Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dotyk Syberyjskiej Śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Styczeń 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dotyk Syberyjskiej Śmierci - ebook

Książka ta niesie ze sobą mądre przesłanie, że życie jest ulotne i tylko od nas zależy jak je wykorzystamy i co z nim zrobimy. Książka wywołuje w nas różne uczucia, czytając ją raz się śmiejemy, a za chwilę znowu wzruszamy. Lektura ukazuje nam jak ważne jest, byśmy pamiętali, że każdy dzień mógłby być pierwszym, ale również może być ostatnim.

Spis treści

1. Niedzielna wizyta MO
2. Wyprawa w nieznane
3. Szkoła przetrwania
4. Idea sowieckiego raju
5. Bańka farby
6. Czurbaj Nura
7. Z nowym godom,z nowym sczastjem
8. Z Poćmy do Moskwy osobowym, nie bydlęcym
9. Nowe co w kółko powraca
10. Epilog

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-272-4004-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NIEDZIELNA WIZYTA MO

Dnia 29 listopada 1948 roku była niedziela, siedziałem w pokoju z córką. Miałem iść na mszę do kościoła, ale jakoś się guzdrałem i nie poszedłem. By zająć myśli, które stale krążyły wokół mojej wcześniejszej „wizyty” na UB, grałem z córeczką w bierki.

Nagle ktoś energicznie zapukał do drzwi. Ziuta, moja żona, poszła otworzyć.

Jakiś siódmy zmysł, nabyty jeszcze na polowaniach, kazał mi zbliżyć się do okna, aby wyskoczyć i uciec. W matowej szybie zobaczyłem szarmanckie całowanie w rękę i uprzejme słowa. To mnie zatrzymało, zawahałem się na ułamek sekundy jak na klatkach spowolnionego filmu... potem wiele razy przypominałem sobie ten moment.

Dałem się podejść.

Myślałem, że jak raz się udało, to... Nie zawsze jest jednak świętego Jana.

W korytarzu szybko skończyły się kurtuazje. Szybkie wejście i już stało przede mną dwóch oficerów MO w randze kapitana, jeden z nich celował we mnie pistoletem. Rutynowo zapytali o personalia.

Pokazać dowód osobisty!

Milicjant, trzymając w ręku dowód, kazał podawać sobie wszystkie zapisane w nim szczegóły. Następnie sprawdzał tłustym palcem, czy da się oderwać zdjęcie, czy przypadkiem – jak się wyraził – nie jest dowalone. Nie miałem z ich strony żadnej odpowiedzi lub wyjaśnienia, o co chodzi. Miałem robić, co każą i basta. Gburowato ucięli trwożliwe pytania żony. Wszystko to stało w ostrym kontraście z początkową kurtuazją. Zostałem poddany skrupulatnej rewizji osobistej, a następnie dokładnie przetrząśnięto całe mieszkanie, zostawiając je w kompletnym bałaganie i przy płaczu córki, i żony musiałem opuścić dom, jak się później okazało, na zawsze.

Pod eskortą doprowadzono mnie na MO (Milicję Obywatelską) w Częstochowie. Zostałem zamknięty w celi po pijakach, o czym świadczył ostry zapach moczu, który zlewał się z rozkładającymi się pozostałościami łazanek na podłodze. Już po kilku godzinach spędzonych na MO rozbolała mnie głowa i jak zbawienie, spadł na mnie rozkaz opuszczenia celi.

Była już godzina dwudziesta druga, obaj oficerowie chwiali się na nogach, przy nodze stołu stała butelka po czystej zwykłej.

***

Dnia 11 maja 1949 roku zostałem wezwany na rozprawę sądową. W pokoju siedział sędzia, protokolant i tłumacz, ten sam od przesłuchań w NKWD. Nie było prokuratora, wyglądało na to, że wyroki są ustalone z góry, bez trybu odwołań i składania zażaleń. Sędzia przeczytał mi zarzuty: szerzenie wrogiej propagandy, przyłączenie zachodniej Białorusi do Polski i w punkcie drugim, uprawianie kłamliwej goebbelsowskiej propagandy przez mówienie, że oficerów polskich w Katyniu zabili Rosjanie. Wyrok na rozprawie nie został ogłoszony, po czym mnie wyprowadzono.

Strażnik wyprowadził mnie do innej celi, mieszczącej się na górnym piętrze, gdzie byli zgromadzeni współtowarzysze niedoli, którzy z drżeniem serca oczekiwali na wyroki. Tłok w sali panował tak duży, że nie było mowy o położeniu się na posadzce, a poza tym atmosfera dookoła nie skłaniała do spoczynku. Jedni na klęczkach głośno się modlili, odmawiali różaniec. Inni bliscy obłędu wspominali swych bliskich, przeklinali cicho, tak by strażnik nie słyszał. Wielu płakało. Wyroki wykonywano od razu w podziemiach. W piwnicach i na korytarzach zabijano od razu strzałem w tył głowy. Wiedziałem, że jeżeli nie wywołają mnie w przeciągu siedmiu dni, oznacza to taki właśnie koniec.

Po kilku dniach dowiedziałem się od współwięźniów, za co siedzą. Jeden ze współwięźniów, Białorusin, który wojnę przeżył szczęśliwie jako frontowy kierowca, trafił po wojnie za kratki za sprawą swego sąsiada Buchbauma, który awansował na wysokiego oficera NKWD. Teraz czekał na smutny koniec w kazamatach NKWD. Innego ze współwięźniów podejrzewano o wypisywanie wierszyków na Stalina w toalecie.

Siedziałem w tej celi już pięć dni i zdążyłem się pogodzić ze swym losem. Pomimo osłabienia wyobraźnia pracowała mi niezwykle trzeźwo, w nieprzerwanym ciągu przywodząc przed oczy nawet najbardziej błahe zdarzenia z mego życia. Snuła się nade mną nić optymizmu, dziwnie wierzyłem, że uniknę kuli w ciemnych lochach i późniejszego dołu z wapnem. Niestety, nie dane mi było wtedy widzieć mrocznej przyszłości, a najbardziej bólu od polskojęzycznego UB po powrocie z tułaczki do kraju.

Uchodziłem wśród kolegów za twardziela i przecież nieraz w czasie okupacji ocierałem się o damę z kosą, ale może na skutek atmosfery panującej w tej celi, byłem tak bardzo przejęty.

Każdego dnia kogoś wywoływano i w sumie, wyroki oscylowały od spontanicznego pożegnania się z życiem po strzale gdzieś w piwnicy, do dwudziestu pięciu lat wyjazdu na białe niedźwiedzie. Zostali także wywołani więźniowie, którzy przebywali tu dwa tygodnie, oczekując na wyrok. Nigdy już nie wrócili. Znaleźli się więźniowie, którzy odmówili za nich wieczny odpoczynek.

Z niecierpliwością oczekiwałem kiedy mnie wywołają. Po południu piątego dnia pobytu wywołano moje nazwisko. Wiedziałem, że wcale na egzekucję nie muszę czekać tygodnia, ot załatwiają po kolei. Strażnik kazał mi wyjść.

Z trzeciego piętra prowadzono mnie do piwnicy z rękami założonymi na plecach. Nie oglądając się za siebie szedłem korytarzem. Słońce świeciło z ostrego kąta. W szybie rozpoznałem strażnika i jakąś marę o iskrzących, błędnych oczach. Całą siwą i pokiereszowaną. Zdziwiłem się, że tak bardzo i tak szybko można się zmienić. Przygotowany byłem na nagły strzał w tył głowy i nasłuchiwałem pośród kroków odgłosu wydawanego przez broń przed oddaniem strzału. Już wielokrotnie rozmyślałem o swym życiu, ale teraz schodząc ze strażnikiem, poczułem się nagle lepiej. Wprawdzie skończę nie najlepiej, ale znajdę oparcie u Ostrobramskiej Matki. Tu i teraz przydało się przypomnienie spotkania mającego miejsce podczas gimnazjalnej pielgrzymki z Brześcia do Ostrej Bramy. Nie było i dalej nie będzie łatwo, ale wytrzymam.

Nagle padła ostra komenda strażnika:

Na prawo dwierji. Wchodit’!

Gdy wszedłem do pokoju z zawieszonymi portretami Stalina i Berii, zastałem cywila za biurkiem zarzuconym papierami. Najprawdopodobniej wyrokami na dzień dzisiejszy.

– To wy jesteście Wolański? – spytał.

Nie czekając na odpowiedź rzucił wyrok: – Jesteście skazani na 25 lat specjalnych zakładów karnych.

Nastąpiła cisza. Wiedziałem, że ma jeszcze coś do powiedzenia i dziwiło mnie cały czas, że nie odczytuje wyroku, jak to się zwykle w sądach praktykuje. Patrząc na mnie jak na przedmiot, a właściwie jak na lesoruba, rzucił jeszcze formułę do znudzenia powtarzaną przez politruków w powojennej Polsce. Stalin jest dobrym człowiekiem, nie jest on żądny krwi i dlatego nie skazał was na śmierć. Byłem oszołomiony tym wyrokiem, ale z drugiej strony odetchnąłem, że będę jednak żyć. Jak się tu jednak pogodzić z niemiłą perspektywą dwudziestu pięciu lat łagru?

W celi, do której teraz trafiłem, wszyscy współwięźniowie mieli wyroki równo po 25 lat. Nastroje w tej celi nie były już takie grobowe. Pocieszaliśmy się jak tylko można nawzajem, na różne sposoby. A to, że żyjemy, co jest najważniejsze. A to, że amerykański prezydent Eisenhower szykuje bombę atomową, która rozwiąże, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nasze problemy. To wszystko kiedyś się musi skończyć i wrócimy do domu, do Polski. Nikt nie sądził, że to, co się działo na Rakowieckiej przy udziale Luny Brystygierowej i Bermana tworzyło bardziej logiczne przesłanki do pozostania w łagrach.

Może to i ciekawiej tu niż w kazamatach na Rakowieckiej u Luny BrystybierowejWYPRAWA W NIEZNANE

Za murami roztaczała się wiosna, czasem niosły się wołania cyranek, lecących do gniazd nad Muchawcem. Jakże piękne były czasy, gdy polowałem na Polesiu.

Czy jeszcze kiedyś zobaczę Bug. Co będzie. Co mnie czeka? Nieraz z tych marzeń wyrywały mnie krzyki bitych. Wtedy mrowie przechodziło mi po plecach.

Major Jewriej miał cały arsenał środków do zmiękczania krnąbrnych Polaczków. W jego pokoju przesłuchań stała specjalna klatka umocowana w rogu pomiędzy ścianą, a kratą okna. Znajdowała się ona na wysokości ramion. Skazaniec musiał przykucnąć i wsadzić do niej głowę. Przed oczyma miał dwa pręty wbite w ścianę na wysokości oczu. Za sobą koło szyi miał również pręty. Z tak unieruchomioną głową był bity przez majora. Naczalstwo NKWD chwaliło majora za dobrą i sprawną robotę przy wymuszaniu zeznań.

Tak upłynął jeszcze miesiąc, gdy w czerwcu 1949 roku cała grupa została rano wyprowadzona na dziedziniec więzienia. Najpierw kazali się wszystkim rozebrać do naga. Oficer NKWD, określany jako Jewriej, kazał każdemu z nas kucać i sprawdzał przy pomocy lusterka, czy nie mamy noża składanego lub innych narzędzi schowanych w odbycie. Następnie nasze ubrania wywracano na drugą stronę i przetrząsano. Wszyscy mieli na sobie pieczątki po kichach (pasach gumowych od betoniarek) lub łańcuchach, natomiast ubrania były poplamione krwią. Po tych zabiegach jasne stało się, że opuszczamy miejsce naszego poniżenia i jesteśmy wysyłani na spotkanie białego niedźwiedzia. Zaiste. Wkrótce pancerne wrota więzienia pootwierali strażnicy i załadowali nas na samochody. Przed bramą stały kobiety, często żony i siostry skazańców, które jakoś zwiedziały się o transporcie i próbowały wrzucić pod plandeki zawiniątka z chlebem i machorką. Strażnicy tłukli kogo popadnie kolbami, także kobiety uciekały z drogi. Gdy droga zrobiła się pusta, strażnicy na odchodnym pogrozili pięściami zbiegowisku i wrzasnęli wskazując na nas karabinami, że jesteśmy bandytami - faszystami! Kolumna samochodów skierowała się na bocznicę kolejową. Stali na niej żołnierze radzieccy z pepeszami gotowymi do strzału. Samochody z więźniami podjechały do składu bydlęcych wagonów, które teraz na długie tygodnie stały się naszym podwodem, wiozącym nas na wschód ku białemu niedźwiedziowi. Jeszcze nigdy dotąd nie jechałem sowiecką salonką, jak nazwaliśmy nasz dom na kołach. Od razu było wiadomo, że służyła raczej niedawno do przewozu rogacizny, gdyż na podłodze i ścianach znajdowały się jeszcze resztki sierści i ekskrementów, które zgarnęliśmy w kąt wagonu, tak by można się było rozłożyć na podłodze.

Wagon miał nadbudówkę dla oddziału eskortujących strażników oraz zakratowane okienko z powiększoną dziurą, by można było w nią w każdej chwili włożyć lufę od pepeszy. Na środku wagonu stała barasza. Barasza to według słownika łagrów beczka dla załatwiania potrzeb fizjologicznych. Po kilku dniach podróży z reguły była pełna i siadanie na niej kończyło się z reguły dla niewprawnych opryskaniem ud, pleców i innych części ciała oraz łachów, które były równocześnie i bielizną, i szynelem.

Podczas podróży Jankowi z Sambora pod Lwowem wywiązała się gangrena nogi. Stare rany po razach od majora Jewrieja w kontakcie z podłogą bydlęcego wagonu spowodowały infekcję. Nie było wody. Nie było środków antyseptycznych. Polewanie rany moczem powodowało dalsze zaognienie. Jeden z więźniów, będący kapitanem piechoty, powiedział, że ma sposób i regularnie przez trwającą trzy dni drogę do Mińska wylizywał i wysysał własnymi wargami ropę z rany. W Mińsku do wagonu dokwaterowano nowych więźniów. Janka zabrano i przekwaterowano do grupy bolnych. Ci bolnyje z Polszy niezadługo dostali od wracza receptę, którą był wyrok i egzekucja w mińskich lasach.

Posiłek na postoju w Mińsku wydawał się dla wygłodzonych więźniów ucztą rzymską. Każdy dostał po jednej rybie osolonej, w środku nadgniłej, oraz pół kilo czarnego chleba. Do tego posiłku jako popitok przysługiwały dwa kubki wody z wiadra. To był przydział Kompartii dla łagierludiej na następną dobę. Komu się nie podobało, mógł od razu dostać kulę w łeb. Wystarczyło tylko się krzywić i mękolić na jakościową stronę takiego menu.

Łagiernik musiał całościowo reprezentować sobą pełną akceptację tak oczywistych rzeczy jak: środki transportu, pożywienie i toaleta.

Przez dwa dni, które pociąg stał w Mińsku, przyglądałem się przez szpary znanemu otoczeniu miasta, które nie raz i nie dwa odwiedzałem w młodości. To jeszcze tak niedawno tu niedaleko tańczyłem do rana na ostatnim balu sylwestrowym.

Orkiestra grała pierwszy przebój tych lat –

„Polesia czar”, wylansowany tak, że był on grany na wszystkich parkietach od „Adrii” w Warszawie po „Ujutnyj Ugałok” w Mińsku.

Srebrzyście skrzy się księżyc na śniegu, powietrze tak czyste, że niesie rytm hen daleko, aż za Dniepr. Głos Ordonki: „Polesia czar to knieje nenufary, Polesia czar to leśnej głuszy zew i w dali gdzieś mgieł snują się opary”... –but z odłażącą zelówką wystukiwał rytm tanga w podłogę wagonu. Roześmiałem się w duchu, to nie parkiet sali balowej, ale wagon zabity deskami, którego poprzednimi pasażerami było bydełko. Nie mam też jedwabnej koszuli i smokingu na sobie ani lakierków, tylko buty z odrąbanymi przez NKWD obcasami, tak bym nie mógł nimi wyłamać podłogi wagonu. Nie mam wokół wspaniałych perfum, tylko odór baraszy. Zamiast roześmianego towarzystwa ciasno wokół skupieni towarzysze niedoli. W najśmielszych rojeniach bujnej fantazji nie mogłem dojść do takiej diametralnej odmiany losu. Pomimo opresji, w jakiej znajdowałem się i bolączek swoich i współkolegów, wiedziałem jedno – to co teraz się dzieje, to jakieś zadanie, które Opatrzność zesłała i ode mnie zależy, czy wygram, czy przegram. Co jest tu stawką?

Czy przeżycie? Czy nieupodlenie się i śmierć z honorem. Doświadczenie zdobyte na polowaniach podpowiadało zawsze opcję najkorzystniejszą. Opcję z jaknajmniejszą stratą. Ale to wszystko było taktyką tylko na teraz i Bóg jedyny wiedział, w jaką strategię ułożą się te wszystkie taktyczne kroki, obliczone głównie na przeżycie. Przypomniałem sobie w tym miejscu współwięźnia Raszponda z Kamieńca Podolskiego, który w sposób lotny, jasny myślowo doszedł prosto do strategicznej finalnej rozgrywki. Ten nie bawił się jak ja w taktyki. Podczas pierwszego przesłuchania przez majora Jewrieja w brzeskim więzieniu nazwał służbowego enkawudzistę Judaszem. Nie załamali go ani biciem, ani gnojeniem w kazamatach kompartii. Zawsze, gdy w nocy Raszpond przychodził mi na myśl, zimny strach przechodził po mych kościach jak cynga syberyjska. Nie miałem tyle odwagi, by wybrać taki sposób przyjęcia śmierci. Bolesność tego przekraczała moje wyobrażenie. Po latach katorgi w łagrach widzę jednak, że moja wędrówka za życiem, ta moja walka o przeżycie, przyniosła w sumie daleko więcej udręki niż wymyślne tortury enkawudzisty majora Jewrieja.

Po dwóch dniach postoju na stacji kolejowej w Mińsku ruszyliśmy w dalszą drogę. Wagon szczelnie pozamykano i w środku trudno było podczas transportu wytrzymać. Byliśmy wszyscy brunatni od pyłu i tylko białka oczu świeciły jak przezroczysta, galaretowata ryba w jeziorze Bajkał. Siedząc na podłodze wagonu opierałem się plecami o plecy współwięźnia Lecha. Czułem, że jego tułów również faluje w rytm wybijanej podeszwą melodii. Tak szczepieni w tangu jechaliśmy wagonem do Smoleńska, a za orkiestrę służyło nam burczenie w brzuchu z głodu. Lech pochodził z Baranowicz. Był studentem polonistyki na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie, przemianowanego na Iwana Franko. Strażnik, eskortujący nasz wagon, za machorkę pozwolił rodzinie Lecha przekazać mu paczkę na drogę. Teraz Lechu trzymał pod kolanami swe bogactwo, na które składał się: połeć słoniny, worek sucharów, dwie torby cukru i różaniec.

O ucieczce nie było mowy, przynajmniej na razie, gdyż w każdym wagonie jechała eskorta i zawsze czuwał wartownik z pepeszą gotową do strzału.

Pociąg stawał nieraz na stacyjkach, gdzie doładowywano dalszych nieszczęśników. Podczas tej tygodniowej podróży do Smoleńska na stacji Borodiszki o mało nie dostałem w głowę kamieniem. Gdy otworzono wrota wagonu, enkawudzista zaczął głośno informować ludzi stojących naokoło na peronach, że wiozą faszystów do łagru. Wyglądaliśmy naprawdę jak terminatorzy Hefajstosa. Ubrudzeni w ekskrementach i pokryci grubą warstwą kurzu. Jakaś kobieta dobiegła do mnie z krzykiem:

Ty faszystskaja swołocz, protiw tebia pogib moj Grisza. Wzburzenie zatrzymało mi na chwilę głos, lecz szybko się opanowałem i wykrztusiłem:

– Ja nie Giermaniec, ja że Polak...

Kobieta uchwyciła się żelaznej sztaby od wrót wagonu, twarz jej nagle zmieniła się i z emocją wyrzuciła ramiona ku mnie:

Mileńkij, a toż my nie bratja?

Strażnik, widząc co się święci, zmierzył się kolbą, by ją odtrącić od wrót wagonu. Odchyliłem się gwałtownie, nie chcąc również dostać na podziękowanie kolbą pepeszy i wtedy poleciał kamień w mym kierunku. Gdy rykoszetem odbił się od ściany wagonu, strażnik coś wrzasnął do grupy gapiów na peronie. Spojrzałem w tym kierunku i zobaczyłem czarną postać w jarmułce, która szybko oddalała się nasypem.

– Bieri napitok! Bieri butierbrod! – To wózek z prowiantem podjechał. Wziąłem frykasy na następną dobę, pół kilo nie całkiem czarnego, ale też nie białego chleba i rybę odymioną razem z głową. Po wypiciu przez ucztowników dwóch kubków wody z wiadra byliśmy gotowi do dalszej drogi.

W wagonie robiło się coraz ciaśniej, jechało nas już trzydziestu czterech od Smoleńska. Mieliśmy informację, że pociąg zmierza w kierunku Moskwy. Gdzieś przed Moskwą w szczerym polu pociąg zatrzymano i kazano nam wysiąść z wagonów.

Pod eskortą szliśmy cały dzień, by pod wieczór dotrzeć do baraków, ogrodzonych kolczastym drutem. W tych barakach przebywaliśmy kilka dni, podczas których urzędnicy sprawdzali nasze dane. Pobyt w barakach jednak szybko się skończył i ponownie popędzili nas do bocznicy kolejowej. Niektórych więźniów jednak już nie było. Podobno zostali zabrani na Łubiankę w Moskwie. Los ich był więc przypieczętowany. Nie zdarzyło się, by ktoś zbiegł z Łubianki. Wynikało to głównie z faktu, że więzienie to bardziej przypominało szyby kopalniane niż jakikolwiek budynek. Na powierzchni ziemi wyglądało bardzo niewinnie, natomiast w głąb miało około tuzina kondygnacji. Podobno turyści amerykańscy biorą nieraz Łubiankę za willę moskiewską, nie zawsze rozumiejąc, dlaczego do budynku nie będącego magazynem, ciągle zajeżdżają samochody z krytą paką, które biorą za izotermy. Nie znane im jest pojęcie „czornyj woron”. „Czornyj woron” to samochód specjalnie wykonany do przewożenia więźniów. Byłem pasażerem tego cudu techniki amerykańsko-sowieckiej. Amerykański Ford T 34, który Roosevelt podarował Stalinowi w ramach układu Lend Lease Act, fenomenalnie pasował NKWD na więźniarki. Najgorszą rzeczą, jaka mogła spotkać więźnia przewożonego w „czornom woronie”, było znalezienie się przy ścianie. Na zakrętach inni więźniowie, upchani pokotem w oblachowanej skrzyni bez okien, napierali na nieboraka przylegającego akurat do ściany. Ten natomiast przypominał wtedy orientalnego fakira leżącego na szpilach.

Trzeba wiedzieć, że w ramach pomocy Lend Lease Act Rosjanie otrzymywali też części zamienne. W ramach tych części najwięcej zamawiali elementów do budowy blaszanych skrzyń, prawie hermetycznych, z ryglowanymi z zewnątrz drzwiami. Amerykański wywiad zachodził w głowę, po co Rosjanom takie ilości śrub dwucalowych i nie mogą do dziś pojąć, że całą więźniarkę skręcano takimi właśnie śrubami. Przy grubości blachy trzy milimetry użycie piętnastokrotnie dłuższych śrub okazywało się dla kapitalistów nie do pomyślenia. Człowiek kompartii wsparty na ideach Kaganowicza i zagrzewany poezjami Majakowskiego wybiegał w swych projektach dalej. Produkt finalny, czyli „czornyj woron”, miał nie tylko uniemożliwić jakąkolwiek komunikację ze światem zewnętrznym, ale również odcisnąć bolesne piętno na więźniach. Podobnie ulica Rakowiecka, wraz ze swoimi kazamatami UB w przewodnikach „Pingwina” jest przedstwiana jako ośrodek kultury i rozrywki. Tymczasem była to wierna kopia Łubianki, posiadająca podobne więźniarki, nazywane tu Lubliny. Woziły one w jedną stronę ludzi do oprawców Zaraka i Luny, a z powrotem wywoziły zwłoki. Mimo tak ciężkiej opresji miałem jeszcze możność zobaczenia mroźnego nieba nad głową. Mało nieba, ale i pięknej Rasiji, którą teraz miałem znowu przemierzać przy pomocy wynalazku Jamesa Watta, poruszającego się na torach nieco szerszych. Tym razem jednak nie wepchnięto nas do bydlęcych, lecz do stołypinowskich łagierludiejskich wagonów. Nazwa tych wagonów wywodziła się od ministra spraw wewnętrznych Rosji – Stołypina. Trudy dotychczasowych etapów wycieńczyły mój organizm i spowodowały jakieś otępienie na ból, niewygody i doskwierający ciągle chłód. Rybę, napitok i kromę zwykłem już przyjmować jak zwykle przyjmuje się drożdżówkę i śmietankę. Tyle tylko, że na tym etapie nie było już wiadomo, dokąd mamy bilety. Może na Magadan, może na Kołymę, może do katorżniczych kopalń Workuty lub Karagandy. Z pewnością, jeżeli słałbym listy do bliskich, to na adresie zwrotnym by brzmiało: „Moj adres: Sowietskij Sojuz”.

Jazda skazańców stołypinowskimi wagonami do łagru musiała podlegać określonemu regulaminowi. Jeden z punktów tego regulaminu przewidywał raz na dobę posiłek RCh (ryba i funt chleba). Nowością w stołypinowskim łagiernym transporcie było to, że nie było baraszy. Za to obowiązkowo przed podaniem RCh musiano sięgrupowo wyzałatwiać. Więźniowie nagminnie załatwiali się w buty. Tak, że po otwarciu wagonów wychodzili przeważnie boso i wylewali z butów zawartość na nasyp kolejowy. Nieraz taka zawartość przymarzła w butach i nie chciała tak łatwo wylecieć. W takim wypadku niezastąpionym narzędziem okazywała się ręka. Nikt jednak się nie krępował, brał taką ręką darowany od kompartii chlebok, bo też nie było wiadomo przez jakie to magazyny on przechodził.

Tuż przed przekroczeniem Wołgi doczepili do naszego składu wagony z Niemcami. Byli to ludzie o poszukiwanych zawodach z branży elektronicznej, chemicznej i fizyki jądrowej, porwani przez Sowietów do pracy w ośrodkach militarnych za Uralem.SZKOŁA PRZETRWANIA

Po piętnastu dniach wycieńczeni dotarliśmy do Kujbyszewa. Gdy padł rozkaz opuszczenia wagonów, wielu więźniów musiano wyturlać. Wagon należało opróżnić dla następnego transportu. Świeże, uralskie, mroźne powietrze niektórych postawiło na nogi, innych zbiło z nóg. Nie było jednak przelewek, konwój z głodnymi wściekle psami miał nas doprowadzić do obozu przejściowego w Kujbyszewie. Znowu rozlokowano nas w barakach. Postanowiłem trzymać się z Lechem. Zajęliśmy wolne prycze. W baraku było już około trzydziestu łagierników. Barak nie miał podłogi, tylko ubitą ziemię. Prycze pozbijano z grubsza tylko okorowanych sosenek.

Ściany zrobiono z bali, przez które, jeżeli wyleciał mech,

można było zebrać garść śniegu. Pomiędzy drzwiami i ościeżnicą tkwiły szpary na palec, ale nikt się tu nie przejmował uszczelnianiem watą okien i drzwi.

Zaraz po ulokowaniu wyczułem, że jesteśmy obserwowani spod oka przez mieszkańców baraku. Pozornie niby niczym nie zaprzątaliśmy ich uwagi i poniektórzy grali w damkę lub szachmaty. Grali szyszkami, mającymi różnie poobrywane łuski, na wyrysowanych siekierą na pniach szachownicach. Jednak poczułem, że gdy rozmawiamy z Lechem, to robi się jakoś ciszej. Jeden z przebywających tutaj więźniów wyróżniał się wyglądem.

Większość nosiła podarte kufaje, ten jeden miał koszulę wypuszczoną na spodnie i kamizelkę na wierzchu. W pewnym momencie zdecydowanie podszedł do mnie. Wskazał na moje buty, które nie raz i nie dwa służyły w stołypinowskim wagonie za naczynie nocne i powiedział:

Choroszyje sapogi !

Rzeczywiście. W porównaniu z wyprodukowanymi z opon człapami, które miał na nogach, moje wydawały się pierwszą kolekcją fabryki Bata w Czechach. Zabrzmiała cisza w całym baraku, tak jak wtedy na polowaniach nad Muchawcem, gdy przy ognisku wysłuchiwałem od starych baciarów dalekich syberyjskich sag. Jakiś siódmy zmysł mówił mi, że to nie wróg, że gra nie idzie o sapogi.

Zeskoczyłem z pryczy i zbliżyłem się do obcego. Gęsty zarost maskował wyszczuploną łagrem twarz o słowiańskich rysach. Niebieskie oczy bardzo jasno i prosto wpatrywały się we mnie. Wiedziałem już wcześniej, że w łagrach istniała hierarchia ważności więźniów. VIP-ami w barakach byli zwykle urkowie i błatnyje.

Oni dzielili robotę lesorubów w tajdze. Oni też decydowali, kto pierwszy pójdzie w kopnym śniegu na robotę, a kto ostatni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: