Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom kryty gontem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
26,00

Dom kryty gontem - ebook

Czasami samo życie prowokuje nas do spojrzenia wstecz i zmierzenia się z przeszłością, z uczuciami, które - choć niechciane – ciągle powracają.

Nina Stanisławska w Domu krytym gontem opowiada o losach ludzi, których połączyła wiadomość z nekrologu.

Śmierć profesora Janusza Brzozowskiego przywołała wspomnienia. Jego starsza córka Olga, Robert zakochany kiedyś w jego młodszej córce nagle uświadomili sobie, że choć przeszłości nie da się zapomnieć, to trzeba się z nią rozliczyć i zaakceptować. Czy można jednak zaakceptować krzywdy wyrządzone przez najbliższą osobę – ojca? A tym bardziej mu wybaczyć?

Niespodziewane pojawienie się Leny, jak dotąd w żaden sposób niezwiązanej z rodziną Brzozowskich, staje się wyzwaniem do poznania nowej rodzinnej historii, w której pojawia się dobro, zadośćuczynienie, przede wszystkim zaś do otwarcia się na miłość i zaufania drugiemu człowiekowi.

Piękna historia, czasami bolesna, smutna, ale pełna nadziei – przeszłości nie możemy zmienić, natomiast przyszłość należy do nas.  

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-371-9
Rozmiar pliku: 854 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

ROBERT

Robert stał przy oknie w swoim gabinecie na dziesiątym piętrze szklanego biurowca i bezmyślnie patrzył na panoramę Warszawy. Był piękny, gorący, czerwcowy dzień. Życie na dole toczyło się jakby w zwolnionym tempie. Na ulicach ruch był stosunkowo niewielki, po chodnikach spokojniej niż zazwyczaj chodzili ludzie. Nieco żwawiej poruszała się młodzież — najbardziej zwracały na siebie uwagę dziewczyny ubrane w lekkie, barwne sukienki. Wyglądały jak motyle na tle szarych ulic i chodników. One, słońce i czyste błękitne niebo sprawiały, że wszystko — nawet te szare chodniki i ulice — nabierało żywszych barw. Wydawało się też, że centrum jest bardziej ciche niż zwykle — typowy upalny dzień. Normalnie taka pogoda powodowała, że Robert nabierał wiatru w żagle, dostawał jakby dodatkowej słonecznej energii i nie mógł usiedzieć w miejscu. Normalnie w taki cudny dzień załatwiłby dwa razy więcej spraw niż zwykle. Ale dzisiaj nie miał ochoty nic załatwiać. Nie myślał o interesach ani o klientach. Telefon milczał, gdyż Robert nakazał sekretarce z nikim go nie łączyć.

W pewnym momencie przeczesał palcami ciemne, lekko szpakowate, gęste włosy i skierował się do solidnego, drewnianego biurka stojącego na środku gabinetu. Odsunął wygodne, skórzane krzesło i usiadł na nim. Dokumenty na biurku leżały równo poukładane, a laptop był zamknięty. Widać, że dzisiaj nikt przy nim nie pracował. Jedyną rzeczą, którą — jak można było zauważyć — ktoś tu przeglądał, była codzienna prasa. Robert wziął leżącą na wierzchu gazetę i jeszcze raz spojrzał na nekrolog:

Z głębokim żalem zawiadamiamy,

że po długiej i ciężkiej chorobie zmarł

Prof. dr hab. n. med. Janusz Brzozowski.

Msza żałobna odbędzie się w dniu 17 czerwca 2012 r.

o godz. 14.00 w kościele pod wezwaniem św. Bonifacego

przy ul. Czerniakowskiej 2/4,

po czym nastąpi odprowadzenie Zmarłego

do grobu rodzinnego.

„Stary drań — pomyślał Robert — przeżył wszystkich. Córkę, żonę, nawet moich rodziców. Dlaczego tacy ludzie mogą latami chodzić po świecie, podczas gdy ci najlepsi umierają tak wcześnie. Czyżby rzeczywiście, jak to mówiła moja matka, Pan Bóg ich dłużej na poprawę trzymał? Choć nie wierzę, żeby drań na starość się poprawił". Odsunął się od biurka, ustawił wygodniej oparcie i znowu się zamyślił. Zamknął oczy i przypomniał sobie córkę profesora — Ewę. Dla niego była to najpiękniejsza kobieta na świecie. Gdyby ktoś zapytał go o ideał, opisałby właśnie ją. Drobna, szczupła blondynka. Ale nie farbowana jak te wszystkie zrobione na bóstwo panie. Naturalna. Wszystko było w niej naturalne. Duże, łagodne, brązowe oczy w oprawie długich rzęs, mały, zgrabny nosek. Uśmiech. Jaki ona miała słodki uśmiech! Tym uśmiechem zdobyła kiedyś jego serce.

Byli sąsiadami. Jego matka przyjaźniła się z panią Brzozowską. Jako że obie nie pracowały, często spotykały się na kawie. I jak to bywa w bliskich sąsiedzkich stosunkach, pomagały sobie nawzajem. A pomiędzy ich domami kursowały tam i z powrotem łakocie i inne przysmaki, akurat wyczarowane przez jedną z nich.

Robert przypomniał sobie, jak poznał Ewę. Miał piętnaście czy szesnaście lat. Pomimo że jak na nastolatka był stosunkowo spokojny, nie spodobało mu się, gdy któregoś dnia matka wysłała go z sernikiem do sąsiadów.

— Muszę? — burknął niezadowolony.

— Bardzo cię proszę.

— No dobrze. Ale to będzie pierwszy i ostatni raz. Nie lubię dobijać się do obcych ludzi, żeby wcisnąć im ciasto. Nie jestem jakimś spożywczym kurierem.

— Nic im nie wciskasz — powiedziała mama i podała mu pachnący pakunek. — Pani Maria prosiła o ten sernik.

Kiedy stanął pod drzwiami państwa Brzozowskich, był pewien, że zadzwoni, zobaczy panią Marię, da jej ciasto i pędem wróci do siebie. Nie był przygotowany na to, co miało nastąpić. Zadzwonił i nie zobaczył pani Marii. Zamiast niej drzwi otworzył mu anioł. Roberta dosłownie wbiło w ziemię. Stał bez ruchu i wpatrywał się w to zjawisko. Bez słowa, bo stracił też mowę. Przed nim stała przepiękna dziewczyna w błękitnej koszulce bez rękawów i szerokiej spódniczce do kolan. Właściwie nie dziewczyna, tylko młoda kobieta. Przez chwilę patrzyła mu w oczy, a potem jakby coś skojarzyła, bo zapytała:

— Pewnie jesteś synem pani Julii. Przyniosłeś sernik, tak? — Uśmiechnęła się do niego ciepło.

— Tak. — Na szczęście ten życzliwy uśmiech spowodował, że odzyskał głos. Podał jej ciasto, nie przestając się na nią gapić.

— Dziękuję — powiedziała. — Jestem Ewa — dodała, kiedy zobaczyła, że Robert wcale nie zamierza odejść, tylko nadal się w nią wpatruje.

— A ja Robert. — Dalej stał jak zahipnotyzowany.

— Może wejdziesz? — Ewa odsunęła się od drzwi i wskazała mu głową przedpokój. W tym momencie odzyskał zdolność reagowania i szybko, głośno oznajmił:

— Nie, dziękuję. Muszę wracać. — Odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem zaczął oddalać się od domu Brzozowskich. Już za ich furtką uświadomił sobie, że nawet się nie pożegnał.

— Palant — powiedział do siebie i przystanął na chwilę. Zrobił skłon i oparł dłonie na kolanach. Serce biło mu jak po godzinie koszykówki. — Wyszedłem na głupka.

— Już więcej mnie nie proś, bym nosił coś do pani Marii — poinformował matkę, jak tylko wszedł do domu, i szybko udał się na górę, do swojego pokoju.

Od tego czasu wciąż spoglądał przez okno na dom sąsiadów. Czekał, aż zobaczy Ewę. Po pewnym czasie stało się to prawie jego obsesją. Kiedy długo jej nie widział, chował honor do kieszeni i pytał matkę:

— Nic nie trzeba zanieść pani Marii?

— Nie, dziękuję ci bardzo — odpowiadała najczęściej.

Kiedy przyszła wiosna i na dworze zrobiło się cieplej, Ewa wychodziła do ogrodu. Pod kwitnącą jabłonią ustawiała sobie sztalugi z blejtramem oraz mały stolik, na którym kładła przybory do malowania, i zabierała się do pracy. Robert, gdy tylko się zorientował, że sąsiadka jest w zasięgu jego wzroku, prawie przyklejał się do szyby. Zaczarowany patrzył, jak ubrana w długą, kremową, zwiewną sukienkę porusza pędzlem po płótnie. A kiedy ręką strącała z włosów płatki kwiatów, wzdychał sam do siebie:

— Dlaczego nie jestem starszy? — I wyobrażał sobie, że już jako dorosły mężczyzna wróci po nią. „Za dziesięć lat różnica wieku między nami nie będzie odczuwalna" — kalkulował, wodząc wzrokiem za swoim ideałem.

Robertowi nie podobały się dziewczyny w jego wieku. Uważał, że są za głośne, za głupie i żadna z nich nie dorównuje urodą sąsiadce. W każdej wolnej chwili obserwował więc Ewę, aż powoli zaczynał dostrzegać także jej nastroje. Cieszył się, kiedy pracowała zadowolona i delikatnie uśmiechała się do swojego dzieła. A kiedy była smutna, bolało go serce. Kiedyś zobaczył, jak po rozłożeniu swojego malarskiego warsztatu wyciera ręką łzy z policzka, a potem wydmuchuje nos. Długo zastanawiał się, dlaczego płakała. „Co mogło ją tak zdołować?" — myślał. „Może zerwała z chłopakiem" — tylko tyle przychodziło mu do głowy. Miał szczęśliwe dzieciństwo, kochających rodziców, własne grono przyjaciół i ani przez myśl mu nie przeszło, że powód może być zupełnie inny. Do czasu, kiedy usłyszał rozmowę matki z zapłakaną panią Marią przy kawie, u nich w kuchni.

— Maryniu, dlaczego wciąż znosisz te upokorzenia? Dlaczego nie wyprowadzicie się z Ewą?

— Bo nie możemy. Zwyczajnie nie możemy. Nie stać mnie na rozstanie z Januszem.

— Jak to nie stać cię? Jesteś inteligentną, silną kobietą, masz dobre wykształcenie, a Ewa jest już dorosła.

— Julio, ja nie mam gdzie się przeprowadzić. Nie mam pieniędzy. Nie mam też żadnej rodziny, która mogłaby mi pomóc. Moi rodzice zmarli, kiedy byłam dzieckiem. Opiekowała się mną ciotka, która sama nie miała lekko. Nie mogłam liczyć na jakąś większą pomoc finansową z jej strony. Bogu dzięki, że udało mi się skończyć studia. Wszystko, co mamy, mamy dzięki mojemu mężowi.

— W przypadku rozwodu będzie musiał was przecież jakoś zabezpieczyć. Ewa jest chora i wymaga stałej opieki, a ty jej tę opiekę zapewniasz. Przecież są jakieś przepisy?

— Janusz nigdy dobrowolnie nie zgodzi się na rozwód.

— A rozmawiałaś z nim o tym?

— Dwukrotnie, bardzo poważnie. Pierwszy raz, gdy kazał wyprowadzić się Oldze. Drugi, gdy mieliśmy kłopoty z Ewą, a on odmówił jej pomocy. Powiedział, że nigdy mi nie da rozwodu. Nie pozwoli mi rozbić rodziny.

— Rozbić rodziny? Czy on oszalał? O czym on mówi? Przecież to on niszczy.

— On tak na to nie patrzy. Uważa, że robi wszystko, byśmy były zadowolone. Ciężko pracuje na nasze utrzymanie i na leczenie Ewy. I tu ma rację.

— Ale w rodzinie nie chodzi tylko o pieniądze. Jest jeszcze coś takiego jak szacunek, bliskość czy wsparcie. A tego już od niego nie uświadczysz. Wręcz odwrotnie. Poza tym pamiętaj, jeżeli Janusz nie zdobędzie się na odwyk, będziesz miała z nim coraz gorzej. Już robi się agresywny…

— Julio, to następny powód, dla którego nie mogę go zostawić. On potrzebuje pomocy. I nie zawsze taki był. Dawniej był bardzo dobry. Kiedy urodziła się Olga, tak się cieszył; gdy była większa, zabierał ją do pracy, żeby się nią chwalić. Był strasznie dumny z tego, że jest do niego podobna.

— No właśnie. Przestał to dostrzegać? Nie widzi, że jest tak samo uparta i zdeterminowana w dążeniu do celu? Żadne z nich nie pozwala innym decydować za siebie.

— Janusz już nie liczy się ze zdaniem bliskich. Do dzisiaj wypomina mi, że wbrew jego woli zdecydowałam, że zrezygnuję z pracy i zajmę się Ewą. Uważa, że była dla mnie ważniejsza od niego. Ważniejsza od wszystkich.

— No pewnie. Powinnaś zaniedbać chore dziecko i głaskać tylko jego. Co za egoista! A może nie policzył, ile kosztowałaby was stała opieka dla Ewy? Pewnie przekroczyłaby twoje zarobki. A będąc w pracy, też byś go nie głaskała.

— Ale wtedy miałby żonę pracującą na uczelni, a nie gospodynię domową. On strasznie się tego wstydzi.

— Myślę, że wszyscy, którzy wiedzą, ile zrobiłaś, aby wasze dziecko wróciło do zdrowia, bardzo cię za taką decyzję szanują. Gdyby Ewa po tych wszystkich szpitalach i sanatoriach musiała jeździć sama, Bóg jeden wie, czy wyrosłaby na normalną dziewczynę. Ty po prostu zrobiłaś dla niej to, co najlepsze, tak zrobiłaby każda rozsądna matka. W ogóle nie wiem, po co ja ci to wszystko tłumaczę. Może gdybyś zmusiła go kilka razy, by wstał do niej w nocy, gdy się dusiła, albo kazała się nią zaopiekować przez pewien czas, to inaczej patrzyłby na to wszystko.

— Zmusiła? Kazała? O czym ty mówisz, Julio? On nawet na prośby nie reaguje.

— Teraz już nie. Jak to alkoholik.

— Nie rozumiesz. Janusz był jedynakiem, wszystko zawsze kręciło się wokół niego. Miał wszystko, co chciał. Myślisz, że takiemu człowiekowi łatwo się zmienić?

— To dlaczego w ogóle wyszłaś za niego za mąż?

— Bo go kochałam. Szaleńczo go kochałam. Bo przed ślubem bardzo się starał.

— I chyba nadal go kochasz, skoro z nim jesteś.

— Nie odejdę od Janusza. Nie dam sobie bez niego rady.

— A Olga ci nie pomoże?

— Jak mogłabym oczekiwać od niej pomocy po tym, co sama przeszła? Nie. Nie obciążę mojej córki sobą i chorą siostrą.

— Przecież z Ewą jest już coraz lepiej.

— Tak, Bogu dzięki. Jest lepiej. Ale nie jestem taka pewna, czy na tyle, żeby przestać nad nią czuwać. Nie mogę jej stracić. Wystarczy, że straciłam Olgę.

— Maryniu, nie gadaj głupot! Olga żyje. Nie straciłaś jej!

— Tak, żyje. Z daleka od nas. Pod moim panieńskim nazwiskiem. I nie chce mieć nic wspólnego z ojcem, tak jak on z nią. A ja do tej pory nie mogę sobie wybaczyć tego, co się stało. Olga nigdy mu nie daruje, że wygonił ją z domu, a on, że mu się sprzeciwiła. Wiesz, jakie miał co do niej plany. Od dziecka chciał, by poszła w jego ślady i została lekarzem. Prowadzał po szpitalach, zatrudniał korepetytorów z biologii i chemii, opowiadał o perspektywach, jakie daje medycyna. A tu proszę, postanowiła iść na ASP. Malować! Nie widzę najmniejszej szansy na to, by w najbliższej przyszłości się pogodzili. Do dzisiaj spotykam się z nią w tajemnicy przed Januszem. On nie chce nawet o niej słyszeć, a ona z kolei ma do mnie pretensje, że ukrywam przed ojcem nasze spotkania. Jest zła o to, że nie potrafi ę mu się przeciwstawić.

— Jest zagniewana. Nie na ciebie, na sytuację. Ale na pewno nie zapomniała, że to dzięki tobie skończyła studia. Gdybyś jej nie pomagała finansowo…

— Ta pomoc skończyła się tak, że zostałam bez biżuterii i mam mnóstwo kłamstw do ukrycia. Nawet w tej kwestii nie miałam odwagi się przyznać, że ją wspieram. Janusz wciąż nie wie, że dorabiałam wtedy tłumaczeniami, a wszystkie zarobione pieniądze oddawałam Oldze. Wciąż mi wypomina, że od dwudziestu lat utrzymuje mnie i Ewę i że nie dokładam grosza do naszego budżetu.

— Czyli jak chcesz, potrafisz zarobić. I to w domu. Dlatego wciąż nie mogę zrozumieć, że w tym wszystkim tkwisz. Nawet jeśli wierzysz w to, że jeszcze kochasz męża.

— Nie dręcz mnie już. Boję się i koniec.

— W to, że się boisz, mogę uwierzyć. W końcu widziałam cię kilka razy po tym, jak cię urządził. Ale dlatego też nigdy nie pogodzę się z tym, że wciąż dajesz mu szansę. Może jak następnym razem zbije Ewę, to zmądrzejesz.

— Nie pogrążaj mnie bardziej, proszę. Mam tylko ciebie. Chociaż ty mnie nie krytykuj.

— Kochana, to nie krytyka. Po prostu bardzo się o was martwię.

Robert nigdy nie zapomniał tej rozmowy. Pierwszy raz zetknął się z przemocą w rodzinie. Wcześniej nawet nie potrafiłby sobie wyobrazić, że człowiek może źle traktować najbliższe osoby. Sam miał w domu zapewnioną miłość obojga rodziców i spokój. W dodatku nie przypuszczał, że tak złym facetem może być ich najbliższy sąsiad, ojciec najpiękniejszej i najbardziej kruchej istoty, jaką kiedykolwiek widział, i mąż tak dobrej kobiety jak pani Maria. Robert bardzo ją lubił. Pomagała mu w nauce francuskiego, kiedy chodził do liceum, nauczyła przy okazji wielu zabawnych zwrotów w tym języku, a także powiedzonek po włosku. Dzięki temu w szkole uchodził za poliglotę, a francuski polubił do tego stopnia, że nie porzucił jego nauki po szkole. Zresztą, znajomość tego języka wiele razy okazywała się przydatna. I tak jest do tej pory. Panią Marię i Ewę miał okazję poznać bliżej w czasie wspólnie spędzonych weekendów i letnich wakacji. Jeździli razem do Ignatówek, do dworku Brzozowskich.

Robert pamiętał dokładnie ten dworek. Był przepiękny. Drewniany, z dachem z gontu. Pierwszy raz zobaczył taki dach właśnie tam. Bardzo mu się spodobał i do teraz ma sentyment do domów z drewnianymi dachami. Domów z duszą. Dlatego i dzisiaj zdarza mu się przyjąć zlecenie na remont i renowację starego, drewnianego dworku, pensjonatu czy pałacyku, któremu ktoś chce przywrócić świetność i funkcjonalność, mimo że w zasadzie żyje z czego innego i takie zlecenia w ogóle mu się nie opłacają. Ale lubi te stare domy, zapach drewna, ich spokojne otoczenie. Takie domy mają własne historie. W przeciwieństwie do budynków, które stawia na co dzień. Te, na których zarabia, nie kryją w sobie żadnej tajemnicy, są jak odkryte karty. Zazwyczaj często zmieniają właścicieli i raczej nie mają szans, by stać się dla kogoś znaczącym miejscem. Tak, mieszkania w bloku to tylko pudełka, ludzkie przechowalnie.

Robert nigdy by się nie zgodził na wyjazdy z matką do Ignatówek, gdyby nie fakt, że jeździła tam też Ewa. Chyba nawet pierwszy raz sam zaproponował, że pojedzie z nimi i w czymś pomoże. W końcu facet to facet. Nawet jeśli ma dopiero szesnaście lat. Ewa była starsza od niego o cztery lata, ale odkąd się poznali, nie dawała mu odczuć tej różnicy. Inni ludzie też jej nie zauważali. On był spokojnym, poważnym, nad wiek dojrzałym nastolatkiem, a ona drobniutką, małomówną dziewczyną. Chociaż w Ignatówkach spędzali ze sobą sporo czasu, niewiele rozmawiali. Ewa, podobnie jak w Warszawie, gdy tylko pogoda na to pozwalała, malowała w ogrodzie. Robert kosił wtedy trawę czy reperował coś przy domu, przyglądając jej się spod oka. Czasami obserwował ją, kiedy w wolnych chwilach grywał na dworze z matką i panią Marią w karty. Gdy zdarzyło im się spotkać wzrokiem, serce mu przyspieszało i zaczynał płonąć ze wstydu. Nawet podczas posiłków wymieniali jedynie zdawkowe uwagi. Ewa rzadko inicjowała rozmowę, a on z kolei nie wiedział, co mógłby jej powiedzieć. Że jest najpiękniejszą dziewczyną, jaką widział? Że w Warszawie obserwuje ją przez okno swojego pokoju? Że jest jego pierwszą miłością? Nie śmiał tego wyznać, a proste zdania, od których mógłby zacząć rozmowę, wydawały mu się zbyt banalne. Ta blokada między nimi chwilowo znikała, kiedy wybierali się razem na konne przejażdżki. W czasie takich wycieczek Ewa odprężała się i całą swoją uwagę skupiała na zwierzętach i mijanych okolicach. Głęboko wdychała pachnące lasem powietrze i rozglądała się wokoło. Kochała konie i jazdę konną. Za każdym razem kiedy dochodzili do leśniczówki, przy której była stadnina, ożywiała się, planowała trasę przejażdżki i głośno zastanawiała się nad stanem zdrowia swojej ulubionej klaczy, Mariny. Klacz bowiem miała już najlepsze lata za sobą i jedynie Ewa, jako najdrobniejsza i najspokojniejsza amazonka, mogła na niej jeździć.

Kiedy po raz pierwszy pojawili się razem w stadninie, a Ewa podeszła do Mariny, ta od razu położyła jej pysk na ramieniu. Leśniczego widok ten musiał wzruszyć, bo mimo że nie pozwalał dosiadać klaczy, dla Ewy zrobił wyjątek.

— Panie Władku — prosiła. — Będę na nią bardzo uważała. Przecież pan wie, że nigdy bym nie dopuści ła, by stało jej się coś złego. Postaram się jak najmniej ją obciążać.

— Ożeż ty! Uparta jak zawsze — powiedział po dłuższej chwili leśniczy, który znał ją od dziecka. — No dobra — machnął ręką i dodał: — Tylko nie szwendajcie się za długo, bo mi się Marina zakaszle. A wtedy nie będzie przeproś. Będziesz się musiała przesiąść na Kasztana. Jego możesz męczyć, ile chcesz. Jest młody i silny.

— Tylko spacerek, panie Władku. Stęp i ciut kłusa. Ale tylko trochę. Pojedziemy do rzeczki i z powrotem.

Robert nauczył się jeździć konno tylko ze względu na Ewę. Do dziś pamięta, jak zmordował się na pierwszej przejażdżce, po tym jak skłamał jej, że świetnie sobie radzi na koniu, podczas gdy tak naprawdę wsiadał na niego pierwszy raz. Gdy wyjechali z leśniczówki i poczuł, że nie będzie to takie łatwe, jak zakładał, dopadły go obawy, że może nie przeżyć tej przygody. Przez całą drogę w duchu zanosił modlitwy, żeby koń się nie spłoszył. Błagał niebiosa, żeby też zbyt nie przyspieszał, bo czuł, że wtedy dłużej nie utrzyma się w siodle, wyląduje na ziemi i rozbije sobie głowę, a przy okazji połamie ręce i nogi. Już sobie wyobrażał siebie jako kalekę na wózku. Albo, w najlepszym razie, gałęzie drzew wykolą mu oczy, bo nie był w stanie odgarniać ich rękami. Dłonie miał bowiem kurczowo zaciśnięte na wodzach trzymanych na wszelki wypadek razem z końską grzywą. Jedynie świadomość, że nie mogą przeciążać Mariny, pozwoliła mu wówczas przetrwać tę przejażdżkę. A następnego dnia, kiedy z bólu prawie nie mógł chodzić, bo takie miał zakwasy w mięśniach, jęczał w du chu, nie przyznając się na głos do swoich męczarni ani braku wcześniejszego doświadczenia w konnej jeździe. Postanowił, że się nie podda. Unikał tylko wzroku zdziwionej matki, która nie podejrzewała go o takie zainteresowania. Nie chciał jej tłumaczyć, z jakich powodów postanowił w taki sposób spędzać czas w Ignatówkach. Wybłagał tylko, by nie zdradziła, że tam wsiadł pierwszy raz na konia. Zresztą, szybko tę jazdę opanował i wraz z Ewą przemierzali okoliczne szlaki, podziwiając piękne widoki na lasy i jeziora. W czasie takich przejażdżek uwielbiał jechać za nią i patrzeć na jej wyprostowane plecy i wysoko zadartą głowę albo jak wyciągała stopy ze strzemion, zginała kolana, a głowę kładła na szyi Mariny i przytulała się do klaczy. Wyglądała wtedy jak księżniczka z bajki, która zmęczona szuka swojego pałacu. Czasami zatrzymywali się przy strumieniu płynącym pomiędzy drzewami nieopodal lasu, by obmyć ręce i twarze i napoić konie. Potem siadali na jego brzegu, a zwierzęta stały obok i spokojnie skubały trawę. W czasie takich przerw Ewa opowiadała mu trochę o sobie. Na przykład o tym, że zaczęła jeździć konno już jako mała dziewczynka, pomimo że zawsze była chorowita i matka bardzo się o nią bała. Śmiała się, przypominając sobie, w jaki sposób wypłakała sobie naukę jazdy. Podobno strasznie zazdrościła Oldze, swojej starszej siostrze, kiedy ta wsiadała na konia i ruszała przed siebie. Olga zawsze była silna i odważna. Uwielbiała galopować i skakać przez przeszkody. Ich matka szalała ze strachu, ilekroć czekała na nią z małą Ewą przy stadninie i patrzyła na to, co dalej — przy lesie — wyczynia jej starsza córka. A Ewa tylko szeroko otwierała oczy i błagała, by pozwoliła jej też dosiąść konia. Wielkość i siła zwierzęcia w ogóle jej nie przerażały, mimo że sama była niezwykle wątłym dzieckiem. Bardzo długo pani Maria jej odmawiała. Nie wyobrażała sobie, jak ta mała, krucha, ciągle kaszląca dziewczynka miałaby okiełznać tak olbrzymie stworzenie. Ale kiedyś pan Władysław, który sam miał trójkę rozbrykanych dzieciaków, namówił ją, by pozwoliła Ewie usiąść w siodle. Obiecał, że przejdą się tylko kawałek wzdłuż wybiegu obok stajni, a on będzie trzymał konia za uzdę. Pani Maria zgodziła się na takie małe ustępstwo, a gdy potem zobaczyła córkę z szerokim uśmiechem na twarzy, zarumienioną i wcale nieprzestraszoną, poddała się. Później już regularnie przychodziły w czasie wakacji do leśniczówki, a pan Władysław powoli uczył Ewę jeździć. Najpierw na lonży, na tyle długo, by pani Maria upewniła się, że córka dobrze sobie radzi. Następnie jeździli obok siebie powolnym stępem na ujeżdżalni, aż w końcu Ewa otrzymała pozwolenie, by wraz z siostrą udać się na pierwszą krótką konną wycieczkę po lesie. Co ciekawe, podczas takich wakacji w siodle, wbrew obawom pani Marii, stan zdrowia Ewy bardzo się poprawiał.

Robert nigdy nie dopytywał Ewy o żadne szczegóły z jej życia ani z życia jej rodziny. Nie chciał być wścibski. Po tym jak usłyszał rozmowę pani Marii z matką, z której dowiedział się, dlaczego nigdy nie widział starszej siostry Ewy, obawiał się poruszać te tematy. Zwłaszcza że i tak na co dzień Ewa nie wyglądała na szczęśliwą. Wręcz odwrotnie — Robert przeczuwał, że kryje się za tym kolejna tajemnica rodziny Brzozowskich. Jaka, tego od Ewy miał się już nie dowiedzieć.

Kiedy tak Robert wspominał, wygodnie usadowiony przy biurku, zadzwonił telefon i wyrwał go z zadumy.

— Pani Aniu, prosiłem, żeby mnie z nikim nie łączyć! — warknął rozdrażniony do słuchawki.

— Ale szefie, dzwoni pan Mościcki. Twierdzi, że w bardzo ważnej sprawie, i koniecznie chce z panem rozmawiać.

— Dobrze, proszę go połączyć. — Robert odwrócił się na fotelu w kierunku okien i spojrzał znowu na jasną panoramę miasta. — Cześć, Krzysztof, o co chodzi?

— Właśnie dostałem ostatnie pozwolenia na budowę, możemy zaczynać. Nawet nie liczyłem na to, że tak szybko otrzymamy wszystkie decyzje. A tu popatrz, przed zimą zdążymy odwalić kawał roboty. Już wysłałem geodetów, żeby zaczęli pomiary. Jak skończą, trzeba będzie jak najszybciej ogrodzić teren. I już teraz musimy przesłać zamówienia na pierwsze materiały. Kownacki jest gotowy do wejścia ze swoją ekipą?

— Ma być wolny od pierwszego lipca. Teraz ma brygady rozrzucone wokół Warszawy. Nie wiem, czy przed końcem miesiąca uda mu się ich tu ściągnąć. Będę z nim rozmawiał. Czy masz gotowy plan robót?

— Leży od pewnego czasu u mnie na biurku. Teraz tylko musimy się spotkać i go dogadać.

— Dobrze, kiedy?

— Myślę, że w poniedziałek. Muszę jeszcze sprawdzić w księgowości, na czym stoimy, i potwierdzić oferty, które dostaliśmy na dostawę betonu i stali. Chciałbym do naszego spotkania znać już jakieś konkrety dotyczące ich cen i wysokości naszego kapitału.

— Okej. To spotkamy się w moim gabinecie w poniedziałek. Podejrzewam, że do tego czasu geodeci skończą już pracę.

— Ja też do poniedziałku będę wiedział coś więcej. — Rozmówca zamilkł na chwilę. — Robert, czy wszystko u ciebie w porządku? Rzadko nie pozwalasz pani Ani z nikim cię łączyć.

— Nie martw się, nic się nie dzieje. Po prostu muszę sobie przemyśleć kilka spraw.

— Chyba firma nie ma problemów?

— Krzysiek, wiesz, że jesteśmy cały czas na dużym plusie. Wszelkie kontrole przeszły bez żadnych większych komplikacji. Nie, nie mamy problemów. To sprawy osobiste.

— Elka? Wiedziałem, że ta kobieta ci nie odpuści!

— Krzysiek! Nie, nie chodzi o Elę. A teraz zajmij się robotą i daj mi trochę spokoju. Do poniedziałku. Gdyby coś się działo, to dzwoń. Byle nie z każdą pierdołą, która akurat cię zaintryguje.

— Dobrze. To miłego dnia. Rozmyślaj dalej.

— Cześć. — Robert odłożył słuchawkę.

Krzysiek Mościcki był jego długoletnim wspólnikiem. Razem zaczynali w biurze projektowym Greszty, a potem Krzysztof przeszedł do niego, gdy Robert zdecydował się na założenie własnej firmy budowlanej. Z jego pomocą rozszerzył działalność i wszedł na rynek nieruchomości z dużymi inwestycjami. Krzysiek był nie tylko pracowity i pomysłowy, ale przy tym uczciwy i szcze ry. Robert wiedział, że zawsze może na niego liczyć. Był chyba jego najlepszym i jedynym przyjacielem, bo pozostali kumple woleli żerować na jego pozycji i możliwościach. Podobnie jak kobiety. Robert nie mógł pozbyć się wrażenia, że wszystkie poznane panie bardziej interesują się nim jako zamożnym biznesmenem niż jako człowiekiem.

Spojrzał jeszcze raz na gazetę z nekrologiem. I znowu usłyszał ten krzyk, który prześladował go od lat, pisk opon i głuche uderzenie. Jak on mógł to zrobić? Jak ten stary gad mógł doprowadzić do śmierci własnej córki? Do Roberta znowu wróciły wspomnienia. Teraz te najgorsze, z dnia, w którym myślał, że pęknie mu serce. Siedział w swoim pokoju na piętrze i robił jakieś szkice, kiedy za oknem usłyszał odgłosy awantury. Dobiegały z domu Brzozowskich. Wstał i wyszedł na taras. Wtedy zobaczył, jak z domu sąsiadów wybiega Ewa, a zaraz za nią profesor.

— W tej chwili wracaj! Dość mam pieszczenia się z tobą. Wszystkim wam się w głowach poprzewracało. Wracaj, słyszysz!

Ale Ewa nie reagowała. Biegła przed siebie, szybko otworzyła furtkę i zniknęła za nią. W momencie kiedy za klamkę szarpnął też Brzozowski, Robert usłyszał pisk opon, uderzenie i krzyk profesora:

— Ewa!

Robert nie wytrzymał, zbiegł na dół i jak strzała wypadł na podwórko. Z daleka przez sztachety w płocie widział ludzi biegnących w kierunku posesji Brzozowskich. Słyszał krzyki:

— Boże, jak to się stało!?

— Ona nagle wpadła mi na maskę samochodu, nie wiem, jak to się stało, to się działo tak szybko!

— Czy ktoś wezwał karetkę?

— Tak, żona zadzwoniła z domu, już jadą!

— Pomóc panu?

— Proszę odejść. Wszyscy odejdźcie! — wrzasnął profesor, pochylając się nad Ewą.

Robert otworzył furtkę i wyszedł na ulicę. Jak zahipnotyzowany ruszył w kierunku grupy ludzi stojących na jezdni. W środku tego zamieszania klęczał profesor. Sprawdził Ewie puls, a potem delikatnie przejechał dłonią po jej szyi i karku, jakby chciał zbadać, w jakim stanie są kręgi i podstawa czaszki. Poza tym nie ruszał córki.

— Proszę nie podchodzić. Jestem lekarzem. Nie można jej podnosić, najprawdopodobniej ma złamany kręgosłup i uszkodzoną czaszkę. Musimy czekać na pomoc.

To nie mogło dziać się naprawdę. Robert stanął przy grupce sąsiadów i nie mógł oderwać oczu od tego widoku: na środku ulicy leżała Ewa. Miała nienaturalnie skręcone ciało. Włosy zakryły jej prawie całą twarz, a wokół głowy powiększała się kałuża krwi. Obok stał samochód z wgniecioną maską i rozbitą przednią szybą. Przy samochodzie, oparty o przednie koło siedział kierowca i kiwał się w tył i w przód, z przerażeniem zastygłym na bladej twarzy.

— Zabiłem kobietę. Jezu Chryste, zabiłem kobietę, zabiłem kobietę… — powtarzał do siebie bez przerwy.

Nikt na razie się nim nie interesował, bo właśnie zbliżała się na sygnale karetka pogotowia. Ludzie odsunę li się, by zrobić jej miejsce. Cicho komentowali zdarzenie. Z samochodu wybiegło dwóch lekarzy. Pierwszy kucnął przy Ewie, dotknął jej szyi i powiedział głośno do drugiego:

— Żyje. Zestaw i nosze, szybko!

Drugi biegiem rzucił się do karetki, by po chwili razem z kierowcą przynieść nosze, zestaw do reanimacji i kołnierz ortopedyczny. Szybkimi, pewnymi ruchami pierwszy z lekarzy nałożył Ewie kołnierz, by usztywnić jej kark, i razem położyli ją na noszach.

Robert stał jak wmurowany. Wszystko zaczęło mu się rozmywać przed oczami, zauważył, że hałas robi się coraz mniejszy, jakby oddalał się od niego, aż w końcu poczuł, że nie może tu dłużej zostać. Odwrócił się i wbiegł na chodnik. Na chwilę zatrzymał się, zgiął się wpół i zwymiotował. Za sobą słyszał odgłos odjeżdżającej karetki, a potem sygnał radiowozu. Wyprostował się i zaczął powoli, noga za nogą, sunąć po chodniku w stronę domu. Nie pamięta, jak się w nim znalazł. Ani jak położył się w swoim łóżku, cały zakrywając się kołdrą. Pamięta natomiast, jak jakiś czas później do domu wróciła matka. Weszła do niego na górę, usiadła obok, spojrzała mu w oczy, kiedy podniósł się z pościeli i smutnym głosem oznajmiła to, czego najbardziej się obawiał:

— Ewa nie żyje — a potem pogłaskała go po głowie, objęła i czekała, aż przestanie płakać.

* * *

— Szefie — znowu wspomnienia Roberta przerwała sekretarka, która tym razem weszła do jego gabinetu. — Czy będę jeszcze dzisiaj potrzebna? O osiemnastej moja mama ma umówioną wizytę u lekarza i muszę ją tam zawieźć.

— Dobrze, pani Aniu, niech pani idzie — zgodził się Robert, obracając się na fotelu w jej stronę.

— To dziękuję i do jutra.

— Do jutra.

Kiedy wyszła, wstał i podszedł do szafy. Wyciągnął z niej sportową, granatową marynarkę i włożył na siebie. Wrócił do biurka, chwycił leżącą na nim gazetę, po czym szybkimi ruchami pomiął ją i cisnął do kosza na śmieci. Potem raz jeszcze rzucił okiem na widok za oknem, schylił się, podniósł teczkę z projektami, których dzisiaj nawet z niej nie wyjął, i ruszył ku wyjściu, obiecując sobie, że zajrzy do nich wieczorem. Windą zjechał bezpośrednio do garażu. Podszedł do swojego samochodu, nowego BMW X3, położył teczkę na tylne siedzenie, a potem usiadł za kierownicą. Nie odpalił jednak od razu silnika. Głowę oparł o zagłówek siedzenia, spojrzał przed siebie na szarą, betonową ścianę i pomyślał jeszcze o tym, jak różni mogą być rodzice. Ojciec Ewy był całkowicie w sobie zakochanym, niezdającym sobie sprawy z własnych wad i nieszanującym nikogo ignorantem bez cienia empatii. Lekarzem traktującym ludzi przedmiotowo, a jednocześnie obsypywanym zaszczytami z racji swoich niekwestionowanych umiejętności. Zniszczył wszystkie najbliższe sobie osoby. Niedługo po śmierci Ewy umarła pani Maria. Jak powiedziała jego matka — serce pękło jej z żalu; jak stwierdził profesor — nastąpiło pęknięcie tętniaka na aorcie. Zaraz potem jej starsza córka Olga wyjechała za granicę.

A jego rodzice? Raz było między nimi lepiej, raz gorzej. Ale szanowali się wzajemnie, a jego kochali bezgranicznie. Fakt, był jedynakiem. Ale tylko dlatego, że nie mogli mieć więcej dzieci. I tak urodził się w ostatnim możliwym dla nich momencie, kiedy przestali już wierzyć, że zostaną rodzicami. Matka miała czterdzieści lat, ojciec o siedem lat więcej. Najpierw, przez całe dzieciństwo był przez nich rozpieszczany. Potem, kiedy dorastał, rodzice wspierali jego pasje i szanowali wybory. Mimo że oboje byli humanistami, byli dumni z tego, że skończył architekturę. A kiedy postanowił sam od początku do końca przeprowadzić inwestycję — od zrobienia projektu po wybudowanie kompleksu domków jednorodzinnych — pomogli mu finansowo, ryzykując cały majątek. Inwestycja się udała. Dzięki niej Robert szybko dołączył do czołówki poważniejszych inwestorów. Ale przecież równie dobrze mogło mu się nie powieść — rynek nieruchomości potrafi zaskakiwać. Tak, Robert zawsze mógł liczyć na pomoc rodziców i ich bezgraniczne zaufanie. Dlatego wierzył w siebie i nie obawiał się wyzwań.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: