Drink. Intymny romans kobiet z alkoholem - ebook
Drink. Intymny romans kobiet z alkoholem - ebook
Autorka opisuje alkoholizm jakby był to toksyczny związek miłosny.
Alkohol najpierw jest jak czarujący mężczyzna. Jest przy swojej wybrance, gdy jest smutna, zestresowana, gdy brakuje jej pewności. Pomaga jej. Ale robi się coraz bardziej zaborczy, żąda bezwarunkowej miłości i w tym związku nie ma już miejsca na pracę, rodzinę, przyjaciół…
Książka oparta o osobiste doświadczenia autorki. Nie jest to jednak tylko poruszająca historia kobiety, która przeszła długą i trudną drogę do bycia niepijącym alkoholikiem. Ann Dowsett Johnston jest dziennikarką i, jak każdy dobry dziennikarz, zadała sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego kobiety piją? Czym różni się alkoholizm kobiet od alkoholizmu mężczyzn? Co się zmieniło w społeczeństwie, kulturze, w nas samych, że ten problem tak gwałtownie narasta? Autorka czerpie nie tylko z własnych doświadczeń, ale także z doświadczeń wielu kobiet, które poznała na spotkaniach klubów AA, itp. Czasami te odpowiedzi są niewygodne. Bo chcemy równości płci, a tu okazuje się, ze na poziomie biologicznym tej równości nie ma i nie będzie. Organizm kobiety jest tak zbudowany, że uzależnienie następuje szybciej i ma bardziej dewastujące skutki.
Autorka prowadzi, poparte wieloma badaniami, rozważania na temat tego, dlaczego niektóre kobiety są bardziej podatne na zabójczy urok alkoholu i czemu ich liczba gwałtownie wzrasta. Książka napisana oszczędnym językiem, bez prób emocjonalnego wstrząśnięcia czytelnikiem.
Johnston porusza także kwestie kobiet, które są alkoholiczkami, ale pracują wydajnie, osiągają sukcesy, nie upijają się do nieprzytomności. Przecież 3-4 kieliszki wina po męczącym dniu nie mogą być czymś groźnym? Tyle że każdy dzień jest męczący, bo te kobiety, jak wiele innych na świecie, próbują perfekcyjnie spełniać role pracownicy, matki, kochanki, itd. Alkohol pozwala im pozbyć się stresu i osiągnąć błogi stan znieczulenia.
I jeszcze jedno pytanie, które zadaje Johnston – kiedy daliśmy sobie wmówić, że alkohol jest nieodłączną częścią miłości? Że romantyczne uniesienie bez wina, szampana, wspólnych wypadów na drinka jest niemożliwe?
To książka, którą warto przeczytać i nad którą warto się zastanowić. Również po to, żeby zrozumieć, że część kobiet nie jest w stanie przyznać się do swojej choroby i podjąć leczenia, bo stygmat bycia alkoholiczką jest zbyt wielki.
Ann Dowsett Johnston to kanadyjska pisarka, dziennikarka, redaktorka i działaczka społeczna. Zdobywczyni pięciu National Magazine Awards. W „The Toronto Star” ukazała 11 częściowa publikacja na temat kobiet i alkoholu. Ann Dowsett Johnston mieszka w Toronto.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-1626-2 |
Rozmiar pliku: | 694 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
twoje życie należy do ciebie
nie pozwól go wtłoczyć w duszną klatkę niewoli.
czuwaj i patrz. zawsze jest jakieś wyjście.
gdzieś musi być światło. może iskra jedynie, lecz
starczy, by rozproszyć mrok.
czuwaj i patrz.
bogowie dadzą ci szanse.
poznaj je,
korzystaj z nich.
nie, nie pokonasz śmierci od razu,
ale czasami możesz pobić ją
tu i teraz, żyjąc.
im częściej zaś wiesz, jak to zrobić,
tym częściej rozprasza się mrok.
twoje życie należy do ciebie.
wiedz to, póki żyjesz nim jeszcze.
jesteś samą cudownością.
bogowie czekają tylko, by piać z zachwytu nad
tobą.
Charles Bukowski¹Prolog
„Po długich godzinach w jasno oświetlonych pokojach AA lub w kawiarniach, po rozmowach z dziesiątkami kobiet, które przestały pić, dochodzi się do wniosku, że dla większości z nich alkohol jest jak lichwiarz: przez chwilę mu ufały i liczyły na jego pomoc, ale potem przyszło im stanąć oko w oko z przykrą prawdą”.²
Każda osoba z problemem alkoholowym uczy się tego boleśnie na własnej skórze. Bez względu na okoliczności, w pewnych aspektach historia zawsze się powtarza. Oto i ona:
Na początku alkohol jest jak elegancka postać w rogu przy barze: przystojniak w pięknym czarnym smokingu, a może w czarnej skórze i dżinsach. To bez znaczenia. Nie sposób go nie zauważyć. Zawsze pojawia się tam, gdzie jest impreza, i zawsze przybywa na nią pierwszy.
Być może pierwszy raz spotkałaś go w liceum. To zdarza się wielu osobom. Inne natrafiają na niego dużo wcześniej. Czeka na dogodną okazję, na ten moment, gdy jesteś rozchwiana lub zdenerwowana, podekscytowana albo przestraszona. Wybierasz się na wielką imprezę lub na tańce. Nagle żołądek zaczyna się burzyć. Jesteś ubrana tandetnie lub zbyt elegancko, wydajesz się sobie zbyt wysoka albo za niska; czujesz się przygnębiona albo tak niespokojna, że serce skacze ci do gardła. To bez znaczenia. Alkohol nie marnuje czasu. Wykorzystuje szybki przypływ odwagi. Chwytasz się go. Jest ci z tym dobrze. To działa.
A może się zakochałaś. Jesteś na weselu, na kolacji, na uroczystości. Chcesz, by ta chwila trwała. Boisz się, że minie. I właśnie wtedy, gdy twoje wątpliwości biorą górę nad rozsądkiem, pojawia się kieliszek – puchar pełen odwagi na wiotkiej łodyżce, bladozłoty i musujący bąbelkami. Pijesz łyk i natychmiast kontury pokoju zaczynają się zacierać. Ty miękniesz także: kurczowo zaciśnięte palce rozluźniają się, czujesz lekkość w sercu. Wszystko jest możliwe. To wygląda na złoty interes.
Tak się zaczyna. I dla wielu na tym się też kończy. Niektórym stuknie te dwadzieścia jeden, dwadzieścia pięć czy trzydzieści lat, gdy wejdą na zatłoczoną salę, gdzie trwa wesele, uroczystość zakończenia studiów czy stypa – i dla nich nic się nie wydarzy. Jakby go tam nie było. Zresztą może nigdy go naprawdę nie było. Bo on ich nie szuka. Nie są w jego typie.
Ale ty? Ty nauczyłaś się liczyć na tego faceta w czerni. Z biegiem lat zaczyna przychodzić codziennie. Alkohol się tobą zaopiekuje.
Tymczasem on już wie, gdzie mieszkasz. Potrzebujesz energii? Snu? Tupetu? Jest zawsze do usług. Zaczynasz wierzyć, że wyciągnie cię z każdych kłopotów. Czujesz się przepracowana, przemęczona, wydaje ci się, że sytuacja cię przerasta? Jesteś samotna? Przybita? Alkohol przybywa, gdy go najbardziej potrzebujesz.
Ale nie opuszcza cię również wtedy, gdy go nie potrzebujesz. Nagle zdajesz sobie sprawę, że zamieszkał z tobą. Jest w kuchni. I w twojej sypialni. Siedzi przy twoim stole, zajmując dwa miejsca i wypychając od niego twych bliskich. Zanim się zorientujesz, zaczyna budzić cię w środku nocy, kopiąc w bebechy kwadrans przed czwartą nad ranem. Robi awantury, gdy odwiedzają cię przyjaciele. Zaczyna pokazywać, kto tu rządzi. Teraz to alkohol kieruje wszystkim.
W końcu decydujesz, że wystarczy. Prosisz go, by sobie poszedł. Odmawia. Umowa to umowa, mówi. Chce dostać, co mu się należy, i to zaraz. Żąda wszystkiego: wiktu i opierunku, wszystkich pieniędzy i całego majątku, twojej rodziny – a do tego chce wielkiej miłości. Bezwarunkowej miłości.
Robisz to jedno, co ci przychodzi do głowy: wyrzucasz go, wymieniasz zamki, zastrzegasz numer. Ale w piątek wieczorem on wkrada się z powrotem, wchodzi bocznymi drzwiami. Wyrzucasz go ponownie. Wraca następnego dnia.
Ogarnia cię strach. To najcięższe, z czym kiedykolwiek miałaś do czynienia. Decydujesz się szukać ratunku w zmianie otoczenia: rzucasz pracę, pakujesz manatki, przenosisz się do innego miasta, gdzie nikt cię nie zna. Zaczynasz wszystko od nowa.
Ale ledwie minie parę dni, alkohol powraca i woła do ciebie w środku nocy. Jak wszyscy lichwiarze, zawsze jest o krok przed tobą – i nie ma z nim żartów.
Tak to działa. Tak przychodzi nałóg.Rozdział 1 Małpy w pamiętniku
Początek końca
Zakorzenienie jest być może najważniejszą i równocześnie najbardziej zapoznaną potrzebą duszy ludzkiej, a przy tym najtrudniejszą do zdefiniowania.
Simone Weil³
Tak było ze mną: próbowałam ratować się zmianą otoczenia, by naprawić to, co popsuło się w moim życiu. Kuracja nie dała efektów.
Znacznie później dowiedziałam się prawdy: zmiana otoczenia i przeniesienie się w inne miejsce nic nie daje, zwłaszcza gdy próbuje się z ich pomocą rozwiązać problem alkoholowy.
Oczywiście, w owym czasie nie patrzyłam na sprawy w taki sposób. W zimie 2006 roku, gdy spakowałam manatki i przeniosłam się do Montrealu, byłam pełna wiary w lepszą przyszłość. Miałam nadzieję, że moja nowa wspaniała kariera rozkwitnie. Miałam nadzieję, że mój ukochany, z którym byłam w relacji na odległość, osiądzie ze mną w tym nowym mieście i stworzymy stabilny związek. Tymi marzeniami dzieliłam się z grupą najbliższych przyjaciół, którzy siedzieli ze mną przy świecach na pożegnalnym obiedzie.
Nikomu nie zwierzyłam się z mojej trzeciej nadziei: że wskutek tej przeprowadzki jakimś cudem znikną alkoholowe ciągoty, budzące we mnie coraz większy niepokój. Że cowieczorna potrzeba wypicia lampki wina (czy raczej: trzech) po prostu się zdematerializuje.
Przepełniała mnie nowo odkryta determinacja. Zrobiłam postanowienie noworoczne, by nigdy nie pić samej. Obiecałam to też mojemu ukochanemu i byłam zdecydowana dotrzymać słowa.
Było lodowato niebieskie lutowe popołudnie, gdy pierwszy raz taszczyłam walizkę po marmurowych schodach mieszczącego się przy Peel Street w Montrealu disnejowskiego pseudozamku. Zbudowany przez Sama Bronfmana^(I), stanowił niegdyś siedzibę największego na świecie producenta alkoholu. W 2002 roku Seagram House został przekazany McGill University i rozpoczął nowy żywot jako Martlet House, czyli Dom pod Kosem, nazwany tak na cześć małego, czerwonego ptaka, którego wizerunek widnieje w herbie uniwersytetu. Kos, jak powszechnie wiadomo, ma to szczęście – czy może pecha? – że lata bez ustanku.⁴
Kos nigdy nie odpoczywa. Postanowiłam przyjąć to za szczęśliwą wróżbę. Szukałam znaku potwierdzającego, że dobrze zrobiłam, przyjmując poważną posadę na uniwersytecie McGill w charakterze wicedyrektorki odpowiedzialnej za rozwój, kontakty z absolwentami i stosunki z innymi uniwersytetami. Zostawiłam w Toronto mój ukochany dom i karierę dziennikarską. Poważnie traktowałam całą tę historię z kosem.⁵
Jako wicedyrektorka miałam urzędować na drugim piętrze, w wielkim biurze należącym niegdyś do samego Bronfmana; podobno właśnie w nim w czasach prohibicji alkoholowy magnat podejmował Joe Kennedy’ego i Ala Capone. To tutaj miałam zasiadać, przy jego masywnym, ręcznie rzeźbionym biurku, stojącym w jednym końcu dusznego wnętrza, którego ściany obudowane były rzędami ozdobnych regałów i taką samą dębową boazerią. Historia tego miejsca robiła wrażenie. Dawno, dawno temu samo to biuro również robiło wrażenie. Jednak kiedy przyjechałam, poplamiony zielony dywan, popsute kinkiety i brak naturalnego światła sprawiały, że pokój wydawał się przytłaczający. Mimo wszystko – miał potencjał. Byłam optymistką.
By uczcić mój przyjazd, kolega wicedyrektor postawił na moim biurku bukiet wściekle różowych margerytek w jaskrawocytrynowym wazonie. Zastałam też powitalny bukiet od dyrektora i od innych osób oraz niezliczone liściki i kartki z życzeniami – znakomita niespodzianka na pierwszy dzień pracy. Przeczucie mówiło mi, żeby nie cieszyć się przedwcześnie, ale postanowiłam go nie słuchać.
Z biegiem czasu nauczyłam się bać tego gigantycznego biurka i wszystkiego, co sobą reprezentowało. Jednak pierwszego dnia nowość miejsca odwracała uwagę od innych rzeczy. Moja asystentka, pełna energii blondynka, która ledwie dwa lata wcześniej sama skończyła studia, usiadła naprzeciw mnie i wyciągnęła sekretarski pulpit, by mieć na czym pisać. Zapoznała mnie z zawartością opasłego segregatora pełnego dokumentów i wręczyła stos papierów do podpisu. Najbardziej interesowało ją jednak ustalenie daty przyjęcia z okazji mojego przyjazdu. Najlepszym według niej terminem był dzień Świętego Patryka (lub jak lubiła go nazywać, Świętego Patyka) – to najbardziej imprezowy dzień w kalendarzu Montrealu i jej ulubione święto. (Była singielką i zależało jej, by czym prędzej to zmienić.)
Pięć tygodni później przyjęcie się odbyło: większość mego nowego zespołu, liczącego łącznie ponad sto osiemdziesiąt osób, została stłoczona w sali konferencyjnej na parterze Domu pod Kosem, gdzie podano im kawę i rogaliki; dyrektorka naczelna oficjalnie powitała mnie na uniwersytecie McGill. Miałam zmobilizować tych ludzi do uruchomienia największej kampanii pozyskiwania funduszy w historii uczelni, wartej pół miliarda dolarów; od jej sukcesu zależało, czy uda się zmienić oblicze McGill, dofinansować badania i pomóc studentom. Dyrektorką naczelną była kobieta, którą szczerze podziwiałam. Serce przepełniała mi nadzieja. Moja geograficzna kuracja musiała zadziałać.
Przez pierwsze sześć miesięcy wiele nocy spędziłam za swoim wielkim bronfmanowskim biurkiem. Około szóstej wieczorem, gdy ostatni z moich pracowników wracali do swoich domów, mężów, żon, dzieci i przyjaciół, szłam niecałą przecznicę dalej do małej kawiarenki na rogu, zamawiałam sałatkę na wynos i rozmawiałam z właścicielami łamaną francuszczyzną, szykując się na długi wieczór w biurze. Czasami zdarzało się, że zostawałam po północy i przychodziłam nawet w weekend. Byłam przyzwyczajona do długich godzin pracy. Nie miałam w mieście żadnych prawdziwych przyjaciół, a nowych obowiązków uczyłam się powoli i z trudem. Poprzednia wicedyrektorka, ściągnięta ze Stanfordu, odeszła z pracy przed końcem swojego kontraktu. Wielu uważało, że nadanie machinie fundraisingowej McGill cech profesjonalizmu było jej zasługą; moja praca polegała teraz na kontynuowaniu tego procesu.
Powoli się w to wgryzałam. Rezolucje senatu, ogólne kwestie organizacyjne, informacje o darczyńcach wypełniające opasłe segregatory – to było stosunkowo proste. Sprawy komplikowały się od punktu, do którego doprowadziła je moja poprzedniczka ze Stanfordu. Co dzień przed snem pisałam kilka e-maili, kładłam mój Blackberry na poduszce obok i próbowałam przedrzeć się przez kilka stron książki Pierwsze 90 dni. Strategie zapewniające sukces każdemu liderowi, otrzymanej w prezencie pożegnalnym od doświadczonego menedżera z Toronto.
Gasząc światło, oceniałam swój dzień wedle „zasady małpy na ramieniu”, o której usłyszałam od prezydenta renomowanego uniwersytetu. „Jest tylko jeden sposób, by ponieść klęskę w nowym miejscu pracy – ostrzegał mnie. – Osoby przynoszące kluczowe raporty przyjdą do twojego biura z małpami na ramionach. Gdy będą wychodzić, upewnij się, że małpy nadal siedzą na ich ramionach, a nie na twoich”. Dobra rada, ale trudno ją stosować. Codziennie, na chwilę przed zaśnięciem, w głowie tańczyły mi małpy.
Wiosną światło w Montrealu zmieniło się całkowicie. Rozpoczynał się sezon wakacyjny; kalendarz mojej asystentki wypełniły randki. Codziennie rano wraz z kawą i dokumentami przynosiła mi najświeższe nowinki o swoich romansach. Kiedy wieczorami ona wybiegała, podniecona nowymi perspektywami, ja przekręcałam umieszczone za bronfmanowskim biurkiem ciężkie klamki okiennic i pozwalałam, by zza otwartych okien, przeszklonych ołowianymi szybkami, wpływały dźwięki z zaułków. Budynek dalej mieścił się hałaśliwy Peel Pub, popularny wśród młodszych studentów i odwiedzających ich gości spoza miasta. Przytulny Alexandre, lubiany przez tubylców, też był niedaleko. Rano moja asystentka krzywiła się, wskazując na otwarte okna: „Co to za frajda gapić się na ceglany mur?”. Jak miałam jej wytłumaczyć, dlaczego tak dziwnie koiły mnie nocne odgłosy? Staccato pogaduszek pomocników kuchennych z okolicznych knajp, wyskakujących na papierosa i szybko zaciągających się dymem przed powrotem do pracy; łoskot wiader pełnych brudnych naczyń, ciągniętych przez nich do szarych pojemników; od czasu do czasu wybuch śmiechu, strzęp jakiejś melodii, trochę basu. Przypomniało mi to wypowiedź pewnej znajomej na temat seksu na antydepresantach: „Owszem, czasem miewam orgazm, ale to tak, jakby miał go ktoś w mieszkaniu obok”. Życie z drugiej ręki.
Mój ukochany Jake – pisarz mieszkający tysiące kilometrów ode mnie – właśnie mi się oświadczył. Tydzień przed moją przeprowadzką pojechaliśmy razem na odległą wysepkę na Bahamach. Tam, o zachodzie słońca na bezludnej plaży, poprosił mnie o rękę. Powiedziałam „tak”.
Przez ponad dekadę Jake i ja odbyliśmy wiele miodowych miesięcy. Spędziliśmy razem tyle czasu, ile tylko się dało: lato na ośmiobocznej drewnianej barce mieszkalnej Jake’a, zacumowanej gdzieś w głuszy północnego Ontario; zima w swoich domach. W międzyczasie podróżowaliśmy – do Paryża, Londynu, Meksyku. Każde z nas miało dziecko z poprzedniego związku: on córkę Caitlin, ja – syna Nicholasa. Urodzone w odstępie sześciu miesięcy, nasze dzieci miały po jedenaście lat, kiedy się poznaliśmy. Wychowywaliśmy je z oddaniem i radością, w bliskiej współpracy z dawnymi partnerami i ze sobą.
Przez całe lata to było idealne rozwiązanie. Latem cumowaliśmy przy nadbrzeżu z różowo żyłkowanego granitu, gdzie budziły nas wydry wykradające nam żywca z wiaderka na przynętę; pływając o poranku, czasem widywaliśmy łosie lub niedźwiedzie. Wieczorami zasiadaliśmy na własnej roboty ławeczce z wygładzonego przez wodę drewna, grzejąc w dłoniach szklaneczki irlandzkiej whisky, i słuchaliśmy, jak piosenki z naszych playlist niosą się po wodzie. Zimą czytaliśmy książki, gapiliśmy się na ogień w kominku, nosiliśmy flanelowe piżamy w rybki, w których przytulaliśmy się do siebie, oglądając filmowe klasyki. „Nasz związek jest lepszy niż inne” – mówił Jake, a ja byłam pewna, że ma rację. Przy Jake’u czułam się jak Grace Kelly w Oknie na podwórze – kosmopolityczna dziewczyna po uszy zakochana w swoim obieżyświacie, Jimmym Stewarcie. Przez długi czas było nam jak w raju.
Przez pierwsze dwa miesiące pobytu w Montrealu nie musiałam stawać oko w oko z bolesnymi konsekwencjami przeprowadzki, bo mieszkałam dwie minuty od Domu pod Kosem, w ekskluzywnym hotelu z apartamentami. Czułam się, jakbym była w bardzo długiej podróży służbowej. Jake, czule nazywany przeze mnie Królikiem, przysłał mi paczkę walentynkową na adres recepcji: jestem pewna, że byłam jedyną osobą w całym hotelu zasypiającą z pluszowym królikiem na poduszce.
Co wieczór Jake opowiadał mi o swoim dniu wypełnionym pisaniem: dokładnie rozumiałam jego świat. „Czuję się, jakbym kruszył beton własnym czołem” – mówił. „Opowiedz mi, jak tobie minął dzień, kochanie”. Tuląc pluszowego królika, starałam się zabawiać go historiami z mojego nowego, skomplikowanego świata. Zawsze kończyłam tak samo: „Wygląda na to, że zapomnieli zarezerwować mi bilet powrotny” – żartowałam. Żadne z nas się nie śmiało. Nasze cowieczorne rozmowy telefoniczne przepełniał spokój.
Nieoczekiwanie Jake musiał poddać się operacji wymiany stawu biodrowego, więc poleciałam go pielęgnować. Nie mógł się już doczekać, kiedy wyzdrowieje i przyjedzie do Montrealu, by poznać smaki tego miasta. Ja także chciałam już mieć go przy sobie: z dnia na dzień czułam się coraz bardziej samotna.
Nadszedł czerwiec i przestałam spędzać wieczory w zaduchu biura. Co noc wędrowałam z moimi papierami do przytulnego Alexandre’a, by tam, w ciepłym blasku świateł, zaszyć się, zawsze przy tym samym stole, z moim BlackBerry i czymś do czytania. Mogłam patrzeć na innych ludzi; to łagodziło głębokie poczucie izolacji. Co wieczór ten sam kelner przynosił mi pierwszy z trzech kieliszków bardzo wytrawnego sauvignon blanc, sałatkę z zapiekanym kozim serem i bagietkę. Każdego wieczoru starał się zmienić trochę moją rutynę.
– Ślimaki, madame?
– Non, François.
– To może tatar?
– Non, merci, François. Un autre verre.
Po pierwszym łyku wina czułam się, jakby moje ramiona wreszcie oderwały się od uszu. Po drugim mogłam zrobić wydech. Bardzo podobało mi się, jak wino działało na moje ciało. Pierwszy kieliszek nadtapiał lodowatą i szklistą warstwę napięcia oddzielającą mnie od reszty świata. Gdzieś w trakcie drugiego kieliszka przesuwały się płyty tektoniczne mojej psyche i czułam się bardziej swobodnie. Jak ujął to Jake: „Kiedy pijesz, ten fortepian, który taszczysz na plecach, nagle znika”.
Zawsze traktowałam swoją pracę poważnie – być może nawet zbyt poważnie. Gdzieś między pierwszym a drugim kieliszkiem wina nagle potrafiłam spojrzeć na problem z dystansem albo znaleźć odpowiedź na skomplikowane pytanie. Nagle wszystko wydawało się proste. A po trzecim kieliszku? No cóż: moja ostrość widzenia zmniejszała się trochę i wiedziałam, że czas już wracać do domu.
Czy moje wieczory w Alexandrze liczyły się jako samotne picie? Próbowałam jakoś rozstrzygnąć ten dylemat we własnej głowie, aż wreszcie uznałam, że tak naprawdę nie jestem do końca sama.
Owszem, przy sąsiednich stołach siedzieli ludzie. Poza tym nie miałam z kim iść na kolację. Ale w głębi serca wiedziałam, jaka jest prawda: nie dotrzymałam obietnicy danej nie tylko Jake’owi, ale i samej sobie. Piłam, bo byłam samotna. Piłam, bo czułam niepokój. Nie byłam jak Grace Kelly nalewająca Jimmy’emu Stewartowi lampkę montracheta. To było coś innego – co mnie nigdy wcześniej nie spotkało, i czułam, że coś tu nie gra.
Nie wiem, który to był miesiąc, gdy zaczęłam kupować kolejną butelkę po drodze do domu, na wypadek gdybym miała ochotę na kolejny kieliszek przed snem. Ale wiem dokładnie, kiedy zaczęłam przesypiać dwa budziki.
W pewien fatalny czerwcowy wieczór, po wyjątkowo trudnej rozmowie z jednym z pracowników zarządu, poszłam do Alexandre’a. Oto, co zapisałam potem w swoim dzienniku:
Cztery. Wczoraj wypiłam cztery drinki. A może było ich pięć. W tym jedna wódka. I przespałam oba budziki.
Samochód szefowej miał mnie zawieźć na wieś, na doroczne spotkanie wyjazdowe dyrektorów; przegapiłam jego przyjazd. Kierowca z szefową przyjechali po mnie i nikogo nie zastali. Będę musiała złożyć rezygnację. Przez trzydzieści lat życia zawodowego nigdy nie zdarzyła mi się tak koszmarna wpadka.
Dotarłam na jedenastą, ale co się stało, to się nie odstanie. Szefowa zapytała mnie:
– Wzięłaś proszek na sen ostatniej nocy?
– Nie – odpowiedziałam.
Na co ona:
– Miałam nadzieję, że powiesz mi, że wzięłaś…
Dwa tygodnie później, na jednym z naszych regularnych spotkań, szefowa zapytała mnie, jak się czuję. Sama byłam zaskoczona tym, co jej odpowiedziałam: „Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale… tracę głos”. W pewnym sensie faktycznie tak było: miałam uczucie, że w Montrealu zgubiłam siebie. A to, że brakowało mi dziennikarstwa – mojego pisania, mojego świata – to była tylko część prawdy.
Tego lata Jake kupił mi piękny pierścionek zaręczynowy: złoty, ręcznie rzeźbiony w delikatne liście – czy może to były ptasie pióra? Tak czy inaczej, miał symbolizować naszą wspólną miłość do natury i czas spędzony razem w leśnej głuszy. Wyrwałam się na dwa tygodnie i pojechaliśmy na łódkę. Pływaliśmy codziennie rano przed śniadaniem i urządzaliśmy sobie rozkosznie długie poranne nasiadówki na drewnianej ławce, za stołem zastawionym owocami, jajkami i kawą. Zawsze kończyło się tak samo: „Chodź, kochanie, usiądź mi na kolanach, pomasuję ci plecy”. Jake i ja całowaliśmy się przed rozejściem do porannych zajęć. Po południu zwykle pomagał mi nałożyć przynętę na haczyk, gdy płynęliśmy środkiem rzeki we dwójkę na jedną z czterogodzinnych wypraw spacerową motorówką albo klasyczną drewnianą łodzią.
Ale tego lata rzadziej rozmawialiśmy o pisaniu, a więcej o zasięgu na BlackBerry. Wyglądało na to, że tylko ja wybrałam się na wakacje, małpy nie wzięły urlopu… Plotka głosiła, że pewnego lata mąż mojej szefowej tak się zirytował jej nieustannym sprawdzaniem e-maila, że wrzucił jej BlackBerry do jeziora. Myślałam, że ta historia to apokryf: nie sposób wyobrazić sobie jej zrównoważonego męża – scenarzysty i mistrza jogi – rzucającego czymkolwiek. Mimo wszystko Jake uznał tę historię za zabawną, zwłaszcza że moje własne nawyki związane z pracą wystawiały jego cierpliwość na nie lada próbę. Matka Jake’a się martwiła. „Wyglądasz na wykończoną – powiedziała do mnie. – Coś w tej pracy najwyraźniej ci nie służy”. Wzięłam ją za rękę i powiedziałam, że wszystko będzie dobrze.
Z nadejściem jesieni samotność mnie przytłaczała. Na tej samej zasadzie, na jakiej nieszczęśliwa para decyduje się na dziecko, by ratować małżeństwo, wynajęłam agenta nieruchomości i zaczęłam szukać domu do kupienia. Na razie przeniosłam się do tymczasowego mieszkania na piętrze dyrektorskim w nowym akademiku. Moje perypatetyczne skłonności budziły wielki niepokój szefowej, i nie bez powodu. Na większość weekendów leciałam do domu, do Toronto, z BlackBerry w ręku. W ciągu tygodnia przeglądałam cierpliwie oferty mieszkań i domów, odrzucając jedną po drugiej. Moim zdaniem wyglądały jak dekoracje filmowe, jak tło dla życia, które nie miało nic wspólnego z moim.
Przybyli pierwszoroczniacy. Co noc gromady dzieciaków o młodzieńczych twarzach wylewały się z akademików, spragnione zachłyśnięcia się po raz kolejny nocnym życiem Montrealu. Z mojej perspektywy wydawało się, że to oni rządzą miastem. A ja? Ja stałam na piętnastym piętrze, z kieliszkiem białego wina w ręku, przeglądając oferty nieruchomości, nieprawdopodobnie zagubiona. Miałam odpowiedzialną pracę, partnera życiowego na drugim końcu kraju, a jak okiem sięgnąć ani jednego przyjaciela. Moje letnie wakacje z Jakiem dawno się skończyły i czułam się tak, jakby moje życie też zaraz miało dobiec końca.
Przez całą jesień budynek dudnił od głośnej muzyki do późna, czasem nawet przez całą noc. Jumpin’ Jack Flash rozbrzmiewał nieraz o drugiej nad ranem. Chropawy głos Leonarda Cohena niósł się korytarzami. Cztery lata wcześniej mój własny syn pojechał na studia, zabrał gitarę, ale na mojej poduszce zostawił płytę CD z liścikiem: „Jeśli poczujesz się samotna, puść to BARDZO GŁOŚNO”.
Akademik przypominał dom najbardziej z wszystkich miejsc, w których mieszkałam w Montrealu… Lubiłam wędrować korytarzami, słuchać, jak koreański student gra na fortepianie w holu, obserwować młode dziewczęta w kapciach w kształcie królików chichoczące nad pizzą. Pewnego wieczoru wracałam do domu późno, gdy nagle drzwi windy otworzyły się, ukazując trzech półnagich facetów, pomalowanych różnymi odcieniami czerwieni i przewiązanych w pasie identycznymi ręcznikami; na głowach mieli kartony po piwie Molson Canadian z wyciętymi szczelinami na oczy.
– Witamy, panienko! Czyżby nowa w mieście? – Wszyscy trzej zamachali do mnie.
– Nie tak nowa jak wy – odpowiedziałam. – Jestem tu jedną z wicedyrektorek.
Jedno z pudełek na głowie opadło, odsłaniając twarz młodego człowieka.
– Ojej, przepraszam panią bardzo…! – Chłopak wytarł dłoń w ręcznik i energicznie potrząsnął moją ręką. – Miło panią poznać!
„Amerykanin – pomyślałam. – Z Południa”.
– Mnie również – odpowiedziałam, zanim zniknęli w mroku nocy. Drzwi windy się zamknęły. „Jestem najstarsza w całym akademiku” – przemknęło mi przez głowę.
W miarę jak zbliżała się sesja, muzyka trochę przycichła, ale z piciem brać studencka nigdy nie odpuszczała. Dziewczyny szlochające w holu, rozmazany czarny tusz do rzęs spływający im po twarzach. Chłopcy leżący bez przytomności twarzą w dół na chodniku, ich kumple żłopiący piwo tuż obok i wysyłający esemesy. Zdarzało się, że w windzie cuchnęło wymiocinami.
Wiodłam niewyobrażalnie samotne życie. Sporadycznie wpadał w gości znajomy spoza miasta, jakiś rodzic studenta McGill albo ktoś martwiący się o syna lub córkę. Raz na jakiś czas jadłam obiad z profesorem Danem Levitinem, muzykiem i producentem, który poświęcił się studiowaniu neurobiologii, autorem książki This Is Your Brain on Music. Dan mieszkał sam z psem imieniem Cień. Uwielbiałam słuchać o jego nowym kumplu Stingu i o starych kumplach: Joni Mitchell, Rosanne Cash, Tomie Waitsie. Pił z umiarem, uwielbiał gry słowne i miał fenomenalny gust w wyborze restauracji. On także był sam. Po pewnym czasie czułam się niezręcznie, spotykając się z nim. Z żalem pozwoliłam naszej przyjaźni osłabnąć.
Pewnego wieczoru przed Bożym Narodzeniem François podszedł do mnie i przyjrzał mi się badawczo.
– Madame, myślę, że jest pani bardzo, bardzo samotna. Myślę, że jest pani najbardziej samotną kobietą na świecie.
– Ależ nie, François, nie jestem.
François miał sceptyczną minę.
– Jestem po prostu bardzo zajęta – ucięłam, podnosząc stos swoich papierów z ławeczki.
– Oui, madame.
Kuracja geograficzna nie zadziałała. Ja już wiedziałam to, czego inni zaczynali się domyślać. W Nowy Rok spisaliśmy z Jakiem postanowienia, jak to robiliśmy co roku, i każde podpisało się pod obietnicami drugiego. W tym roku Jake spojrzał na własną listę; gdy ja spisywałam swoją, wtrącił się:
– Góra dwa drinki przy jednej okazji – powiedział. – I żadnego picia w samotności.
– Czy nie uważasz, że jeśli gdzieś wychodzimy, trzy drinki jednego wieczoru brzmią bardziej realistycznie? – próbowałam się targować.
– Trzy w ciągu trzech godzin – zgodził się Jake. Najwyraźniej go nie przekonałam.
Zapisałam więc: „Biorąc pod uwagę genetyczne predyspozycje do alkoholizmu w naszej rodzinie, postanawiam, co następuje: ograniczyć picie do dwóch drinków przy okazjach towarzyskich, trzech w ciągu trzech godzin; nigdy nie pić samotnie; nie przekraczać dziewięciu drinków w jednym tygodniu. Jeśli złamię choć jedną z tych zasad w ciągu sześciu miesięcy, obiecuję, że pójdę po pomoc do specjalisty”. Oboje z Jakiem podpisaliśmy nawzajem swoje listy i opatrzyliśmy je datą: 1 stycznia 2007.
Jake nie był jedynym, którego martwiło moje picie. Syn również zauważył we mnie znaczne zmiany i otwarcie o tym mówił. Siostra nie zabierała głosu, ale jej milczenie było wymowne… Nasza matka miała poważne problemy z alkoholem. A ja sama? Martwiłam się nie na żarty. Postanowiłam podjąć konkretne kroki: zadzwoniłam do lekarza specjalizującego się w terapii uzależnień i umówiłam się na pierwszy wolny termin. Niestety, wypadał on dopiero w marcu.
Przede wszystkim miałam ochotę wrócić do domu. To jednak nie wchodziło w grę, a przynajmniej ja nie mogłam brać tej opcji pod uwagę. W Domu pod Kosem właśnie zakończyliśmy bardzo udany rok: zdołaliśmy zebrać rekordowo dużo funduszy. Byłam dumna z tego osiągnięcia i z tego, że pracuję dla McGill. W ciągu dwóch tygodni miałam wejść w posiadanie pięknego, słonecznego apartamentu w zabytkowym budynku. Za dziewięć miesięcy mieliśmy ruszyć z kolejną wielką kampanią. Byłam w trakcie rekrutacji członków komitetu, który miał ją reprezentować. Termin zakończenia pracy nad tym został wyznaczony, a ja traktowałam go poważnie.
Zrobiłam więc jedyną rzecz, jaka mi przyszła do głowy: zaczęłam prowadzić dziennik alkoholowy. Moja siostra zasugerowała, że w nagrodę za dobre sprawowanie powinnam wklejać sobie w nim nalepkę. Wyskoczyłam do sklepu z zabawkami i kupiłam pierwsze, jakie mi wpadły w ręce: małpy. Idealnie. Chciałabym zrzucić tę cholerną małpę z własnych pleców.
Oczywiście, jak dowiedziałam się dużo później, początek końca zawsze tak wygląda.
Wiesz, że pijesz za dużo, więc decydujesz, że zaczniesz prowadzić rachunek. Większość ludzi trzyma go gdzieś w ukryciu. W portfelu albo w szufladzie z bielizną. Ostatniej nocy wypiłaś cztery. A może pięć? Dziś wieczorem na pewno będzie lepiej.
Tak to się zaczyna. Od ustalenia zasad gry.
Może przerzucisz się z czerwonego na białe (mniej plam na zębach). A może nie będziesz pić wina, tylko piwo.
Żadnych brązowych trunków, tylko przezroczyste. (Wódki nie czuć, prawda?) Tylko w weekendy.
Nigdy w niedziele. Nigdy, przenigdy w samotności.
Problem polega na tym, że zasady się zmieniają – a ty pijesz nadal.
Postanawiasz zacząć biegać albo pływać. (W moim przypadku to był chód norweski. Chodziarze nie mogą być alkoholikami, prawda?)
Zaczynasz budzić się o czwartej nad ranem. (Jak to, nie wszyscy budzą się o czwartej?)
Obiecujesz sobie, że dzisiaj postarasz się bardziej, wypijesz mniej. Tylko że nic z tego nie wychodzi.
W gruncie rzeczy jedyne, w co potrafisz się do końca zaangażować, to ten dziennik. Opowiada on historię, która zaczyna wyglądać groźnie.
A co najgorsze, to dopiero początek końca.
Jak to często bywa z takimi dziennikami, mój zaczął się obiecująco. Przez kilka dni przybywało naklejek z małpkami: przestrzegałam narzuconych sobie ograniczeń. Oczywiście dziennik był moją tajemnicą (która wicedyrektorka wkleja małpki do pamiętnika?). Ale wkrótce nie miałam już powodów do wklejania małpek. Alkohol to potężny wróg: gdy tylko odkryjesz, że nim jest, okopuje się głęboko.
Powiedziałam to w marcu lekarzowi od uzależnień. Pokiwał głową.
– Jaki teraz masz stosunek do alkoholu? – zapytał.
– Kocham go.
Skrzywił się.
– I nienawidzę jednocześnie.
– Uważaj – ostrzegł mnie. – Alkohol jest sprytnym oszustem. Używanie go do rozwiązywania problemów to błędna strategia.
Pewnego wiosennego wieczoru jadłam kolację z elokwentnym dziekanem wydziału medycyny, Richem Levinem. Był na McGill stosunkowo od niedawna, przeniósł się z żoną z Nowego Jorku. Miał wtedy ciężki dzień.
Rich lubił martini; zamówił jedno, potem drugie.
– Dlaczego przyjechałeś do Montrealu, Rich? – zapytałam.
– Przyjechałem do wód.
Dałam się na to złapać.
– Do wód? Jakich wód?
– Wprowadzono mnie w błąd. – Rich spojrzał na mnie zdziwiony. – To z Casablanki.
– Jeszcze jednego drinka, Rich?
– O nie, moja droga. Wiesz, co powiada Dorothy Parker.
Następnym razem, kiedy się spotkaliśmy, Rich wyciągnął z kieszeni lekko zmiętą serwetkę koktajlową i podał mi ją. Był na niej cytat z Parker, wykaligrafowany obok rysunku kieliszka do martini: „Uwielbiam martini, ale piję co najwyżej dwa. Po trzecim leżę pod stołem; po czwartym – pod gospodarzem”.
Tego wieczoru wkleiłam serwetkę do pamiętnika. Obok napisałam: „Alkohol mnie terroryzuje. Chowam się za nim”. Wiedziałam, że dzieje się coś złego.
Kilka dni później, w poranek Dnia Ojca, dowiedziałam się, że mój kuzyn Doug – powiernik i najlepszy przyjaciel z dzieciństwa – zginął w wypadku, zabity przez pijanego kierowcę, w drodze powrotnej do domu z przyjęcia z okazji osiemdziesiątych urodzin swojej matki. Jego córka, najmłodsza z czworga dzieci, siedziała na przednim fotelu. Przeżyła, ale była poważnie ranna.
To był słoneczny niedzielny poranek i pamiętam, że pomyślałam sobie: „Co jeszcze musisz stracić przez alkohol, aby z niego zrezygnować?”. Ja już straciłam dużą część dzieciństwa, teraz kuzyna – i traciłam samą siebie.
Wyciągnęłam korkową tablicę i przyczepiłam do niej kartkę, na której widniały trzy odręcznie napisane słowa: „Tablica moich DLACZEGO”. Chodziło mi o to, dlaczego musiałam zrezygnować z picia. Albo o powody, dla których chcę uniknąć śmierci. Pamiętnik już przestał działać. W gruncie rzeczy nie działał nigdy. Po raz pierwszy naprawdę się przestraszyłam, że nałóg może mnie zabić.
Spędziłam całą godzinę, zapełniając tablicę obrazami i słowami, które kochałam. W tym mieszkaniu miałam bardzo niewiele zdjęć; na jednym z nich był Nicholas obejmujący mnie po wyścigu na regatach wioślarskich, w których zdobył brązowy medal; na innym Jake rzucający cumę z pokładu swojej łodzi; na jeszcze innym mój pies Bo. Tak wielu twarzy brakowało. Wyjęłam długopis i wypisałam nazwiska innych na skrawkach białego papieru, przytwierdzając je starannie do płyty. Następnie dodałam kilka fragmentów prozy – Annie Dillard, Simone Weil – i coś z poezji: Miłość po miłości Dereka Walcotta.
Potem uklękłam i wypowiedziałam jedyną modlitwę, w którą wierzyłam – słowa z wiersza T.S. Eliota East Coker:
Powiedziałem do duszy mej, bądź spokojna, czekaj bez nadziei,
Bo byłaby nadzieją niewłaściwych rzeczy; czekaj bez miłości,
Bo byłaby miłością niewłaściwych rzeczy; jest jeszcze wiara,
Lecz wiara, nadzieja i miłość – wszystkie są w oczekiwaniu.
Czekaj bez myśli, bo nie jesteś gotowa do myśli:
Tak że ciemność będzie światłem, a bezruch tańcem.⁶
W ciągu kilku tygodni Jake i ja znaleźliśmy grupę wsparcia dla wychodzących z nałogu, spotykającą się w piwnicy kościoła. Gdy poszliśmy tam, on trzymał mnie za rękę, a mnie łzy płynęły po policzkach strumieniami. Przez godzinę słuchałam, jak gromada pozornie szczęśliwych ludzi dzieli się swymi opowieściami, wiarą i wdzięcznością. Gdy spotkanie dobiegło końca i zaczęto odstawiać krzesła, podszedł do mnie wysoki czarny nieznajomy w dziwnym kapeluszu; chciał mnie pocieszyć. „Skarbie – wycedził – wierz mi, cokolwiek zrobiłaś źle, ja robiłem rzeczy o wiele, wiele gorsze”.
Każda pora roku ma swój własny soundtrack: tego lata, gdy siedzieliśmy na różowo żyłkowanym granicie i piliśmy do posiłków sok z żurawin i wodę sodową, towarzyszył nam pełen introspekcji Koncert w Kolonii Keitha Jarretta. Ukochana matka Jake’a właśnie umarła po długiej chorobie. Kiedy Jarrett okazywał się zbyt natarczywy, Jake wrzucał odrobinę Sinatry lub Vana Morrisona, żeby pozostać w romantycznym tonie. „Kocham się z tobą przez moją playlistę!” – wołał do mnie od swojego komputera, a ja, od niedawna trzeźwa, zawijałam się w te nowe dźwięki jak w kokon.
Ale dla reszty świata lato 2007 roku należało do wyzywającej Amy Winehouse: „They tried to make me go to rehab. I said No, no, no!”. Chcieli mnie zmusić, żebym poszła na odwyk – a ja im: nie, nie, nie! Wyjątkowo łatwo wpadło mi to w ucho i nie chciało się odczepić. Nie umknęło to mojej uwadze, gdy przyjechałam z powrotem do McGill po spędzeniu pierwszych siedemnastu dni trzeźwości w północnych lasach Ontario. Okazało się, że już sprawdzając mojego BlackBerry w taksówce z lotniska, nuciłam sobie: No, no, no!
Nie miałam wtedy pojęcia, że minie więcej niż rok, zanim będę w stanie wytrwać w prawdziwej trzeźwości, a alkohol faktycznie i na dobre stanie się tylko odbiciem we wstecznym lusterku. Że miną trzy kolejne lata, zanim odzyskam to, co można nazwać prawdziwym poczuciem równowagi. I że będę musiała użyć wszystkich moich dziennikarskich umiejętności, by umieścić w jakimś głębokim i znaczącym kontekście to, co zabijało mnie – i, jak się okazuje, zabija coraz więcej innych kobiet.
Na razie jednak miałam utracić wiele rzeczy, na których mi zależało: środki do życia, miłość, radość. I zanim odbiłam się od dna i zaczęło się poprawiać, wszystko stało się maksymalnie trudne.