Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom na Wschodniej - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dom na Wschodniej - ebook

Jesteśmy tu nowi i jesteśmy dziwni dla innych. Nikt nie oczekiwał, że będzie inaczej. Tylko dlaczego, zamiast wmieszać się w tłum, zaprzyjaźniamy się z jeszcze dziwniejszymi?

Doro wraz z matką i młodszą siostrą przeprowadzają się na podkrakowską wieś. W pobliskim domu na Wschodniej mieszka ekscentryczna starsza pani, dwójka licealistów i mała dziewczynka. Kim jest Emma i jej podopieczni? Jakie tajemnice kryje ich dom? Wspólnie z nowymi przyjaciółmi Doro spróbuje rozwikłać sekret starego klucza i sznura korali.

Tymczasem jego matka pracuje jako położna i próbuje poukładać sobie życie, mierząc się z pełną wyzwań codziennością. Skąd ma wziąć siłę, aby zacząć wszystko od nowa?

Miłość, przygoda, przyjaźń u progu dorosłości. W poszukiwaniu tego, co najważniejsze, do czego warto dążyć i za czym tęsknić, z dala od wielkomiejskiego zgiełku splatają się losy doświadczonych przez życie dorosłych i nastolatków.

NAGRODA GŁÓWNA W KONKURSIE PROMOTORZY DEBIUTÓW 2015

organizowanym przez Instytut Książki

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65087-32-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SOBOTNI WIECZÓR

Byłem tu nowy i uciekł mi pies. Wyobraźcie sobie pierwszy sobotni wieczór w nowej miejscowości. Wieczór deszczowy, wrześniowy. Ludzie siedzą w domach. Przez zasłonięte okna widać tylko migotanie telewizorów. Sklepy już zamknięte. Jestem tu obcy i muszę odnaleźć mojego psa, który również jest tu obcy.

Ta przeprowadzka nie była do końca przemyślana, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Właśnie rozpoczynaliśmy życie na nowo. Mama dostała tu pracę. Wynajęliśmy dom. Dokładnie – domek. To i tak nie jest właściwe określenie, ale przecież nieważne, że jest on niemal-do-rozbiórki, bo dom jest tam, gdzie my jesteśmy, prawda?

Po pośpiesznym sprzątaniu i prawie-remoncie stał się naszym domem i centrum świata. Nawet adres pasował: ulica Środkowa.

Kiedy zorientowałem się, że Bors za długo nie wraca po tym sikaniu, założyłem buty i wyszedłem na podwórko moknące w słabym deszczu, widocznym w mętnym świetle latarni. Mama właśnie rozpakowywała jakieś pudła, których zawartość była podobno niezbędna, żebyśmy mogli umyć się jak ludzie i spać w pościeli. No cóż, mam inne zdanie. Wczoraj spaliśmy w ubraniach, owinięci w koce, na wielkich, starych łożach. A pod łóżka wcisnęły się zwierzaki, dwa psy i kot. Ten ostatni długo nie wytrzymał, bo wyczuł w pobliżu zapach innych futrzaków. A co do mycia, wczoraj mieliśmy w tym względzie Dzień Dziecka i jakoś wszyscy żyjemy. Jednodniowe bakterie nas nie zabiły.

– Wychodzę na chwilę – powiedziałem do mamy już z zewnątrz, przez uchylone okno.

To jest plus. W bloku by się tak nie dało. Tłumaczenie przez domofon – poniżej męskiej godności (nie musi cały blok wszystkiego o mnie wiedzieć). Wrzeszczenie do okna na ósmym piętrze też było bez sensu, chyba tylko jako pretekst, gdy człowiek potrzebował tak ogólnie się wywrzeszczeć.

A teraz mama pomachała mi i zgasiła światło. Zdążyłem jeszcze zobaczyć, że moja siostra prawie zasypia, okryta kocem i przytulona do Strefy.

Strefa to drugi pies, młoda suka rasy owczarek alzacki. Podobno urodziła się podczas ulubionej audycji mamy, trójkowej Strefy rokendrola wolnej od angola, i tak już zostało. Ze względu na to słuchaliśmy teraz tej audycji namiętnie co sobotę. Prowadzący nazywa się Owczarek, co nasza Strefa przyjmuje z radością.

A teraz dość wolnych skojarzeń. Jest wieczór, a ja jestem tu obcy. Trzeba się skupić na właściwym celu.

Wyszedłem na fragmentarycznie oświetloną ulicę. Cała moja wiedza potrzebna od zaraz to mgliste pojęcie o tym, w którą stronę na biegun.

Nie wiem nic o położeniu geograficznym naszego nowego domu. Postanowiłem jak najszybciej uzupełnić braki w wykształceniu, tym bardziej, że to nie jest jakaś tam wioseczka, tylko prawdopodobnie największa wieś w Polsce. Będzie tu co robić.

Co dalej? Zapiekło mnie w twarz wspomnienie gorącego wrześniowego słońca, które tak mocno raziło w oczy, gdy w piątek wracałem ze szkoły. Wiedząc już, gdzie południe, wybrałem kierunek północny.

Naraz jakiś szary kształt mignął mi gdzieś w zaroślach, przebiegł przez ulicę – jak na złość w nieoświetlonym miejscu – i uciekł na podwórko sąsiadów, parę domów dalej.

Na próbę zagwizdałem i mój ukochany przyjaciel ukazał na chwilę oblicze. Po czym zachęcająco zamerdał i pobiegł znów przed siebie.

– Bors! Bors! – wołałem go z dyskretnym natężeniem. Ale on tylko chciał, bym szedł za nim.

Zły i trochę niepewny doszedłem do furtki, za którą zniknął pies. Była otwarta. Na podwórku plastikowy traktorek, huśtawka – aha, rodzina wielopokoleniowa. W porządku. Prawdopodobnie nie pogonią mnie z siekierą. Z gotową już mową powitalną wkroczyłem w obcy świat, ale nikt tu na mnie nie czekał. Poszedłem za moim psem w bladym świetle bijącym z okien i latarni, a podwórko zamieniło się w wewnętrzną drogę, która wychodziła na równoległą ulicę.

Bors czekał. W świetle lampy ulicznej przeczytałem: ulica Wschodnia.

Ok. Następny kierunek na mapie świata odhaczony. Prawdopodobnie zachód i Zachodnia będzie naprzeciwko, jeśli tylko tubylcy kierują się w życiu logiką.

Z ulicy Wschodniej roztaczał się interesujący widok na światła samochodów pędzących po trasie E-94, a na południu niemrawo jaśniał miejscowy kościół, którego neogotyckie kształty migotały w tym deszczu na podobieństwo zamku z Disneylandu.

Niedobrze. Złapałem tę ostatnią myśl i uświadomiłem sobie, że chyba za często oglądałem dziewczyńskie kreskówki z moją siostrą…

…a gdzieś blisko patrzył na mnie Dom. Zatrzymałem się. Nie, nieprawda. To ja patrzyłem na Dom. Dom natomiast patrzył w pola rozciągające się na wschód.

O ile tutejszy podświetlony kościół naprawdę jaśniał, o tyle ten Dom ciemniał. W jego czarnych oknach nie było firanek. Ceglany budynek, jeszcze niewykończony. Wysoka bryła prostopadłościanu. Szczegóły architektoniczne umykały w nocy.

Nieposkromiona żądza przygód popchnęła mojego psa właśnie tam. Chciałem za nim iść, ale tylko bezradnie patrzyłem, jak Bors z zapałem obsikuje tabliczkę NA SPRZEDAŻ. Zatrzymało mnie przytłumione światło, jakby ktoś tam chodził po domu ze świecą.

Dość, powiedziałem do siebie. Za dużo ostatnio Edgara Allana Poe. To nie jest dom Usherów.

Odwróciłem się i gwiżdżąc coś, ruszyłem na północ. Jak się później zorientowałem, był to kawałek Always look on the bright side of life. Linia melodyczna trafiła do Borsa. Przybiegł do mnie i nie odstępował na krok. Zrobiliśmy okrążenie, bo się wkrótce okazało, że ulica Wschodnia od północy łączy się ze Środkową, przy której mieszkamy. Dobrze. Mały kawałek świata już znam. Nie lubię żyć nieświadomie.BOCHENIEC

A następnego dnia była niedziela.

I było na co popatrzeć. Egzotyka. W pozytywnym wydaniu. Jakieś takie święto w powietrzu.

Najpierw orszak staruszków i staruszek wracających z porannej mszy. Panie miały kolorowe chustki na głowach. Potem sznur samochodów jadących w przeciwnym kierunku. Za godzinę i dziesięć minut kurs powrotny. Zegarki można by ustawiać. To było zupełnie inne od mojego wcześniejszego życia. Ale fajne.

Jestem normalnym nastolatkiem. To znaczy do tej pory tak siebie oceniałem. Oczywiście z uwzględnieniem lekkiego dziwactwa, jakim jest zamiłowanie do czytania i pisania.

Może mi się tutaj znudzi, myślałem, przeciągając się w zimnym blasku słońca. Ale jeszcze nie teraz.

A na razie trzeba było naciągnąć wody ze studni i rozpalić w piecu. Jeszcze ciągle miało to urok surwiwalu. Wspólnymi siłami udało nam się przygotować śniadanie.

Postanowiliśmy udać się tam, gdzie wszyscy, czyli do kościoła. Tylko mały kłopot – co ze zwierzakami?

Mama zagadnęła przez płot kobietę wracającą ze mszy. Ta okazała się mało rozmowna, ale jej dzieci wyjaśniły, że jak chcemy nagłośnienie, to trzeba na górę Bocheniec, do małego kościółka.

Mama zabrała jakieś zasoby obiadowe. Strefa i Bors dostali kagańce i nie byli szczęśliwi z tego powodu. Moja pięcioletnia siostra, Róża, wzięła do koszyka kota Mroka i poszliśmy.

Trochę to trwało, ale warto było, bo widoki po drodze przepiękne. Mam wrażenie, że ze szczytu zobaczyłem kominy Nowej Huty. A Nowa Huta mnie nie. Dobrze. Wreszcie.

Żeby było wszystko jasne: Kraków jest fajnym miastem. Ale aktualnie kojarzył mi się tylko z tymi wszystkimi przejściami, o których chcieliśmy zapomnieć. Bardzo się przykładaliśmy do tego zapominania.

Pan Bóg chyba wiedział, co robi, stwarzając Bocheniec i widok z Bocheńca. Uczciliśmy go w milczeniu, w trakcie kazania sycąc oczy zjawiskową panoramą.

A potem poszukaliśmy najlepszego miejsca piknikowego i zjedliśmy obiad. To znaczy chleb z serkiem topionym, ale mama nie dostała jeszcze wypłaty i musiało wystarczyć. Nagrodą był spokój. Kilometry spokoju, kilogramy spokoju, cóż, nie jestem dobry w jednostkach miary i nie działają mi one zbytnio na wyobraźnię. Co innego obiekt podziwu, świat wokół nas.

Na południu – Pogórze. Moja siostra dostrzegła Tatry. Na zachodzie i wschodzie krajobraz miejscami sielski, miejscami przemysłowy, a północ – pola, lasy z wystającymi z nich wieżami kościołów. Podobno nawet dolina Wisły i wyżyna tuż za nią. Tak twierdzi mama, która przeczytała przewodnik.

– Czy wy wiecie, że siedzimy na grodzisku wczesnośredniowiecznym? – powiedziała, wertując dalej niegrubą i podniszczoną już publikację lokalnych autorów.

– Niby gdzie to jest? – zapytaliśmy z siostrą równocześnie.

– Ten pagórek z krzyżem, który właśnie obwąchuje Bors, to chyba najwyraźniejsza pozostałość. Ale w przewodniku napisano, że według legend może są tu lochy. Gdzieś ukryte, z dziada pradziada zapomniane. Romantyczna sprawa – roześmiała się.

Bors i ja uznaliśmy to za wyzwanie dla prawdziwych facetów. On pierwszy wprowadził je w czyn i zanurkował w krzaki. Jednak nie znaleźliśmy żadnych lochów, a jedynie piękną kapliczkę świętej Anny Samotrzeciej.

– Jak może być sama, jeśli trzyma dwoje dzieci na kolanach? – nie rozumiała moja siostra. – Nie można być samemu we trójkę.

– A my? – spytałem i wytrąciłem ją z chęci do rozważań językoznawczych.

U podstawy figurki odkryłem studzienkę z pyszną, zimną wodą.

– Boże, jakie to praktyczne – powiedziała mama. – Jest cudowna.

– I to dosłownie – rozległ się jakiś głos. – Uzdrawia duszę i ciało. Tylko trzeba wierzyć i się pomodlić.

To ksiądz wracał ze mszy. Starszy, chyba już emeryt.

– Przyjezdni? – zagadnął.

– Prawie tutejsi – odparła ostrożnie mama.

– A kazanie podobało się. – Wyraźnie chciał wiedzieć, co sądzi o nim „szeroki świat”.

Mama spłoszona kiwała głową, wyraźnie próbując ukryć, że jej myśli były wtedy daleko.

– To dobrze. – I poszedł.

Psy gdzieś pobiegły i teraz trzeba było zacząć ich szukać, jeśli mieliśmy wrócić przed nocą. Po trzech okrążeniach murów świątyni znalazła się Strefa, a za nią Bors. Zmęczeni, usiedliśmy jeszcze raz w pobliżu kościółka i patrzyliśmy na gasnący dzień.

– Mrok – powiedziała mama.

– Cały dzień go noszę – pożaliła się Róża i wszyscy się roześmialiśmy.

Jadowniki witały wieczór, a my cieszyliśmy się ciszą i tym, że wszystko jest daleko, i tym, że nikt na nas nie krzyczy. I nie trzeba było nic mówić.

Ale jednak Róża powiedziała:

– A tu jest nasz dom. I wskazała dłonią miejsce, gdzie sądziła, że jest.

Patrząc z góry na wieś, długo szukaliśmy go wśród dziesiątków domów, w plątaninie ulic, między meandrami rzek i drzewami. W końcu namierzyłem równolegle położony Dom na Wschodniej, bo był najbardziej wysunięty w pola – na wschód, oczywiście – no i dość wysoki. Opowiedziałem o nim mamie. Róża zdawała się wcale nie słuchać, bo przerwała nagle:

– Ale dlaczego on mówił na tym kazaniu, że jesteśmy wszyscy tacy sami i równi przed obliczem Stwórcy?

– Przed obliczem Stwórcy może tak, ale w życiu codziennym, gdybyśmy wszyscy byli tacy sami, toby ludzkość nie wymyśliła stopniowania przymiotników – powiedziała poważnie mama.

– To znaczy co?

– Głodny, głodniejszy, najgłodniejszy – roześmiała się mama i żwawym krokiem ruszyła z górki, a my za nią.

Miałem przez chwilę wrażenie, że w oknach Domu na Wschodniej rozbłysło niewyraźne światło – ale przecież nie mogłem tego widzieć z tej odległości. Nie chciało mi się jednak snuć hipotez – bo wchodziliśmy już w ciepły mrok pod gwiazdami i on był dobry, i nie baliśmy się niczego.ZWYKŁY PORANEK

Wczoraj, w poniedziałek, poznaliśmy sąsiada, tego z podwórkiem wychodzącym na ulicę Wschodnią. Zagadnął nas w sklepie, w kolejce do kasy, „od kogo jesteśmy” i że widział mnie z psem na ich posesji. Przeprosiłem, cały czerwony, ale on tylko zaproponował, że możemy tamtędy przechodzić na skróty ile chcemy, bo „do grobu parceli nie weźmie”.

Ulegając tej racji, pięknie podziękowaliśmy i postanowiliśmy tą drogą odprowadzać Różę do przedszkola. A potem ja miałem iść do szkoły, a mama w przeciwną stronę, do pracy.

Mama była jakaś zamyślona. Przechodząc koło Domu na Wschodniej, ledwo go zauważyła.

– Nie mówiłam wam, że – zanim tu przyjechaliśmy – w ostatnią noc śniła mi się Konstancja.

– Kto to jest? – chciała wiedzieć Róża.

– Nie wiem – odparła z zakłopotaniem mama. – Dziewczynka z długimi, jasnymi włosami. Po prostu wiedziałam, że to Konstancja, i już.

– No i…? – zapytałem, już zniecierpliwiony, bo mama czasem mnie irytowała taką duchową nieobecnością.

– To tyle. Po prostu była. Tak jakoś mi się przypomniało, gdy spojrzałam na ten dom.

Teraz i ja popatrzyłem. I – dziwne – nie było już tabliczki NA SPRZEDAŻ. Poza tym nic się nie zmieniło. Zaniepokoiłem się. Może Bors ją wyrwał i gdzieś wywlókł?

– Doro! – wrzasnęła nagle moja siostra. – Sarenki!

Doro to ja. Teodor.

Sarenki rzeczywiście były niedaleko, coś tam sobie skubały, ale wystraszył je donośny sopranik Róży. I jeszcze trzeba było ją pocieszać, bo buzia w podkówkę i w bek, że uciekły. No bo przecież wrócą, prawda?

Odprowadziliśmy moją siostrę do przedszkola, całkiem miłego, gdyby nie te wszystkie zaryczane maluchy, ale to początek września, pocieszałem się, do połowy października im przejdzie.

Dalej poszedłem już sam, próbując z godnością udawać, że nie będę biegł za koleżanką, której sylwetkę rozpoznałem. Wczoraj w klasie siedziała tuż przede mną. Gapiłem się na nią bezrefleksyjnie przez pięć godzin. Siedzę sam, to co miałem robić, gdy napisałem temat, za każdym razem taki sam: „Lekcja organizacyjna”?

Miała ładne jasne włosy. Teraz też lśniły. Nie wytrzymałem.

– Hej, Oliwka! – wrzasnąłem, choć trochę się bałem, czy to na pewno jej imię. Klasa liczy dwadzieścioro jeden osób. Oraz mnie.

Odwróciła się jak oparzona.

– Tylko nie Oliwka! – syknęła przez zęby.

– A jak masz na imię? – spytałem zdezorientowany.

– Oliwia. Niestety.

– Uff, czyli nie gafa. Próbowałem się uśmiechnąć.

– Ty się, Bono, nie śmiej – warknęła.

– Doro.

Westchnęła.

– Ok. To mamy 1:1, jeśli chodzi o gafy – podsumowała i podała mi rękę. – Ola.

Mocny miała uścisk.

– Tylko sobie uważaj, żeby mi to była ostatnia z twoich gaf.

– Bo mówią o was „Jadowniki – nożowniki” – rzuciłem lekko, niby żartem. Chciałem zabłysnąć wiedzą z przewodnika.

– Taaak – mruknęła. – Coś o tym wiem. Mam wielkiego i silnego starszego brata.

Chwilowo straciłem ochotę do żartów. Ale i tak poszedłem razem z nią do szkoły.KONSTANCJA

Minęło dni mało-wiele. Tak mówiono w Szewczyku Dratewce, jednej z baśni mojego dzieciństwa. No dobra, może moi dawni koledzy z osiedla nie posługiwali się takim językiem. Ale u nas w domu tak się mówiło.

Życie się stabilizowało i można było się przyzwyczaić. Czynności surwiwalowe stały się normą. Może nie najwygodniejszą, ale to była dobra cena za spokój.

Ciągnęliśmy wodę ze studni, mama i ja, na zmianę. Rozpalaliśmy w piecu. Chodziłem do szkoły, Róża do przedszkola, mama do pracy. Zacząłem rozróżniać kolegów z klasy. Skończył się wrzesień. Mama przyniosła wypłatę. Zrobiliśmy porządne zakupy.

A przede wszystkim na początku października ktoś się tam wreszcie wprowadził. Do Domu na Wschodniej.

Ale dyskretnie było, żadnej wielkiej imprezy. Po prostu Dom ożył. Ktoś powiesił firanki, ktoś skosił trawę wokół. Listonosz wrzucał pocztę do prowizorycznej skrzynki.

– Dzieci mówią, że to nawiedzony dom i że tu straszy – poinformowała mnie kiedyś siostra, gdy właśnie mijaliśmy to miejsce w drodze do przedszkola.

– A ty skąd wiesz?

– Na spacerze pokazywały. I jeszcze ktoś widział wieczorem nietoperza. Mieszka tu.

– Wolno mu. Wzruszyłem ramionami. – Pasuje do Nawiedzonego Domu.

Tego popołudnia mama miała wrócić z pracy później. Poszedłem po Różę do przedszkola, jak zwykle przez podwórko sąsiadów. Ulica Wschodnia pogrążona była w ciszy. Dom, oddalony od niej zaledwie o kilkadziesiąt kroków, zdawał się być zanurzony jakby w innym świecie. Nad polami i odległymi wzgórzami unosiła się mgła, a może to był dym. Jesień obejmowała teren w posiadanie i było w tym coś niesamowicie urzekającego. I w tej ciszy, ku swojemu zdumieniu, dostrzegłem poruszenie w zagajniku nieopodal. Stado sarenek obskubywało liście i trawę. Zwierzęta podeszły prawie pod sam Dom. Widok był tak niezwykły, bajkowy, że przysiadłem na skraju drogi i patrzyłem, patrzyłem, i chciałem to jakoś zapamiętać, wchłonąć, bo w tym obrazie i w tej ciszy było coś dobrego, pięknego. Aż nagle drogą nadjechał pędem mały fiat, z całym swym bogactwem dźwięków. Sarny rozpierzchły się w okamgnieniu, a ja przypomniałem sobie, że za pięć minut zamykają przedszkole.

Wracając, usiłowałem opowiedzieć Róży o niezwykłym widoku, ale nie udało mi się słowami oddać tej atmosfery. Moja siostra była rozczarowana i żal jej się tylko zrobiło, że nie widziała sarenek, choć wypatrywała ich pilnie.

I wtedy zobaczyliśmy dziewczynkę biegającą po zagajniku, tak jakby i ona szukała zwierzątek.

Mała jeszcze, jasnowłosa. Taka trochę rozczochrana, w błękitnej sukience, a może to był płaszczyk. Zaczęła do nas machać. Przystanęliśmy, ja – zaciekawiony, a Róża wybitnie stęskniona koleżanek. Podskakiwała z przejęcia, bo nie co dzień miała okazję poznawać przyjaciół.

Nieznajoma przebiegła drogę, nawet nie zwracając uwagi na możliwe samochody. Stanęła blisko, spojrzała na Różę, na mnie i powiedziała:

– Jestem Konstancja. Szukam mojego braciszka.

Nie muszę chyba mówić, jak mnie wtedy zatkało.

– Z nią jest coś nie tak – powtarzałem w drodze do domu, a później także w domu i tak aż do wieczora. Dobrze, że koledzy nie słyszą, jaki potrafię być nudny.

– Bo szuka brata? – spytała mama, mieszając w garach na piecu.

– Bo twierdzi, że on jest jelonkiem i wędruje ze stadem sarenek – odparłem zirytowany, bo ile razy można mówić to samo.

– Może jest? – roześmiała się mama.

Zgrzytnąłem zębami. No ludzie. Wróćmy do Huty i opowiedzmy o tym na osiedlu. Na pewno zrozumieją.

– Ale co z tym bratem? Z kim te dzieci mieszkają?

– Konstancja mówiła, że mieszka z babcią, z kucharką, dwiema pokojówkami i z szoferem, który robi w domu remont. Aha, kucharka ma świnkę – wyrecytowała Róża.

– Świnkę morską? – zapytała mama, a ja potrząsnąłem głową w niemym zdumieniu, że to akurat jest dla niej najważniejsze.

– Nie, prawdziwą – stwierdziła Róża. – Ma na imię Kiszka.

– Aha.

– A kucharka – Franciszka.

Nie wierzę. One o tym rozmawiają na serio.

– Ale oni w ogóle jej nie rozumieją – ciągnęła siostra. – Wcale ich nie obchodzi, że on się zamienił w jelonka, tylko wystawiają mu owsiankę na schodek i uważają, że wszystko jest w porządku, i żeby wycierała buty. A babcia gdzieś ciągle jeździ z tym szoferem. Myślę, że są Paszczakami.

Róża rozumiała świat za pomocą Muminków. Ludzi dzieliła na rodzaje opisane przez Tove Jansson. Może nie zawsze mówiła o tym wprost, ale każdy w końcu ujawniał się w jej oczach jako Paszczak, Migotek lub Filifionka, Bufka albo Homek, Ryjek, Hatifnat i Buka zła. We własnym przekonaniu moja siostra była Mimblą, spragnioną młodszego rodzeństwa. Mama była dużą Mimblą – i to by się nawet zgadzało. Trochę nieobecną, trochę niefrasobliwą. Mnie tytułowała Muminkiem. Nie był to dla mnie komplement. Wolałbym być w oczach innych twardzielem, a nie ciepłą kluchą.

– I jak się to skończyło? – spytała mama.

– Wcale się nie skończyło – mruknąłem. – Ktoś zastukał w szybę i Konstancja pobiegła do domu.

– Aha. A ja przyjęłam dzisiaj dwa porody.

– Mamo! Ona ci się śniła! – wykrzyknąłem oburzony.

– Jak się tak śpi na raty, to w końcu się nie wie, gdzie jest sen, a gdzie jawa. Albo przeczucie – mruknęła mama.SPOTKANIE

Wróciłem kiedyś ze szkoły głodny jak nie wiem co. Przy stole siedziały mama z Konstancją i piły herbatę. Na obiad było jakieś dziwne danie, ale zjadłem je w pokorze, bo widywałem już dziwniejsze. Mama miała ciekawe upodobania kulinarne, a jak się przy gotowaniu zaczytała, to mogłaby zadziwić nawet ekskluzywne restauracje. Albo dalajlamę.

A tymczasem Konstancja czuła się tu bardzo swobodnie. Ciągnęła opowieść przerwaną moim przyjściem:

– Pokojówki to Marianna i Julianna. Są strasznie leniwe. Musimy sami wszystko robić. Stale mają wychodne. I chcą, żeby szofer woził je do miasta.

– A jak się szofer nazywa? – spytała mama z uśmiechem.

– Igor. A on, jak nie jeździ z babcią, to tylko by stał przy drzwiach.

– Ale po co? – zdziwiła się mama.

– Bo jest naszym lokajem. No, takim co mówi: „Jaśnie państwa nie ma w domu”.

Nie wierzyłem. Igor? W jakiej znaleźliśmy się bajce? Co tej małej czytają na dobranoc? Pratchetta?

– A masz jakieś rodzeństwo? – indagowała dalej mama.

– Trzech braci. Ale jeden zamienił się w jelonka i zaginął, przecież mówiłam. – Popatrzyła z wyrzutem na moją mamę.

– Czy… twoi rodzice go nie szukają? Usłyszałem ostrożne pytanie.

– Ja nie mam rodziców. Mieszkam z babcią – wyjaśniła dobitnie.

A potem dopiła herbatę, odstawiła kubek i powiedziała:

– Pójdę już.

Pogłaskała na pożegnanie kota, zakręciła się wokół błękitnego płaszczyka i tyle ją widziałem.

Mama w zamyśleniu nałożyła mi dokładkę obiadu.

– Skąd ona się tu wzięła? Taka mała dziewczynka nie powinna sama biegać po wsi. Przecież ona jest młodsza od Róży.

– Zapomniałam, że dziś jest dzień płacenia za przedszkole – wyjaśniła mama. – Dzwonili, że intendentka tylko na mnie czeka i musiałam iść tam jeszcze raz. Gdy wracałam, Konstancja bawiła się przed domem. Chyba jest bardzo samotna, bo dosłownie się do mnie przylepiła i w kółko opowiadała, że szuka braciszka. Ona jest trochę dziwna.

– Dziwna jest cała rodzina – podsumowałem. – Paszczaki!

Moment konfrontacji z rzeczywistością Domu na Wschodniej nastąpił jednak szybciej, niż sądziłem. Sprzątając po obiedzie, zauważyłem leżący obok miski z wodą srebrny pierścionek z perłą. Nie wyglądał na odpustowy.

– Mamo? Zaręczyłaś się? – zagaiłem. To miał być żart.

Mama się zaczerwieniła, roześmiała, pokręciła głową i wyciągnęła rękę, by obejrzeć błyskotkę.

– To jest pierścionek Konstancji i, o ile dobrze zrozumiałam, to dostała go na urodziny od babci. Myła tu ręce – wyjaśniła.

– To chyba jej to odniosę? – powiedziałem niepewnie.

– Jak pójdziesz po Różę do przedszkola – zorganizowała mnie mama.

Ciekawe, jak to robiła. Była taka wiecznie zamyślona, a w sferze logistycznej niemal doskonała.

Pobiegłem przez podwórko sąsiadów. A serce biło mi trochę szybciej, niżby to wynikało z wysiłku. Najpierw Róża: przedszkole, sznurówki, czapka na uszy i oglądanie wystawki w szatni. Doszedłem już do wprawy w zgadywaniu po sposobie rysowania, który obrazek jest jej.

W drodze do Domu na Wschodniej pokrótce opowiedziałem Róży, co mamy do zrobienia.

I oto już staliśmy na drodze, na próżno wypatrując Konstancji. W końcu zdecydowaliśmy się wejść na ścieżkę prowadzącą na ganek. Ten Dom nie miał jeszcze ogrodzenia, a mimo wszystko czułem, że przekraczam jakąś niewidzialną granicę.

Z zewnątrz był niewykończony. Surowy ceglany mur, dach, kominy, okna, drzwi i to wszystko. Nawet nie dowierzałem, że dzwonek zadziała. Tym bardziej zdziwiłem się, gdy uchylone drzwi ukazały mi kawałek perfekcyjnie eleganckiego świata.

– Jaśnie pani nie ma w domu – poinformował nas Igor.

I to był dopiero szok.

Bo on był w naturalny sposób bardzo igorowaty. Nie wierzyłem. Wyobraźnia podsuwała mi obrazy Frankensteina, dr. Jekylla i Mr. Hyde’a, Doriana Graya i wszystkich tych dziewiętnastowiecznych skurczybyków, o których się naczytałem za młodu, nielegalnie pod kocem, z latarką.

– Dzień dobry – uratowała sytuację Róża, wolna od literackich skojarzeń, na wyciągniętej dłoni pokazując pierścionek.

– A, to należy do panienki – stwierdził Igor.

Nie zdążyliśmy nic powiedzieć, gdyż za plecami czarno odzianego Igora zrobił się jakiś ruch i z Domu wyszło dwóch zadziwiająco niedopasowanych do kontekstu młodych ludzi.

– Konstancja pobiegła w pola. Idziemy jej szukać. Jak chcecie, to chodźcie z nami – powiedział jeden z nich. Poszliśmy niepewnie, bardziej ciekawi niż rozsądni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: