Wolała chmury, zwłaszcza te zbite w ciasną gromadę, zwiastujące śnieg.

Biały puch opadający z nieba powinien być suchy, gnany wiatrem jak dym; zerwałaby z siebie ubranie, by przewiało ją na wskroś.

Tam, w dżungli, próbowała przywoływać właśnie to wrażenie – muśnięcie kryształków lodu. Z napięciem w całym ciele przymykała oczy, by przypomnieć sobie odgłosy skandynawskiej wody, kiedy wiosną zaczynają ruszać skute lodem rzeki.

Nigdy jej się to nie udało. Nawet gdy jej umęczonym ciałem wstrząsały potworne, gorączkowe dreszcze, gdy Nathan okrywał ją ubraniami, szmatami, zasłonami – wszystkim, co było pod ręką.

Marzła, lecz nie był to właściwy rodzaj zimna.

Naprzód, naprzód, biegiem!

Takiej mnie jeszcze nie znasz.

Naprzód, naprzód, ponaglała swoje masywne ciało; stopy w adidasach do biegania lekkie niczym liście. Zaledwie kilka dni wcześniej przymierzała je w sklepie sportowym w Solnej. Zostały wypróbowane z kliniczną dokładnością pod nadzorem ekspedienta o śnieżnobiałych zębach i bujnych, błyszczących włosach. Kazał jej biegać po taśmie i filmował ruchy jej stóp. Biegnąc, zaciskała pięści, mocno, bardzo mocno, w obawie, by nie stracić równowagi i nie ośmieszyć się w jego oczach. Czterdziestopięcioletnia kobieta z nadwagą, oby nie dostrzegł desperacji, z jaką zaciskała kolana.

Przyglądał się jej z surowym wyrazem twarzy.

– Ma pani pronujące stopy – stwierdził.

Wpatrywała się w niego z niepewnością.

– Naprawdę, ale nie ma się czym martwić. Nie jest pani jedyna, prawie wszyscy mają ten problem.

Zeszła z taśmy, włosy lepiły się jej do karku.

– Biegając, stawia pani krzywo stopy. Obciąża je pani, o tak, przez co podeszwy zdzierają się bardziej po jednej stronie.

Podniósł jej stare kozaki i pokazał.

– Sama pani widzi.

– Ale ja przecież wcale nie biegam, nigdy tego nie robiłam.

– To nie ma znaczenia, i tak pani pronuje.

– Promuję?

Taka próba żartu. Uśmiechnął się z uprzejmości.

Kupiła te buty, kosztowały prawie tysiąc koron. Zrobił jej wykład: na dłuższą metę opłaca się inwestować w jakość. Można sobie zaszkodzić, biegając w nieodpowiednim obuwiu, nabawić się kontuzji, nadwerężyć. Zwłaszcza jeśli nie ma się wprawy.

Nazwa butów – Avia – przywiodła jej na myśl samolot.

I ucieczkę.

Podążanie w stronę horyzontu.

Z granatową czapką naciśniętą na głowę zaczęła wspinać się na wzniesienie w Johanneslund. Biegła pochylona do przodu, płosząc małe gromadki zielonych ptaków z ich gniazd. Choć poruszały się bezszelestnie, słyszała skargę. Swoim zdyszanym ludzkim ciałem i świszczącym, ciężkim oddechem zakłóciła rytm ich krzątaniny.

Oddalamy się od siebie.

Nie!

Szkoda, że mnie teraz nie widzisz, byłbyś ze mnie dumny. Mogłabym pojechać za tobą na sam koniec świata. Zerkałbyś do tyłu, obserwowałbyś mnie tymi swoimi niebiańsko błękitnymi oczami: To Justine, kobieta, którą kocham, umie chodzić po ścianach jak pająk.

Albo jak mrówka.

Na samej górze silny wiatr wyciskał jej łzy z oczu. W dole rozpościerały się domy. Były niczym pudełka poustawiane w plątaninie ulic i placyków, okolone szpalerami hodowlanych róż. Tak samo musiało to wyglądać na gipsowej makiecie architekta.

Omal nie wpadła prosto na stos butelek, plastikowych kubków i pozostałości fajerwerków. Jacyś ludzie wdrapali się tu w Nowy Rok, by było ich lepiej widać, by móc strzelać petardami wyżej niż inni. Zeszli potem w dół, zataczając się i szukając drogi do domu.

Niekiedy wybierała się samochodem w okolice nowej ujeżdżalni koni w Grimsta, gdzie w dni powszednie nie brakowało miejsc na parkingu. Koni zwykle nie było widać; raz obserwowała je na błotnistej łące przed ujeżdżalnią – kilka długonogich zwierząt z pyskami przy ziemi jak odkurzacze. Nie dostrzegła tam ani jednego źdźbła trawy.

Poczuła nagły impuls, by klasnąć w dłonie, tylko po to, by wywołać gwałtowne poruszenie wśród zwierząt. Żeby któryś z koni, może przewodnik stada, błyskając w przerażeniu białkami oczu, popędził przed siebie, nie zważając na to, że jest otoczony ze wszystkich stron parkanem. Ogarnięty paniką myślałby jedynie o ucieczce, a reszta koni pocwałowałaby za nim. Oszalałe ze strachu gnałyby przez błoto, zupełnie tracąc orientację.

Nie poddała się oczywiście temu impulsowi.

Na lewo od pobliskiego lodowiska zaczynała się oświetlona ścieżka. Pobiegła nią tylko kawałek. Skręciła w podmokły teren poniżej domów czynszowych, minęła parking przy kąpielisku Maltesholmsbadet, zauważając, że nadal nie wstawiono nowej szyby w jednej z przyczep kempingowych. Skierowała się w stronę wody i biegła chwilę wzdłuż brzegu.

Wypłoszyła kilka kaczek, które uciekły, kolebiąc się, ale nie wydając żadnych odgłosów. Był styczeń, sporo stopni powyżej zera. Przez ponad tydzień nieustannie padało, lecz tego popołudnia na niebie rozpościerały się błękit i biel.

Wciągnęła nozdrzami powietrze.

Biegła wzdłuż ścieżki sterty liści, proces butwienia najwyraźniej już ustał; były brązowe, śliskie, wcale nie skórzaste.

Jak tam, w dżungli.

Żadnych dźwięków, żadnego świergotu ptaków czy odgłosów spadających kropli, tylko jej rytmiczne kroki. Głuche dudnienie, gdy parła z trudem pod górę, kroki niosące się echem, gdy wpadła na drewniany most, omal się nie przewracając. Bijąca od wody wilgoć utworzyła zdradliwy osad, na którym podeszwy się poślizgnęły.

Nie! Nie zatrzymuj się, żadnej słabości; pieczenie w płucach, bolesny, cichy charkot. Poganiała siebie samą, jakby była nim, Nathanem.

Byłbyś ze mnie dumny, kochałbyś mnie.

W domu stanęła tuż przy drzwiach, oparła się o ścianę i rozwiązała sznurówki. Zrzuciła z siebie resztę ubrań – czerwony, chroniący przed wiatrem dres, bieliznę termoaktywną, sportowy biustonosz i majtki. Stanęła w rozkroku i uniosła ręce, czekając, aż pot powoli wyparuje.

Ptak sfrunął gdzieś z góry. Trzepotał skrzydłami, krzyczał, skrzeczał, podnosił rejwach. Usiadł na jej głowie, wczepiając się we włosy grubymi błyszczącymi szponami. Poruszając nią, czuła jego ciepły ciężar.

– Czekałeś na mnie? – zapytała. – Wiesz, że zawsze wracam.

Zdjęła go, pogładziła po grzbiecie i odpędziła. Gniewnie pomrukując, zniknął w kuchni.

Na grubym dywanie w jadalni wykonała stretching, zgodnie ze wskazówkami z programu telewizyjnego. Nigdy nie przepadała za zajęciami grupowymi. Nathan mawiał, że jest płochliwa. Na samym początku ich znajomości właśnie ta cecha najbardziej go w niej pociągała.

Nadal miała dość masywną sylwetkę, lecz spędzony daleko czas wyrzeźbił na nowo jej figurę. Wyglądała szczuplej, choć waga wciąż wskazywała siedemdziesiąt osiem kilogramów. Weszła do łazienki i przez dłuższą chwilę stała pod prysznicem, przesuwając gąbką po brzuchu, udach i w zagłębieniach kolan.

Tam, w dżungli, dzień w dzień tęskniła za czystymi europejskimi prysznicami, za podłogą, na której można stanąć bez obaw, za kafelkami na ścianach.

Razem z Martiną kąpały się w żółtej wodzie w rzece, a zapach błota i szlamu wżerał się w pory i nie można się go było pozbyć. Z początku wzdragała się przed wejściem, wyobrażając sobie wszystko, co mogło się poruszać pod powierzchnią wody: węże, piranie, pijawki. Któregoś ranka zmuszeni byli przeprawić się w ubraniach przez rwącą rzekę, bo nie było innej drogi. Potem nie bała się już niczego.

Wytarła się dokładnie i posmarowała ciało balsamem. Tubka z napisem „Roma”, mająca kształt krzywej wieży w Pizie, była niemal pusta. Rozcięła ją nożyczkami i wybrała palcami resztę zawartości. Przyglądała się chwilę twarzy w lustrze, już niemłodej, z czerwonymi plamami od gorąca. Zrobiła kreski wokół oczu, dokładnie takie, jakie malowała zawsze, od lat sześćdziesiątych. Nikomu nie udało się jej od tego odwieść.

Nawet Florze.

Ubrana w zieloną sukienkę do chodzenia po domu przeszła do kuchni i wlała do talerza kefir. Ptak usadowił się na parapecie, świdrując otoczenie jednym okiem i pomrukując, jakby był niezadowolony. Na ścieżce przed domem przycupnął kos, o tej porze roku jak zwykle bardziej pękaty, z nastroszonymi piórami. Zimą zmieniał się jego śpiew. Stawał się jednostajny i ostry, jakby ktoś brzdąkał na mocno napiętej strunie gitary. Zwykły świergot, melancholijny i radosny zarazem, ustawał pod koniec lata i powracał mniej więcej w drugiej połowie lutego. Dobiegał wtedy z czubka korony bardzo wysokiego drzewa.

Justine mieszkała przez całe życie w tym samym miejscu, nad wodą, w Hässelby Villastad. W wąskim, wysokim kamiennym domu, w sam raz dla dwóch-trzech osób. Nigdy nie było ich więcej niż troje, z wyjątkiem krótkiego okresu z dzieckiem.

Teraz została sama i mogła urządzić dom według własnego uznania. Na razie zachowała niemal wszystko w niezmienionej postaci. Spała w swoim dziecinnym pokoju z wyblakłymi tapetami, nie wyobrażała sobie, że mogłaby się przenieść do sypialni ojca i Flory. Ich łóżko stało zasłane, jakby w każdej chwili mogli wrócić. Justine ściągała kilka razy do roku narzutę i zmieniała pościel.

W garderobie nadal wisiały ich ubrania, na lewo garnitury i koszule ojca, po drugiej stronie drążka małe kostiumy Flory. Na butach zalegała cienka warstwa kurzu. Czasem miała ochotę go usunąć, lecz nigdy nie wystarczyło jej siły, by się pochylić i to zrobić.

Gdy nachodziła ją ochota, by się czymś zająć, wycierała kurz z komody. Myła lustro, przesuwała trochę szczotkę i flakoniki z perfumami. Któregoś razu podeszła ze szczotką Flory do okna i przypatrywała się pozostawionym w niej długim siwym włosom. Przygryzła mocno wewnętrzną część policzka, a potem prędko wyciągnęła jeden włos. Wyszła na balkon i go podpaliła. Płonął z duszącym zapachem i zwijał się, aż zniknął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: