Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drink. Intymny romans kobiet z alkoholem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 września 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Drink. Intymny romans kobiet z alkoholem - ebook

Autorka opisuje alkoholizm jakby był to toksyczny związek miłosny.

Alkohol najpierw jest jak czarujący mężczyzna. Jest przy swojej wybrance, gdy jest smutna, zestresowana, gdy brakuje jej pewności. Pomaga jej. Ale robi się coraz bardziej zaborczy, żąda bezwarunkowej miłości i w tym związku nie ma już miejsca na pracę, rodzinę, przyjaciół…

Książka oparta o osobiste doświadczenia autorki. Nie jest to jednak tylko poruszająca historia kobiety, która przeszła długą i trudną drogę do bycia niepijącym alkoholikiem. Ann Dowsett Johnston jest dziennikarką i, jak każdy dobry dziennikarz, zadała sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego kobiety piją? Czym różni się alkoholizm kobiet od alkoholizmu mężczyzn? Co się zmieniło w społeczeństwie, kulturze, w nas samych, że ten problem tak gwałtownie narasta? Autorka czerpie nie tylko z własnych doświadczeń, ale także z doświadczeń wielu kobiet, które poznała na spotkaniach klubów AA, itp. Czasami te odpowiedzi są niewygodne. Bo chcemy równości płci, a tu okazuje się, ze na poziomie biologicznym tej równości nie ma i nie będzie. Organizm kobiety jest tak zbudowany, że uzależnienie następuje szybciej i ma bardziej dewastujące skutki.

Autorka prowadzi, poparte wieloma badaniami, rozważania na temat tego, dlaczego niektóre kobiety są bardziej podatne na zabójczy urok alkoholu i czemu ich liczba gwałtownie wzrasta. Książka napisana oszczędnym językiem, bez prób emocjonalnego wstrząśnięcia czytelnikiem.

Johnston porusza także kwestie kobiet, które są alkoholiczkami, ale pracują wydajnie, osiągają sukcesy, nie upijają się do nieprzytomności. Przecież 3-4 kieliszki wina po męczącym dniu nie mogą być czymś groźnym? Tyle że każdy dzień jest męczący, bo te kobiety, jak wiele innych na świecie, próbują perfekcyjnie spełniać role pracownicy, matki, kochanki, itd. Alkohol pozwala im pozbyć się stresu i osiągnąć błogi stan znieczulenia.

I jeszcze jedno pytanie, które zadaje Johnston – kiedy daliśmy sobie wmówić, że alkohol jest nieodłączną częścią miłości? Że romantyczne uniesienie bez wina, szampana, wspólnych wypadów na drinka jest niemożliwe?

To książka, którą warto przeczytać i nad którą warto się zastanowić. Również po to, żeby zrozumieć, że część kobiet nie jest w stanie przyznać się do swojej choroby i podjąć leczenia, bo stygmat bycia alkoholiczką jest zbyt wielki.

Ann Dowsett Johnston to kanadyjska pisarka, dziennikarka, redaktorka i działaczka społeczna. Zdobywczyni pięciu National Magazine Awards. W „The Toronto Star” ukazała 11 częściowa publikacja na temat kobiet i alkoholu. Ann Dowsett Johnston mieszka w Toronto.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1626-2
Rozmiar pliku: 694 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Śmiejące się ser­ce

two­je życie należy do cie­bie

nie pozwól go wtłoczyć w duszną klatkę nie­wo­li.

czu­waj i patrz. za­wsze jest ja­kieś wyjście.

gdzieś musi być światło. może iskra je­dy­nie, lecz

star­czy, by roz­pro­szyć mrok.

czu­waj i patrz.

bo­go­wie dadzą ci szan­se.

po­znaj je,

ko­rzy­staj z nich.

nie, nie po­ko­nasz śmier­ci od razu,

ale cza­sa­mi możesz pobić ją

tu i te­raz, żyjąc.

im częściej zaś wiesz, jak to zro­bić,

tym częściej roz­pra­sza się mrok.

two­je życie należy do cie­bie.

wiedz to, póki żyjesz nim jesz­cze.

je­steś samą cu­dow­nością.

bo­go­wie cze­kają tyl­ko, by piać z za­chwy­tu nad

tobą.

Char­les Bu­kow­ski¹Pro­log

„Po długich go­dzi­nach w ja­sno oświe­tlo­nych po­ko­jach AA lub w ka­wiar­niach, po roz­mo­wach z dzie­siątka­mi ko­biet, które prze­stały pić, do­cho­dzi się do wnio­sku, że dla większości z nich al­ko­hol jest jak li­chwiarz: przez chwilę mu ufały i li­czyły na jego po­moc, ale po­tem przyszło im stanąć oko w oko z przykrą prawdą”.²

Każda oso­ba z pro­ble­mem al­ko­ho­lo­wym uczy się tego boleśnie na własnej skórze. Bez względu na oko­licz­ności, w pew­nych aspek­tach hi­sto­ria za­wsze się po­wta­rza. Oto i ona:

Na początku al­ko­hol jest jak ele­ganc­ka po­stać w rogu przy ba­rze: przy­stoj­niak w pięknym czar­nym smo­kin­gu, a może w czar­nej skórze i dżin­sach. To bez zna­cze­nia. Nie sposób go nie za­uważyć. Za­wsze po­ja­wia się tam, gdzie jest im­pre­za, i za­wsze przy­by­wa na nią pierw­szy.

Być może pierw­szy raz spo­tkałaś go w li­ceum. To zda­rza się wie­lu oso­bom. Inne na­tra­fiają na nie­go dużo wcześniej. Cze­ka na do­godną okazję, na ten mo­ment, gdy je­steś roz­chwia­na lub zde­ner­wo­wa­na, pod­eks­cy­to­wa­na albo prze­stra­szo­na. Wy­bie­rasz się na wielką im­prezę lub na tańce. Na­gle żołądek za­czy­na się bu­rzyć. Je­steś ubra­na tan­det­nie lub zbyt ele­ganc­ko, wy­da­jesz się so­bie zbyt wy­so­ka albo za ni­ska; czu­jesz się przygnębio­na albo tak nie­spo­koj­na, że ser­ce ska­cze ci do gardła. To bez zna­cze­nia. Al­ko­hol nie mar­nu­je cza­su. Wy­ko­rzy­stu­je szyb­ki przypływ od­wa­gi. Chwy­tasz się go. Jest ci z tym do­brze. To działa.

A może się za­ko­chałaś. Je­steś na we­se­lu, na ko­la­cji, na uro­czy­stości. Chcesz, by ta chwi­la trwała. Bo­isz się, że mi­nie. I właśnie wte­dy, gdy two­je wątpli­wości biorą górę nad rozsądkiem, po­ja­wia się kie­li­szek – pu­char pełen od­wa­gi na wiot­kiej łodyżce, bla­dozłoty i mu­sujący bąbel­ka­mi. Pi­jesz łyk i na­tych­miast kon­tu­ry po­ko­ju za­czy­nają się za­cie­rać. Ty miękniesz także: kur­czo­wo zaciśnięte pal­ce roz­luźniają się, czu­jesz lek­kość w ser­cu. Wszyst­ko jest możliwe. To wygląda na złoty in­te­res.

Tak się za­czy­na. I dla wie­lu na tym się też kończy. Niektórym stuk­nie te dwa­dzieścia je­den, dwa­dzieścia pięć czy trzy­dzieści lat, gdy wejdą na zatłoczoną salę, gdzie trwa we­se­le, uro­czy­stość zakończe­nia stu­diów czy sty­pa – i dla nich nic się nie wy­da­rzy. Jak­by go tam nie było. Zresztą może nig­dy go na­prawdę nie było. Bo on ich nie szu­ka. Nie są w jego ty­pie.

Ale ty? Ty na­uczyłaś się li­czyć na tego fa­ce­ta w czer­ni. Z bie­giem lat za­czy­na przy­cho­dzić co­dzien­nie. Al­ko­hol się tobą za­opie­ku­je.

Tym­cza­sem on już wie, gdzie miesz­kasz. Po­trze­bu­jesz ener­gii? Snu? Tu­pe­tu? Jest za­wsze do usług. Za­czy­nasz wie­rzyć, że wyciągnie cię z każdych kłopotów. Czu­jesz się prze­pra­co­wa­na, przemęczo­na, wy­da­je ci się, że sy­tu­acja cię prze­ra­sta? Je­steś sa­mot­na? Przy­bi­ta? Al­ko­hol przy­by­wa, gdy go naj­bar­dziej po­trze­bu­jesz.

Ale nie opusz­cza cię również wte­dy, gdy go nie po­trze­bu­jesz. Na­gle zda­jesz so­bie sprawę, że za­miesz­kał z tobą. Jest w kuch­ni. I w two­jej sy­pial­ni. Sie­dzi przy two­im sto­le, zaj­mując dwa miej­sca i wy­py­chając od nie­go twych bli­skich. Za­nim się zo­rien­tu­jesz, za­czy­na bu­dzić cię w środ­ku nocy, kopiąc w be­be­chy kwa­drans przed czwartą nad ra­nem. Robi awan­tu­ry, gdy od­wie­dzają cię przy­ja­cie­le. Za­czy­na po­ka­zy­wać, kto tu rządzi. Te­raz to al­ko­hol kie­ru­je wszyst­kim.

W końcu de­cy­du­jesz, że wy­star­czy. Pro­sisz go, by so­bie po­szedł. Od­ma­wia. Umo­wa to umo­wa, mówi. Chce do­stać, co mu się należy, i to za­raz. Żąda wszyst­kie­go: wik­tu i opie­run­ku, wszyst­kich pie­niędzy i całego majątku, two­jej ro­dzi­ny – a do tego chce wiel­kiej miłości. Bez­wa­run­ko­wej miłości.

Ro­bisz to jed­no, co ci przy­cho­dzi do głowy: wy­rzu­casz go, wy­mie­niasz zam­ki, za­strze­gasz nu­mer. Ale w piątek wie­czo­rem on wkra­da się z po­wro­tem, wcho­dzi bocz­ny­mi drzwia­mi. Wy­rzu­casz go po­now­nie. Wra­ca następne­go dnia.

Ogar­nia cię strach. To naj­cięższe, z czym kie­dy­kol­wiek miałaś do czy­nie­nia. De­cy­du­jesz się szu­kać ra­tun­ku w zmia­nie oto­cze­nia: rzu­casz pracę, pa­ku­jesz ma­nat­ki, prze­no­sisz się do in­ne­go mia­sta, gdzie nikt cię nie zna. Za­czy­nasz wszyst­ko od nowa.

Ale le­d­wie mi­nie parę dni, al­ko­hol po­wra­ca i woła do cie­bie w środ­ku nocy. Jak wszy­scy li­chwia­rze, za­wsze jest o krok przed tobą – i nie ma z nim żartów.

Tak to działa. Tak przy­cho­dzi nałóg.Roz­dział 1 Małpy w pamiętni­ku

Początek końca

Za­ko­rze­nie­nie jest być może naj­ważniejszą i równo­cześnie naj­bar­dziej za­po­znaną po­trzebą du­szy ludz­kiej, a przy tym naj­trud­niejszą do zde­fi­nio­wa­nia.

Si­mo­ne Weil³

Tak było ze mną: próbowałam ra­to­wać się zmianą oto­cze­nia, by na­pra­wić to, co po­psuło się w moim życiu. Ku­ra­cja nie dała efektów.

Znacz­nie później do­wie­działam się praw­dy: zmia­na oto­cze­nia i prze­nie­sie­nie się w inne miej­sce nic nie daje, zwłasz­cza gdy próbuje się z ich po­mocą roz­wiązać pro­blem al­ko­ho­lo­wy.

Oczy­wiście, w owym cza­sie nie pa­trzyłam na spra­wy w taki sposób. W zi­mie 2006 roku, gdy spa­ko­wałam ma­nat­ki i prze­niosłam się do Mont­re­alu, byłam pełna wia­ry w lepszą przyszłość. Miałam na­dzieję, że moja nowa wspa­niała ka­rie­ra roz­kwit­nie. Miałam na­dzieję, że mój uko­cha­ny, z którym byłam w re­la­cji na od­ległość, osiądzie ze mną w tym no­wym mieście i stwo­rzy­my sta­bil­ny związek. Tymi ma­rze­nia­mi dzie­liłam się z grupą naj­bliższych przy­ja­ciół, którzy siedzie­li ze mną przy świe­cach na pożegnal­nym obie­dzie.

Ni­ko­mu nie zwie­rzyłam się z mo­jej trze­ciej na­dziei: że wsku­tek tej prze­pro­wadz­ki ja­kimś cu­dem znikną al­ko­ho­lo­we ciągoty, budzące we mnie co­raz większy nie­pokój. Że co­wie­czor­na po­trze­ba wy­pi­cia lamp­ki wina (czy ra­czej: trzech) po pro­stu się zde­ma­te­ria­li­zu­je.

Prze­pełniała mnie nowo od­kry­ta de­ter­mi­na­cja. Zro­biłam po­sta­no­wie­nie no­wo­rocz­ne, by nig­dy nie pić sa­mej. Obie­całam to też mo­je­mu uko­cha­ne­mu i byłam zde­cy­do­wa­na do­trzy­mać słowa.

Było lo­do­wa­to nie­bie­skie lu­to­we popołudnie, gdy pierw­szy raz tasz­czyłam wa­lizkę po mar­mu­ro­wych scho­dach mieszczącego się przy Peel Stre­et w Mont­re­alu di­sne­jow­skie­go pseu­do­zam­ku. Zbu­do­wa­ny przez Sama Bronf­ma­na^(I), sta­no­wił nie­gdyś sie­dzibę naj­większe­go na świe­cie pro­du­cen­ta al­ko­ho­lu. W 2002 roku Se­agram Ho­use zo­stał prze­ka­za­ny McGill Uni­ver­si­ty i roz­począł nowy żywot jako Mar­tlet Ho­use, czy­li Dom pod Ko­sem, na­zwa­ny tak na cześć małego, czer­wo­ne­go pta­ka, którego wi­ze­ru­nek wid­nie­je w her­bie uni­wer­sy­te­tu. Kos, jak po­wszech­nie wia­do­mo, ma to szczęście – czy może pe­cha? – że lata bez ustan­ku.⁴

Kos nig­dy nie od­po­czy­wa. Po­sta­no­wiłam przyjąć to za szczęśliwą wróżbę. Szu­kałam zna­ku po­twier­dzającego, że do­brze zro­biłam, przyj­mując poważną po­sadę na uni­wer­sy­te­cie McGill w cha­rak­te­rze wi­ce­dy­rek­tor­ki od­po­wie­dzial­nej za rozwój, kon­tak­ty z ab­sol­wen­ta­mi i sto­sun­ki z in­ny­mi uni­wer­sy­te­ta­mi. Zo­sta­wiłam w To­ron­to mój uko­cha­ny dom i ka­rierę dzien­ni­karską. Poważnie trak­to­wałam całą tę hi­sto­rię z ko­sem.⁵

Jako wi­ce­dy­rek­tor­ka miałam urzędować na dru­gim piętrze, w wiel­kim biu­rze należącym nie­gdyś do sa­me­go Bronf­ma­na; po­dob­no właśnie w nim w cza­sach pro­hi­bi­cji al­ko­ho­lo­wy ma­gnat po­dej­mo­wał Joe Ken­ne­dy’ego i Ala Ca­po­ne. To tu­taj miałam za­sia­dać, przy jego ma­syw­nym, ręcznie rzeźbio­nym biur­ku, stojącym w jed­nym końcu dusz­ne­go wnętrza, którego ścia­ny obu­do­wa­ne były rzędami ozdob­nych regałów i taką samą dębową bo­aze­rią. Hi­sto­ria tego miej­sca robiła wrażenie. Daw­no, daw­no temu samo to biu­ro również robiło wrażenie. Jed­nak kie­dy przy­je­chałam, po­pla­mio­ny zie­lo­ny dy­wan, po­psu­te kin­kie­ty i brak na­tu­ral­ne­go światła spra­wiały, że pokój wy­da­wał się przytłaczający. Mimo wszyst­ko – miał po­ten­cjał. Byłam opty­mistką.

By uczcić mój przy­jazd, ko­le­ga wi­ce­dy­rek­tor po­sta­wił na moim biur­ku bu­kiet wście­kle różowych mar­ge­ry­tek w ja­skra­wo­cy­try­no­wym wa­zo­nie. Za­stałam też po­wi­tal­ny bu­kiet od dy­rek­to­ra i od in­nych osób oraz nie­zli­czo­ne liściki i kart­ki z życze­nia­mi – zna­ko­mi­ta nie­spo­dzian­ka na pierw­szy dzień pra­cy. Prze­czu­cie mówiło mi, żeby nie cie­szyć się przed­wcześnie, ale po­sta­no­wiłam go nie słuchać.

Z bie­giem cza­su na­uczyłam się bać tego gi­gan­tycz­ne­go biur­ka i wszyst­kie­go, co sobą re­pre­zen­to­wało. Jed­nak pierw­sze­go dnia nowość miej­sca od­wra­cała uwagę od in­nych rze­czy. Moja asy­stent­ka, pełna ener­gii blon­dyn­ka, która le­d­wie dwa lata wcześniej sama skończyła stu­dia, usiadła na­prze­ciw mnie i wyciągnęła se­kre­tar­ski pul­pit, by mieć na czym pisać. Za­po­znała mnie z za­war­tością opasłego se­gre­ga­to­ra pełnego do­ku­mentów i wręczyła stos pa­pierów do pod­pi­su. Naj­bar­dziej in­te­re­so­wało ją jed­nak usta­le­nie daty przyjęcia z oka­zji mo­je­go przy­jaz­du. Naj­lep­szym według niej ter­mi­nem był dzień Świętego Pa­try­ka (lub jak lubiła go na­zy­wać, Świętego Pa­ty­ka) – to naj­bar­dziej im­pre­zo­wy dzień w ka­len­da­rzu Mont­re­alu i jej ulu­bio­ne święto. (Była sin­gielką i zależało jej, by czym prędzej to zmie­nić.)

Pięć ty­go­dni później przyjęcie się odbyło: większość mego no­we­go ze­społu, liczącego łącznie po­nad sto osiem­dzie­siąt osób, zo­stała stłoczo­na w sali kon­fe­ren­cyj­nej na par­te­rze Domu pod Ko­sem, gdzie po­da­no im kawę i ro­ga­li­ki; dy­rek­tor­ka na­czel­na ofi­cjal­nie po­wi­tała mnie na uni­wer­sy­te­cie McGill. Miałam zmo­bi­li­zo­wać tych lu­dzi do uru­cho­mie­nia naj­większej kam­pa­nii po­zy­ski­wa­nia fun­du­szy w hi­sto­rii uczel­ni, war­tej pół mi­liar­da do­larów; od jej suk­ce­su zależało, czy uda się zmie­nić ob­li­cze McGill, do­fi­nan­so­wać ba­da­nia i pomóc stu­den­tom. Dy­rek­torką na­czelną była ko­bie­ta, którą szcze­rze po­dzi­wiałam. Ser­ce prze­pełniała mi na­dzie­ja. Moja geo­gra­ficz­na ku­ra­cja mu­siała za­działać.

Przez pierw­sze sześć mie­sięcy wie­le nocy spędziłam za swo­im wiel­kim bronf­ma­now­skim biur­kiem. Około szóstej wie­czo­rem, gdy ostat­ni z mo­ich pra­cow­ników wra­ca­li do swo­ich domów, mężów, żon, dzie­ci i przy­ja­ciół, szłam nie­całą prze­cznicę da­lej do małej ka­wia­ren­ki na rogu, za­ma­wiałam sałatkę na wy­nos i roz­ma­wiałam z właści­cie­la­mi łamaną fran­cusz­czyzną, szy­kując się na długi wieczór w biu­rze. Cza­sa­mi zda­rzało się, że zo­sta­wałam po północy i przy­cho­dziłam na­wet w week­end. Byłam przy­zwy­cza­jo­na do długich go­dzin pra­cy. Nie miałam w mieście żad­nych praw­dzi­wych przy­ja­ciół, a no­wych obo­wiązków uczyłam się po­wo­li i z tru­dem. Po­przed­nia wi­ce­dy­rek­tor­ka, ściągnięta ze Stan­for­du, odeszła z pra­cy przed końcem swo­je­go kon­trak­tu. Wie­lu uważało, że nada­nie ma­chi­nie fun­dra­isin­go­wej McGill cech pro­fe­sjo­na­li­zmu było jej zasługą; moja pra­ca po­le­gała te­raz na kon­ty­nu­owa­niu tego pro­ce­su.

Po­wo­li się w to wgry­załam. Re­zo­lu­cje se­na­tu, ogólne kwe­stie or­ga­ni­za­cyj­ne, in­for­ma­cje o dar­czyńcach wypełniające opasłe se­gre­ga­to­ry – to było sto­sun­ko­wo pro­ste. Spra­wy kom­pli­ko­wały się od punk­tu, do którego do­pro­wa­dziła je moja po­przed­nicz­ka ze Stan­for­du. Co dzień przed snem pisałam kil­ka e-ma­ili, kładłam mój Black­ber­ry na po­dusz­ce obok i próbowałam prze­drzeć się przez kil­ka stron książki Pierw­sze 90 dni. Stra­te­gie za­pew­niające suk­ces każdemu li­de­ro­wi, otrzy­ma­nej w pre­zen­cie pożegnal­nym od doświad­czo­ne­go me­nedżera z To­ron­to.

Gasząc światło, oce­niałam swój dzień we­dle „za­sa­dy małpy na ra­mie­niu”, o której usłyszałam od pre­zy­den­ta re­no­mo­wa­ne­go uni­wer­sy­te­tu. „Jest tyl­ko je­den sposób, by po­nieść klęskę w no­wym miej­scu pra­cy – ostrze­gał mnie. – Oso­by przy­noszące klu­czo­we ra­por­ty przyjdą do two­je­go biu­ra z małpami na ra­mio­nach. Gdy będą wy­cho­dzić, upew­nij się, że małpy nadal siedzą na ich ra­mio­nach, a nie na two­ich”. Do­bra rada, ale trud­no ją sto­so­wać. Co­dzien­nie, na chwilę przed zaśnięciem, w głowie tańczyły mi małpy.

Wiosną światło w Mont­re­alu zmie­niło się całko­wi­cie. Roz­po­czy­nał się se­zon wa­ka­cyj­ny; ka­len­darz mo­jej asy­stent­ki wypełniły rand­ki. Co­dzien­nie rano wraz z kawą i do­ku­men­ta­mi przy­no­siła mi najświeższe no­win­ki o swo­ich ro­man­sach. Kie­dy wie­czo­ra­mi ona wy­bie­gała, pod­nie­co­na no­wy­mi per­spek­ty­wa­mi, ja przekręcałam umiesz­czo­ne za bronf­ma­now­skim biur­kiem ciężkie klam­ki okien­nic i po­zwa­lałam, by zza otwar­tych okien, prze­szklo­nych ołowia­ny­mi szyb­ka­mi, wpływały dźwięki z zaułków. Bu­dy­nek da­lej mieścił się hałaśliwy Peel Pub, po­pu­lar­ny wśród młod­szych stu­dentów i od­wie­dzających ich gości spo­za mia­sta. Przy­tul­ny Ale­xan­dre, lu­bia­ny przez tu­bylców, też był nie­da­le­ko. Rano moja asy­stent­ka krzy­wiła się, wska­zując na otwar­te okna: „Co to za fraj­da gapić się na ce­gla­ny mur?”. Jak miałam jej wytłuma­czyć, dla­cze­go tak dziw­nie koiły mnie noc­ne odgłosy? Stac­ca­to po­ga­du­szek po­moc­ników ku­chen­nych z oko­licz­nych knajp, wy­ska­kujących na pa­pie­ro­sa i szyb­ko zaciągających się dy­mem przed po­wro­tem do pra­cy; łoskot wia­der pełnych brud­nych na­czyń, ciągniętych przez nich do sza­rych po­jem­ników; od cza­su do cza­su wy­buch śmie­chu, strzęp ja­kiejś me­lo­dii, trochę basu. Przy­po­mniało mi to wy­po­wiedź pew­nej zna­jo­mej na te­mat sek­su na an­ty­de­pre­san­tach: „Owszem, cza­sem mie­wam or­gazm, ale to tak, jak­by miał go ktoś w miesz­ka­niu obok”. Życie z dru­giej ręki.

Mój uko­cha­ny Jake – pi­sarz miesz­kający tysiące ki­lo­metrów ode mnie – właśnie mi się oświad­czył. Ty­dzień przed moją prze­pro­wadzką po­je­cha­liśmy ra­zem na od­ległą wy­sepkę na Ba­ha­mach. Tam, o za­cho­dzie słońca na bez­lud­nej plaży, po­pro­sił mnie o rękę. Po­wie­działam „tak”.

Przez po­nad de­kadę Jake i ja od­by­liśmy wie­le mio­do­wych mie­sięcy. Spędzi­liśmy ra­zem tyle cza­su, ile tyl­ko się dało: lato na ośmio­bocz­nej drew­nia­nej bar­ce miesz­kal­nej Jake’a, za­cu­mo­wa­nej gdzieś w głuszy północ­ne­go On­ta­rio; zima w swo­ich do­mach. W między­cza­sie podróżowa­liśmy – do Paryża, Lon­dy­nu, Mek­sy­ku. Każde z nas miało dziec­ko z po­przed­nie­go związku: on córkę Ca­itlin, ja – syna Ni­cho­la­sa. Uro­dzo­ne w odstępie sześciu mie­sięcy, na­sze dzie­ci miały po je­de­naście lat, kie­dy się po­zna­liśmy. Wy­cho­wy­wa­liśmy je z od­da­niem i radością, w bli­skiej współpra­cy z daw­ny­mi part­ne­ra­mi i ze sobą.

Przez całe lata to było ide­al­ne roz­wiąza­nie. La­tem cu­mo­wa­liśmy przy nad­brzeżu z różowo żyłko­wa­ne­go gra­ni­tu, gdzie bu­dziły nas wy­dry wy­kra­dające nam żywca z wia­der­ka na przynętę; pływając o po­ran­ku, cza­sem wi­dy­wa­liśmy łosie lub niedźwie­dzie. Wie­czo­ra­mi za­sia­da­liśmy na własnej ro­bo­ty ławecz­ce z wygładzo­ne­go przez wodę drew­na, grzejąc w dłoniach szkla­necz­ki ir­landz­kiej whi­sky, i słucha­liśmy, jak pio­sen­ki z na­szych play­list niosą się po wo­dzie. Zimą czy­ta­liśmy książki, ga­pi­liśmy się na ogień w ko­min­ku, no­si­liśmy fla­ne­lo­we piżamy w ryb­ki, w których przy­tu­la­liśmy się do sie­bie, oglądając fil­mo­we kla­sy­ki. „Nasz związek jest lep­szy niż inne” – mówił Jake, a ja byłam pew­na, że ma rację. Przy Jake’u czułam się jak Gra­ce Kel­ly w Oknie na podwórze – ko­smo­po­li­tycz­na dziew­czy­na po uszy za­ko­cha­na w swo­im obieżyświa­cie, Jim­mym Ste­war­cie. Przez długi czas było nam jak w raju.

Przez pierw­sze dwa mie­siące po­by­tu w Mont­re­alu nie mu­siałam sta­wać oko w oko z bo­le­sny­mi kon­se­kwen­cja­mi prze­pro­wadz­ki, bo miesz­kałam dwie mi­nu­ty od Domu pod Ko­sem, w eks­klu­zyw­nym ho­te­lu z apar­ta­men­ta­mi. Czułam się, jak­bym była w bar­dzo długiej podróży służbo­wej. Jake, czu­le na­zy­wa­ny prze­ze mnie Króli­kiem, przysłał mi paczkę wa­len­tyn­kową na ad­res re­cep­cji: je­stem pew­na, że byłam je­dyną osobą w całym ho­te­lu za­sy­piającą z plu­szo­wym króli­kiem na po­dusz­ce.

Co wieczór Jake opo­wia­dał mi o swo­im dniu wypełnio­nym pi­sa­niem: dokład­nie ro­zu­miałam jego świat. „Czuję się, jak­bym kru­szył be­ton własnym czołem” – mówił. „Opo­wiedz mi, jak to­bie minął dzień, ko­cha­nie”. Tuląc plu­szo­we­go królika, sta­rałam się za­ba­wiać go hi­sto­ria­mi z mo­je­go no­we­go, skom­pli­ko­wa­ne­go świa­ta. Za­wsze kończyłam tak samo: „Wygląda na to, że za­po­mnie­li za­re­zer­wo­wać mi bi­let po­wrot­ny” – żar­to­wałam. Żadne z nas się nie śmiało. Na­sze co­wie­czor­ne roz­mo­wy te­le­fo­nicz­ne prze­pełniał spokój.

Nie­ocze­ki­wa­nie Jake mu­siał pod­dać się ope­ra­cji wy­mia­ny sta­wu bio­dro­we­go, więc po­le­ciałam go pielęgno­wać. Nie mógł się już do­cze­kać, kie­dy wy­zdro­wie­je i przy­je­dzie do Mont­re­alu, by po­znać sma­ki tego mia­sta. Ja także chciałam już mieć go przy so­bie: z dnia na dzień czułam się co­raz bar­dziej sa­mot­na.

Nad­szedł czer­wiec i prze­stałam spędzać wie­czo­ry w za­du­chu biu­ra. Co noc wędro­wałam z mo­imi pa­pie­ra­mi do przy­tul­ne­go Ale­xan­dre’a, by tam, w ciepłym bla­sku świa­teł, za­szyć się, za­wsze przy tym sa­mym sto­le, z moim Black­Ber­ry i czymś do czy­ta­nia. Mogłam pa­trzeć na in­nych lu­dzi; to łago­dziło głębo­kie po­czu­cie izo­la­cji. Co wieczór ten sam kel­ner przy­no­sił mi pierw­szy z trzech kie­liszków bar­dzo wy­traw­ne­go sau­vi­gnon blanc, sałatkę z za­pie­ka­nym ko­zim se­rem i ba­gietkę. Każdego wie­czo­ru sta­rał się zmie­nić trochę moją ru­tynę.

– Śli­ma­ki, ma­da­me?

– Non, François.

– To może ta­tar?

– Non, mer­ci, François. Un au­tre ver­re.

Po pierw­szym łyku wina czułam się, jak­by moje ra­mio­na wresz­cie ode­rwały się od uszu. Po dru­gim mogłam zro­bić wy­dech. Bar­dzo po­do­bało mi się, jak wino działało na moje ciało. Pierw­szy kie­li­szek nad­ta­piał lo­do­watą i szklistą warstwę napięcia od­dzie­lającą mnie od resz­ty świa­ta. Gdzieś w trak­cie dru­gie­go kie­lisz­ka prze­su­wały się płyty tek­to­nicz­ne mo­jej psy­che i czułam się bar­dziej swo­bod­nie. Jak ujął to Jake: „Kie­dy pi­jesz, ten for­te­pian, który tasz­czysz na ple­cach, na­gle zni­ka”.

Za­wsze trak­to­wałam swoją pracę poważnie – być może na­wet zbyt poważnie. Gdzieś między pierw­szym a dru­gim kie­lisz­kiem wina na­gle po­tra­fiłam spoj­rzeć na pro­blem z dy­stan­sem albo zna­leźć od­po­wiedź na skom­pli­ko­wa­ne py­ta­nie. Na­gle wszyst­ko wy­da­wało się pro­ste. A po trze­cim kie­lisz­ku? No cóż: moja ostrość wi­dze­nia zmniej­szała się trochę i wie­działam, że czas już wra­cać do domu.

Czy moje wie­czo­ry w Ale­xan­drze li­czyły się jako sa­mot­ne pi­cie? Próbowałam jakoś roz­strzygnąć ten dy­le­mat we własnej głowie, aż wresz­cie uznałam, że tak na­prawdę nie je­stem do końca sama.

Owszem, przy sąsied­nich stołach sie­dzie­li lu­dzie. Poza tym nie miałam z kim iść na ko­lację. Ale w głębi ser­ca wie­działam, jaka jest praw­da: nie do­trzy­małam obiet­ni­cy da­nej nie tyl­ko Jake’owi, ale i sa­mej so­bie. Piłam, bo byłam sa­mot­na. Piłam, bo czułam nie­pokój. Nie byłam jak Gra­ce Kel­ly na­le­wająca Jim­my’emu Ste­war­to­wi lampkę mon­tra­che­ta. To było coś in­ne­go – co mnie nig­dy wcześniej nie spo­tkało, i czułam, że coś tu nie gra.

Nie wiem, który to był mie­siąc, gdy zaczęłam ku­po­wać ko­lejną bu­telkę po dro­dze do domu, na wy­pa­dek gdy­bym miała ochotę na ko­lejny kie­li­szek przed snem. Ale wiem dokład­nie, kie­dy zaczęłam prze­sy­piać dwa bu­dzi­ki.

W pe­wien fa­tal­ny czerw­co­wy wieczór, po wyjątko­wo trud­nej roz­mo­wie z jed­nym z pra­cow­ników zarządu, poszłam do Ale­xan­dre’a. Oto, co za­pi­sałam po­tem w swo­im dzien­ni­ku:

Czte­ry. Wczo­raj wypiłam czte­ry drin­ki. A może było ich pięć. W tym jed­na wódka. I prze­spałam oba bu­dzi­ki.

Sa­mochód sze­fo­wej miał mnie za­wieźć na wieś, na do­rocz­ne spo­tka­nie wy­jaz­do­we dy­rek­torów; prze­ga­piłam jego przy­jazd. Kie­row­ca z sze­fową przy­je­cha­li po mnie i ni­ko­go nie za­sta­li. Będę mu­siała złożyć re­zy­gnację. Przez trzy­dzieści lat życia za­wo­do­we­go nig­dy nie zda­rzyła mi się tak kosz­mar­na wpad­ka.

Do­tarłam na je­de­nastą, ale co się stało, to się nie od­sta­nie. Sze­fo­wa za­py­tała mnie:

– Wzięłaś pro­szek na sen ostat­niej nocy?

– Nie – od­po­wie­działam.

Na co ona:

– Miałam na­dzieję, że po­wiesz mi, że wzięłaś…

Dwa ty­go­dnie później, na jed­nym z na­szych re­gu­lar­nych spo­tkań, sze­fo­wa za­py­tała mnie, jak się czuję. Sama byłam za­sko­czo­na tym, co jej od­po­wie­działam: „Nie wiem, jak to wytłuma­czyć, ale… tracę głos”. W pew­nym sen­sie fak­tycz­nie tak było: miałam uczu­cie, że w Mont­re­alu zgu­biłam sie­bie. A to, że bra­ko­wało mi dzien­ni­kar­stwa – mo­je­go pi­sa­nia, mo­je­go świa­ta – to była tyl­ko część praw­dy.

Tego lata Jake kupił mi piękny pierścio­nek zaręczy­no­wy: złoty, ręcznie rzeźbio­ny w de­li­kat­ne liście – czy może to były pta­sie pióra? Tak czy in­a­czej, miał sym­bo­li­zo­wać naszą wspólną miłość do na­tu­ry i czas spędzo­ny ra­zem w leśnej głuszy. Wy­rwałam się na dwa ty­go­dnie i po­je­cha­liśmy na łódkę. Pływa­liśmy co­dzien­nie rano przed śnia­da­niem i urządza­liśmy so­bie roz­kosz­nie długie po­ran­ne na­siadówki na drew­nia­nej ławce, za stołem za­sta­wio­nym owo­ca­mi, jaj­ka­mi i kawą. Za­wsze kończyło się tak samo: „Chodź, ko­cha­nie, usiądź mi na ko­la­nach, po­ma­suję ci ple­cy”. Jake i ja całowa­liśmy się przed ro­zejściem do po­ran­nych zajęć. Po południu zwy­kle po­ma­gał mi nałożyć przynętę na ha­czyk, gdy płynęliśmy środ­kiem rze­ki we dwójkę na jedną z czte­ro­go­dzin­nych wy­praw spa­ce­rową mo­torówką albo kla­syczną drew­nianą łodzią.

Ale tego lata rza­dziej roz­ma­wia­liśmy o pi­sa­niu, a więcej o zasięgu na Black­Ber­ry. Wyglądało na to, że tyl­ko ja wy­brałam się na wa­ka­cje, małpy nie wzięły urlo­pu… Plot­ka głosiła, że pew­ne­go lata mąż mo­jej sze­fo­wej tak się zi­ry­to­wał jej nie­ustan­nym spraw­dza­niem e-ma­ila, że wrzu­cił jej Black­Ber­ry do je­zio­ra. Myślałam, że ta hi­sto­ria to apo­kryf: nie sposób wy­obra­zić so­bie jej zrówno­ważone­go męża – sce­na­rzy­sty i mi­strza jogi – rzu­cającego czym­kol­wiek. Mimo wszyst­ko Jake uznał tę hi­sto­rię za za­bawną, zwłasz­cza że moje własne na­wy­ki związane z pracą wy­sta­wiały jego cier­pli­wość na nie lada próbę. Mat­ka Jake’a się mar­twiła. „Wyglądasz na wykończoną – po­wie­działa do mnie. – Coś w tej pra­cy naj­wy­raźniej ci nie służy”. Wzięłam ją za rękę i po­wie­działam, że wszyst­ko będzie do­brze.

Z na­dejściem je­sie­ni sa­mot­ność mnie przytłaczała. Na tej sa­mej za­sa­dzie, na ja­kiej nieszczęśliwa para de­cy­du­je się na dziec­ko, by ra­to­wać małżeństwo, wy­najęłam agen­ta nie­ru­cho­mości i zaczęłam szu­kać domu do ku­pie­nia. Na ra­zie prze­niosłam się do tym­cza­so­we­go miesz­ka­nia na piętrze dy­rek­tor­skim w no­wym aka­de­mi­ku. Moje pe­ry­pa­te­tycz­ne skłonności bu­dziły wiel­ki nie­pokój sze­fo­wej, i nie bez po­wo­du. Na większość week­endów le­ciałam do domu, do To­ron­to, z Black­Ber­ry w ręku. W ciągu ty­go­dnia przeglądałam cier­pli­wie ofer­ty miesz­kań i domów, od­rzu­cając jedną po dru­giej. Moim zda­niem wyglądały jak de­ko­ra­cje fil­mo­we, jak tło dla życia, które nie miało nic wspólne­go z moim.

Przy­by­li pierw­szo­rocz­nia­cy. Co noc gro­ma­dy dzie­ciaków o młodzieńczych twa­rzach wy­le­wały się z aka­de­mików, spra­gnio­ne zachłyśnięcia się po raz ko­lej­ny noc­nym życiem Mont­re­alu. Z mo­jej per­spek­ty­wy wy­da­wało się, że to oni rządzą mia­stem. A ja? Ja stałam na piętna­stym piętrze, z kie­lisz­kiem białego wina w ręku, przeglądając ofer­ty nie­ru­cho­mości, nie­praw­do­po­dob­nie za­gu­bio­na. Miałam od­po­wie­dzialną pracę, part­ne­ra życio­we­go na dru­gim końcu kra­ju, a jak okiem sięgnąć ani jed­ne­go przy­ja­cie­la. Moje let­nie wa­ka­cje z Ja­kiem daw­no się skończyły i czułam się tak, jak­by moje życie też za­raz miało do­biec końca.

Przez całą je­sień bu­dy­nek dud­nił od głośnej mu­zy­ki do późna, cza­sem na­wet przez całą noc. Jum­pin’ Jack Flash roz­brzmie­wał nie­raz o dru­giej nad ra­nem. Chro­pa­wy głos Le­onar­da Co­he­na niósł się ko­ry­ta­rza­mi. Czte­ry lata wcześniej mój własny syn po­je­chał na stu­dia, za­brał gi­tarę, ale na mo­jej po­dusz­ce zo­sta­wił płytę CD z liści­kiem: „Jeśli po­czu­jesz się sa­mot­na, puść to BAR­DZO GŁOŚNO”.

Aka­de­mik przy­po­mi­nał dom naj­bar­dziej z wszyst­kich miejsc, w których miesz­kałam w Mont­re­alu… Lubiłam wędro­wać ko­ry­ta­rza­mi, słuchać, jak ko­reański stu­dent gra na for­te­pia­nie w holu, ob­ser­wo­wać młode dziewczęta w kap­ciach w kształcie królików chi­choczące nad pizzą. Pew­ne­go wie­czo­ru wra­całam do domu późno, gdy na­gle drzwi win­dy otwo­rzyły się, uka­zując trzech półna­gich fa­cetów, po­ma­lo­wa­nych różnymi od­cie­nia­mi czer­wie­ni i prze­wiąza­nych w pa­sie iden­tycz­ny­mi ręczni­ka­mi; na głowach mie­li kar­to­ny po pi­wie Mol­son Ca­na­dian z wyciętymi szcze­li­na­mi na oczy.

– Wi­ta­my, pa­nien­ko! Czyżby nowa w mieście? – Wszy­scy trzej za­ma­cha­li do mnie.

– Nie tak nowa jak wy – od­po­wie­działam. – Je­stem tu jedną z wi­ce­dy­rek­to­rek.

Jed­no z pudełek na głowie opadło, odsłaniając twarz młode­go człowie­ka.

– Ojej, prze­pra­szam panią bar­dzo…! – Chłopak wy­tarł dłoń w ręcznik i ener­gicz­nie potrząsnął moją ręką. – Miło panią po­znać!

„Ame­ry­ka­nin – pomyślałam. – Z Południa”.

– Mnie również – od­po­wie­działam, za­nim zniknęli w mro­ku nocy. Drzwi win­dy się za­mknęły. „Je­stem naj­star­sza w całym aka­de­mi­ku” – prze­mknęło mi przez głowę.

W miarę jak zbliżała się se­sja, mu­zy­ka trochę przy­cichła, ale z pi­ciem brać stu­denc­ka nig­dy nie od­pusz­czała. Dziew­czy­ny szlo­chające w holu, roz­ma­za­ny czar­ny tusz do rzęs spływający im po twa­rzach. Chłopcy leżący bez przy­tom­ności twarzą w dół na chod­ni­ku, ich kum­ple żłopiący piwo tuż obok i wysyłający ese­me­sy. Zda­rzało się, że w win­dzie cuchnęło wy­mio­ci­na­mi.

Wiodłam nie­wy­obrażal­nie sa­mot­ne życie. Spo­ra­dycz­nie wpa­dał w gości zna­jo­my spo­za mia­sta, jakiś ro­dzic stu­den­ta McGill albo ktoś mar­twiący się o syna lub córkę. Raz na jakiś czas jadłam obiad z pro­fe­so­rem Da­nem Le­vi­ti­nem, mu­zy­kiem i pro­du­cen­tem, który poświęcił się stu­dio­wa­niu neu­ro­bio­lo­gii, au­to­rem książki This Is Your Bra­in on Mu­sic. Dan miesz­kał sam z psem imie­niem Cień. Uwiel­białam słuchać o jego no­wym kum­plu Stin­gu i o sta­rych kum­plach: Joni Mit­chell, Ro­san­ne Cash, To­mie Wa­it­sie. Pił z umia­rem, uwiel­biał gry słowne i miał fe­no­me­nal­ny gust w wy­bo­rze re­stau­ra­cji. On także był sam. Po pew­nym cza­sie czułam się niezręcznie, spo­ty­kając się z nim. Z żalem po­zwo­liłam na­szej przy­jaźni osłabnąć.

Pew­ne­go wie­czo­ru przed Bożym Na­ro­dze­niem François pod­szedł do mnie i przyj­rzał mi się ba­daw­czo.

– Ma­da­me, myślę, że jest pani bar­dzo, bar­dzo sa­mot­na. Myślę, że jest pani naj­bar­dziej sa­motną ko­bietą na świe­cie.

– Ależ nie, François, nie je­stem.

François miał scep­tyczną minę.

– Je­stem po pro­stu bar­dzo zajęta – ucięłam, pod­nosząc stos swo­ich pa­pierów z ławecz­ki.

– Oui, ma­da­me.

Ku­ra­cja geo­gra­ficz­na nie za­działała. Ja już wie­działam to, cze­go inni za­czy­na­li się domyślać. W Nowy Rok spi­sa­liśmy z Ja­kiem po­sta­no­wie­nia, jak to ro­bi­liśmy co roku, i każde pod­pi­sało się pod obiet­ni­ca­mi dru­gie­go. W tym roku Jake spoj­rzał na własną listę; gdy ja spi­sy­wałam swoją, wtrącił się:

– Góra dwa drin­ki przy jed­nej oka­zji – po­wie­dział. – I żad­ne­go pi­cia w sa­mot­ności.

– Czy nie uważasz, że jeśli gdzieś wy­cho­dzi­my, trzy drin­ki jed­ne­go wie­czo­ru brzmią bar­dziej re­ali­stycz­nie? – próbowałam się tar­go­wać.

– Trzy w ciągu trzech go­dzin – zgo­dził się Jake. Naj­wy­raźniej go nie prze­ko­nałam.

Za­pi­sałam więc: „Biorąc pod uwagę ge­ne­tycz­ne pre­dys­po­zy­cje do al­ko­ho­li­zmu w na­szej ro­dzi­nie, po­sta­na­wiam, co następuje: ogra­ni­czyć pi­cie do dwóch drinków przy oka­zjach to­wa­rzy­skich, trzech w ciągu trzech go­dzin; nig­dy nie pić sa­mot­nie; nie prze­kra­czać dzie­więciu drinków w jed­nym ty­go­dniu. Jeśli złamię choć jedną z tych za­sad w ciągu sześciu mie­sięcy, obie­cuję, że pójdę po po­moc do spe­cja­li­sty”. Obo­je z Ja­kiem pod­pi­sa­liśmy na­wza­jem swo­je li­sty i opa­trzy­liśmy je datą: 1 stycz­nia 2007.

Jake nie był je­dy­nym, którego mar­twiło moje pi­cie. Syn również za­uważył we mnie znacz­ne zmia­ny i otwar­cie o tym mówił. Sio­stra nie za­bie­rała głosu, ale jej mil­cze­nie było wy­mow­ne… Na­sza mat­ka miała poważne pro­ble­my z al­ko­ho­lem. A ja sama? Mar­twiłam się nie na żarty. Po­sta­no­wiłam podjąć kon­kret­ne kro­ki: za­dzwo­niłam do le­ka­rza spe­cja­li­zującego się w te­ra­pii uza­leżnień i umówiłam się na pierw­szy wol­ny ter­min. Nie­ste­ty, wy­pa­dał on do­pie­ro w mar­cu.

Przede wszyst­kim miałam ochotę wrócić do domu. To jed­nak nie wcho­dziło w grę, a przy­najm­niej ja nie mogłam brać tej opcji pod uwagę. W Domu pod Ko­sem właśnie zakończy­liśmy bar­dzo uda­ny rok: zdołaliśmy ze­brać re­kor­do­wo dużo fun­du­szy. Byłam dum­na z tego osiągnięcia i z tego, że pra­cuję dla McGill. W ciągu dwóch ty­go­dni miałam wejść w po­sia­da­nie piękne­go, słonecz­ne­go apar­ta­men­tu w za­byt­ko­wym bu­dyn­ku. Za dzie­więć mie­sięcy mie­liśmy ru­szyć z ko­lejną wielką kam­pa­nią. Byłam w trak­cie re­kru­ta­cji członków ko­mi­te­tu, który miał ją re­pre­zen­to­wać. Ter­min zakończe­nia pra­cy nad tym zo­stał wy­zna­czo­ny, a ja trak­to­wałam go poważnie.

Zro­biłam więc je­dyną rzecz, jaka mi przyszła do głowy: zaczęłam pro­wa­dzić dzien­nik al­ko­ho­lo­wy. Moja sio­stra za­su­ge­ro­wała, że w na­grodę za do­bre spra­wo­wa­nie po­win­nam wkle­jać so­bie w nim na­lepkę. Wy­sko­czyłam do skle­pu z za­baw­ka­mi i kupiłam pierw­sze, ja­kie mi wpadły w ręce: małpy. Ide­al­nie. Chciałabym zrzu­cić tę cho­lerną małpę z własnych pleców.

Oczy­wiście, jak do­wie­działam się dużo później, początek końca za­wsze tak wygląda.

Wiesz, że pi­jesz za dużo, więc de­cy­du­jesz, że za­czniesz pro­wa­dzić ra­chu­nek. Większość lu­dzi trzy­ma go gdzieś w ukry­ciu. W port­fe­lu albo w szu­fla­dzie z bie­lizną. Ostat­niej nocy wypiłaś czte­ry. A może pięć? Dziś wie­czo­rem na pew­no będzie le­piej.

Tak to się za­czy­na. Od usta­le­nia za­sad gry.

Może prze­rzu­cisz się z czer­wo­ne­go na białe (mniej plam na zębach). A może nie będziesz pić wina, tyl­ko piwo.

Żad­nych brązo­wych trunków, tyl­ko prze­zro­czy­ste. (Wódki nie czuć, praw­da?) Tyl­ko w week­en­dy.

Nig­dy w nie­dzie­le. Nig­dy, prze­nig­dy w sa­mot­ności.

Pro­blem po­le­ga na tym, że za­sa­dy się zmie­niają – a ty pi­jesz nadal.

Po­sta­na­wiasz zacząć bie­gać albo pływać. (W moim przy­pad­ku to był chód nor­we­ski. Cho­dzia­rze nie mogą być al­ko­ho­li­ka­mi, praw­da?)

Za­czy­nasz bu­dzić się o czwar­tej nad ra­nem. (Jak to, nie wszy­scy budzą się o czwar­tej?)

Obie­cu­jesz so­bie, że dzi­siaj po­sta­rasz się bar­dziej, wy­pi­jesz mniej. Tyl­ko że nic z tego nie wy­cho­dzi.

W grun­cie rze­czy je­dy­ne, w co po­tra­fisz się do końca za­an­gażować, to ten dzien­nik. Opo­wia­da on hi­sto­rię, która za­czy­na wyglądać groźnie.

A co naj­gor­sze, to do­pie­ro początek końca.

Jak to często bywa z ta­ki­mi dzien­ni­ka­mi, mój zaczął się obie­cująco. Przez kil­ka dni przy­by­wało na­kle­jek z małpka­mi: prze­strze­gałam na­rzu­co­nych so­bie ogra­ni­czeń. Oczy­wiście dzien­nik był moją ta­jem­nicą (która wi­ce­dy­rek­tor­ka wkle­ja małpki do pamiętni­ka?). Ale wkrótce nie miałam już po­wodów do wkle­jania małpek. Al­ko­hol to potężny wróg: gdy tyl­ko od­kry­jesz, że nim jest, oko­pu­je się głęboko.

Po­wie­działam to w mar­cu le­ka­rzo­wi od uza­leżnień. Po­ki­wał głową.

– Jaki te­raz masz sto­su­nek do al­ko­ho­lu? – za­py­tał.

– Ko­cham go.

Skrzy­wił się.

– I nie­na­widzę jed­no­cześnie.

– Uważaj – ostrzegł mnie. – Al­ko­hol jest spryt­nym oszu­stem. Używa­nie go do roz­wiązy­wa­nia pro­blemów to błędna stra­te­gia.

Pew­ne­go wio­sen­ne­go wie­czo­ru jadłam ko­lację z elo­kwent­nym dzie­ka­nem wy­działu me­dy­cy­ny, Ri­chem Le­vi­nem. Był na McGill sto­sun­ko­wo od nie­daw­na, prze­niósł się z żoną z No­we­go Jor­ku. Miał wte­dy ciężki dzień.

Rich lubił mar­ti­ni; zamówił jed­no, po­tem dru­gie.

– Dla­cze­go przy­je­chałeś do Mont­re­alu, Rich? – za­py­tałam.

– Przy­je­chałem do wód.

Dałam się na to złapać.

– Do wód? Ja­kich wód?

– Wpro­wa­dzo­no mnie w błąd. – Rich spoj­rzał na mnie zdzi­wio­ny. – To z Ca­sa­blan­ki.

– Jesz­cze jed­ne­go drin­ka, Rich?

– O nie, moja dro­ga. Wiesz, co po­wia­da Do­ro­thy Par­ker.

Następnym ra­zem, kie­dy się spo­tka­liśmy, Rich wyciągnął z kie­sze­ni lek­ko zmiętą ser­wetkę kok­taj­lową i podał mi ją. Był na niej cy­tat z Par­ker, wy­ka­li­gra­fo­wa­ny obok ry­sun­ku kie­lisz­ka do mar­ti­ni: „Uwiel­biam mar­ti­ni, ale piję co naj­wyżej dwa. Po trze­cim leżę pod stołem; po czwar­tym – pod go­spo­da­rzem”.

Tego wie­czo­ru wkleiłam ser­wetkę do pamiętni­ka. Obok na­pi­sałam: „Al­ko­hol mnie ter­ro­ry­zu­je. Cho­wam się za nim”. Wie­działam, że dzie­je się coś złego.

Kil­ka dni później, w po­ra­nek Dnia Ojca, do­wie­działam się, że mój ku­zyn Doug – po­wier­nik i naj­lep­szy przy­ja­ciel z dzie­ciństwa – zginął w wy­pad­ku, za­bi­ty przez pi­ja­ne­go kie­rowcę, w dro­dze po­wrot­nej do domu z przyjęcia z oka­zji osiem­dzie­siątych uro­dzin swo­jej mat­ki. Jego córka, najmłod­sza z czwor­ga dzie­ci, sie­działa na przed­nim fo­te­lu. Przeżyła, ale była poważnie ran­na.

To był słonecz­ny nie­dziel­ny po­ra­nek i pamiętam, że pomyślałam so­bie: „Co jesz­cze mu­sisz stra­cić przez al­ko­hol, aby z nie­go zre­zy­gno­wać?”. Ja już stra­ciłam dużą część dzie­ciństwa, te­raz ku­zy­na – i tra­ciłam samą sie­bie.

Wyciągnęłam kor­kową ta­blicę i przy­cze­piłam do niej kartkę, na której wid­niały trzy odręcznie na­pi­sa­ne słowa: „Ta­bli­ca mo­ich DLA­CZE­GO”. Cho­dziło mi o to, dla­cze­go mu­siałam zre­zy­gno­wać z pi­cia. Albo o po­wo­dy, dla których chcę uniknąć śmier­ci. Pamiętnik już prze­stał działać. W grun­cie rze­czy nie działał nig­dy. Po raz pierw­szy na­prawdę się prze­stra­szyłam, że nałóg może mnie zabić.

Spędziłam całą go­dzinę, zapełniając ta­blicę ob­ra­za­mi i słowa­mi, które ko­chałam. W tym miesz­ka­niu miałam bar­dzo nie­wie­le zdjęć; na jed­nym z nich był Ni­cho­las obej­mujący mnie po wyścigu na re­ga­tach wioślar­skich, w których zdo­był brązowy me­dal; na in­nym Jake rzu­cający cumę z pokładu swo­jej łodzi; na jesz­cze in­nym mój pies Bo. Tak wie­lu twa­rzy bra­ko­wało. Wyjęłam długo­pis i wy­pi­sałam na­zwi­ska in­nych na skraw­kach białego pa­pie­ru, przy­twier­dzając je sta­ran­nie do płyty. Następnie dodałam kil­ka frag­mentów pro­zy – An­nie Dil­lard, Si­mo­ne Weil – i coś z po­ezji: Miłość po miłości De­re­ka Wal­cot­ta.

Po­tem uklękłam i wy­po­wie­działam je­dyną mo­dlitwę, w którą wie­rzyłam – słowa z wier­sza T.S. Elio­ta East Co­ker:

Po­wie­działem do du­szy mej, bądź spo­koj­na, cze­kaj bez na­dziei,

Bo byłaby na­dzieją niewłaści­wych rze­czy; cze­kaj bez miłości,

Bo byłaby miłością niewłaści­wych rze­czy; jest jesz­cze wia­ra,

Lecz wia­ra, na­dzie­ja i miłość – wszyst­kie są w ocze­ki­wa­niu.

Cze­kaj bez myśli, bo nie je­steś go­to­wa do myśli:

Tak że ciem­ność będzie światłem, a bez­ruch tańcem.⁶

W ciągu kil­ku ty­go­dni Jake i ja zna­leźliśmy grupę wspar­cia dla wy­chodzących z nałogu, spo­ty­kającą się w piw­ni­cy kościoła. Gdy po­szliśmy tam, on trzy­mał mnie za rękę, a mnie łzy płynęły po po­licz­kach stru­mie­nia­mi. Przez go­dzinę słuchałam, jak gro­ma­da po­zor­nie szczęśli­wych lu­dzi dzie­li się swy­mi opo­wieścia­mi, wiarą i wdzięcznością. Gdy spo­tka­nie do­biegło końca i zaczęto od­sta­wiać krzesła, pod­szedł do mnie wy­so­ki czar­ny nie­zna­jo­my w dziw­nym ka­pe­lu­szu; chciał mnie po­cie­szyć. „Skar­bie – wy­ce­dził – wierz mi, co­kol­wiek zro­biłaś źle, ja robiłem rze­czy o wie­le, wie­le gor­sze”.

Każda pora roku ma swój własny so­und­track: tego lata, gdy sie­dzie­liśmy na różowo żyłko­wa­nym gra­ni­cie i piliśmy do posiłków sok z żura­win i wodę so­dową, to­wa­rzy­szył nam pełen in­tro­spek­cji Kon­cert w Ko­lo­nii Ke­itha Jar­ret­ta. Uko­cha­na mat­ka Jake’a właśnie umarła po długiej cho­ro­bie. Kie­dy Jar­rett oka­zy­wał się zbyt na­tar­czy­wy, Jake wrzu­cał odro­binę Si­na­try lub Vana Mor­ri­so­na, żeby po­zo­stać w ro­man­tycz­nym to­nie. „Ko­cham się z tobą przez moją play­listę!” – wołał do mnie od swo­je­go kom­pu­te­ra, a ja, od nie­daw­na trzeźwa, za­wi­jałam się w te nowe dźwięki jak w ko­kon.

Ale dla resz­ty świa­ta lato 2007 roku należało do wy­zy­wającej Amy Wi­ne­ho­use: „They tried to make me go to re­hab. I said No, no, no!”. Chcie­li mnie zmu­sić, żebym poszła na od­wyk – a ja im: nie, nie, nie! Wyjątko­wo łatwo wpadło mi to w ucho i nie chciało się od­cze­pić. Nie umknęło to mo­jej uwa­dze, gdy przy­je­chałam z po­wro­tem do McGill po spędze­niu pierw­szych sie­dem­na­stu dni trzeźwości w północ­nych la­sach On­ta­rio. Oka­zało się, że już spraw­dzając mo­je­go Black­Ber­ry w taksówce z lot­ni­ska, nuciłam so­bie: No, no, no!

Nie miałam wte­dy pojęcia, że mi­nie więcej niż rok, za­nim będę w sta­nie wy­trwać w praw­dzi­wej trzeźwości, a al­ko­hol fak­tycz­nie i na do­bre sta­nie się tyl­ko od­bi­ciem we wstecz­nym lu­ster­ku. Że miną trzy ko­lej­ne lata, za­nim od­zy­skam to, co można na­zwać praw­dzi­wym po­czu­ciem równo­wa­gi. I że będę mu­siała użyć wszyst­kich mo­ich dzien­ni­kar­skich umiejętności, by umieścić w ja­kimś głębo­kim i znaczącym kon­tekście to, co za­bi­jało mnie – i, jak się oka­zu­je, za­bi­ja co­raz więcej in­nych ko­biet.

Na ra­zie jed­nak miałam utra­cić wie­le rze­czy, na których mi zależało: środ­ki do życia, miłość, radość. I za­nim odbiłam się od dna i zaczęło się po­pra­wiać, wszyst­ko stało się mak­sy­mal­nie trud­ne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: