Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Drobiazgi - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drobiazgi - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 273 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSZEL­KIE PRA­WA PRZE­DRU­KU I PRZE­KŁA­DU ZA­STRZE­ŻO­NE.

DRUK W. L. AN­CZY­CA I SPÓŁ­KI W KRA­KO­WIE.

Kil­ka słów o au­to­rze.

Gdy­by mię za­py­ta­no, kto u nas dzi­siaj pi­sze pięk­nie pro­zą z daru na­tu­ry, od­po­wie­dział­bym: Sien­kie­wicz, Tar­now­ski. Bo­gu­sław­ski, je­że­li wy­łą­czy­my Klacz­kę, jako od­daw­na już nie pi­su­ją­ce­go po pol­sku; ale gdy­by do py­ta­nia tego do­da­no jesz­cze dru­gie: kto z da­rem na­tu­ry łą­czy przy pi­sa­niu roz­mysł ar­ty­stycz­ny o sztu­ce pi­sa­nia, kto jest ar­ty­stą sło­wa z całą świa­do­mo­ścią ar­ty­zmu, wy­mie­nił­bym: Świę­to­chow­skie­go, To­ka­rze­wi­cza(Ho-die­go), Sy­gie­tyń­skie­go i Go­mu­lic­kie­go.

Ze­sta­wie­nie to może się ko­muś wy­da­je dziw­nem, je­że­li nie dzi­wacz­nem; nie prze­czę by­najm­niej, że w sty­lu wzmian­ko­wa­nych pi­sa­rzy są róż­ni­ce prze­pa­ści­ste i dla­te­go wła­śnie są oni zu­peł­nie w swym sty­lu ory­gi­nal­ni, do sie­bie nie­po­dob­ni: mają je­dy­nie tę wspól­ność, że się szcze­rze i su­ro­wo za­sta­na­wia­ją nad wy­ra­że­niem swych my­śli. Nie chcę tu prze­pro­wa­dzać pa­ra­le­li po­mię­dzy tymi au­to­ra­mi; pra­gną­łem tyl­ko, ma­jąc mó­wić o jed­nym z nich, za­zna­czyć wy­bit­ne miej­sce, zaj­mo­wa­ne prze­zeń

w li­te­ra­tu­rze na­szej pod wzglę­dem czy­sto pi­sar­skim.

Na­tu­ra data An­to­nie­mu Sy­gie­tyń­skie­mu tem­pe­ra­ment nie­zmier­nie żywy i bar­dzo bo­ga­ty, bo zdol­ny za­rów­no do skraj­nej po­ryw­czo­ści i roz­hu­ka­nia, jak i do mięk­kiej, nie­mal ko­bie­cej piesz­czo­tli­wo­ści. Na tej roz­le­glej ska­li wa­hań tem­pe­ra­men­to­wych wy­kształ­ce­nie i do­świad­cze­nie ży­cio­we wy­ci­ska­ło po ko­lei swo­je pie­cze­cie i utrwa­la­ło lub mo­dy­fi­ko­wa­ło pew­ne spo­so­by wy­po­wia­da­nia uczuć i po­glą­dów, zmu­sza­jąc cią­gle umysł do pra­cy w tym kie­run­ku, aby wszyst­ko, co się wy­ra­ża, mia­ło jędr­ność i gib­kość krzep­kie­go or­ga­ni­zmu, wy­pu­kłość rze­czy wi­dzia­nej, barw­ność oświe­tle­nia, wła­ści­wą da­ne­mu przed­mio­to­wi w da­nej chwi­li, i har­mo­nia mu­zycz­ne­go fra­ze­su; pi­smo bo­wiem, jako sym­bol sło­wa, prze­zna­czo­ne jest w grun­cie rze­czy nie dla oka, lecz dla ucha czy­tel­ni­ka.

Sy­gie­tyń­ski ba­wił dłu­go we Fran­cyi, gdzie sztu­ka pi­sar­ska od­daw­na już upra­wia­na była z za­mi­ło­wa­niem, gdzie o dźwięk słów po so­bie na­stę­pu­ją­cych dba­no rów­nie pil­nie, jak o ja­sność roz­wi­ja­nych my­śli. Wie­le tam pod wzglę­dem sty­lo­wym sko­rzy­stał, bo się na­uczył, że od do­bo­ru wy­ra­zów świa­do­me­go, nie zaś przy­pad­ko­we­go, za­le­ży czę­sto­kroć pięk­no mowy i roz­pra­wy. Ale na przy­swo­je­niu so­bie me­to­dy sta­ran­ne­go pil­no­wa­nia stro­ny for­mal­nej pod wsze­la­kim wzglę­dem nie po­prze­stał, jak nie­któ­rzy inni sty­li­ści, wzo­ru­ją­cy się na mi­strzach fran­cu­skich. Tkwi­ło w nim sil­ne po­czu­cie ro­dzi­mo­ści i czy­sto­ści mowy oj­czy­stej; a z lego uczu­cia wy­pły­nę­ła dąż­ność do wy­szu­ki­wa­nia sin w i zwro­tów, czy to w sta­rej pol­sz­czy.nie… czy w gwa­rach lu­do­wych, by nie­mi za­stą­pić wy­ra­zy obce, bez­barw­ne, bę­dą­ce pu­stym dźwię­kiem wsku­tek nie­ro­zu­mie­nia ich istot­nej, sło­wo­ro­do­wej na­tu­ry.

Ze spe­cjal­ne­go za­wo­du swe­go jest Sy­gie­tyń­skj mu­zy­kiem i wraż­li­wym być musi na wszel­kie dys­har­mo­nie i dy­so­nan­se w po­łą­cze­niu dźwię­ków wszel­kich, a więc i dźwię­ków mowy, oraz wy­ra­że­nia jej na pi­śmie. Stąd po­szła dba­łość wiel­ka o mu­zycz­na, stro­nę każ­de­go fra­ze­su, któ­ry nie po­wi­nien się ukła­dać do­wol­nie, jak sło­wa pi­szą­ce­mu pod pió­ro przy­cho­dzą, Lecz musi mieć bu­do­wę sta­ran­nie ob­my­śla­ną i pra­wu har­mo­nii od­po­wied­nią.

Na­tu­ral­nie, że pod tym… jak i pod in­ny­mi wzglę­da­mi kształ­cił się au­tor przez dłu­gie na­wet bar­dzo dłu­gie lata. De­biu­tem swo­im pi­śmien­ni­czym się­ga on już roku 1871, kie­dy na­pi­sał do "Rocz­ni­ka li­te­rac­kie­go", wy­da­wa­ne­go w War­sza­wie przez Sta­ni­sła­wa Czar­now­skie­go, nie­po­dzna­czo­no wca­le, kró­ciut­kie spra­woz­da­nie o książ­ce, ma­ją­cej za przod­miol teo­ryę mu­zy­ki (Mo­niusz­ki Pa­mięt­nik do na­uki har­mo­nii ale po­tem na­stą­pi­ły całe lata stu­djów nad mu­zy­ką w Lip­sku, prze­ry­wa­ne tyl­ko ko­re­spon­den­cja­mi ogól­nej tre­ści, pi­sa­ne­mi do "Prze­glą­du

Ty­go­dnio­we­go". Był to czas wy­ra­bia­nia się po­jęć nie tyl­ko w za­kre­sie to­nów; Sy­gie­tyn­ski za­sta­na­wiaj się już wte­dy nad in­ne­mi sztu­ka­mi pięk­ne­mi, mia­no­wi­cie zaś pla­stycz­ne­mu ma­lar­stwem, rzeź­bą i ar­chi­tek­tu­rą; a wy­ni­ki swych spo­strze­żeń i roz­my­śla­li uło­żył, wy­je­chaw­szy do Fran­cyi, w świet­nie pi­sa­nym prze­glą­dzie dzia­łu sztu­ki na po­wszech­nej wy­sta­wie pa­ry­skiej r. 1878. Prze­gląd ten, dru­ko­wa­ny w "Ate­neum" w trzech ob­szer­nych cią­gach (r. 1878. tom III: r. 1879 tom I), wy­wo­łał żywe za­ję­cie wśród in­te­li­gen­cji tak samo, jak ar­ty­kuł dal­szy:.Wy­sta­wa sztuk pięk­nych w Pa­ry­żu w roku 1879. rów­nież w „Ate­neum” po­miesz­czo­ny (r. 1879 t. IV, r. 1880 t. I). W są­dach swo­ich był tu Sy­gie­tyn­ski do­bit­nym, sta­now­czym, a na­wet ja­skra­wym prze­ciw­ni­kiem wszel­kiej ru­ty­ny, wszel­kie­go fał­szu… wszel­kiej mier­no­ści, wiel­biąc na­to­miast szcze­rość prze­ko­nań, praw­dę w od­twa­rza­niu zja­wisk ży­ciu, siłę i jędr­ność wy­ko­na­nia.

Za po­wro­tem do kra­ju umie­ścił w „Praw­dzie” sze­reg szki­ców, cha­rak­te­ry­zu­ją­cych ma­lar­stwo pol­skie, a w r. 1886 na­pi­sał tekst do pięk­ne­go wy­daw­nic­twa ilu­stro­wa­ne­go p… t „Al­bum bra­ci Gie­rym­skich”. Wy­ra­żo­ne tu my­śli o ma­lar­stwie hi­sto­rycz­nem, któ­re trak­to­wał lek­ce­wa­żą­co, oraz o sto­sun­ku tech­ni­ki do te­ma­tu, wy­ro­bi­ły au­to­ro­wi na­zwę ra­dy­ka­li­sty, nie­do­ce­nia­ją­ce­go zna­cze­nia i za­sług lu­dzi, eo jego prze­ko­na­niom i jego uspo­so­bie­niu nie od­po­wia­da­ją,. Nie moją jest rze­czą wda wać się po la­tach tylu w roz­strzy­ga­nie kwe­stji słusz­no­ści czy nie­słusz­no­ści oce­ny ma­lar­stwa pol­skie­go i wy­bit­nych jego przed­sta­wi­cie­li; w nie­któ­rych szcze­gó­łach sam Sy­gie­ty­ii­ski od­stą­pił za­pew­ne dzi­siaj od swo­ich krań­co­wych daw­niej­szych za­pa­try­wań; to wszak­że stwier­dzić wi­nie­nem, że zwró­ce­nie na­szej bie­żą­cej kry­ty­ki ma­lar­skiej z toru re­li­gij­nych, pa­trio­tycz­nych lub li­te­rac­kich ogól­ni­ków na dro­gę roz­pa­try­wa­nia ob­ra­zów, jako wy­two­rów tem­pe­ra­men­tu, wy­po­wia­da­ją­ce­go za po­śred­nic­twem li­nij i barw swe wra­że­nia, jest za­słu­gą Wit­kie­wi­cza i Sy­gie­tyń­skie­go.

Pra­wie rów­no­cze­śnie z pierw­sze­mi roz­pra­wa­mi o ma­lar­stwie, po­wsta­ły stu­dya Sy­gie­tyń­skie­go nad ro­man­so­pi­sa­rza­mi fran­cu­ski­mi: Flau­ber­tem. Dau­de­tem. Zolą i brać­mi Gon­co­urt, dru­ko­wa­ne w „Ate­neum” od r. 1881 do 1883. p… t. „Spół­cze­sna po­wieść we Fran­cyi”. Jak w po­glą­dach swo­ich ma­lar­skich, tak i w po­glą­dach li­te­rac­kich był Sy­gie­tyń­ski sta­now­czym re­ali­stą. Traf­ność ob­ser­wa­cji, do­bry ry­su­nek cha­rak­te­rów, ro­zum, zwłasz­cza zaś dow­cip i fi­ne­zja mia­ły w nim za­wsze by­stre­go do­strze­ga­cza i za­pa­lo­ne­go chwal­cę; uczu­cio­wość na­to­miast i rzew­ność, jak to wi­dzieć moż­na szcze­gól­niej w ar­ty­ku­le o po­wie­ściach Dau­de­la… o wie­le słab­sze­in cie­szy­ła się u nie­go uzna­niem, ba, do drwin na­wet po­bu­dzać go się zda­wa­ła.

Ja­kie­kol­wiek jed­nak za­rzu­ty mogą być zro­bio­ne jego stu­dy­om nad re­ali­sta­mi fran­cu­ski­mi, fak­tem jest zno­wuż nie­za­prze­czo­nym, że do eza­su ich uka­za­nia się mie­li­śmy n au­to­rach fran­cu­skich fej­le­to­ny tyl­ku, pi­sa­ne cza­sa­mi bar­dzo ład­nie, lecz po­bież­ne i prze­waż­nie fra­ze­olo­gicz­ne tyl­ko. Sy­gie­tyn­ski dal u nas pierw­szy po­chop do ba­dań w tej mie­rze po­waż­nych i grun­tow­nych, a prze­cie da­le­kich od oschło­ści i pe­dan­ty­zmu eru­dy­cy­ine­go.

Prze­ko­na­nia teo­re­tycz­ne wpły­nę­ły na twór­czość Sy­gie­tyń­skie­go w dzie­dzi­nie po­wie­ścio­pi­sar­stwo. Pierw­sza jego po­wie­ścią, był ob­raz ży­cia ry­ba­ków nor­mandz­kich p… t. "Na ska­lach Ca­lva­dos" (War­sza­wa, 1884). Au­tor żył czas ja­kiś nad brze­ga­mi ka­na­łu La Man­che i przy­pa­try­wał się oby­cza­jom i try­bo­wi ży­cia ry­ba­ków; ci trzy­ma­jąc się me­to­dy re­ali­stycz­nej, zu­żyt­ko­wał ob­ser­wa­cje swo­je w za­ry­sie tego ży­cia na­pól zwie­rzę­ce­go, w któ­rem ide­al­niej­sze pier­wiast­ki nudy udział bio­rą. Po­nie­waż den­na tyl­ko stro­nę du­szy ludz­kiej od­ma­lo­wał i po­nie­waż zro­bił to w spo­sób ja­skra­wy, bez żad­ne­go wzglę­du na de­li­kat­ność uczuć i wznio­ślej­sze po­lo­ty du­szy, nadal więc utwo­ro­wi swo­je­mu ce­chy szko­ły na­tu­ra­li­stycz­nej. Chci­wość gro­sza, twar­dość ser­ca, prze­bie­głość… gbu­ro­wa­tość – oto naj­głów­niej­sza rysy cha­rak­te­ru tej lud­no­ści, któ­rej za­ję­cia, miesz­ka­nia… zwy­cza­je i oby­cza­je opi­su­je po­wie­ścio­pi­sarz.

Do­tknął tu Sy­gie­tyń­ski ta­kich sto­sun­ków i ta­kich lu­dzi, ja­kich do owe­go eza­su (r. 1884) po­wie­ścio­pi­sa­rze nasi nie przed­sta­wia­li. Że wziął te­mat obcy… to z ogól­ne­go ar­ty­stycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia nio może sta­no­wić za­rzu­tu upraw­nio­ne­go; ar­ty­ści bra­li i brać będą do ob­ro­bie­nia wą­tek ze wszyst­kich stron świa­ta i ze wszyst­kich cza­sów. Ze ob­ra­ny ten­tat kon­se­kwent­nie roz­wi­nął, że po­tra­fił dać lu­dziom fi­zy­ognom­je żywe a ich czy­nom pod­ło­żyć po­bud­ki na­tu­ral­ne, psy­cho­lo­gicz­nie! uspra­wie­dli­wio­ne, to sta­no­wi jego za­le­tę głów­ną. Rze­czy­wi­ście, czy­ta­jąc po­wieść „Na ska­lach Ca­lva­dos”, nig­dzie się wpraw­dzie nie dzi­wi­my bo­gac­twu in­wen­cji; ale na­to­miast czu­je­my, że wszyst­kie nie­mal rysy bra­ne są tu z ob­ser­wa­cji, że pod ca­lem opo­wia­da­niem tkwi pod­kład wzię­ty z rze­czy­wi­sto­ści; żad­na sztucz­na kom­bi­na­cja w ukła­dzie scen… żad­na fał­szy­wa nuta w roz­wi­ja­niu mo­ty­wów nie psu­je wra­że­nia, nie trą­ci dy­so­nan­sem. At­mos­fe­ra, w któ­rej au­tor każe nam od­dy­chać, nie jest co praw­da przy­jem­ną wca­le; dla osób o ner­wach osła­bio­nych może się na­wet wy­dać wstręt­ną; ale zgo­dziw­szy się na do­bór czyn­ni­ków, w skąd jej wcho­dzą­cych, i na za­miar pi­szą­ce­go, przy­znać mu­si­my, że nie mo­gła być inną. Mógł wpraw­dzie au­tor wpu­ścić do niej tro­che śwież­sze­go po­wie­trza, in­a­czej mó­wiąc, mogł ja­śniej­szą stro­nę du­szy ludz­kiej nam uka­zać; ale wi­docz­nie lego nie chciał, pra­gnąc, aże­by czy­tel­ni­cy od­czu­wa­li to tyl­ko, cze­go on sum do­świad­czał pod­czas ob­ser­wa­cji ob­ja­wów bytu na­pól zwie­rzę­ce­go.

W for­mie opo­wia­da­nia Sy­gie­tyń­ski od­rzu­cił wszyst­ko, coby przy­po­mi­na­ło au­to­ra: same fak­ta, W ko­lej­nem po so­bie na­stęp­stwie idą­ce, ob­ja­śnia­ją czy­tel­ni­ka do­sta­tecz­nie: a po­nie­waż sztucz­nych kom­bi­na­cji w ich ukła­dzie nie­ma, tyl­ko się jed­ne ż dru­gich mocą ko­niecz­no­ści psy­chicz­nej wy­wi­ja­ją, więc też wszel­kie Iak zwa­ne przej­ścia oka­za­ły się zby­tecz­ne­mi. Po­wieść "Na ska­łach Ca­lva­dos" to stu­djum pew­ne­go od­la­niu ży­cia, do­ko­na­no su­mien­nie i z ta­len­tem.

Dra­ga z ko­lei po­wieść Sy­gie­tyń­skie­go: „Wy­sa­dzo­ny z sio­dła” (War­sza­wa. 1S91) jest rów­nież stu­djum su­mien­nem i peł­nem ta­len­tu, lecz jako ca­łość nie przed­sta­wia się w tym stop­niu jed­no­li­tą jak po­przed­nia: wi­dać tu bo­wiem prze­wa­gę epi­zo­dów nad wąt­kiem głów­nym. Tak np. ko­la­cja u Bo­qu­et'a… sama w so­bie do­sko­na­ła, w bel­le­try­sty­ce na­szej nic ma­ją­ca rów­nej, sta­no­wi pra­wie czwar­tą część po­wie­ści, a za­le­d­wie paru wier­sza­mi łą­czy się z ca­ło­ścią. Po­mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi roz­dzia­ła­mi nie­ma przejść, ale prze­sko­ki, nie­raz gwał­tow­ne. Roz­dzia­ły te są zwy­kle świet­nie pi­sa­ne, lecz nie­zhar­mo­ni­zo­wa­ne w ca­łość ar­ty­stycz­ną. W trzech miej­scach po­fol­go­wał au­tor chęt­ce opi­su lo­ka­jów; wy­ko­nał za­miar w spo­sób barw­ny, ale nic po­tra­fił zjed­no­czyć tych opi­sów z wał­kiem po­wie­ścio­wym tak, żeby rze­czy słu­ży­ły do lep­sze­go po­zna­nia lu­dzi.

Mimo te bra­ki, do­ty­czą­ce kom­po­zy­cyi, po­wieść bu­dzi­ła duże za­ję­cie, już­to z po­wo­du świe­żo­ści wie­lu sy­tu­acji, jut to ze wzglę­du ua zna­ko­mi­te ob­ro­bie­nie szcze­gó­łów. By­stra spo­strze­gaw­czość, pa­trzą­ca na lu­dzi i ich sto­sun­ki bez ob­sto­nek kon­we­nan­su, wsty­dli­wo­śei czy nie­śmia­ło­ści, ale oczy­wi­ście nie bez pew­nej z góry po­wzię­tej my­śli, któ­rą na­su­wa au­to­ro­wi jego tem­pe­ra­ment i cały za­pas na­gro­ma­dzo­ne­go do­świad­cze­nia; za­mi­ło­wa­nie w ry­sach ostrych, wy­raź­nie i do­sad­nie od­da­ją­cych syl­wet­ki osób i rze­czy, ży­wość sty­lu, dow­cip cię­ty, nie prze­bie­ra­ją­cy w sło­wach, by­le­by wy­wo­łać za­mie­rzo­ny elekt; chęć wy­ja­śnie­nia czyn­no­ści ludz­kich przez in­stynk­ty, po­bud­ki czy­sto sa­mo­lub­ne i po­zio­me, a upo­śle­dze­nie stro­ny uczu­cio­wo-szla­chet­nej – to głów­ne ce­chy psy­cho­lo­gicz­ne „Wy­sa­dzo­ne­go z sio­dła”, jako dzie­ła sztu­ki.

Tre­ścią jego jest przed­sta­wie­nie po­wol­ne­go zsu­wa­nia się na dół po dra­bi­nie spo­łecz­nej i rów­no­cze­sne za­ni­ka­nie po­czu­cia mo­ral­ne­go w czło­wie­ku, któ­ry z uro­dze­nia i uzdol­nień mógł świet­ną ode­grać rolę. Bo­ha­ter po­wie­ści, Za­ło­gow­ski, jest to z po­cho­dze­nia i wy­cho­wa­nia przedew­szyst­kiem ry­cerz, któ­re­mu naj­le­piej na ko­niu, czy to w bi­twie, czy na po­lo­wa­niu przy­najm­niej. Za­moż­ny, prze­ko­na­ny że ani pra­co­wać, ani uczyć się nie po­trze­bu­je, bo za nie­go ro­bić i my­śleć będą inni, otrzy­mał wy­kształ­ce­nie po­wierz­chow­ne na pen­sji po­śród po­dob­nych jak on pa­ni­czów, gło­wy so­bie nati na­uką nie ła­mał, ba­wił się już za mio­du, na­bie­rał ogła­dy, awan­tur­ki mi­ło­sne uwa­żał za spo­sób prze pę­dza­nia cza­su, oże­nił się in­tor­to, żonę nie­wąt­pli­wie ko­cha), lecz to mu nie prze­szka­dza­ło zer­kać po­żą­dli­wie na ład­ne bu­zia­ki i po­ba­ła­mu­cić się od cza­su do cza­su. W opin­jach, do­ty­czą­cych ogó­łu, nic miał żad­nych prze­ko­na­li, wy­ro­bio­nych sa­mo­dziel­nie, lecz po­sia­dał szla­chet­ne ry­cer­skie po­pę­dy i tym da­wał fol­gę przy spo­sob­no­ści. Unie­sio­ny po­wszech­nym prą­dem, bił się roz­pacz­li­wie, a po­tem 15 lat po­ku­to­wał za unie­sie­nie. Za po­wro­tem, ma­jąt­ku już nie za­stał, a w ogród­ko­wej ak­tor­ce po­zna! swą cór­kę. We wszyst­kich po­czu­ciach szla­chet­niej­szych do­tknię­ty bo­le­śnie, sta­czał się stop­nio­wo na ni­zi­ny spo­łecz­ne i mo­ral­ne. Byt pu ko­lei ad­mi­ni­stra­to­rem, rząd­cą, do­roż­ka­rzem, w koń­cu po­słań­cem pu­blicz­nym. Nie przy­wy­kły do pra­cy, nie zna­jąc się spe­cjal­nie na ni­czem, a nie mo­gąc za­po­mnieć daw­nych swych na­wyk­nień, nig­dzie nie by! rze­tel­nie po­ży­tecz­nym, mu­siał skoń­czyć w szyn­ku i pić za pie­nią­dze, da­wa­ne przez eór­kę-ak­to­recz­kę. Wy­trą­co­ny z ko­lei so­bie wła­ści­wej, nie umiał od­na­leść no­wej, a ra­czej nie umiał się przy­sto­so­wać do zmien­nych oko­licz­no­ści; wy­gry­wał chwi­lo­wo tam tyl­ko, gdzie mu po­słu­żyć mo­gła od­wa­ga oso­bi­sta i de­ter­mi­na­cja.

Gdy­by wszyst­kie przej­ścia we­wnętrz­ne Za­ło­gow­skie­go… tak in­te­re­su­ją­ce pod wzglę­dem psy­cho­lo­gicz­nym, byty przez po­wie­ścio­pi­sa­rzy od­ma­lo­wa­ni, a nie za­zna­cza­ne jeno… mie­li­by­śmy jed­ną z naj­świet­niej­szych, a głę­bo­ko po­my­śla­nych kre­acji. Na nie­szczę­ście psy­cho­lo­ga w tym utwo­rze zo­sta­ią za­nie­dba­na… a po­wie­ścio­pi­sarz, prze­nie­wie­rza­jąc się wła­snym za­sa­dom es­te­tycz­nym, dla efek­tow­nych kon­tra­stów po­świę­cał nie­kie­dy praw­dę we­wnętrz­ną w roz­wo­ju cha­rak­te­ru.

Lecz na­wel ze swy­mi błę­da­mi kom­po­zy­cyj­ny­mi i psy­cho­lo­gicz­ny­mi „Wy­sa­dzo­ny z sio­dła” da­le­ko po­zo­sta­wia za sobą prze­cięt­ne utwo­ry bel­le­try­sty­ki na­szej i prze­dzie­ra się do pierw­szych sze­re­gów.

Drob­ne no­wel­le i ob­raz­ki,pi­sa­ne daw­niej po­mię­dzy jed­ną po­wie­ścią a dru­gą, lub tez w ostat­nich cza­sach, a ze­bra­ne w tym to­mie od­zna­cza­ją się tą samą by­strą spo­strze­gaw­czo­ścią, tem sa­mem za­mi­ło­wa­niem do szcze­gó­łów, nie­tyl­ko za­ob­ser­wo­wa­nych, ale i za­no­to­wa­nych, tą samą pla­sty­ką w od­twa­rza­niu lu­dzi, rze­czy i zja­wisk, co i ob­szer­ne owe utwo­ry, a jako drob­niej­sze roz­mia­ra­mi, nic mają błę­dów kom­po­zy­cyj­nych; wszyst­ko w nich jest na swo­jem miej­scu, zgod­nie z na­tu­rą cha­rak­te­rów i wy­pad­ków, któ­re ma­lu­ją. Styl w nich jest co­raz wy­twor­niej­szy… w mia­rę co­raz więk­sze­go Zgłę­bia­nia cech mowy oj­czy­stej i co­raz pil­niej­sze­go ba­cze­nia un dźwięcz­ność i wo­gó­le pięk­ność fra­ze­su.

(idzie jed­nak styl ten wzno­si się do kul­mi­na­cyj­ne­go, jak do­tych­czas, punk­tu do­sko­na­ło­ści, to W spra­woz­da­niach mu­zycz­nych, po­miesz­cza­nych przez dwa lata w „Kur­je­rze War­szaw­skim”. Róż­no­rod­ność te­ma­tów ope­ro­wych i li­rycz­nych, sub­tel­ne róż­ni­ce w gło­sie i spo­so­bie śpie­wa­nia zmu­sza­ły do nada­wa­nia sty­lo­wi tych de­li­kat­nych od­cie­ni, za po­mo­cą któ­rych je­dy­nie moż­na od­zna­czyć owe róż­ni­ce i od­two­rzyć wra­że­nie, ja­kie utwór, przez ży­wych lu­dzi wy­ko­ny­wa­ny, obu­dzać musi w czło­wie­ku wy­kształ­co­nym wie­lo­stron­nie i sta­ra­ją­cym się wra­że­nia swo­je za­szcze­pić w du­szy czy­tel­ni­ków. – Iuż te­raz nie tyl­ko ener­gicz­ne, ru­basz­ne, do­sad­ne, jędr­ne, szy­der­czo dow­cip­ne sło­wa z pod pió­ra jego pły­nąc po­czę­ty, ale tak­że rzew­ne, tę­sk­ne, mięk­kie, lot­ne. W dzie­dzi­nie to­nów fan­ta­zja jest nie­tyl­ko do­zwo­lo­ną, ale i ko­niecz­ną, dla zro­zu­mie­nia mowy mi­strzów; to też Sy­gie­tyń­ski roz­wi­jał (u nie­raz skrzy­dła i sta­wat się po­etą. Naj­sprzecz­niej­sze i naj­sub­tel­niej­sze uczu­cia i wra­że­nia po­tra­fił od­dać wy­ra­za­mi i zwro­ta­mi, w któ­rych przedew­szyst­kiem uni­kat ba­nal­no­ści, a dbał o szcze­re i otwar­te wy­po­wie­dze­nie tych wzru­szeń, ja­kich pod­czas wy­ko­ny­wa­nia dzie­ła sztu­ki do­zna­wał. Jak po­przed­nio w „Kur­je­rze” o mu­zy­ce, tak obec­nie w „Ga­ze­cie pol­skiej – o naj­now­szych ob­ja­wach z dzie­dzi­ny sztuk pla­stycz­nych i li­te­ra­tu­ry, pi­sząc pod pseu­do­ni­mem Go­sław­ca, roz­wi­ja Sy­gie­tyń­ski świet­ne przy­mio­ty swe­go sty­lo­we­go uzdol­nie­nia, wraz z po­głę­bie­niem po­glą­du na treść utwo­rów i zna­cze­nie ich spo­łecz­ne.

Do wy­ro­bie­nia tej gib­ko­ści sty­lu wie­le się za­pew­ne przy­czy­ni­ły za­pa­sy z ja­kim wy­twor­nym, choć czę­sto wy­szu­ka­nym sty­li­stą, ja­kim był Hi­po­lit

Ta­ine, któ­re­go dwa dzie­ła: „Po­dróż do Wioch” i „Fi­lo­zo­fja sztu­ki” Sy­gie­tyń­ski przy­swo­ił ję­zy­ko­wi na­sze­mu. Cu­dze my­śli, odzia­ne już w sza­ty pew­ne­go kro­ju, trud­niej wy­po­wia­dać w in­nym ję­zy­ku, ani­że­li swo­je wła­sne w tej mo­wie, do któ­rej się od dzie­ciń­stwa przy­wy­kło; dla­te­go tłó­ma­cze­nia, sta­ran­nie wy­ko­ny­wa­ne, by­wa­ją do­brą gim­na­sty­ką dla pi­sa­rza, chcą­ce­go styl swój wzbo­ga­cić i udo­sko­na­lić.

Ato­li kto nie­ma sam ani z uro­dze­nia, ani skut­kiem pra­cy nad sobą zdol­no­ści do ory­gi­nal­ne­go wy­ra­ża­nia swych my­śli, temu żad­ne prze­kła­dy nie po­mo­gą. Dla Sy­gie­tyń­skie­go były one do­brą szko­łą, bo już przy­no­sił z sobą wiel­ki za­pas wła­snych za­so­bów. Stąd cze­go­kol­wiek się do­tknął, wszę­dzie wy­bit­ny po so­bie ślad zo­sta­wił, bo wszę­dzie był sobą, czy w kry­ty­ce ma­lar­skiej, czy li­te­rac­kiej, czy mu­zycz­nej, czy w po­wie­ścio­pi­sar­stwie. Nie­słusz­nie li­czą go do uczniów Ta­inea; sko­rzy­stał on od nie­go dużo… ale pod jego sztan­dar się nie za­pi­sał; wszel­ka szko­ła, jako ho­dow­la ru­ty­ny, jest mu Wstręt­ną i prę­dzej po­peł­ni nie­kon­se­kwen­cję, ani­że­li zo­sta­nie pe­dan­tycz­nym szko­la­rzem in­dy­wi­du­al­ność jego buj­na, nie­kie­dy roz­hu­ka­na, nic lubi ha­mul­ców, wabi ją „hucz­ny lot ol­brzy­mich pta­ków” – i dla­te­go jest sym­pa­tycz­na.

P. Chm­klow­ski.

Za­ko­pa­ne, 1 sierp­nia 1899 r.

I.

KO­ŁY­SKA-WIECZ­NIY TU­ŁACZ.

I Wi­sła w wy­le­wie sza­lo­nym zno­si­ła tamy, roz­ry­wa­ją tra­twy, wa­li­ła mo­sty, roz­bi­ja­ła łlo­dzie, ła­ma­ła drze­wo bu­dul­co­we, prze­rzu­ca­ła sto­gi sia­na z jed­ne­go brze­gu ua dru­gi, za­ta­pia­ła ber­lin­ki ze zbo­żem, uno­si­ła cha­ty wiej­skie, wstrzą­sa­ła twier­dze w po­sa­dach. Naj­wy­traw­niej­si wio­śla­rze nie śmie­li się pusz­czać na fale, z oba­wy aże­by wiry nie skle­ci­ły stat­ku w głę­biach, nic zmeł­ły lo­dzi na proch. Przy­brzeż­ni tyl­ko miesz­kań­cy miast wy­ła­wia­li bo­sa­ka­mi łupy… zdo­by­te przez wodę na ludz­kiej pra­cy i nie­do­li.

Środ­kiem rze­ki pły­nę­ła ko­ły­ska z dziec­kiem, któ­re spa­ło spo­koj­nie, i buda z psem… któ­ry szczę­ka­jąc łań­cu­chem, wył ża­ło­śnie.

Jed­ni wi­dzie­li ko­ły­skę, inni budę… a ci, co nie wi­dzie­li ani ko­ły­ski ani budy… za­pew­nia­li, że ko­ły­ska i buda pły­nę­ły tuż obok sie­bie. Po­dob­na na­wet pies wył w stro­nę dziec­ka.

I dziw­na rzecz! Na ca­łej dłu­go­ści rze­ki od Kra­ko­wa do Płoc­ka, niti Iemu dziec­ku, ani len­ni psu na po­moc się nie rzu­cił, nikt ży­wych lub umar­łych ua brzeg nie wy­cią­gnął, nikt, nikł – na­wet re­por­ter. któ­ry nad tyra dra­ma­tem wzru­sza­ją­cym łzę dzien­ni­kar­ska świe­żo pod wra­że­niem uro­nił.

Tak więe ko­ły­ska i buda prze­su­nę­ły się tyl­ko przed oczy­ma se­tek i ty­się­cy wi­dzów – z któ­rych nie­któ­rzy na­ra­ża­li ży­cie dla zgrab­ki sia­na lub żerd­ki z cu­dze­go pło­tu – i po­pły­nę­ły da­lej, da­lej niż Płock, gdzie je wi­dzia­no jesz­cze, da­lej niż Nie­sza­wa, skąd nie było już te­le­gra­mu, da­lej niż uście Wi­sły, aż tam, gdzie o świad­ków wy­pad­ku trud­no… ale tyl­ko dla­te­go, iż nie zna­leź­li­by wia­ry tak ła­two na sło­wo.

Lecz czy przez to już zgi­nę­ły?…

By­najm­niej, Wszak­że od mo­rza Bał­tyc­kie­go do Atlan­ty­ku tak już nie­da­le­ko, a cóż ła­twiej­sze­go, jak na prą­dach oce­anów opły­nąc kul­dę ziem­ską i po­trą­ca­jąc o brze­gi wszyst­kich czę­ści świa­ta, za­wi­nąć na­po­wrót do swo­ich, na­wet bez ża­gli fan­ta­zji?

Zresz­tą, wi­dzia­no już ko­ły­skę z dziec­kiem i budę z psem na Nilu, na Gan­ge­sie, na Mis­sis­si­pi, na Du­na­ju, na wszyst­kich wiel­kich rze­kach we wszyst­kich kra­jach obu­dwu pół­kul; więc, je­że­li tyl­ko cy­wi­li­za­cja do tego cza­su nic zdą­ży na umy­śle ludz­kim od­ci­snąć zna­mie­nia swe­go scep­ty­cy­zmu, któ­ry nie po­zwa­la wie­rzyć bez ba­da­nia – to za parę lat, przy no­wem nie­szczę­ściu, spo­tka­my się z pew­no­ścią z nie­mi na spie­nio­nych la­lach Wi­sty, w tem sa­mem miej­scu i pod ta samą for­mą le­gien­dy, mniej lub wię­cej wy­raź­nie udra­ma­ty­zo­wa­nej, w któ­rą ltum uwie­rzy na­pew­no, gdyż le­gen­da, choć­by na­wet naj­bar­dziej pro­sta­czo na­iw­na, dłu­go jesz­cze bę­dzie mia­ła więk­szy przy­stęp do umy­słów ludz­kich, ani­że­li ja­sne praw­dy na­uki i ści­słej ob­ser­wa­cji.

I nic dziw­ne­go. Wszak­że za­stęp szar­la­ta­nów, gło­szą­cych cuda sło­wem i pió­rem, nie­tyl­ko jest i obec­nie licz­niej­szy i wpły­wow­szy, ani­że­li garst­ka su­mien­nych ob­ser­wa­to­rów ży­cia i na­tu­ry, ale nad­to bar­dzej sza­no­wa­ny. Kie­dy bo­wiem pra­ca mrów­cza i mo­zol­na ostat­nich po­wszech­nie na­zy­wa się re­ali­zmem bez­dusz­nym, przed któ­rym strzedz się trze­ba, to błę­dy lek­ko­myśl­ne pierw­szych uwa­ża­ne są za po­ezję ide­al­ną, któ­rej ludz­ko­ści z ser­ca wy­dzie­rać nie na­le­ży.

Lecz po czy­jej stro­nie słusz­ność – to py­ta­nie.

II.

AK­TOR­KA.

Te­atr! wszyst­ko te­atr!… W ko­ście­le sta­ią tłum­na mo­jej mat­ki. Po wa­szych oczach, po wy­ra­zach twa­rzy, po szyb­ko­ści, z jaką ustą­pi­li­ście się przedem­ną, po­zna­łam, że ze­szli­ście się tam dla umie… nie dla niej. Pu­blicz­no­ści przy­szła zo­ba­czyć, jak grać będę sce­nę roz­pa­czy wo­bec tru­pa mat­ki. Oh! będę ją gra­ta do­brze, bo in­a­czej nie do­sta­nę bra­wa… wy­gwiż­dżą mnie z ko­ścio­ła, jak z te­atru ak­tor­kę bez uczu­cia. I cze­ka­łam tyl­ko, ry­chło po­rwie się bu­rza okla­sków, a wień­ce, le­żą­ce na stop­niach Ka­ta­fal­ku, po­sy­pią się na moją gło­wę.

Łzy cof­nę­ły mi się w głąb oczu i za­la­ły ser­ce. Chcia­łam się mo­dlić w my­śli: za­po­mnia­łam roli. Czer­wo­ne świa­tło grom­ni­cy co raz sze­rzej mi­go­ta­ło mi w oczach, a szep­ty pu­blicz­no­ści co­raz gło­śniej szu­mia­ły w uszach. Ktoś po­dał mi rękę. Po­ciem­nia­lo mi w oczach: ze­mdla­łam.

Kie­dy wy­no­szo­no mnie z ko­ścio­ła, usły­sza­łam głu­chy jęk trum­ny, w któ­rą za­bi­ja­no ćwie­ki.

– Mal­ko moja! – krzyk­nę­łam w glos, i wte­dy do­sta­łam bra­wo, ja­kie­go nikt oprócz mnie do­stać nie może:

– „A to ak­tor­ka!” – za­wo­łał ktoś z boku i jego sąd za­pa­lił oczy wa­sze bły­ska­wi­cą uzna­nia…

Jak­to? Ak­tor­ka? Więc nic ko­bie­ta? Więc nie cór­ka, nie żona, nie mat­ka, nie ar­tyst­ka na­wet, któ­ra czu­je, ale pro­sta ko­me­djant­ka?… Lu­dzie, czy wy się my­li­cie, czy…

Tak… dziś już wiem… Dla was ser­ce moje – to wiel­ka sce­na, a ner­wy i mię­śnie – to jego ak­to­rzy po­słusz­ni. Dla was krew moja – to róż w pły­nie, któ­ry roz­le­wać moż­na bez­kar­nie, bo on umie samą nie­wie­le kosz­tu­je, a ży­cie moje – to sztu­ka te­atral­na, któ­rą od rana do wie­czo­ra dla was tyl­ko gra­ni Iuli grać po­win­nam….. We mnie nic dla mnie… nic prze­ze mnie!… Wsła­wi­li­ście cały te­atr uczuć uro­jo­nych w moje ser­ce, a ra­niąc praw­dzi­we, wo­ła­cie: „Ona nie­ma ser­ca: ona… nie ko­cha, nie cier­pi, nic czu­je jak my: ona uda­je ser­ce!” Uda­je… Co uda­ję?… Lu­dzi?… Ależ ja wciąż je­stem tyl­ko sobą i ni­kim in­nym być nie moge!…..Uczu­cia-!…. Ależ uczuć na­śla­do­wać nie po­dob­na! Acha! Te­atr!!!!… My­li­cie się! To nie te­atr wcho­dzi we mnie ze swo­jem ży­ciem sztucz­ne­in, ale ja przy­cho­dzę do nie­go ze swo­jem – z ży­ciem praw­dy, bez któ­rej nie­ma sztu­ki, z ży­ciem ner­wów cią­gle obu­dzo­nych, bez któ­rych nic by­ło­by ani uczu­cia, ani jego wy­ra­zu. Lecz moje ner­wy – to ta­jem­ni­ca mo­jej na­tu­ry. Ko­cha­jąc, ana­li­zu­ję mi­łość w jej isto­cie i w jej ob­ja­wach ze­wnętrz­nych, tak samo jak cier­piąc, jesz­cze prze­glą­dam się w lu­strze. Je­że­li przez sen z pier­si mo­jej wy­rwie się przy­pad­kiem krzyk tak sil­ny, że mnie obu­dzi, to na­tę­że­nie gło­su zmie­rzę w pa­mię­ci re­zo­nan­sem sali, w któ­rej gra­łam wczo­raj lub ju­tro grac będę. Nikt nie moie sta­nąć tak przedem­ną, abym nie wi­dzia­ła jego pozy; nikt nie może za­pła­kać, uśmiech­nąć ię… za­my­ślić, abym nie mia­ła spa­mię­tać wy­ra­zu jego twa­rzy, drgnie­nia po­wiek, ru­chu ręki, na­chy­le­nia gło­wy: nikt nic może ode­zwać: się do umie ani przy mnie, abym nie mia­ła za­uwa­żyć in­to­na­cji jego gło­su, szyb­ko­ści od­de­chu, głę­bo­ko­ści wes­tchnie­niu…. nikt – na­wet ja sama. Po­mi­mo to, niech wam się nic zda­je, że w ak­tor­ce nie­ma miej­sca na ko­bie­tę. I ja może by­ła­bym zdol­na źyć ci­chem szczę­ściem, z ogni­ska do­mo­we­go stwo­rzyć so­bie świat, uśmie­cha­mi dziec­ka koić wszyst­kie smut­ki, nad ko­ły­ską nu­cić rzew­ną piosn­kę mat­ki! Lecz po co so­bie ser­ce ra­nić? Nie mów­my o tem! Mi­łość, nie­na­wiść, szczę­ście, smu­tek, śmiech, bo­leść, łzy… cho­ro­ba, ko­na­nie – to sze­reg na­gich mo­de­lów dla mnie – praw­da ale mo­de­lów, z któ­ry­mi żyję…

przez któ­rych i za któ­rych czu­ję, je­że­li jesz­cze oni su poza mną tyl­ko – nio we mnie… lto aże­by jed­no wra­że­nie od­two­rzyć z cala jego silą w sztu­ce, trze­ba ich w ży­ciu ode­brać ty­siąc, i nie­raz krwa­wo może od­czuć. Wy są­dzi­cie tym­cza­sem, że ja moge je pod­ra­biać do­wo­li, na każ­de za­wo­ła­nie, dla wa­szych okla­sków, za wa­sze pie­nią­dze.

Fe­dro! Des­de­mo­no! Ofel­jo! Mar­jo! Wy tyl­ko wie­cie, ile w wa­szych ra­do­ściach i roz­pa­czach, uśmie­chach i łzach był…….ich wła­snych ra­do­ści i roz­pa­czy, uśmie­chów i łez. Lecz na próż­no bym was na Świad­ków wzy­wa­ła! Wy przez moje tyl­ko usla świad­czyć­by­ście mo­gły za inna… a moim ustom się nie wie­rzy. Ja was krwią swo­ją po­iłam, a oni mó­wią, że ja uda­ję. Ja w was du­szę swo­ją tchnę­łam, a oni my­ślą, że ja się tyl­ko roli do­brze na­uczy­łam. Ależ rola nio ma ży­cia ze­wnętrz­ne­go du­szy: nie ma wy­ra­zu twa­rzy, nie ma po­sta­wy i ru, ubaw, nie ma ży­cia i gło­su. Kola to trup spo­wi­nię­ty w zim­ny ca­łun pa­pie­ru, w któ­re­go żyły trze­ba! prze­to­czyć krew wła­sną, i tyle ile się jej ma. In­a­czej każ­da bo­ha­ter­ka dra­ma­tu by­ła­by ma­ne­ki­nem, któ­ry mówi, a nie ko­bie­tą, któ­ra żyje. Aby ona mo­gła żyć… ży­ciem swo­jem wzru­szać, ja mu­szę jej co­dzień od­da­wać swo­je, i to nie po kro­pel­ce, ale ca­łym pu­ha­rem. Przez to wy w niej wi­dzi­cie ko­bie­tę, któ­ra ż.yja, a we mnie ma­ne­ki­na, któ­ry po­wta­rza cu­dze sło­wa – ak­tor­kę! Ja ko­bie­tą dla was je­stem tyl­ko przy świe­tle kin­kie­tów bla­sza­nych, uma­lo­wa­na, udra­po­wa­na, wplą­ta­na w sieć dra­ma­tu uda­ne­go na sce­nie. Tam współ­czu­je­cie ze mną w każ­dej sy­tu­acyi ży­cia. Tam obu­rza­cie się obe­lgą, któ­ra nie roni wca­le, po­nie­waż nie w moją oso­bę mie­rzy; tam drży­cie na wi­dok szty­le­tu pa­pie­ro­we­go, któ­ry umie za­bić nie może; tam każ­dy krzyk, jęk, wes­tchnie­nie. Łzy wam z oczu wy­ci­ska. Niech jed­nak zej­dę tyl­ko ze sce­ny, niech róż zmy­ję z twa­rzy, niech ko­stjum precz od­rzu­cę, i za­wo­łam: „Cier­pię!” ani w wa­szych oczach tez nie znaj­dę, ani w wa­szych ser­cach współ­czu­cia, taka po­mię­dzy wami a mną otwie­ra się w tej chwi­li, od razu, prze­paść nie­do­wie­rza­nia. Gdy­bym prze­ję­ła, wy­czer­pa­na wra­że­niem, pa­dła w omdle­niu, po­wie­dzie­li­by­ście wszy­scy, żem do­brze ze­mdla­ła. Aby­ście nio my­śle­li przez trzy dni, że je­stem w le­tar­gu, mu­sia­ła­bym umrzeć w obec ca­łe­go fa­kul­te­tu me­dycz­ne­go, tak wam trud­no uwie­rzyć w szcze­rość mo­ich wra­żeń i uczuć, w praw­dę mo­je­go ży­cia. Po­nie­waż wie­cie, że na dnie du­szy każ­dej ko­bie­ty jest tro­chę ak­tor­ki, więc zda­je się wam, że na dnie du­szy ak­tor­ki nie może być du­szy ko­bie­ty wca­le. Tą my­ślą oba­ła­mu­ce­ni, bez pa­mię­ci, bez li­to­ści – jak dzie­ci, roz­ba­wio­ne ułud­ną pięk­no­ścią lal­ki, któ­rą dla po­zna­nia isto­ty jej wdzię­ku, pru­ją, ni­cu­ją i po­tem wy­rzu­ca­ją za okno – ści­ga­cie mnie wszę­dzie, na sce­nie i za sce­ną, w domu i za do­mem, chcąc do­stać się na dno mo­jej du­szy i po­ka­zać, że w tym je­dy­nym skarb­cu mo­je­go ży­cia, do któ­re­go nio uda­ło wam się ani zna­lesć ani do­ro­bić klu­cza, nie­ma klej­no­tów.uczu­cia praw­dzi­we­go!

Na czy­ny moje nie umie­cie pa­trzeć in­a­czej, jak tyl­ko przez pry­zmat uprze­dze­nia. Je­stem ak­tor­ką: stąd, we­dług wa­sze­go mnie­ma­nia, wszyst­ko we mnie musi być sztucz­ne, wszyst­ko… na­wet mi­łość dla sztu­ki. Je­że­li jako ar­tyst­ka nad­uży­wam ży­cia i w roli rzu­cam je wam pod nogi. Wo­ła­cie: „Ko­me­djant­ka – dlla efek­tu! Je­że­li jako oby­wa­tel­ka, na oł­ta­rzu mi­ło­sier­dzia skła­dam ra­zem z wami to… co mam. Swo­ją pra­cę – część sie­bie, wo­ła­cie: ”Ko­me­djant­ka – dla re­kla­my!"

Ze wszyst­kich ko­biet ja tyl­ko jed­na nie in­a­ni pra­wa być so­lia., nie mam pra­wa na­le­żeć do sie­bie, nic in­a­ni pra­wa za­bro­nić wam lego… cze­go­by­ście so­bie nie po­zwo­li­li sami wzglę­dem ni­ko­go. Dom mój uwa­ża­cie za te­atr, do któ­re­go wcho­dzić moż­na jak za bi­le­ta­mi… a na­wet bez bi­le­tów; każ­dej chwi­li wol­no go iram splą­dro­wać, po­cząw­szy od sy­pial­ni a skoń­czyw­szy na kuch­ni. Łóż­ko moje jest ło­żem roz­pu­sty, a wie­cze­rza każ­da or­gią sza­lo­ną. Kie­sze­nie moje prze­trzą­sa­cie co­dzień pu­blicz­nie; przy bry­lan­tach sta­wia­cie zna­ki za­py­la­nia: czy praw­dzi­we?… a je­że­li praw­dzi­we, to za ja­kie, za czy­je pie­nią­dze? Kon­tro­lu­je­cie każ­dy krok mój – i ten, któ­ry zro­bi­łam, i ten… któ­re­go zro­bić na­wet nie my­śla­łam. W każ­dym ko­chan­ku te­atral­nym wi­dzi­cie mego ko­chan­ka. W prze­szło­ści mo­jej do­pa­tru­je­cie się czar­nych cie­niów, któ­re­by mo­gły za­ćmić moją te­raź­niej­szość, a w bla­skach te­raź­niej­szo­ści szu­ka­cie za­dat­ku na przy­szłość smut­ną. Włos. któ­ry mi spadł z gło­wy… ząb… któ­ry so­bie wy­rwać ka­za­łam, aże­by nie cier­pieć na przed­sta­wie­niu, wli­cza­cie do wad ar­ty­stycz­nych, go­to­wi tak ży­ciem mo­jem ob­ni­żyć sztu­kę, jak moją sztu­ką ob­ni­ża­cie ży­cie.

W pierw­szej lep­szej de­biu­tant­ce wi­dzi­cie moją ry­wal­kę, przed któ­rej mło­do­ścią samą po­win­nam schy­lić czo­ło. I da­lej­że za­pi­sy­wać każ­dy dzień ży­cia ubie­głe­go, pod­kre­ślać każ­dą zmarszcz­kę na mo­jej twa­rzy, abym się nie łu­dzi­ła. Łu­dzić;… Ależ ja wiem i bez was. co mnie cze­ka!

W ży­ciu i na sce­nie gra­ta we mnie jed­na i ta sama du­sza, tar­ga­ły się jed­ne i te same ner­wy. Każ­dy wie­czór te­atru kosz­to­wa! mnie dzień ży­cia, a każ­dy dzień byt kro­kiem… Ach, nie śmiem po­my­śleć!… Tak gi­nąć może tyl­ko du­sza ak­to­ra i… psa!

Na­stą­pi chwi­la, kie­dy na krzy­ki roz­pa­czy, na jęki i Izy… któ­re­ście okla­ski­wa­li prze­że­ra­nie w bo­ha­ter­kach dra­ma­tu, od­po­wie­dzieć by­ście mo­gli tyl­ko uśmie­chem po­li­to­wa­nia dla mnie. Nie bój­cie się! Za­nim ten dzień na­dej­dzie, prze­sta­nę grać i… prze­sta­nę żyć. Żad­nych złu­dzeń! Z chwi­lą, gdy zej­dę ze sce­ny, zstą­pię od­ra­zu do gro­bu ży­cia i mo­jej szla­ki…. do gro­bu praw­dzi­we­go…. do gro­bu za­po­mnie­nia….

Sła­wa in­nych ar­ty­stów ro­śnie z ich wie­kiem, a po ich śmier­ci… przez wie­ki. Moja z wie­kiem i z wie­ka­mi ma­leć tyl­ko może. Oni swo­je­mi dzie­ła­mi, po­czę­te­mi przy nę­dzy wła­snej i obo­jęt­no­ści nie­raz współ­cze­snych, oku­pu­ją so­bie nie­śmier­tel­ność u na­stęp­nych po­ko­leń; mnie po­tom­ność za wszyst­kie cier­pie­nia wśród try­um­fów prze­lot­nych, za wzbu­dza­nie za­pa­łu u współ­cze­snych, za­pła­ci obo­jęt­no­ścią, zu­peł­na….. nie­pa­mię­cią.

To też, aby wa­sze dzie­ci wie­dzia­ły, czem cho­ciaż by­łam za ży­cia, hi­sto­ryk, wy­pi­su­jąc moje imię na ścia­nie pan­te­onu sztu­ki, bę­dzie mu­siał do­dać w na­wia­sie ty­tuł upo­ka­rza­ją­cy: "Ak­tor­ka!"

III.

GEM­MA.

Cale Abruz­zy, dzi­kie, na­je­żo­ne ska­ła­mi, po­roz­pa­da­ne, pod­szy­te krza­ka­mi kar­ło­wa­te­mi i nie­ba­mi cho­ro­bli­wie zie­lo­ne­mi na skra­jach urwisk, drża­ły w stoń­cu. Po­wie­trze dy­sza­ło ża­rem czerw­co­wym i wo­nią upa­ja­ją­cą ro­ślin­no­ści, oży­wio­nej na­gle bu­rzą gwał­tow­ną, ja­kiej naj­star­si lu­dzie z Burt­go de­lia Roc­ca nie pa­mię­ta­li. Wiel­kim pa­ro­wem, niby ło­nem roz­dar­tem jed­nej z gór, wa­li­ła jesz­cze woda desz­czo­wa z bul­go­tem i szu­mem, któ­re­go świst zło­wro­gi ła­mał się na da­chach le­pia­nek osa­dy, przy­cze­pio­nych do skał ska­li­stych wą­wo­zu na dole.

Było już koło dzie­sią­tej. Na po­lach i pól­kach, po­roz­pi­na­nych na spa­dzi­stym sto­ku, czer­nia­ły tu i owdzie syl­wet­ki miesz­kań­ców Sor­go de­lia Roc­ca. Pra­wie u sa­me­go wierz­choł­ka góry, poza wszyst­kie­mi i po­nad wszyst­kie­mi po­la­mi, cią­gnął się po­dłu­go­wa­ty pa­sek zie­mi, spa­da­ją­cej gwał­tow­nie na dół. W zwy­kłym cza­sie, pod ko­niec lata, kie­dy owies doj­rze­wał, cały ten szma­tek nędz­nie ro­dzaj­ne­go grun­tu wy­glą­dał jak płach­ta wą­ska płót­na po­żół­kłe­go, za­wie­szo­ne­go przez przy­pa­dek u szczy­tu góry, po­dziu­ra­wio­ne­go gil­zie wy­żej ol­brzy­mie­mi gła­za­mi, po­dar­te­go gdzie ni­żej na pasy po­to­ka­mi desz­czu, po­pla­mio­ne­go wszę­dzie odłam­ka­mi gra­ni­tu i kup­ka­mi ka­mie­ni, któ­re mie­ni­ły się w słoń­cu, niby tłu­ste pla­my na świe­żo wy­pra­nym lecz sta­rym far­tu­chu.

– Ist­na zie­mia, jaką tyl­ko dja­beł mógł­by dać swej cór­ce w po­sa­gu" – ma­wia­li sami miesz­kań­cy osa­dy, li­tu­jąc się nad sta­nem Adu­la, któ­ry ją odzie­dzi­czył w spad­ku po ojcu. Wie­ki osa­dzi­ły pył a on na­niósł resz­tę wła­sne­mi rę­ka­mi.

Achil do­pie­ro co przy­szedł. Aże­by się do­stać na swo­je pole, mu­siał iść naj­pierw go­ściń­cem bi­tym w wą­wo­zie kil­ka sta­jań dro­gi, po­lem wy­krę­cić na lewo wą­skim pa­ro­wem, na­stęp­nie piąć się w górę ście­ży­ną krę­ta wśród ogro­dów wa­rzyw­nych szczę­śli­wiej upo­sa­żo­nych są­sia­dów, wy­mi­jać wy­rwy, okrą­żać pola in­nych, prze­my­kać się po­mię­dzy rysz­pa­mi ka­mie­ni, sta­no­wią­ce­mi gra­ni­cę i ochro­nę pola od nie­szczęść. Stal on na skra­ju pa­ro­wu, z rę­ka­mi spusz­czo­ne­mi na dół, z ocza­mi nie­ru­cho­mo wle­pio­ne­mi w nagą ska­łę swo­je­go dzie­dzic­twa.

Wszyst­ko po­szło z wodą! Ule­wa, prze­rzu­ca­jąc się z po­łu­dnio-za­cho­du na pół­no­co-wschód, nie­tyl­ko spłu­ka­ła owies, jak to sam od­ra­zu przy­pusz­czał, ale nad­to znie­sła do szczę­tu cala… war­stwę ro­dzaj­ną lego pola nędz­ne­go, któ­re i tak nic oprócz owsa nic wy­da­wa­ło. Z ca­łej osa­dy on je­den tyl­ko odzie­dzi­czył szczyt góry, na któ­rą przez trzy­dzie­ści pięć lat, od szó­ste­go roku ży­cia, przy ojcu jesz­cze, no­sił w płach­cie na ple­cach zie­mię, Wszy­scy mie­li grunt lep­szy i głęb­szy, upra­wę ła­twiej­sza i sprzęt pew­niej­szy. Wszy­scy mie­li bli­żej na pole i wszy­scy mo­gli wy­żyć choć jako tako z sa­mej roli. On je­den tyl­ko mu­siał pół dnia tra­cić na samo cho­dze­nie i oprócz tego wy­naj­mo­wać się dru­gim do ro­bo­ty w polu lub od­sta­wiać na ośle cu­dzą ogro­do­wi­znę do są­sied­nie­go mia­sta. Obec­nie, z ca­łe­go mie­nia, zo­sta­ły mu się tyl­ko ręce i tak już zgra­bia­łe w pra­cy. O upra­wie roli nie było co my­śleć. Tam, gdzie wczo­raj o tej po­rze lśnił się żół­ty owies, dziś pa­ro­wa­ła spo­koj­nie na słoń­cu gład­ka, sza­ra, po­ły­sku­ją­ca ły­si­na ska­ty. Na­wet wiel­kie gła­zy, któ­re miej­sca­mi chro­ni­ły swym cie­niem owies od spie­ko­ty, sto­czy­ły się z na­wa­łem wody na sam dół stro­me­go pola… aż tam… gdzie za­czy­nał się grunt jego bra­ta. Nic było tu już co ro­bić. Achil, po­siaw­szy chwi­lę, pu­ścił się brze­giem pa­ro­wu na dół, gdzie odła­my gra­ni­tu, gła­zy, ka­mie­nie, za­trzy­ma­ne na­gle w sza­lo­nej jeź­dzie, wry­ty się w zie­mię i sta­nę­ły ol­brzy­mim, bez­ład­nym mu­łem cy­klo­pów nad po­lem są­sied­niem jego bra­ta. Ze szczy­tu tego wału, pole wy­glą­da­ło jak jed­no wiel­kie zsy­pi­sko pia­sku i żwi­ru, któ­re mur prze­pu­ścił z wodą na dru­gą stro­nę. (Idzie okiem się­gnął, wi­dać było znisz­cze­nie i roz­pacz.

Brat Achi­la, przy­gnę­bio­ny i zła­ma­ny, sie­dział na rysz­pie ka­mie­ni wśród pola. Był to czło­wiek w sile wie­ku, bar­czy­sty; legi… pięk­nie zbu­do­wa­ny.

Spo­strze­gł­szy Achi­la na wale, po­rwał się z miej­sca, jak gdy­by go ja­kaś sprę­ży­na we­wnętrz­na na­gle w górę wy­sa­dzi­ła, i wy­trzą­sa­jąc na­prze­mian to jed­ną, to dru­gą ręką przed no­sem, za­czął z da­le­ka już krzy­czeć:

– Że­byś ty z pie­kła nie wyj­rzał za two­ją zie­mię prze­klę­tą, za twój żwir. za twój pia­sek! Całe moje wa­rzy­wo w two­im mule za­po­wie­trzo­nym!… Be­zec­ny wy­naj­do! A toż two­je wście­kłe ka­mie­nic wy­młó­ci­ły mi jęcz­mień do szczę­tu. Tyle mi na­wet nie zo­sta­ło, żeby się z psem po­dzie­lić! Por­co!

je­że­li choć jed­ną świecz­kę za­nio­sę do ko­ścio­ła!

– Czło­wie­ku, toć ja wszyst­ko stra­ci­łem. Na ska­le tyle na­wet zie­mi nie zo­sta­ło, co niuch ta­ba­ki, a przeć Boga nie wy­zy­wam.

– Co mi tam two­ja zie­mia, kie­dy mi ani je­den ka­la­fior nie oca­lał przed two­je­mi ka­mie­nia­mi.

– Prze­cie­żem ci ich umyśl­nie nic na­rzu­cał na pole.

– Umyśl­nie czy nie umyśl­nie, ale to two­je! Ja ci ko­ści po­ła­mię, jak cię w swo­je ręce do­sta­nę!

– A to po­łam, je­że­li chcesz, bo tak czy tak z dzieć­mi umrę z gło­du.

– Ty? Cia­maj­da… Ty­byś na­wet umrzeć nio po­tra­fił.

– Cóż komu z mo­jej śmier­ci, kie­dy moim dzie­ciom nikt jeść nie da.

– A kto moim da te­raz, kie­dy cały sprzęt two­je ka­mie­nie zmeł­ły. Zresz­tą mam wię­cej be­chów nis ty. A żona to nic? Hę?

– Szczę­ście, że moja pier­wej um arta, bo bym nie­miał na­wet za eo jej po­cho­wać.

– Cze­kaj ja cie­bie za dar­mo po­cho­wam tu oto, pod tym ka­mie­niem, na któ­ry­meś z góry na moje polo przy­je­chał.

– Ale przed ka­mie­nia­mi przy­je­cha­ła do cie­bie zie­mia, com ją przez tyle lat no­sił na górę.

– To ją so­bie za­bierz, by­łeś mi z pola ka­mie­nie wy­zbie­rał.

– Jak mię naj­miesz na całą zimę, to będę zbie­rał.

– Pa­trz­cie go… jaki mą­dry! Jesz­cze­by chciał z cu­dze­go nie­szczę­ścia ko­rzy­stać.

– Nie to nie: pój­dę Że­brać – od­po­wie­dział Achil i zszedł z wału na swo­je pole. Coś go cią­gnę­ło do tego ka­wał­ka góry… któ­rą przez tyle lat dep­tał za­krwa­wio­ne­mi no­ga­mi, któ­rą skro­bał do szczer­ku wła­sne­mi pa­zu­ra­mi, któ­rą ro­sił swo­im po­tem znoj­nym. Przez chwi­lę wa­ży­ła się w jego gło­wie myśl, czy nic za­cząć na nowo no­sić zie­mi w płach­cie? Gdy jed­nak so­bie przy­po­mniał, ile to lat po­trze­ba było ko­pać i dźwi­gać, wcho­dzić i scho­dzić, ciem­no mu się zro­bi­ło przed ocza­mi, jak gdy­by na­gle noc po­wle­kła całe jego lśnią­ce na słoń­cu pole chmu­rą czar­ną. A jed­nak nie mógł odejść od razu; coś go wią­za­ło do tej twar­dej ska­ły, coś go do niej przy­ku­wa­ło. I usiadł tuż pod tra­łem, na wprost lej ły­sej, sza­rej opo­ki, któ­ra mu ra­zi­ła oczy od­bla­skiem sto­li­ca. Usiadł w kucz­ki i, opu­ściw­szy gło­wę bez­wład­nie w dło­nie opar­te na kiju… za­my­ślił się głę­bo­ko, smut­nie.

Nie­opo­dal, na ubo­czu, trzy­ma­ła się sze­ścio czy sied­mio­let­nia cór­ka Adu­la. Gem­ma, bla­de, za­bie­dzo­ne dziec­ko, w po­dar­tej su­kien­czy­nie, z gołą gło­wą… bose. W pa­ro­wie, co­kol­wiek ni­żej, stał sta­ry osieł, z po­obi­ja­ne­mi bo­ka­mi, z wy­prza­łą na krzy­żu skó­rą, i szczy­pał oset i kieł­ki tra­wy pusz­cza­ją­cej się gdzie­nieg­dzie ze szcze­lin ska­ły.

Było to całe mie­nie Adu­la. Przy cięż­kiej pra­cy od rana do nocy mógł on od bie­dy wy­ży­wić sie­bie. Gem­mę i kil­ko­mie­sięcz­ne­go Gigi, któ­ry od pół roku… jak go mat­ka od­umar­ła… po­chła­niał więk­szą część do­cho­dów. Po­trze­ba bo­wiem było ku­po­wać dlań co­dzień pół kwar­ty mle­ka ko­zie­go, co sta­no­wi­ło cię­żar nad siły bied­ne­go chło­pa z Abruz­zów. A przy­tem, zbyt­kow­ny ten po­karm nie szedł dziec­ku na po­ży­tek, gdyż, mimo całą pie­czo­ło­wi­tość, z jaką pie­lę­gno­wa­ła je Gem­ma, ob­ja­wia­ło ono wciąż wiel­kie nie­za­do­wo­le­nie, któ­re cz.ęslo ge­sto koń­czy­ło się na­pa­dem kon­wul­sji.

Gem­ma pa­trzy­ła w mil­cze­niu na roz­pacz ojca i cze­ka­ła ry­chło on po­cią­gnie ją do domu.

Tym­cza­sem po gó­rach roz­legł się prze­raź­li­wy, chra­pli­wy, kon­wul­syj­ny ryk osia, któ­ry ni stąd ni zo­wąd za­czął w pa­ro­wie drzeć się na całe gar­dło. Achil po­rwał się na­gle z miej­sca, jak gdy­by go kto ukro­pem ob­lał, i, do­padł­szy w kil­ku sko­kach osła… za­czął go okła­dać ki­jom z cała wście­kło­ścią czło­wie­ka, któ­ry się mści za ja­kąś wiel­ką i nie­cną krzyw­dę, Bił gdzie się zda­rzy­ło i krzy­czał, mio­ta­jąc gru­bi­jań­stwa co­raz sil­niej­sze, co­raz wstręt­niej­sze, jak gdy­by chciał sam się pod­nie­cić ich wy­ra­zem. Osieł, nie wie­dząc co się z nim dzie­je, stał z po­cząt­ku spo­koj­nie na miey­scu i ry­czał jak opę­ta­ny; na­stęp­nie jed­nak pu­ścił się truch­ci­kiem do domu. Achil biegł za nim i gar­bo­wał mu skó­rę z bo­ków, z tylu, po grzbie­cie, gdzie ki­jem do­się­gnął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: