Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom na klifie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 grudnia 2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dom na klifie - ebook

W typowych romansach zawsze jest tak: Ona spotyka Jego (lub On Ją), potem się zakochują, coś im przeszkadza, ale w końcu odbywa się wesele i „żyją długo i szczęśliwie”. W „Domu na klifie” zawarcie małżeństwa jest potrzebne ze względów praktycznych: młoda kobieta chce założyć rodzinny dom dziecka, a do tego musi mieć męża. Kandydatem staje się sympatyczny prawie czterdziestolatek, z wykształcenia psycholog, który do tej pory nie uprawiał żadnego zawodu dłużej niż trzy lata. Poznajemy go jako dziennikarza szczecińskiej telewizji. Czy jest coś, co może połączyć tych dwoje? Czy małżeństwo zawarte w konkretnym celu, jak spółka handlowa, ma sens? Czy rodzinny dom dziecka Zosi i Adama w ogóle powstanie... i czy zdoła przetrwać? Bohaterowie „Domu na klifie” są fikcyjni, wydarzenia również, jednak powieść jest do pewnego stopnia osadzona w realiach - znane są (niestety) takie państwowe domy dziecka, znane (na szczęście) rodzinne domy założone przez wspaniałych ludzi, istnieje też miejsce, w którym stoi powieściowy dom - na urwistym brzegu Zalewu, na wyspie Wolin.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7648-540-9
Rozmiar pliku: 783 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Książkę, która leży przed Państwem, pozwalam sobie dedykować:

– Mariuszowi – w podzięce za całokształt, a w szczególności za nieocenioną pomoc intelektualną w wymyślaniu tej powieści (zwłaszcza na trasie Leszno – Warszawa!)...

– moim ukochanym Ryczącym Dwudziestkom in corpore oraz wszystkim, którzy kiedykolwiek na krakowskich Szantach śpiewali, nucili, wrzeszczeli, gwizdali, tupali, buczeli, skakali, tańczyli, ewentualnie nawet jedynie się gibali...

– no i oczywiście – z podziwem i szacunkiem – Tym, którzy nie boją się wziąć odpowiedzialności za nie swoje dzieci i tworzą owym dzieciom nowe domy rodzinne.No i patrzcie państwo. Ciotka Bianka naprawdę umarła. Coś podobnego.

Aż do dziś Adam Grzybowski skłonny byłby przypuszczać, że ciotka jest nieśmiertelna, podobnie jak była niezatapialna – tak w każdym razie twierdziła, za dowód podając fakt, że czterokrotnie bez szkody dla zdrowia opłynęła pod żaglami przylądek Horn.

Ciotka Bianka była właściwie cioteczną babką Adama, starszą siostrą jego dziadka ze strony ojca, nie znosiła jednak, aby nazywano ją babcią.

– Do tego, żeby być babcią – powtarzała, ciskając pioruny ze swoich jasnoniebieskich oczek, ledwie widocznych w otoczce zmarszczek – trzeba mieć wnuki. Żeby mieć wnuki, trzeba mieć dzieci. Jeżeli ktoś przeoczył fakt, że wciąż jestem panienką do wzięcia, to uprzejmie go o tym zawiadamiam. Progenitury pozamałżeńskiej nie posiadam. Cioteczne się nie liczą. Ergo, nie życzę sobie być postarzaną przez nazywanie mnie babcią!

Żądanie to wydawało się Adamowi nieco abstrakcyjne, ponieważ Bianka przekroczyła dziewięćdziesiątkę, ale właściwie nic nie miał przeciwko nazywaniu jej ciotką. Kiedy był małym chłopcem, trochę się jej bał, a gdy podrósł, dogadał się ze starszą panią na bazie wspólnego zainteresowania żeglarstwem. W jego przypadku było to rzeczywiście tylko zainteresowanie, ale dla niej żeglowanie stanowiło sens życia.

Ileż ona miała ostatnio lat? Dziewięćdziesiąt trzy chyba. A jeszcze w zeszłym roku pływała z jakimiś swoimi przyjaciółmi, równie leciwymi, jak ona sama, po Zalewie Szczecińskim i nawet odrobinkę zahaczyli o morze w okolicy Świnoujścia...

– Coś ty się tak zamyślił? – Mirek Kieraszko, zwany w skrócie Miraszkiem, bezceremonialnie wyjął Adamowi z ręki komórkę i przeczytał SMS-a. – Ciotka Bianka... Ty, Adam, to była ta twoja słynna ciotka-kaphornówka?

– Ona. – Adam westchnął i skasował wiadomość. – Cholera. Szkoda cioci. Takich już nie produkują. Wiesz: okręty z drewna, a ludzie ze stali. Teraz jest odwrotnie. Dlaczego ojciec nie dzwonił, tylko przysłał SMS-a?...

– Bo tu jest łomot. Pewnie dzwonił, tylko nie miałeś szansy, żeby usłyszeć. Czekaj, zamów mi piwo...

Kelner w żółtej koszulce z nadrukowaną na piersi fregatą o wydętych żaglach balansował artystycznie nad głowami bywalców tawerny Cutty Sark. Adam zatrzymał go i wywrzeszczał mu do ucha zamówienie. W tym samym momencie zamilkł potężny śpiew pięciu młodych (mniej więcej) ludzi wspomaganych walnie przez bardzo wydajne wzmacniacze; rozległy się brawa oraz okrzyki rozbawionej publiczności. Zabójczy blondyn zapowiedział kwadrans przerwy i przysiadł się do stolika, przy którym siedzieli Adam z Miraszkiem.

– Zamówiliście mi piwo? Nie? Kurczę, dlaczego? Przecież ja się natychmiast muszę napić. Miraszko, wypiję twoje, a ty sobie zamów, ja zaraz znowu będę pracować. Nad czym tak smętnie dumacie? Ktoś umarł?

– Ciotka-kaphornówka. Adama ciotka, wiesz, ta starsza pani...

– Co ty gadasz? Stara Grzybowska?

– Zgadza się. Znałeś ją?

– Jak wszyscy. Mój Boże, trudno to sobie wyobrazić, że jej już nie ma. Zawsze była. I zawsze była stara, więc się człowiek przyzwyczaił do myśli, że będzie żyła wiecznie. Współczucie, Adam. Naprawdę. Szkoda cioci. Cholera. O, piwo. Dla nas też? Od firmy? To ja ci nie będę podpijał, Miras, mam własne. Za ciocię, chłopaki. Niech jej się dobrze żegluje tam wysoko.

Stuknęli się szklankami i wypili po łyku, to znaczy Adam i Miraszko po łyku, a ich śpiewający przyjaciel Andrzej zwany Qnią wychylił pół szklanicy jednym tchem.

– To nie do pojęcia, jak śpiewanie wysusza. Kiedy pogrzeb?

– Jeszcze nie wiem, pewnie za kilka dni.

– Jeśli chcesz, przyjedziemy coś zaśpiewać, po żeglarsku, żeby było wiadomo, kogo chowają.

– Dziękuję, stary, chociaż pewnie i tak będzie wiadomo, oni mają te swoje wszystkie rytuały, kaphornowcy znaczy, pewnie zleci się całe bractwo. Straszne z nich ortodoksy, tradycjonaliści i diabli wiedzą co jeszcze. No i zawsze trzymali się razem.

– À propos razem, ciotka mieszkała razem z wami, z twoją rodziną, znaczy?

– No coś ty, ja przecież wynajmuję mieszkanie na Pogodnie, mamunia wybudowała chatkę-bogatkę na Warszewie, dziadkowie mieszkają w Świnoujściu, a ciotka miała dom w Lubinie. Na Wolinie, kojarzysz?

– Kojarzę. Jezioro Turkusowe, ta jakaś górka widokowa, kiedyś tam byłem przez przypadek.

– Właśnie. Trochę za tą górką widokową, dalej i wyżej, nad samymi klifami, a właściwie nad taką fajną łąką, która kończy się klifem i spada do zalewu.

– Ooo, to ciocia miewała widok na ładne zachodziki...

– Tak, zachodziki sympatyczne. Dużo wody, dużo nieba, te wszystkie wyspy, bajka. Ja tam dosyć często bywam.

– Sama mieszkała? W takim domu?

– Nie, jedna fajna przyjacióła z nią siedziała. Prawie równie stara... no, ciut młodsza. Specjalistka od szant, wyobraź ty sobie. Trochę się ciocią opiekowała. To znaczy, stale się kłóciły, ale żyć bez siebie nie mogły. I często różne matuzalemy żeglarskie tam przyjeżdżały. Do ciotki. A do Leny, tej drugiej, jacyś szantowcy. Nie, ciotka nie była sama.

– Pocieszyłeś mnie, Adamie. Sorry, obowiązki wzywają, publiczność się denerwuje...

Istotnie, co bardziej niecierpliwi zaczynali już nawoływać zespół do powrotu na mikroskopijną scenkę. Qnia zabrał swoje piwo, machnięciem ręki przywołał kolegów, którzy też się poprzysiadali do różnych stolików i chwilę się z nimi naradzał. Po czym wziął mikrofon do ręki i przemówił:

– Kochana frekwencjo. Przyjaciele. Proszę was, przestańcie na chwilę wrzeszczeć, chcę wam powiedzieć coś ważnego. Proszę o ciszę. Dwie sekundy dla mnie.

Tu zamilkł, aby dać własnym słowom szansę na dotarcie do świadomości rozbawionych ludzi. Sposób okazał się skuteczny i po chwili w tawernie zapanowała względna cisza.

Qnia znowu podniósł mikrofon do ust.

– Kochani. Przyjaciele, znajomi i nieznajomi. Wiem, że się dobrze bawicie i przykro mi, że tę waszą zabawę zakłócę. Ale świat się kręci, wydarzenia biegną, niezależnie od tego, jak bardzo chcemy o tym zapomnieć. Wszyscy, którzy tu dzisiaj są, a którzy otarli się przynajmniej o żeglarstwo, znają chociażby ze słyszenia Biankę Grzybowską, największą z wielkich żeglarek, panią tak leciwą, że pływała jeszcze chyba z samym Zaruskim, damę nieustraszoną, która kilka razy opłynęła Horn...

Względna cisza zamieniła się w ciszę doskonałą.

– Domyślacie się, przyjaciele, co chcę wam powiedzieć. Bianka Grzybowska odeszła na wieczną wachtę. Wypijcie za nią, proszę, niech spokojnie żegluje nad chmurami, a my wam teraz zaśpiewamy...

Jeden z jego kolegów zagrał parę akordów na gitarze.

Stary port się powoli układał do snu,

świeża bryza zmarszczyła morze gładkie jak stół,

stary rybak na kei zaczął śpiewać swą pieśń:

„Zabierzcie mnie chłopcy, mój czas skończył się”...

Przy pierwszych słowach pieśni kilka osób wstało, unosząc kieliszki i szklanki z piwem, potem wstawali kolejni, niektórzy przyłączali się do chóru, a refren śpiewali już prawie wszyscy zebrani w tawernie:

„Tylko wezmę mój sztormiak i sweter,

ostatni raz spojrzę na pirs.

Pozdrów moich kolegów, powiedz, że dnia pewnego

spotkamy się wszyscy tam w Fiddlers Green”.

Adam nie śpiewał, coś go ścisnęło za gardło, nie pozwalając wydobyć głosu. Nie śpiewała też młoda kobieta przy sąsiednim stoliku, niezbyt piękna, chociaż raczej sympatyczna z wyglądu, zdecydowanie kudłata na głowie, z ładnie zarysowanymi oczami, których koloru nie było widać z powodu dymu wypełniającego pomieszczenie. W tawernie było tak mało miejsca, stoliki – jak zwykle w dniu koncertu – stały tak ciasno przy sobie, że dziewczyna musiała słyszeć całą rozmowę Adama z przyjaciółmi i zorientowała się zapewne, że jest krewnym nieboszczki żeglarki.

„O Fiddlers Green słyszałem nieraz,

jeśli piekło ominę, dopłynąć chcę tam,

gdzie delfiny figlują w wodzie czystej jak łza

i o mroźnej Grenlandii zapomina się tam”...

W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Pospiesznie podniosła do ust swoje piwo, żeby zamaskować wzruszenie. Adam dostrzegł i jej gest, i te łzy – i nagle jego samego ogarnął ogromny smutek. Jeszcze sekunda, a uległby tej okropnej, jakże niemęskiej słabości i sam się popłakał – aby nie dopuścić do takiej kompromitacji, odstawił szklankę na stół i najszybciej jak się dało w tej ciasnocie, przecisnął się do wyjścia. Brzydka dziewczyna patrzyła za nim dużymi oczami. Oczy ma ładne, owszem – pomyślał jeszcze, zanim zamknął za sobą ciężkie drzwi, zza których wciąż słyszał śpiew.

„Aureola i harfa to nie to, o czym śnię,

o morza rozkołys i wiatr modlę się;

stare pudło otworzę, zagram coś w cichą noc,

a wiatr w takielunku zaśpiewa swój song”...^()

Brzydka dziewczyna wcale nie była taka brzydka, aczkolwiek nie miała za grosz figury (o wiele za dużo kilogramów). Hodowała natomiast skrupulatnie wszystkie kompleksy, jakie tylko trzydziestodwulatka może hodować. Fakt, że dotąd nie zainteresował się nią na poważnie żaden królewicz z bajki, w jej pojęciu wydawał się te kompleksy uzasadniać. Była już bliska rezygnacji z królewicza – nie żeby miała go zamienić na mniej ambitny gatunek mężczyzny, nic z tych rzeczy. Jakieś pół roku temu uznała, że zostanie singlem na wieki, ponieważ przestała na facetów reagować emocjonalnie. No, przestali ją kręcić. Zero fluidów.

Do dzisiaj.

Dzisiejszego wieczoru poczuła w sobie, że jednak, być może, ewentualnie... ta sierota po ciotce żeglarce... to znaczy TEN sierota (idiotyczna jakaś zbitka gramatyczna!)... ten sierota, owszem, mógłby w niej fluidy rzeczone wskrzesić.

Nie wiadomo, oczywiście, czy sierota BYŁ królewiczem z bajki. Ale zdecydowanie na takowego wyglądał.

Aczkolwiek w tym wieku – na pewno po trzydziestce, a bliżej trzydziestkipiątki – królewicze są raczej zajęci przez księżniczki z zaprzyjaźnionych rodów panujących, cholera.

Dlaczego zatem nie przywlókł do klimatycznej tawerny, na klimatyczny koncert Ryczących Dwudziestek swojej księżniczki, wiotkiej, jasnowłosej i błękitnookiej, o nogach jak marzenie?

Może księżniczka nie lubi tych klimatów.

Bzdury. Jaka księżniczka nie lubi słuchać i patrzeć na pięciu przystojnych facetów obdarzonych głosem i wdziękiem? Ona sama, Zosia Czerwonka, po prostu za tym przepada. Zdarzyło jej się kiedyś wziąć udział w obozie żeglarskim w Trzebieży, gdzie nauczyła się jako tako odróżniać ster od żagla, przy okazji łapiąc wirusa morskiej pieśni, śpiewanej z uczuciem, choć przeważnie fałszywie, przez wszystkich kursantów. Od tej pory starała się wykorzystać różne okazje, aby posłuchać, jak śpiewają szanty zawodowcy, i wraz z przyjaciółmi nabytymi w czasie słynnego kursu w Trzebieży ganiała po koncertach oraz festiwalach szantowych. Kariery żeglarskiej nie zrobiła, tłumacząc się brakiem czasu, a jak się nie ma czasu, to się nie żegluje i tak dalej. Tak naprawdę uznała po swym pierwszym przehaftowanym rejsie, że średnio ją bawi bycie załogą.

Jednakowoż... patrząc dzisiejszego wieczoru na posępnego Adama, pomyślała, że siostrzeniec (bratanek?) takiej ciotki na pewno ma wszystkie możliwe patenty sternika, kapitana, admirała jachtowego i że być załogą na jachcie przez niego dowodzonym... kurczę, to by nie musiało być nieprzyjemne.

Na razie jednak pozostawała szeregowym załogantem na czymś, co nie przypominało w najmniejszym stopniu frunącej po falach fregaty, ani chociażby dezety – raczej stęchłą barkę używaną do nielegalnego przewozu odpadów chemicznych z terenu zaprzyjaźnionych krajów Unii Europejskiej do naszego naiwnego państwa. Kapitanem zaś tej barki, mało podobnym do siostrzeńca kaphornówki, była wciąż ta sama chuda jędza z wyłupiastymi oczyma i zaciśniętymi usteczkami, Aldona Hajnrych-Zombiszewska, wyjąca pięćdziesiątka nienawidząca świata i ludzi. Pani, dla swej urody i charakteru słusznie zwana Zombie – zarówno przez personel, jak i przez pensjonariuszy domu dziecka na prawobrzeżnym przedmieściu Szczecina, tuż pod Puszczą Bukową.

Do tego właśnie domu, w którym zajmowała mikroskopijne mieszkanko służbowe na poddaszu, wracała Zosia dobrze po północy, zadumana i rozdzierana przez uczucia kompletnie przeciwstawne. Świadomość, że jednak reaguje wciąż na mężczyzn, była dla niej krzepiąca. Świadomość, że ten mężczyzna, na którego ona zareagowała, na nią nie reaguje wcale – raczej nieprzyjemna. Ostatecznie zwyciężyła świadomość numer dwa i Zosia wkroczyła w progi domu o wdzięcznej nazwie „Magnolie” w nastroju minorowym.

Nastrój ten pogłębił się znacznie, kiedy zza winkla korytarza na pierwszym piętrze wychynęła wysoka postać owinięta koronkowym szalem i stanęła przy schodach, uniemożliwiając Zosi swobodne przedostanie się na poddasze.

– Dobry wieczór – skrzypnęła postać sarkastycznym tonem. – Miło, że pani jednak czasem wraca do domu, pani Czerwonka. Dobrze, że dzieci nie widzą, o której to pani wychowawczyni się pojawia. I nie czują, jak pachnie.

Fakt, jedyną wadą tawerny jest to, że wolno w niej palić, w związku z czym po kilku godzinach tam spędzonych, zwłaszcza kiedy ktoś daje koncert i piwniczka zapchana jest słuchaczami – człowiek i jego ubranie przesiąkają charakterystycznym smrodkiem papierosów i piwa. Zosia, zaprawiona w bojach, po powrocie z takich koncertów natychmiast wskakiwała pod prysznic, a ubranie ładowała do pralki. Tym razem pani dyrektor wywąchała ją, zanim Zosia zdążyła zrobić to co zawsze.

Normalnie Zosia odpyskowałaby coś w rodzaju, że jest dorosła, ma prawo i nikomu do tego, jak pachnie, ale tym razem wciąż miała przed oczami wizję posępnego, czarnowłosego faceta, stojącego na mostku kapitańskim fregaty prującej fale pod pełnymi żaglami. Tak jej się ten Adam zwizualizował i już. Spojrzała więc na panią Hajnrych-Zombiszewską łagodnie i melodyjnym głosem powiedziała:

– To ja już pójdę do siebie, dobranoc, pani dyrektor.

Płynnym ruchem wyminęła dyrektorkę, która miała nadzieję na przyjemną wymianę zdań, zakończoną swoim zwycięstwem, i wkroczyła na schody. Aldona wyraziła jeszcze ironiczną nadzieję, że nie będzie trzeba nikogo wyciągać na dyżur przy użyciu siły, ale nie doczekała się odpowiedzi i odeszła jak niepyszna.

Fregata z mostkiem i kapitanem pojawiła się znowu w świadomości Zosi i nie pozwoliła jej dostrzec niewyraźnej figurki majaczącej przy drzwiach mieszkania. Zosia prawdopodobnie by ją rozdeptała, gdyż figurka nie zamierzała ani drgnąć, ani się odezwać, na szczęście jednak potknęła się o wystającą lewą nogę, zaklęła z cicha pod nosem (pomna nieprzyjaznej obecności pani dyrektor piętro niżej) i włączyła światło.

– Matko święta, Aduś, to znowu ty. Co tu robisz, zamiast spać jak Bóg przykazał o tej porze?

– Pani tez nie śpi – powiedziała arogancko figurka, nie wymawiając szypiaszczych.

– Aduś. Ja to ja, a ty to ty. Jestem dorosła i wróciłam sobie z ląfrów. Wolno mi. Najwyżej się nie wyśpię jutro. A ty powinieneś być we własnym ciepłym łóżeczku, przytulić jakiegoś misia i spać, bo będziesz nieprzytomny jutro na lekcjach i znowu przyniesiesz pałę. To co, wracasz do misia?

– Pierdolę misia – powiedziało dziecko ponuro. Zosia westchnęła ciężko. Fregata z kapitanem odfruwała coraz dalej.

– Adek, umówiliśmy się, że jeśli będziesz używał przy mnie wyrazów, to przestanę się z tobą przyjaźnić. Wiesz, że nie muszę się z tobą przyjaźnić. Nie jesteś z mojej grupy. No to jak?

– Pseprasam. Ja chcę się z panią psyjaźnić. Nie mogłaby mnie pani wziąć do swojej grupy?

– Teraz, w nocy? – Zosia dobrze wiedziała, że pani dyrektor ani w nocy, ani za dnia nie zgodzi się na przeniesienie Adusia do jej grupy. Gdyby Aduś był w grupie Zosi, to Zosia prawdopodobnie nie pozwoliłaby pani dyrektor znęcać się nad nim. Dla pani dyrektor była to jedna z ulubionych rozrywek – niestety, od jakiegoś czasu nie miała go u siebie, czyli pod ręką, ale zawsze potrafiła dopaść nieszczęśnika na neutralnym gruncie. Jego wychowawczyniom było wszystko jedno, czy Adolf obrywa, czy nie.

– Najlepiej teraz – mruknął. – No, ja wiem, ze to niemozliwe. Ale chciałbym z panią pogadać.

– W dzień nie możesz? – zapytała bez większej nadziei Zosia, która dobrze wiedziała, że jak Aduś zacznie się zastanawiać nad niedoskonałościami świata tego, to nie skończy tak prędko. Do tej pory jednak przychodził na pogawędki wyłącznie w dzień. Co go tak przypiliło? I ciekawe, jak długo tu siedzi, przecież chłodno na tych schodkach.

Dotknęła lodowatej ręki chłopca i zrobiło się jej go żal.

– Zmarzłeś – mruknęła. – Chodź, zrobię herbaty z sokiem malinowym, to się rozgrzejesz. Coś się stało?

– Eee, nic takiego, ale to ja powiem psy tej herbacie – odmruknął wymijająco Aduś i pociągnął nosem. – Pani śmierdzi jak mój tato – skonstatował, podnosząc się ciężko ze schodka.

– Ja śmierdzę tylko chwilowo, bo byłam w pubie i piłam piwo, i wszyscy tam palą papierosy, ale zaraz się wykąpię, przebiorę i upiorę. – Z trudem powstrzymała się od przypomnienia, że tato, w przeciwieństwie do niej, śmierdzi permanentnie, rzadko się myje i chyba nigdy nie pierze ubrań. Tato Adusia bowiem, Dionizy Seta, jak osiągnął kilka lat temu zaawansowane stadium alkoholizmu, tak postanowił się w nim utrzymać do końca życia.

– Bo żebym ja się, pani dyrektor, inaczej nazywał – tłumaczył wielokrotnie Aldonie Hajnrych-Zombiszewskiej. – Żebym ja się, na ten przykład, nazywał Pięćdziesiątka. Albo jeszcze lepiej Dwudziestkapiątka. Znaczy się, Szczeniaczek. Pani rozumie, taki mały kielonek. Szczeniaczek. No. Ale ja się nazywam Seta. To jak ja mam być trzeźwy? Ja nie mogę. Nie ma, pani rozumie, takiej po...op-cji. Mnie nie wypada. Nobles obliż – dodawał, elegancko akcentując ostatnie sylaby, bardzo zadowolony ze swojej oszałamiającej erudycji.

Aldona zwana Zombie nie zdradzała jednak skłonności do oszołomień na tle francuskiej wymowy Dionizego Sety. Zosia była kiedyś świadkiem jednego z licznych spotkań tej pary. Porządkowała dokumenty w wielkiej szafie, a pani dyrektor usiłowała przekonać Dionizego do ratowania rodziny, znajdującej się właśnie w stanie demontażu.

– Panie Seta – ciskała słowami spomiędzy zaciśniętych warg, jak gdyby były one (słowa, nie wargi) kamieniami rzucanymi na szaniec. – Panie Seta. Ja panu przypominam. Pan jest ojcem. Adolf jest pana synem. Tak czy nie?

– W zasadzie tak – próbował wykrętów Dionizy. – Ale wsze-lakoż...

– Żadne wszelakoż! Nie wyprze się pan w żadnym sądzie, chociażby dlatego, że Adolf jest do pana podobny jak dwie krople wody!

– Z tymi kroplami to ja bym nie przesadzał... wąsów nie ma – rozkosznie zachichotał kochający tatuś.

– Panie Seta! Niech pan tu nie rżnie głupa! Jest pan ojcem i ma pan cholerny obowiązek opieki nad nieletnim synem! To wstyd dla pana, że syn znajduje się w placówce!

– Straszny wstyd – zgodził się Dionizy potulnie, ale zaraz błysnął chytrym oczkiem. – Tylko, widzi pani dyrektor, ja sam bez matki nie poradzę. A matka...

Tu artystycznie zawiesił głos i zatrzepotał rzęsami. Zosia nie wiedziała wtedy, dlaczego pani dyrektor spłonęła w tym momencie krwawym rumieńcem, a jej głos zamienił się w złowrogie warczenie.

– Panie Seta! Nie mówmy już o jego matce! Jeśli nie potrafił jej pan utrzymać przy sobie, to nie jest pan mężczyzną! A może jednak spróbowałby pan przemówić jej do rozumu? Co to za matka, która porzuca własne dziecko?

– Eee, mówi pani, jakby nie wiedziała. – Dionizy rozparł się na krześle, a Zosia zamarła w okolicy szafy z dokumentami, ciekawa dalszego ciągu. – Przecież Aduś już trzy razy był w placówce i wracał, aż nam sąd zagroził odebraniem tych... praw do niego. Teraz to nam je odbierze na dobre. Bo co do jego matki, to ona już do mnie nie wróci, nie. Za bardzo sobie upodobała pana Zombiszews...

Przerwało mu potężne walnięcie pięścią w stół. Pani dyrektor miała temperament.

– Panie Seta!

– No co, przecież prawdę mówię – spłoszył się Dionizy.

– Moja zawsze była kur... no, ta, bladź, suka jedna. Ona się nie zmieni. To nie zawód, powiadają, to charakter. No. Tak to jest, ale sama pani dyrektor widzi, że ja się Adusiem zająć nie mogę, nie mam warunków do tego, a i psychicznie sobie nie poradzę, bo muszę walczyć z nałogiem. Bezskutecznie zresztą, notabene.

– Niech pan sobie wszyje, co trzeba, i zajmie się dzieckiem, to pan nie będzie miał głupich myśli!

Dionizy Seta poskrobał się brudną ręką w ryży łeb.

– Pani argumenty mają siłę wodospadu – powiedział dwornie. – Ale widzi pani dyrektor, występuje komplikacja. Która utrudnia, a nawet uniemożliwia.

– Co znowu uniemożliwia? – warknęła pani dyrektor.

– Moją adopcję Adolfika. To znaczy jego ponowne przeze mnie usynowienie.

– Panie Seta!

– Niestety, pani dyrektor. Chodzi o to, że... ale ja to pani mówię w dyskrecji... ja go tak naprawdę nie lubię. Nigdy go nie lubiłem tak naprawdę.

Zosia wstrzymała oddech za szafą, a pani dyrektor chyba poczuła się zdziwiona, bo nic nie powiedziała. Dionizy poprawił się na krześle i ośmielony ciszą, świadczącą o zainteresowaniu rozmówczyni, kontynuował zwierzenia.

– Od małego go nie lubiłem. Nawet z początku myślałem, że on może być nie mój, tak go nie lubiłem. To by nie było niemożliwe, przy zawodzie mojej żony, chociaż ona zawsze mówiła, że bez zabezpieczenia nie pracuje. Ale kto wie, mogła kiedyś ulec... tego... nastrojowi chwili. Bo ona nie wszystkich traktowała zawodowo. Znaczy się, w pełni zawodowo.

– Nie rozumiem, niech pan mówi jaśniej, panie Seta!

– Miała słabość do niemieckich kierowców – westchnął Dionizy, podnosząc oczy do nieba. – Dlatego się uparła, żeby dzieciak był Adolf. Ja nie rozumiem, mógłby być Hans albo Jurgen, albo nawet Hajnryś... o, przepraszam panią dyrektor najmocniej...

– Do rzeczy, proszę – prychnęła wrogo pani Hajnrych-Zombiszewska.

– Już. Nawet ze zniżką od nich brała, chociaż Trufel, ten jej menedżer, znaczy się... dyrektor handlowy, niechętnie to widział. Ale przez palce patrzył, bo ona zawsze szprycha była i do niej często przystawali, nawet byli tacy, co sobie od razu postój na tym parkingu planowali... No. Nieważne. No więc ja na początku myślałem, że mały jest z wypadku przy pracy, od jakiegoś Adolfa, ale jak rósł, to się coraz bardziej do mnie robił podobny...

– Przecież mówię, skóra zdarta! Już choćby z tego powodu powinien pan się do niego przywiązać! A nie tak!

– Kiedy on zawsze miał takie długie ręce...

– NO TO CO??? – ryknęła pani dyrektor, do reszty tracąc cierpliwość.

– Kieliszki mi ze stołu strącał...

Tu Zosia nie wytrzymała i zachichotała za szafą, co miało taki skutek, że natychmiast została wyproszona z gabinetu i straciła resztę zajmującej rozmowy.

Kilka szczegółów z życia fascynującej rodziny Setów dorzucił jej kolega z pracy, Henio Krapsz, łagodny młody człowiek, uwielbiany przez wychowanków ze swojej grupy – co było tym bardziej zrozumiałe, że funkcję wychowawczyni w tejże grupie pełniła również sama pani dyrektor.

– Nie słyszałaś? Ach, bo to wszystko się rozgrywało głównie wtedy, kiedy miałaś złamaną nogę. Ile cię nie było, dwa miesiące?

– Sześć tygodni.

– Właśnie. W ciągu tych sześciu tygodni mamunia Adolfa przyszła raz do synka w odwiedziny, poznała pana Zombiszewskiego, który miał akurat dyżur, zapałała do niego miłością z gatunku pierwszych, poderwała go zawodowo i razem zwiali w dal siną bez końca. Aldony omal szlag nie trafił, bo sama rozumiesz, żeby chociaż z jakąś panienką z dobrego domu, ale z tirówką! A ty się nie zainteresowałaś, jak już wróciłaś, że Zębaty gdzieś się podział?

– Myślałam, że ma urlop czy coś, nie miałam czasu się zastanawiać, połowa grupy mi chorowała na świnkę, pozarażali się jedni od drugich, masakra, mówię ci. Nie wiedziałam, jak się nazywam. Mógłby mi się dom zawalić na głowę.

– No widzisz. A Adolfowi się zawalił. Jeszcze ta matka czasem do niego mówiła ludzkim głosem, ale po tym, jak odbiła męża pani dyrektor, już się tu przecież nie pokaże, więc dzieciak ma ją z głowy. Tatusia, jak mówisz, też ma z głowy.

– Ty do niego mówisz ludzkim głosem...

– Staram się. Ale dla równowagi ma Aldonę, która go nienawidzi bardziej niż przedtem.

– Aldona każdego nienawidzi.

– I dlatego dobrze wybrała zawód. Może dowolnie dawać wycisk dzieciakom i zdaje się, że to robi. Powiadam ci, Zośka, nie ma lepszego miejsca dla kryptosadysty niż zamknięta placówka opiekuńcza. Co ja tu robię w ogóle?

– Stanowisz element równowagi.

– Tego, co robi Aldona, nie da się zrównoważyć. A ona robi to chytrze i wtedy, kiedy nikt nie widzi, nie słyszy. Nikt poza dziećmi, oczywiście.

– Jak nie widzi, nie słyszy? Przecież ona się drze na cały dom, tynk z sufitu leci!

– Zgadza się. W dzień. A wieczorami i w nocy sączy im różne jady. Coś mi się o uszy obiło, tylko że oni nie chcą gadać, skubani. Nie wiem jak, ale ona ich zastrasza. Wcale się nie dziwię Zombiszewskiemu, że prysnął. Nie chciał na to patrzeć. I rozumiem, dlaczego Aldonka nie wzięła sobie nikogo do pomocy przy dyżurach, jak prysnął. Natomiast nie rozumiem, dlaczego, kiedy już prysnął, nadal był lojalny wobec niej i nie doniósł, gdzie należy, o jej metodach wychowawczych.

– Może stosował podobne.

– Możliwe.

– Ty, Henio, czy my nie powinniśmy jakoś zadziałać?

– Nijak nie zadziałasz, bo nawet jeśli będzie nas dwoje, a dzieci nic nie powiedzą... a na dodatek nikt z kadry nas nie poprze... a nie poprze...

– Cholera.

– Właśnie, cholera. Gdybyś była moją żoną, to też byśmy stąd prysnęli i założyli rodzinny dom dziecka, nie? To by było jakieś rozwiązanie przynajmniej dla kilku osób.

– A ze swoją żoną nie możesz?...

– Niestety, nie mogę. Nawet chciałem. Ona się nie zgadza. Mówi, że nie ma predyspozycji. Chyba naprawdę nie ma. Przecież to artystka. Będę tu dalej doginał, dobrze, że Ksenia wykazuje tolerancję wobec mojego powołania życiowego, którym jest wychowywanie dzieci. Ona mówi, że to sprawiedliwe, bo sama takiego powołania nie czuje, tak więc jeśli pozwoli sobie na dziecko, to ja je będę chował. Proszę bardzo, mogę. Będę miał akurat doświadczenie. Nawiasem mówiąc, za tydzień moja pani ma wernisaż, fajną wystawę robi w galerii na Końskim Kieracie. Piątek, siedemnasta, wpadniesz?

Miała właśnie wolne, więc wpadła, napiła się szampana i z przyjemnością pogawędziła z Ksenią Krapszową, tyleż uroczą osobą, co zdolną malarką, z którą polubiły się od pierwszego wejrzenia na weselu jej i Henryka, kiedy to Ksenia wylała na siebie czerwone wino i tylko one dwie pękały z tego powodu ze śmiechu, podczas kiedy reszta weselników, a zwłaszcza weselniczek, w szale usiłowała to wino ze ślubnej sukni wywabić, już to posypując ją solą, już to zapierając zimną wodą lub stosując inne patentowane środki.

Od tego czasu minęły trzy lata, Adolfik na dobre zainstalował się w domu dziecka i zaczął w nim pełnić funkcję etatowej ofermy. Ani mamusia-tirówka, ani tatuś-alkoholik nie zakłócali mu spokoju, nie odwiedzali go, nie zabierali na święta ani weekendy, nie pisali, nie telefonowali – po prostu znikli na dobre z jego życia. Prawdopodobnie sąd rzeczywiście odebrał im prawa rodzicielskie, a żadna życzliwie nastawiona rodzina nie zgłosiła chęci zaopiekowania się małym, brzydkim, chudym i rudym chłopcem o zbyt długich rękach, które jakby przeszkadzały mu w swobodnym poruszaniu się. Cóż, mało kto chce mieć w domu niekomunikatywną małpkę.

Spośród personelu domu dziecka tylko Henio i Zosia traktowali Adolfika mniej więcej jak człowieka, a on był im za to wdzięczny; z tym, że jednak do Henia, jako zmiennika pani Aldony, Aduś nie miał tyle zaufania co do Zosi – osoby niejako z zewnątrz. Mniej więcej dwa razy dziennie napomykał jej o tym, jak fajnie byłoby, gdyby go wzięła do swojej grupy, na co jednak – jak się rzekło – dyrektorka nie wyraziła zgody.

Dyrektorka, która już przed rejteradą małżonka była jędzowata, teraz ziała nienawiścią do całego świata, do swoich podwładnych i wychowanków, a wśród tych ostatnich szczególnymi względami obdarzała nieszczęsnego Adolfika. Nie było dnia, żeby go nie sponiewierała słownie, wytykając mu jego ogólne niezdarstwo, tępotę umysłową, niedostosowanie społeczne i tak dalej. Lubiła go też od czasu do czasu popchnąć na jakiś mebel z ostrym kantem, a ponieważ Adolfik istotnie był dość niezgrabny i miał słaby refleks, zazwyczaj dawał się zaskoczyć i wpadał na owe kanty ze skutkami raczej bolesnymi. Nie protestował, nie pyskował, zamykał się tylko w sobie coraz bardziej. Otwierał się za to w pokoju Zosi, którą odwiedzał czasem wieczorami w ścisłej tajemnicy przed resztą świata. Podczas tych odwiedzin zazwyczaj w sposób dosyć rozwlekły zastanawiał się, dlaczego ludzie realni nie postępują tak jak bohaterowie krzepiących historyjek, które nauczyciele czytają na lekcjach polskiego. Zosia słuchała go półuchem, ale jemu nie było potrzeba nic więcej. Instynkt mówił mu, że Zosi nie przeszkadza ani jego mało reprezentacyjny wygląd, ani ogólna mętność wypowiedzi, ani w ogóle nic, co składa się na jego popapraną osobowość. Z biegiem czasu zaczął obdarzać Zosię tym psim rodzajem miłości, której wystarcza pogłaskanie po głowie, podrapanie za uchem i świadomość, że nie dostaniemy kopa.

Ogólnie biorąc, Zosia była jak najdalsza od dawania komukolwiek kopa. Ona i Henio stanowili chlubne wyjątki wśród personelu domu dziecka „Magnolie” (nazwę osobiście wymyśliła pani dyrektor, która chciała, żeby było poetycznie i szczecińsko, a magnolie są przecież tak piękne i tak się kojarzą ze Szczecinem!).

Nie, to nie znaczy, że personel „Magnolii” rozdawał kopniaki gdzie popadnie. Tak naprawdę rękoczyny były stosunkowo rzadkim zjawiskiem, chociaż się zdarzały – szczególnie lubił sobie pofolgować w tym względzie najstarszy z wychowawców, Stanisław Jończyk, lat siedemdziesiąt dwa. Pan Stanisław już dawno powinien iść na emeryturę, ale nie mógł się rozstać z zawodem – jak twierdził, obowiązek wobec tych nieszczęsnych istot stanowił dla niego imperatyw o wiele silniejszy aniżeli chęć odpoczynku na kanapie przed telewizorem. Tak naprawdę szkoda mu było rozstawać się z nieograniczoną władzą, jaką dawała mu pozycja wychowawcy w domu dziecka, który swe tajemnice ukrywał przed światem skrupulatnie i nader skutecznie. Ten pedagogiczny beton cieszył się sporym szacunkiem kierownictwa, które nieraz podawało jego metody wychowawcze za przykład innym pracownikom. Kierownictwo uważało bowiem ogólnie, że nie ma co rozpieszczać wychowanków, to i tak przeważnie już jest element skrzywiony społecznie i żeby go jako tako usocjalizować, należy go trzymać krótko.

Zosia nie cieszyła się szacunkiem kierownictwa. Aldona H-Z. uważała, że obrzydliwie rozpieszcza ona dzieci i że dla równowagi trzeba jej do grupy przydzielić kogoś naprawdę twardego. W ten sposób została pożeniona z panem Stanisławem. Ta nieszczególnie dobrana para opiekowała się stale grupą dwunastu chłopców w wieku pomiędzy sześcioma a siedemnastoma latami. Oczywiście nie wyłącznie oni opiekowali się tą grupą, zmianowy system pracy wymuszał kontakty dzieci ze wszystkimi wychowawcami, podobnie jak wychowawców rzucał na pastwę wszystkich grup po kolei. Dzięki temu systemowi właśnie młody Seta przekonał się, że nie wszyscy wychowawcy uważają go za element wybiórczy na wysypisku, jakim jest państwowy dom dziecka.

Po siedmiu latach pracy w tej zasłużonej placówce Zosia miała granitowe przekonanie, że jest to siedem lat straconych bezpowrotnie – zarówno dla niej, jak i dla dzieci. Tkwiła jednak wciąż na swoim miejscu, podobnie jak pan Stanisław czując misję dziejową wobec wychowanków – tylko że ona nieco inaczej tę misję pojmowała. Gdyby jednak mogła, natychmiast rzuciłaby zasłużoną placówkę w diabły i założyła własny dom dziecka – dom rodzinny. Niestety, żeby w naszym państwie założyć rodzinny dom dziecka, trzeba mieć rodzinę, w przypadku Zosi – męża.

No i tego męża właśnie jej brakowało.

Adam Grzybowski, który jawił się w wyobraźni Zosi jako posępny kapitan na mostku fregaty, tak naprawdę wcale posępnego charakteru nie miał. Wręcz przeciwnie, był człowiekiem doskonale beztroskim. W wieku lat trzydziestu ośmiu, prawie trzydziestu dziewięciu zakamieniały kawaler, rozstający się co jakiś czas z kolejnymi damami serca – zawsze przy tym potrafił tak pokierować biegiem spraw, że damy były pewne, iż to one porzucają tego cholernego konika polnego, niezdolnego do stworzenia prawdziwego związku dwojga ludzi. Zawodów miał kilka i uprawiał je w zależności od fanaberii. Skończył kiedyś psychologię i nawet kilka kursów uprawniających go do prowadzenia psychoterapii – grzebanie w ludzkiej psychice (o ile nie była jego własna) uznał jednak za dość nudne i wolał zatrudniać się jako dziennikarz, ochroniarz, pomocnik mechanika samochodowego, pracownik wysokościowy (umiał się wspinać i bywał incydentalnie ratownikiem GOPR), sezonowy zrywacz winogron w krajach południowej Europy i tak dalej. Lubił też od czasu do czasu popracować na morzu, przez dwa lata nawet, polecony przez ciotkę Biankę znajomemu kapitanowi, pływał po Karaibach jako bosman na sporym żaglowcu wożącym bogatych nygusów z różnych krajów Europy i Ameryki. W życiorysie notował niezupełnie dokończone studia w Wyższej Szkole Morskiej, miał więc jakie takie pojęcie o nawigacji – dowiedziawszy się o tym, kapitan chętnie się nim wyręczał i praktycznie przez półtora roku Adam prowadził wesoły statek samodzielnie, podczas gdy dowódca zażywał wczasu na pokładzie wśród pięknych pasażerek. Porzuciwszy Karaiby jakieś trzy lata temu, Adam zarabiał, i to nieźle, w miejscowym oddziale telewizji, robiąc newsy, do których miał nosa, oko i wyczucie. Szefowie byli z niego zadowoleni, Warszawa chętnie brała jego materiały, zwłaszcza że z każdego drobiazgu umiał zrobić mały show. Rzecz jasna, z sobą w roli głównej. Koledzy przepowiadali mu rychły skok do stolicy, gdzie byłby ozdobą głównych wydań Wiadomości i Panoram, ewentualnie mógłby zabłysnąć w TVN 24. Uśmiechał się na takie przepowiednie i nic nie mówił, po pierwsze bowiem wiedział, jak mało wyrywna jest Warszawa do zatrudniania reporterów z terenu, po drugie zaś – był właśnie na etapie lekkiego znudzenia zawodem, który, pozornie szalenie atrakcyjny, przy bliższym poznaniu wydał mu się raczej monotonny. Powoli zaczynał się zastanawiać nad jakąś życiową zmianą, nie dojrzał jednak jeszcze całkiem do podejmowania jakichkolwiek decyzji. Nie spędzało mu to bynajmniej snu z powiek, a na myśl o rozpoczęciu kolejnego nowego życia czuł miłe podniecenie.

Tak więc wrażenie, które odniosła Zosia, było po prostu wynikiem świeżo przez niego otrzymanej wiadomości. Wszyscy bywamy posępni, kiedy nagle dowiadujemy się o zejściu naszej ulubionej starej ciotki.

Stara ciotka – za życia, oczywiście – uwielbiała bratanka, z całych sił starając się nie okazywać mu tego. Zwłaszcza że miała go za wałkonia, którego koniecznie trzeba zresocjalizować. Jak gdyby nie docierało do niej, że Adam robi dokładnie to, co ona sama robiła przez całe życie.

– Jesteś mężczyzną – stwierdziła fakt niezbity mniej więcej dwa miesiące temu, podobnie jak stwierdzała to przy każdym niemal spotkaniu. – Mężczyzna powinien w życiu robić coś pożytecznego. Coś dla ludzkości. A ty wciąż zachowujesz się jak pięciolatek, który zgubił drogę w krzakach i usiłuje dojść dokądkolwiek. Kiedy ty wreszcie dorośniesz?

– Nigdy, cioteczko – odrzekł stanowczo. – Zamierzam brać z ciebie światły przykład i nie dorosnąć nigdy. Piotruś Pan to przy mnie stary grzyb. Podobnie jak przy tobie. Czy mogę dolać ci kropelkę?

Tu artystycznie znieruchomiał z ręką zawieszoną nad kieliszkiem ciotki. Ręka trzymała butelkę doskonałego Hennessy, który przywiózł na jej dziewięćdziesiąte trzecie urodziny. Bianka uważała, że nic tak nie konserwuje jak słuszna dawka koniaczku przyjmowana regularnie – najlepszym dowodem angielska królowa babcia.

– Tylko kropelkę. No przecież nie taką małą. Adam, ja mówię serio. Zrób coś ze sobą. Mam wrażenie, że marnujesz życie na duperele.

– A ja wprost przeciwnie – odparł łagodnie. – Poza tym, co masz na myśli, droga ciociu, mówiąc, żebym coś ze sobą zrobił? Przecież ja stale coś ze sobą robię. Myję się co rano i wieczorem też, golę, czasem nawet dwa razy dziennie, jeśli okoliczności wymagają, ubieram się w jakieś szaty, pożywiam swe ciało pierogami i pizzą w różnych bufetach...

– No właśnie – prychnęła ciotka wzgardliwie. – Pierogami w bufetach! Z mikrowelek! Zmarnujesz sobie wątrobę. O ile dziennikarze telewizyjni w ogóle mają jeszcze wątroby. W co wątpię. Powinieneś się ożenić, Adasiu. Znaleźć sobie miłą, spokojną, inteligentną, sympatyczną, gospodarną, kulturalną...

– Najlepiej żeglarkę ze stopniem co najmniej sternika – wtrącił Adam, pękając ze śmiechu. – A potrafi ciocia wymienić te wszystkie cechy jeszcze raz? Bo ja już przy trzeciej się pogubiłem. Poza tym takich nie ma. Musiałbym ożenić się z kilkoma naraz, a u nas to się nazywa bigamia i jest karalne...

– Przestań, Adam – fuknęła starsza dama. – Te cechy się wiążą. Jakbyś się raz sprężył, to byś sobie taką znalazł!

– Zapomniała ciocia dodać, że musi być piękna, najlepiej modelka...

– Właśnie że niekoniecznie. Wam, młodym, wydaje się, że najważniejsze u kobiety są nogi!

– I biust, cioteczko!

– Właśnie. I biust. No więc przyjmij do wiadomości, młody obiboku, że nie. Najważniejszy jest mózg. Zupełnie tak samo jak u facetów. Chyba że potrzebujesz kobiety wyłącznie do celów łóżkowych, a w takim przypadku powinna ci wystarczyć dmuchana lala!

– Matko Boska! Ciociu! W twoim wieku! Skąd ty w ogóle znasz takie określenia?

– Nie wiem skąd. Gdzieś mi się o uszy obiły. A co, uważasz, że mi nie przystoją? Że jestem za stara?

– No nie, to nie jest nawet kwestia lat, tylko... ciocia rozumie... jako czcigodna dama...

– Jakbym była czcigodną damą, toby mnie dawno mewy zjadły gdzieś w okolicach Hornu, albo wiesz, był taki jeden sztorm na Azorach...

O sztormie na Azorach Adam wiedział wszystko od wielu lat, ale poświęcił się i posłuchał jeszcze raz, zadowolony, że ciotka odczepiła się chwilowo od sprawy jego małżeństwa. Miał świadomość, że tylko chwilowo, bowiem starsza pani coraz częściej dawała wyraz swojej trosce o jego przyszłość. On sam też się czasem zastanawiał nad tą sprawą, ale raczej niezobowiązująco. Postanowił najpierw dojść wieku lat czterdziestu, a potem ewentualnie rozejrzeć się dookoła za osobą, z którą mógłby związać swoje losy. O ile, oczywiście, nie okazałoby się to nazbyt fatygujące. Poza tym, jak on, na litość boską, ma się do tego zabrać, casting ogłosi czy co?

Podniósł kiedyś tę kwestię po którymś piwie w ulubionej tawernie, kiedy opijali kolejne urodziny jego przyjaciela Miraszka. Miraszko, w przeciwieństwie do niego, skończył Wyższą Szkołę Morską summa cum laude i teraz pływał po morzach i oceanach świata, ostatnio jako pierwszy oficer. W rodzinnym mieście bywał raczej rzadko, ponieważ rejsy miewał kilkumiesięczne. Zanim jednak zaczął na dobre pływanie na polskich statkach pod egzotycznymi banderami typu Wyspy Dziewicze, Antigua i Barbuda, a ostatnio Vanuatu – wstąpił w związek małżeński z koleżanką z roku, ale z innego wydziału; on studiował na nawigacji, jego Halinka zaś na eksploatacji portów. Halinka natychmiast po ślubie puściła eksploatację portów kantem; w rzeczywistości podjęła swego czasu studia w nadziei, że na tej męskiej uczelni na pewno znajdzie sobie jakiegoś odpowiedniego młodzieńca, którego uczyni swoim mężem. Oczywiście, naiwny Miraszko był pewien, że to on ją wybrał, a ona, mądra dziewczynka, wcale nie zamierzała mu ujawniać prawdy. Jako żona marynarza sprawdzała się znakomicie, naprawdę zakochana w swoim przystojnym oficerze i znajdująca przyjemność w dopieszczaniu mu domu, chowaniu dwójki ślicznych dziateczek i permanentnym czekaniu na jego przyjazd. Widać odpowiadała jej rola Penelopy.

Adam wcale nie był pewien, czy chciałby mieć za żonę Penelopę. Wprawdzie doceniał wierność i przywiązanie jako cechy ze wszech miar pozytywne, jednak wydawały mu się one nieco – jak by tu powiedzieć – niewystarczające. Nie mówił tego, oczywiście, Miraszkowi, zwłaszcza że przepadał za Halinką i jej wielodaniowymi przyjątkami dla przyjaciół – ale co myślał, to myślał. Miraszko i tak wiedział, co go dręczy, miał bowiem zacięcie psychologa amatora.

– A ty w ogóle wiesz, z kim chcesz się ożenić? – zapytał go przy trzecim z kolei dużym guinnessie. – Pomijając to, że w ogóle nie chcesz.

– Na razie nie chcę – poprawił go Adam. – Za jakiś rok z kawałkiem może będę chciał. Facet czterdziestoletni przy mamusi...

– Jesteś przy mamusi? Przecież mieszkasz osobno.

– Niby tak, ale właśnie wraca z wojaży właściciel i chce, żeby mu udostępnić mieszkanie. A właściwie, żeby mu je oddać na zawsze, chyba mu Celina doniosła, że ostatnio była u nas policja w sprawie zbyt głośnego zachowania się uczestników bankietu.

Miraszko zachichotał. Bywał kilkakrotnie na spontanicznie organizowanych bankietach, które urządzały Adamowi jego koleżanki redaktorki. Mieszkanie Adama doskonale się do celów rozrywkowych nadawało, stanowiło bowiem część starej willi na Pogodnie, przy ulicy Bajana. Willa stanowiła własność niejakiego Wilhelma Wyszyńskiego, który to Wilhelm przeważnie przebywał raczej w Vaterlandzie, w okolicach Monachium, gdzie rezydowała rodzina jego nieboszczki matki. Na Bajana pozostawała Celina Kropopek, gospodyni i pilnowaczka posesji zajmująca pokój z mikroskopijną kuchenką i jeszcze mniejszą imitacją łazienki, oraz aktualni lokatorzy aneksu mieszkalnego od strony podwórka. Przeważnie byli to pracownicy telewizji, którzy niekrępujące mieszkanko przekazywali sobie z rąk do rąk niczym cenny skarb – w miarę jak sami porastali w piórka i przestawali potrzebować sublokatorki.

------------------------------------------------------------------------

^() „Fiddlers Green” to wzruszająca irlandzka ballada o „raju marynarzy”, szczęśliwym miejscu, do którego żeglują po śmierci – piękne polskie słowa napisał do niej Jerzy Rogacki, znany szantymen z zespołu Cztery Refy (wszystkie przypisy autorki).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: