Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Druga strona recepty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 kwietnia 2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Druga strona recepty - ebook

Agata Pilska, lekarka po czterdziestce, marzy o tym by jej życie choć trochę przypominało bajkę. Latem, w dużej jasnej kuchni chciałaby smażyć konfitury, a w zimowe poranki, wspólnie z rodziną, delektować się ich smakiem i zapachem. Niestety los jej nie rozpieszcza. Jest pełna kompleksów, pretensji, a nawet zawiści do świata i ludzi. Kiedy wspomnienia i strach przed kolejnym dniem ściskają jej gardło sięga po środki uspokajające, czasem po alkohol. Pewnego dnia uświadamia sobie, że wszystko jest lepsze od samotności i nielubianej pracy w państwowej przychodni lekarskiej. Czy uda jej się, tym razem dla siebie, wypisać receptę na szczęście?

Są w tej opowieści sytuacje codzienne: faceci, kłopoty z dziećmi, wspomnienia, jedzenie i ciuchy. Jest wiele obrazków z życia nieco dziwnej przychodni lekarskiej i sporo opowieści o lekarzach w pracy i „po pracy”. Jest to też książka o tym, o czym często zapominamy - słońce świeci dla wszystkich.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62405-54-1
Rozmiar pliku: 757 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dru­ga stro­na re­cep­ty

Le­d­wo zdą­ży­łam na po­ciąg. Wtasz­czy­łam cięż­ką wa­liz­kę na pół­kę. Szó­sta ra­no. Wa­gon pu­ściu­teń­ki. Roz­sia­dłam się w prze­dzia­le, zdję­łam bu­ty i nie­ele­ganc­ko, ale za to wy­god­nie, po­ło­ży­łam no­gi na są­sied­nim fo­te­lu. Przede mną czte­ro­go­dzin­na po­dróż do Wro­cła­wia.

Kie­dy mie­siąc te­mu daw­na przy­ja­ciół­ka Gra­ży­na za­wia­do­mi­ła mnie, że or­ga­ni­zu­je spo­tka­nie ko­le­żeń­skie, bar­dzo się ucie­szy­łam.

– To bę­dzie ka­me­ral­na im­pre­za, ja­kieś dwa­na­ście osób. Przy­go­tuj się na wie­czór w lo­ka­lu i ewen­tu­al­ną wy­ciecz­kę w gó­ry dru­gie­go dnia – po­in­for­mo­wa­ła mnie. – Ale pa­mię­taj, peł­ny luz!

Ła­two jej po­wie­dzieć: „peł­ny luz”. Dla mnie, by­łej miesz­kan­ki Wro­cła­wia, a obec­nie pro­win­cjusz­ki, nie by­ło żad­ne­go lu­zu. Mia­łam swo­je kom­plek­sy, do te­go zże­ra­ła mnie za­zdrość i wstyd, zwłasz­cza że wie­le osób, pa­mię­ta­ją­cych mnie ja­ko Aga­tę Pil­ską, na pew­no mia­ło zu­peł­nie in­ne wy­obra­że­nie na te­mat mo­je­go ży­cia. „Cóż, cór­ka ta­kie­go oj­ca na pew­no jest do­brze urzą­dzo­na, jak­że mo­gło być ina­czej, mia­ła ta­kie wa­run­ki”.

Mo­gę so­bie po­gra­tu­lo­wać. Do­brze się ka­mu­flo­wa­łam. Nikt oprócz Do­ro­ty nie znał praw­dy o mo­jej sy­tu­acji ro­dzin­nej.

Prze­stań, bo zwa­riu­jesz. Grunt to po­zy­tyw­ne na­sta­wie­nie, skar­ci­łam się w my­ślach. Ale nic to nie da­ło. Ni­g­dy nic nie da­wa­ło.

Dło­nie au­to­ma­tycz­nie za­ci­snę­ły się w pię­ści. Na­tręt­ne my­śli i ob­ra­zy nie da­wa­ły spo­ko­ju:

Ko­niec ro­ku szkol­ne­go, chy­ba szó­sta kla­sa. Po­ło­ży­łam mat­ce na biur­ku piąt­ko­we świa­dec­two. Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– I co w tym nad­zwy­czaj­ne­go? – za­py­ta­ła su­cho. Spoj­rza­ła na mnie bez cie­nia sym­pa­tii.

– Gdzie ty się wy­bie­rasz? Po­patrz w lu­stro. Jak ty się ubra­łaś? Czy ty nie masz za grosz gu­stu?

Chwy­ci­ła mnie za ra­mię i po­pro­wa­dzi­ła do du­że­go lu­stra w przed­po­ko­ju.

– Zie­lo­na su­kien­ka i nie­bie­skie pod­ko­la­nów­ki. Jak ty śmiesz­nie wy­glą­dasz – ro­ze­śmia­ła się szy­der­czo.

Z pła­czem za­mknę­łam się w po­ko­ju. I nie po­szłam na spo­tka­nie z oka­zji koń­ca ro­ku szkol­ne­go, któ­re co ro­ku urzą­dza­ła Do­ro­ta w swo­im ogród­ku.

Za­mknę­łam oczy. Czy ja mu­szę się tak mal­tre­to­wać? To bez sen­su. Ale pa­mięć nie chce dać za wy­gra­ną.

Wy­ję­łam książ­kę. Pró­bo­wa­łam czy­tać. Nic z te­go. Nie mo­głam się sku­pić. To, co chcia­łam od sie­bie od­su­nąć, upar­cie po­wra­ca­ło.

Nie słu­żą mi wy­jaz­dy do Wro­cła­wia.



Przez te la­ta kil­ka ra­zy spo­tka­łam się z Gra­ży­ną, ale in­nych zna­jo­mych uni­ka­łam.

Kie­dyś wpa­dłam na Do­ro­tę w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym. By­ła mo­ją przy­ja­ciół­ką jesz­cze ze szko­ły. Po­nad dzie­sięć lat w jed­nej ław­ce. A po­tem... Po­tem ca­ła przy­jaźń się roz­pa­dła. W jed­nej chwi­li.

Przed ma­tu­rą Do­ro­ta po­zna­ła chło­pa­ka. To był ta­ki „hi­pis”, fi­lo­zof od sied­miu bo­le­ści. Wia­do­mo. Dłu­gie wło­sy, ob­ci­słe spodnie. Typ „bes­ser­wis­se­ra”. Wszyst­ko wie­dział le­piej. Nie zno­si­li­śmy się, rzecz ja­sna. Nie­ste­ty, Do­ro­ta wy­bra­ła je­go. Zo­sta­łam na lo­dzie, bo by­ła mo­ją je­dy­ną przy­ja­ciół­ką. Szko­da. Mia­ły­śmy ta­kie am­bit­ne pla­ny: skoń­czyć me­dy­cy­nę, wy­je­chać gdzieś w Biesz­cza­dy, pra­co­wać w skraj­nych wa­run­kach, po­ma­gać lu­dziom... Sło­wem – dwie dok­tor Ewy na fron­cie wal­ki o zdro­wie i ży­cie lu­du pol­skie­go.

Tym­cza­sem Do­ro­ta pa­dła na pierw­szym ro­ku. Po­tem po­szła na bio­lo­gię. Zresz­tą też jej nie skoń­czy­ła. Wkrót­ce wy­szła za mąż i za­czę­ła ro­dzić dzie­ci.

Wła­śnie z dzieć­mi spo­tka­łam ją w tym nie­szczę­snym ogro­dzie. By­ła z trój­ką. Naj­młod­sze w wóz­ku mia­ło nie wię­cej niż pół ro­ku. Wie­dzia­łam, że ma jesz­cze dwój­kę star­szych. W su­mie pię­cio­ro. Na li­tość bo­ską, prze­cież ma pra­wie czter­dziest­kę! – my­śla­łam. I do te­go jest gru­ba, bar­dzo gru­ba – po­czu­łam nie­zdro­wą sa­tys­fak­cję. Ja by­łam szczu­pła i ład­nie wy­glą­da­łam.

– Wi­taj, ko­pę lat! To wszyst­kie two­je? – Zaj­rza­łam do wóz­ka.

– Jak ty da­jesz so­bie ra­dę? Mam na­dzie­ję, że zdro­we. Póź­ne ma­cie­rzyń­stwo... ro­zu­miesz... nie­sie ry­zy­ko (że mnie pio­run nie tra­fił za te sło­wa!). Pra­cu­jesz?

– Skąd­że, je­stem na wy­cho­waw­czym. – By­ła wy­raź­nie zmie­sza­na.

Kom­plet­nie nie wie­dzia­ła, jak za­re­ago­wać na mo­je sło­wa.

A mo­że mia­ła wy­rzu­ty su­mie­nia, że mnie ole­wa­ła ty­le lat? Mo­że też cho­dzi­ło jej o to, że nie uda­ło jej się unik­nąć spo­tka­nia, na któ­re zu­peł­nie nie mia­ła ocho­ty?

Co do ocho­ty – to wła­śnie mia­łam wiel­ką ocho­tę jej do­ku­czyć.

– A twój mąż? – spy­ta­łam, wie­dząc, że Do­ro­ta wy­szła za te­go swo­je­go „hi­pi­sa”.

– Ma fir­mę.

– To chy­ba do­brze. Mam na­dzie­ję, że fir­ma funk­cjo­nu­je w zgo­dzie z na­tu­rą. Ale chy­ba zdra­dził swo­je ide­ały. Ro­dzi­na, ma­ła sta­bi­li­za­cja. Je­śli do­brze pa­mię­tam, chciał cze­goś in­ne­go, na przy­kład ma­łej re­wo­lu­cyj­ki – drwi­łam. – No cóż, więk­szość ide­ow­ców koń­czy ja­ko przy­kład­na gło­wa ro­dzi­ny. Pro­za ży­cia.

– Sta­ra­łam się mó­wić skład­nie i płyn­nie, mi­mo że by­łam po­twor­nie zde­ner­wo­wa­na.

Pa­trząc na nią, w isto­cie czu­łam złość. Zdra­dzi­ła mnie. Z dnia na dzień zo­sta­wi­ła sa­mą. Ona jed­na wie­dzia­ła, ja­ką mia­łam sy­tu­ację w do­mu. By­ła mo­im opar­ciem przez dłu­gie la­ta i zo­sta­wi­ła mnie z po­wo­du chło­pa­ka, do te­go – ta­kie­go chło­pa­ka! Wście­kłość ogar­nia­ła mnie co­raz bar­dziej. Cie­szy­łam się, że źle wy­glą­da; że jest gru­ba, zmę­czo­na; że ma pa­ro­don­to­zę.

Je­stem wred­na, po­my­śla­łam wresz­cie.

– A co u Krzysz­to­fa? – nie­win­nie za­py­ta­ła Do­ro­ta.

Aha, te­raz ona wy­si­la się na zło­śli­wość. Na pew­no wie­dzia­ła, że mo­je mał­żeń­stwo trwa­ło tyl­ko trzy la­ta i od daw­na je­stem po roz­wo­dzie. Nie zna­ła Krzyś­ka, wi­dzia­ła go mo­że raz w ży­ciu. Nie na­le­żał do mo­je­go tu­tej­sze­go ży­cia.

Po­zna­łam go w Bel­sku. Bied­ny chło­pak. Spo­koj­ny, zrów­no­wa­żo­ny. Chciał mieć ro­dzi­nę. Po pro­stu. Dom, dzie­ci. Spo­kój. Nie po­ra­dził so­bie z ko­bie­tą, któ­ra ży­ła prze­szło­ścią i nic in­ne­go się dla niej nie li­czy­ło. Ja rze­czy­wi­ście mó­wi­łam, my­śla­łam tyl­ko o niej, ana­li­zo­wa­łam swo­je dzie­ciń­stwo bez prze­rwy. Na pew­no trud­no by­ło to wy­trzy­mać.

Krzy­siek ro­bił ra­dio­lo­gię, ja pe­dia­trię. Na­rze­kał: „Bę­dziesz mia­ła dy­żu­ry, bę­dziesz przyj­mo­wać set­ki dzie­ci. Wy­koń­czysz się. I nie znaj­dziesz wca­le cza­su dla mnie”.

Miał ra­cję, ale ja się upar­łam. Pe­dia­tria mia­ła być wszyst­kim na złość. To był mój po­mysł. Głu­pi po­mysł, o czym szyb­ko się prze­ko­na­łam. Póź­niej nie po­tra­fi­łam już te­go zmie­nić – mar­na pra­ca, mar­na pła­ca, wiel­ka od­po­wie­dzial­ność...

Krzyś zwią­zał się z asy­stent­ką z ra­dio­lo­gii, zro­bił jej dziec­ko i opu­ścił mnie. Po­czu­łam się upo­ko­rzo­na, ale nie umie­ra­łam z roz­pa­czy.

Tak z per­spek­ty­wy cza­su – my­śla­łam – to mał­żeń­stwo tak ja­koś wy­szło tro­chę z przy­pad­ku. Po­zna­li­śmy się, po­tem kil­ka ran­dek, wy­cie­czek w gó­ry. Mia­łam już dwa­dzie­ścia osiem lat i zde­cy­do­wa­łam zbyt po­chop­nie. W łóż­ku też by­ło ni­ja­ko. Roz­wie­dli­śmy się i mia­łam spo­kój. Wi­dy­wa­łam cza­sem mo­je­go eks, za­wsze uprzej­mie się kła­niał i szyb­ko zni­kał.

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– Śmiesz­ne py­ta­nie. Prze­cież daw­no je­ste­śmy po roz­wo­dzie. Do­sko­na­le o tym wiesz. A co u nie­go? Nie mam po­ję­cia. I, praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie­wie­le mnie to ob­cho­dzi.

Usia­dły­śmy z Do­ro­tą na ław­ce. Jej po­cie­chy ha­ła­so­wa­ły, cią­gle o coś pro­si­ły. De­ner­wo­wa­ły mnie. La­ta pra­cy z dzieć­mi zro­bi­ły swo­je. Bra­ku­je mi cier­pli­wo­ści. Jesz­cze moc­niej uświa­do­mi­łam so­bie, że wca­le nie chcę z nią ga­dać. Bo wła­ści­wie o czym?

O mo­ich pre­ten­sjach? O jej ba­cho­rach? Co by­ło, mi­nę­ło. Wy­my­śli­łam więc ja­kiś pre­tekst i ucie­kłam.

Do­wie­dzia­łam się póź­niej od Gra­ży­ny, że Do­ro­ta zo­sta­ła ka­te­chet­ką, co nie­zmier­nie mnie roz­śmie­szy­ło.



Z Gra­ży­ną za­przy­jaź­ni­łam się na stu­diach. Wła­ści­wie to cho­dzi­ły­śmy do jed­nej kla­sy, ale na­sza zna­jo­mość nie prze­kro­czy­ła ry­tu­al­ne­go „cześć”. Na uczel­ni zbli­ży­ły­śmy się. I tak już zo­sta­ło. Mam jed­nak wra­że­nie, że to ja za­bie­gam o na­szą zna­jo­mość, te­le­fo­nu­ję, przy­jeż­dżam, a ona... Cóż, ona ma wła­sne ży­cie i pew­nie nie za­uwa­ży­ła­by, gdy­by mnie w nim za­bra­kło.

Gra­ży­na zo­sta­ła we Wro­cła­wiu. Skoń­czy­ła der­ma­to­lo­gię, otwo­rzy­ła pry­wat­ny ga­bi­net i świet­nie so­bie ra­dzi. Jest roz­wód­ką jak ja i ma do­ro­słą, za­męż­ną cór­kę. Ota­cza ją licz­ne gro­no wiel­bi­cie­li.

Po te­le­fo­nie Gra­ży­ny za­czę­łam się przy­go­to­wy­wać: po­szłam do fry­zje­ra, pod­cię­łam i ufar­bo­wa­łam wło­sy. Ku­pi­łam też kom­plet na wie­czór: nie­bie­ską spód­ni­cę wy­cię­tą u do­łu w trój­ką­ty i gó­rę w tym sa­mym ko­lo­rze ozdo­bio­ną drob­ny­mi kwiat­ka­mi.

Czy to nie bę­dzie zbyt in­fan­tyl­ne? – za­sta­na­wia­łam się. – W mo­im wie­ku... Mo­że wy­dam się śmiesz­na? Ale dla­cze­go w skle­pie mi się po­do­ba­ła? Pa­mię­tam, jak eks­pe­dient­ka usil­nie prze­ko­ny­wa­ła mnie, że świet­nie wy­glą­dam! Dla­cze­go da­łam się na to na­brać?

Tup­nę­łam no­gą ze zło­ści. A jesz­cze kil­ka dni te­mu nie mia­łam wąt­pli­wo­ści. Wręcz wi­dzia­łam w ma­rze­niach, jak wkra­czam do re­stau­ra­cji w tej suk­ni, wszy­scy na mnie pa­trzą i za­zdrosz­czą.



Po­ciąg za­ha­mo­wał. Sta­nę­li­śmy gdzieś w szcze­rym po­lu. Spóź­ni się – spoj­rza­łam na ze­ga­rek.

Wyj­rza­łam przez okno. Po­la zie­le­ni­ły się świe­żą, wio­sen­ną zie­le­nią. Słoń­ce grza­ło co­raz moc­niej. Nie­bo mie­ni­ło się błę­ki­tem. Za­no­si­ło się na pięk­ny dzień. Wsta­łam, po­pa­trzy­łam w lu­stro.

Hm, wło­sy wy­szły zbyt ru­de, a twarz... Za sze­ro­kie ko­ści po­licz­ko­we, du­że brą­zo­we oczy, osa­dzo­ne zbyt bli­sko. Brwi nie­wy­re­gu­lo­wa­ne. Pra­wie nie mia­łam zmarsz­czek, ale ce­ra po­zo­sta­wia­ła wie­le do ży­cze­nia. Tak to jest, jak się oszczę­dza na ko­sme­ty­kach. Je­dy­nym atu­tem by­ła nie­zła fi­gu­ra. No, mo­że pier­si mo­gły­by być tro­chę więk­sze.

Pal­ca­mi zwi­chrzy­łam wło­sy.

„W ma­ki­ja­żu bę­dzie le­piej” – wes­tchnę­łam. Na­praw­dę za­le­ża­ło mi na tym, że­by zro­bić wra­że­nie. Za­czę­łam się de­ner­wo­wać. To spo­tka­nie mia­ło być wy­da­rze­niem w mo­im nie­cie­ka­wym ży­ciu. Chcia­łam, że­by się uda­ło, że­by by­ło mi­ło, że­bym się nie zdo­ło­wa­ła, jak zwy­kle po po­dró­ży do Wro­cła­wia. Ser­ce bi­ło co­raz moc­niej. Po­czu­łam zna­jo­my ucisk w gar­dle. Spoj­rza­łam na to­reb­kę. Nie, nie po­win­nam. Po kil­ku se­kun­dach nie wy­trzy­ma­łam. Się­gnę­łam do bocz­nej kie­szon­ki. Wy­ję­łam ta­blet­ki. Za­ży­łam jed­ną.

To był mój se­kret – ta­blet­ki na uspo­ko­je­nie.

Bra­łam je od daw­na. Pierw­szy raz la­ta te­mu. Mia­łam ko­lo­kwium „z czasz­ki”, pierw­sze ko­lo­kwium, po­twor­nie się zde­ner­wo­wa­łam. Oj­ciec po­dał mi ma­łą, żół­tą pi­guł­kę i wszyst­ko sta­ło się pro­ste. Po­tem bra­łam od cza­su do cza­su. Le­piej spa­łam, by­łam ogól­nie spo­koj­niej­sza. Uwa­ża­łam, że nie ma pro­ble­mu, że mo­gę w każ­dej chwi­li prze­stać.

Ty­po­we.

Bio­rę na­dal, na­wet nie szu­kam pre­tek­stów. Po pro­stu mu­szę. Ale ni­g­dy nie prze­kra­czam daw­ki, któ­rą so­bie sa­ma na­rzu­ci­łam.

Spoj­rza­łam przez okno. Do­jeż­dża­łam. Wy­ję­łam ko­mór­kę i za­dzwo­ni­łam. Gra­ży­na obie­ca­ła ode­brać mnie z dwor­ca.

– Do­jeż­dżam – oświad­czy­łam.

– Po­spiesz się. Sto­ję na za­ka­zie ko­ło CPN-u! – krzy­cza­ła do te­le­fo­nu.

Wy­sko­czy­łam z po­cią­gu. Bie­głam szyb­ko przez dwo­rzec. Kół­ka wa­liz­ki stu­ko­ta­ły nie­przy­jem­nie o bruk.

Gra­ży­na wy­sia­dła, że­by otwo­rzyć ba­gaż­nik swo­jej to­yo­ty. Wy­glą­da­ła świet­nie. Moc­no opa­lo­na, uśmiech­nię­ta. Mia­ła na so­bie lnia­ny ko­stium ze spodnia­mi, do te­go bia­łą bluz­kę i du­żo gru­bej, cięż­kiej bi­żu­te­rii: sre­bro i bursz­tyn. Oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne przy­trzy­my­wa­ły wło­sy do ra­mion, pro­ste, far­bo­wa­ne hen­ną. Wsia­dłam do wo­zu. Roz­ża­lo­na, za­sta­na­wia­łam się, co jest ze mną nie tak. Sza­ry ko­stium, któ­ry mia­łam w po­dró­ży, wy­dał mi się po­spo­li­ty. Tyl­ko per­ły by­ły do­bre. Ma­chi­nal­nie do­tknę­łam na­szyj­ni­ka. Ku­pi­łam go so­bie pod cho­in­kę.

Per­ły za­wsze ma­ją kla­sę i do wszyst­kie­go pa­su­ją.

Gra­ży­na ostro ru­szy­ła i zręcz­nie ma­new­ro­wa­ła au­tem. Ruch był ogrom­ny, mia­sto roz­ko­pa­ne, wszę­dzie ob­jaz­dy. No­we bu­dyn­ki o wy­myśl­nej ar­chi­tek­tu­rze wy­ra­sta­ły wo­ko­ło. Re­kla­my krzy­cza­ły z bil­l­bo­ar­dów.

– Od­wio­zę cię do do­mu i mu­szę wra­cać do ga­bi­ne­tu. Mam jesz­cze kil­ku pa­cjen­tów.

– Nie ma spra­wy. A w ogó­le dzię­ki za wszyst­ko. Nie mia­ła­bym gdzie no­co­wać, gdy­by nie ty.

Po śmier­ci mat­ki sprze­da­łam miesz­ka­nie, choć na­ma­wia­no mnie na wy­na­ję­cie. Po­mysł był do­bry, za­wsze te pa­rę zło­tych by by­ło, ale miesz­ka­nie wy­ma­ga­ło ka­pi­tal­ne­go re­mon­tu, a na to nie by­ło mnie stać. Pró­bo­wa­łam się prze­pro­wa­dzić. Da­łam ogło­sze­nie w ga­ze­cie. Nie by­ło żad­nych pro­po­zy­cji. Mo­że po­win­nam by­ła bar­dziej się za­an­ga­żo­wać? Nie­ste­ty. Ta­ką już mia­łam na­tu­rę. Bier­ną.

Sprze­da­łam więc miesz­ka­nie, pie­nią­dze umie­ści­łam na kon­cie i od cza­su do cza­su z nich ko­rzy­sta­łam, zwy­kle w cza­sie wa­ka­cji.

– Ja­kie są pla­ny? – za­py­ta­łam.

– Dziś ma­my czas na plo­ty. Ju­tro wie­czo­rem ko­la­cja w „Re­ne­san­sie”, po­ju­trze po­je­dzie­my do Gór­ki. Adam ma tam ma­ły do­mek let­ni­sko­wy. Po­spa­ce­ru­je­my, zro­bi­my ogni­sko.

– A kto bę­dzie?

– Jo­la, Asia i Ewa. Oczy­wi­ście Adam, To­mek, Mi­siek i być mo­że Ste­fan, ale to nie jest pew­ne – wy­li­cza­ła Gra­ży­na.

We­szły­śmy do miesz­ka­nia. Gra­ży­na za­krę­ci­ła się jak fry­ga. Po­tem szyb­ko wy­bie­gła. Zdą­ży­ła tyl­ko krzyk­nąć przez drzwi:

– Pa, Agat­ko. Buź­ka! Bę­dę oko­ło trze­ciej. I nie zwra­caj uwa­gi na ba­ła­gan. U mnie tak za­wsze.

Ro­zej­rza­łam się po miesz­ka­niu. By­łam już tu co praw­da kil­ka ra­zy, ale za­wsze mo­gło być coś no­we­go. I by­ło. Na ścia­nie. Du­ża, opra­wio­na fo­to­gra­fia.

Akt!

Na nim Gra­ży­na, spo­wi­ta w prze­zro­czy­stą sza­tę, sto­ją­ca na skra­ju urwi­ska. Ca­łość w sza­ro-bia­łej to­na­cji. Gra­ży­na mia­ła od­chy­lo­ną do ty­łu gło­wę, lek­ko przy­mknię­te oczy i za­mglo­ny wzrok. W su­mie faj­na ta fo­to­gra­fia, w sty­lu re­tro.

A po­za tym nic się nie zmie­ni­ło. Zdu­mie­wa­ją­cy, me­tro­wej wy­so­ko­ści kie­lich z fio­le­to­we­go szkła był na swo­im miej­scu tak jak i po­ma­rań­czo­wo-zło­ty wa­zon pe­łen su­szo­nych traw i zbóż. No i te świe­ci­deł­ka wi­szą­ce pod su­fi­tem: szkla­ne so­ple, ser­dusz­ka i gwiazd­ki, de­li­kat­nie dźwię­czą­ce przy naj­lżej­szym do­tknię­ciu. Od­pu­sto­wa de­ko­ra­cja.

Na re­ga­le Gra­ży­na zro­bi­ła wy­sta­wę swo­ich pa­mią­tek z po­dró­ży: by­ły musz­le, frag­men­ty ra­fy ko­ra­lo­wej, wy­su­szo­ne roz­gwiaz­dy i je­żow­ce, prze­róż­ne ka­mie­nie. To chy­ba ka­wa­łek la­wy wul­ka­nicz­nej – za­sta­na­wia­łam się, trzy­ma­jąc w rę­ku czar­ny, po­ro­wa­ty ka­myk.

Na ka­na­pie le­ża­ły roz­rzu­co­ne ciu­chy. Wzię­łam do rę­ki su­kien­kę – prze­ślicz­na, z mięk­kiej tka­ni­ny za­dru­ko­wa­nej zło­to-brą­zo­wy­mi wzo­ra­mi, fan­ta­zyj­nie uszy­ta: gó­ra bez ra­mion, spód­ni­ca le­ją­ca, do zie­mi. Wspa­nia­ły strój wyj­ścio­wy. Gdzie ona ku­pu­je ta­kie rze­czy?

Zro­bi­łam ka­wę. Przy oka­zji zaj­rza­łam do sza­fek ku­chen­nych, nie by­ło nic do je­dze­nia ani na­wet cu­kru do ka­wy. Z po­dró­ży zo­sta­ło mi tyl­ko kil­ka her­bat­ni­ków. Za ma­ło, że­by za­spo­ko­ić głód.

Pew­nie pój­dzie­my coś zjeść na mia­sto, sko­ro lo­dów­ka pu­sta – do­my­śla­łam się.

Przy­go­to­wa­łam so­bie strój na po­po­łu­dnie: brą­zo­wa spód­ni­ca i be­żo­wa bluz­ka z an­giel­skie­go ha­ftu, sznu­ro­wa­na na ple­cach. Po­win­no być w po­rząd­ku.

Zmę­cze­nie da­wa­ło się we zna­ki, za­ma­rzy­łam o drzem­ce. Już mia­łam się po­ło­żyć, gdy za­dzwo­nił te­le­fon. Ode­brać czy nie? Na szczę­ście włą­czy­ła się au­to­ma­tycz­na se­kre­tar­ka: „Gra­żyn­ko, tu Ro­bert. Od­bierz lub od­dzwoń. To waż­ne. Ko­cham”.

Jak wi­dać, ro­mans trwa w naj­lep­sze.

O Ro­ber­cie nie­wie­le wie­dzia­łam. Biz­nes­men z Kra­ko­wa. Chy­ba sa­ma Gra­ży­na nie wie­dzia­ła tak do koń­ca, czym się zaj­mu­je. Na pew­no miał ka­sę. To je­mu za­wdzię­cza­ła nie­jed­ne wa­ka­cje: Egipt, Mek­syk, Ba­li. Cza­sem or­ga­ni­zo­wał week­en­dy w Pa­ry­żu czy Rzy­mie, nie­kie­dy w Pol­sce. Oczy­wi­ście w lux ho­te­lach. Ostat­nio, w ma­jo­wy week­end, by­li w Klicz­ko­wie w zam­ku: ko­nie, ba­se­ny, spa. Ta­kie tam ba­je­ry. Za­wsze kwia­ty, ele­ganc­kie ko­la­cje. Raz na­wet wy­na­jął ca­ły lo­kal. By­li tyl­ko we dwo­je. Or­kie­stra gra­ła, oni tań­czy­li. Ro­man­tycz­na ko­la­cja, jak w baj­ce.

Był jed­nak pro­blem. Fa­cet miał żo­nę i nic nie wska­zy­wa­ło na to, aby chciał się roz­wieść. Gra­ży­na cier­pia­ła i cze­ka­ła. Od cza­su do cza­su zja­wiał się ja­kiś po­cie­szy­ciel, ale na krót­ko. Po­tem wszyst­ko wra­ca­ło do nor­my.

Gra­ży­na zja­wi­ła się ja­kiś kwa­drans po trze­ciej.

– Ro­bert ci się na­grał – po­wi­ta­łam ją.

Po­szła do sy­pial­ni. Do­bie­gły mnie strzęp­ki roz­mo­wy:

– Nie mo­gę... Ko­le­żan­ka... Spo­tka­nie... Na pew­no... Hm, coś jed­nak za­kłó­ci­łam.

Ale Gra­ży­na by­ła we­so­lut­ka jak skow­ro­nek.

– To co, idzie­my coś zjeść? A po­tem... zo­ba­czy­my. Mo­że ogród? Naj­le­piej to chodź­my do tej re­stau­ra­cji ko­ło ogro­du. Usią­dzie­my na ta­ra­sie. Bar­dzo lu­bię to miej­sce.

Wy­ję­ła ko­lej­ne spodnie, tym ra­zem zie­lo­ne, lnia­ne. Do nich do­pa­so­wa­ła bluz­kę ko­szu­lo­wą wią­za­ną w pa­sie. Na rę­kę wło­ży­ła gru­bą, ku­tą ze sre­bra bran­so­le­tę ze spo­rym tur­ku­sem w kształ­cie ska­ra­be­usza.

– Czy ty w ogó­le no­sisz spód­ni­ce? – za­py­ta­łam.

– Pra­wie ni­g­dy. Spodnie są wy­god­niej­sze, a po­za tym... Spójrz. – Unio­sła no­gaw­kę i zo­ba­czy­łam nie­wiel­kie, ale jed­nak... Ży­la­ki.

– Ojej – wy­ją­ka­łam.

Tym ra­zem to ja mo­głam się po­chwa­lić szczu­pły­mi no­ga­mi bez śla­du na­czy­nek czy ży­la­ków (cel­lu­lit się nie li­czy).

– Idzie­my czy je­dzie­my?

– Idzie­my. To nie­da­le­ko. Po­za tym bę­dę mo­gła coś wy­pić – pod­ję­ła de­cy­zję.

Re­stau­ra­cja by­ła ele­ganc­ka. Za­ję­ły­śmy sto­lik na ta­ra­sie. Więk­szość go­ści sta­no­wi­li tu­ry­ści. Obok nas sie­dzie­li Niem­cy, a da­lej chy­ba Wło­si. Przed oczy­ma roz­po­ście­rał się wi­dok ogro­du – kwi­tły bzy, iry­sy, tu­li­pa­ny. Pach­nia­ły aka­cje. Igla­ste krze­wy przy­strzy­żo­ne w róż­ne fi­gu­ry geo­me­trycz­ne mie­ni­ły się ja­sną i ciem­ną zie­le­nią.

Pod­szedł kel­ner. Mło­dy, przy­stoj­ny chło­pak. Po­dał me­nu.

– Ja po­pro­szę pi­wo ży­wiec, du­że – za­zna­czy­ła Gra­ży­na. – A ty?

– Ja po­pro­szę mo­ji­to.

– Pro­szę bar­dzo. – Kel­ner był uj­mu­ją­co grzecz­ny.

– Resz­tę za­mó­wi­my póź­niej. Chce­my się za­sta­no­wić.

– Oczy­wi­ście. – I od­szedł. Kart­ko­wa­ły­śmy me­nu.

– To czy­sta roz­pu­sta, spójrz na te ce­ny – wy­szep­ta­łam.

– Pa­mię­taj, raz się ży­je. To co bie­rze­my?

– Mu­szę pa­mię­tać o die­cie. Chy­ba we­zmę wa­rzy­wa na pa­rze i fi­let z kur­cza­ka z gril­la. – Za­mknę­łam kar­tę.

– A ja – Gra­ży­na jesz­cze zer­k­nę­ła w me­nu – fran­cu­ską zu­pę ce­bu­lo­wą i po­lę­dwicz­ki z grusz­ka­mi.

Kel­ner przy­niósł na­po­je i ode­brał za­mó­wie­nia.

– Mo­ji­to? Co to za drink? – spy­ta­ła Gra­ży­na.

– Ku­bań­ski. Rok te­mu chcia­łam po­je­chać na Ku­bę. Ale po pierw­sze by­ła za dro­ga, po dru­gie strasz­li­wie dłu­gi lot. Wiesz, był tam zna­jo­my zna­jo­mej. Wró­cił za­chwy­co­ny. Też chcia­łam po­je­chać, ale nie wy­szło. Nie­mniej czy­ta­łam spo­ro o Ku­bie, mię­dzy in­ny­mi o drin­kach. Jak mam oka­zję, to za­ma­wiam wła­śnie mo­ji­to. To w koń­cu kul­to­wy drink. Po­dob­no uwiel­biał go He­min­gway.

– I ty to na­zy­wasz die­tą. – Po­krę­ci­ła gło­wą.

– Raz się ży­je, praw­da? – Spoj­rza­łam na nią z gó­ry.

Na ta­ras pa­dał już cień, ale cią­gle czu­ło się przy­jem­ne cie­pło. Fo­te­le by­ły bar­dzo wy­god­ne. Gdy zja­dły­śmy, nie chcia­ło nam się ni­g­dzie ru­szać. Za to za­mó­wi­ły­śmy de­ser. Ser­nik. Prze­pysz­ny.

– Pój­dzie­my do ogro­du? – Wsta­łam, od­su­wa­jąc fo­tel.

– Za póź­no. Jest po szó­stej, nie wpusz­czą nas. – Gra­ży­na spoj­rza­ła na ze­ga­rek.

– Szko­da. – By­łam roz­cza­ro­wa­na.

– Ale pój­dzie­my przez Ostrów, po­tem nad Od­rę w stro­nę ryn­ku. Zo­ba­czy­my, co tam się dzie­je. Mo­że bę­dzie or­kie­stra z ope­ry?

Na­gle Gra­ży­na znie­ru­cho­mia­ła. Wy­glą­da­ła, jak­by zo­ba­czy­ła du­cha. Sztyw­no ski­nę­ła gło­wą w ukło­nie. Obej­rza­łam się, kil­ka sto­li­ków da­lej sie­dzia­ło kil­ku męż­czyzn. Je­den z nich pa­trzył na Gra­ży­nę... Fa­cet w śred­nim wie­ku o dość przy­jem­nym wy­glą­dzie.

– Kto to? – szep­tem za­py­ta­łam.

– To Hen­ryk.

– Ten Hen­ryk? Ten? – do­py­ty­wa­łam się.

– Tak, ten – zde­ner­wo­wa­ła się. – No, chodź­my już.

Hen­ryk, wiel­ka mi­łość i wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie. Przed la­ty do­pro­wa­dził mał­żeń­stwo Gra­ży­ny do upad­ku. Po­zna­ła go na ja­kimś me­dycz­nym ze­bra­niu. Od ra­zu za­czął z nią flir­to­wać. Miał opi­nię ko­bie­cia­rza. Do te­go był żo­na­ty i miał dzie­ci. Gra­ży­na, wów­czas mę­żat­ka z kil­ku­let­nią cór­ką, za­ko­cha­ła się na śmierć. Co też ona wy­pra­wia­ła! Na­cho­dzi­ła go w szpi­ta­lu, w po­go­to­wiu, wy­dzwa­nia­ła do do­mu. Żad­ne ar­gu­men­ty do niej nie tra­fia­ły. W koń­cu He­nio dał się po­de­rwać na coś wię­cej niż jed­no­ra­zo­wy seks. Za­wią­zał się ro­mans. By­ły week­en­dy w gó­rach, ro­man­tycz­ne spa­ce­ry i ką­pie­le w pia­nie z szam­pa­nem. I tak to trwa­ło pa­rę lat. W koń­cu mąż Gra­ży­ny zo­rien­to­wał się w sy­tu­acji i po­sta­wił ul­ti­ma­tum – on al­bo ja. Gra­ży­na do­ko­na­ła wy­bo­ru. Li­czy­ła na to, że Hen­ryk zde­cy­du­je się na roz­wód. Ale się prze­li­czy­ła. Kie­dyś przy­pad­ko­wo po­zna­ła je­go żo­nę, ta o wszyst­kim wie­dzia­ła i na­wet da­ła jej do zro­zu­mie­nia, że nie by­ła ani pierw­szą, ani ostat­nią i że ona, żo­na, to prze­trwa. W koń­cu bom­ba wy­bu­chła. He­nio zro­bił dziec­ko swo­jej pie­lę­gniar­ce. Te­go nie wy­trzy­ma­ła już ani żo­na (po pro­stu go wy­rzu­ci­ła), ani Gra­ży­na (ze­rwa­ła z nim).

He­nio oże­nił się z pie­lę­gniar­ką, by­ły ko­lej­ne dzie­ci, miesz­ka­li u te­ściów i nie by­ło mu lek­ko. Jesz­cze ja­kiś czas na­cho­dził Gra­ży­nę. To zo­sta­wiał jej wia­do­mo­ści za wy­cie­racz­ką sa­mo­cho­du, to kwia­ty pod drzwia­mi. Na szczę­ście nie da­ła się na nic na­brać, nie­mniej zo­sta­ła roz­wód­ką z ma­ło­let­nią cór­ką.

– Ja­kie to mia­sto jest ma­łe – iro­nicz­nie za­uwa­ży­ła Gra­ży­na.

– Le­piej po­wiedz, co u two­jej wspa­nia­łej cór­ki. – Chcia­łam zmie­nić te­mat roz­mo­wy, aby za­trzeć w pa­mię­ci nie­mi­łe spo­tka­nie.

Cór­ka Gra­ży­ny by­ła na­praw­dę wspa­nia­ła: ład­na, grzecz­na, za­rad­na. Ni­g­dy nie spra­wia­ła żad­nych pro­ble­mów. Cza­sem żar­to­wa­łam, że gdy­bym na­praw­dę chcia­ła mieć dziec­ko, to chy­ba po­rwa­ła­bym jej Da­nu­się.

Gra­ży­na roz­ja­śni­ła się.

– Wszyst­ko do­brze, pra­cu­je, nie­źle za­ra­bia. A wiesz, jest w pią­tym mie­sią­cu cią­ży.

– O, to świet­nie!

– Tyl­ko ten jej mąż – skrzy­wi­ła się.

By­łam za­sko­czo­na. O mę­żu Da­nu­si Gra­ży­na za­wsze mó­wi­ła w su­per­la­ty­wach: za­rad­ny chło­pak, przy­stoj­ny i do­bry.

– Jak wiesz, jest al­pi­ni­stą i cią­gle gdzieś wy­jeż­dża, do te­go to jest nie­bez­piecz­ne. Te­raz, kie­dy Dan­ka jest w cią­ży, chcia­ła­by, że­by zre­zy­gno­wał, ale on nie chce o tym sły­szeć.

– To bę­dzie trud­ne. Prze­cież upra­wiał wspi­nacz­kę, za­nim się zwią­za­li. Zresz­tą, o ile pa­mię­tam, to wła­śnie na skał­kach się po­zna­li, praw­da? I two­ja cór­ka jeź­dzi­ła z nim cza­sem na wy­pra­wy?

– Tak, ale wszyst­ko się zmie­ni­ło, dziec­ko w dro­dze i Da­nu­sia

nie chce mar­twić się o nie­go, nie chce zo­stać sa­ma. Prze­cież już raz by­ła ta­ka sy­tu­acja, że przez kil­ka dni nie wia­do­mo by­ło, co się z nim dzie­je. Mó­wio­no, że za­gi­nął, że nie ży­je, a po pro­stu na­wa­li­ła łącz­ność, ale co ona wte­dy prze­ży­ła!

– Trud­na sy­tu­acja – po­wtó­rzy­łam, bo wła­ści­wie nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć. Pew­ne jest, że fa­cet nie zre­zy­gnu­je z pa­sji, a dla Da­nu­si dziec­ko bę­dzie za­wsze naj­waż­niej­sze. Mu­szą pójść na kom­pro­mis. Ale ja­ki? Mar­nie to wi­dzę. A wła­ści­wie dla­cze­go? Prze­cież przed la­ty był ktoś, kto zre­zy­gno­wał ze swo­jej pa­sji dla ko­bie­ty. Dla mnie! Mój by­ły mąż, Krzysz­tof, upra­wiał lot­niar­stwo. Pa­mię­tam, po­sta­wi­łam ul­ti­ma­tum – ja al­bo lot­nie. Wy­brał mnie i ni­g­dy nie dał od­czuć, że coś stra­cił. Na­praw­dę mu­siał mnie ko­chać. To był fa­tal­ny okres w mo­im ży­ciu, jak te­raz wspo­mi­nam. Ża­den kom­pro­mis nie wcho­dził w ra­chu­bę. Trwa­łam w per­ma­nent­nej de­pre­sji. On sta­no­wił wów­czas je­dy­ny łącz­nik z rze­czy­wi­sto­ścią. Ucze­pi­łam się go jak to­ną­cy brzy­twy. I nie od­pła­ci­łam uczu­ciem. Zbyt by­łam za­ję­ta so­bą. To tyl­ko lęk przed ko­lej­ną moż­li­wą stra­tą spra­wił, że za­żą­da­łam, by zre­zy­gno­wał z ulu­bio­ne­go spor­tu. Czy mi się to opła­ci­ło? Trud­no po­wie­dzieć. Mał­żeń­stwo nie prze­trwa­ło, choć zu­peł­nie z in­ne­go po­wo­du. Cie­ka­we, czy wró­cił do lot­niar­stwa po roz­wo­dzie?

A co do Da­nu­si? Mo­że się ja­koś do­ga­da­ją? Ale to nie mo­ja spra­wa.

Szły­śmy wzdłuż Od­ry. Z przy­sta­ni od­pły­wał sta­te­czek wy­ciecz­ko­wy. Mi­ja­ły nas gru­py stu­den­tów, pa­ry trzy­ma­ją­ce się za rę­ce, tu­ry­ści. To­wa­rzy­szy­ła nam spe­cy­ficz­na at­mos­fe­ra, cha­rak­te­ry­stycz­na dla du­że­go mia­sta. Mia­ło się wra­że­nie, że jest się w cen­trum cze­goś waż­ne­go. Mo­że świa­ta? Nie wiem. Ale czu­łam się do­brze.

Wę­dro­wa­ły­śmy wą­ski­mi ulicz­ka­mi Sta­re­go Mia­sta, po­śród wie­ko­wych ka­mie­ni­czek. Licz­ne knajp­ki by­ły za­ję­te do ostat­nie­go miej­sca. Z ogród­ków do­bie­ga­ły dźwię­ki mu­zy­ki, a tak­że gwar roz­mów i śmiech. Ode­tchnę­łam głę­bo­ko.

– Ja jed­nak strasz­nie tę­sk­nię za Wro­cła­wiem – szep­nę­łam.

– To cze­mu nie wró­cisz? – za­py­ta­ła Gra­ży­na.

– Po pierw­sze, to nie­re­al­ne. A po dru­gie, nie ma po­wro­tów po dwu­dzie­stu la­tach. To jak­by na no­wo za­cząć. Przy­znaj sa­ma, czy by­ło­by miej­sce dla mnie w two­im ży­ciu? A in­ni? Daw­no już o mnie za­po­mnie­li.

– Ależ Agat­ko, oczy­wi­ście, że by­ło­by. Za­wsze – za­pew­nia­ła Gra­ży­na.

Ty cho­ler­na kro­wo, py­sko­wa­łam w my­ślach, prze­cież ty ni­g­dy do mnie na­wet nie za­dzwo­ni­łaś, tak po pro­stu, bez po­wo­du. Za­wsze tyl­ko ja... Na­wet nie po­my­śla­łaś, jak ja się czu­ję, tak cią­gle się na­pra­sza­jąc, za­bie­ga­jąc...

Ale mil­cza­łam, bo co by mi przy­szło te­raz ze spo­ru? Swo­je i tak wie­dzia­łam!

– Co z Ro­ber­tem? Sły­sza­łam, że zno­wu dzwo­nił. – Chcia­łam zmie­nić te­mat.

– Wła­ści­wie to do­brze, ale ostat­nio jest jak­by in­ny. Za­czę­ło się tak ja­koś po po­wro­cie z Klicz­ko­wa – cią­gnę­ła.

– Co, pro­ble­my w ra­ju? W in­te­re­sach? – prze­rwa­łam jej.

– Nie, chy­ba nie. Mam wra­że­nie, że coś ze zdro­wiem. – Spra­wia­ła wra­że­nie przy­bi­tej.

– Nie po­wie­dział­by ci? Prze­cież je­steś le­ka­rzem – zdzi­wi­łam się.

– No wła­śnie, ale mó­wi ostat­nio ta­kie rze­czy: że ze mną prze­żył naj­lep­sze chwi­le, że na­sza mi­łość prze­trwa na­wet śmierć i ta­kie tam... I wy­da­je mi się, że jest ja­kiś bla­dy, bez ży­cia, że schudł...

– A py­ta­łaś?

– Tak, ale mnie zby­wa. Jak ostat­ni raz był u mnie, to na­wet się nie ko­cha­li­śmy – ści­szy­ła głos. – A ty? – Tym ra­zem to Gra­ży­na zmie­ni­ła te­mat. – Po­zna­łaś ko­goś? Coś się zmie­ni­ło?

– Nie, nic. Ale ja nie je­stem oso­bą ro­dzin­ną. Ro­bię, co chcę i kie­dy chcę, nie mu­szę przej­mo­wać się czy­imiś hu­mo­ra­mi i nie mu­szę wal­czyć o pi­lo­ta. – Za­śmia­łam się. – Cza­sem za­sta­na­wiam się, co bę­dzie póź­niej, ale ty­le mo­ich zna­jo­mych tkwi w nie­uda­nych mał­żeń­stwach... nie... tak jak jest, jest do­brze. Mam kil­ka ko­le­ża­nek, cza­sem spo­ty­ka­my się, je­dzie­my gdzieś, na wa­ka­cje też mam z kim po­je­chać.

– Ej, Aga­ta, Aga­ta, tak się tyl­ko mó­wi. – Gra­ży­na nie by­ła prze­ko­na­na, ja chy­ba zresz­tą też.

– Masz już ja­kieś pla­ny wa­ka­cyj­ne? – za­in­te­re­so­wa­ła się Gra­ży­na.

– Tak, wy­bie­ram się z ko­le­żan­ką na Kre­tę.

– Nie by­łam ni­g­dy na Kre­cie. Po­dob­no jest pięk­na. Ja my­ślę o Por­tu­ga­lii, lu­bię zwie­dzać, nie wy­trzy­ma­ła­bym dwóch ty­go­dni na pla­ży.

– Ja też nie. Bę­dzie­my jeź­dzić na wy­ciecz­ki, cho­ciaż Ala, ta ko­le­żan­ka, z któ­rą ja­dę, to leń, mo­gła­by le­żeć na pla­ży ca­łe wcza­sy.

– Ale, ale! W ze­szłym ro­ku był ta­ki okrop­ny wy­pa­dek na Kre­cie. Na ja­kiejś eks­tre­mal­nej tra­sie w gó­rach au­to spa­dło w prze­paść, wszy­scy zgi­nę­li. To by­ła ro­dzi­na Han­ki, pa­mię­tasz Han­kę z gru­py B?

– Han­kę?

– No Han­kę, tę da­mę... Za­wsze bu­ty na ob­ca­sach, spód­ni­ce, wło­sy roz­pusz­czo­ne do pa­sa – de­ner­wo­wa­ła się Gra­ży­na.

Już wie­dzia­łam, o ko­go cho­dzi­ło. Ja­sne spód­ni­ce, ko­lo­ro­we bluz­ki i to w cza­sach, gdy resz­ta cho­dzi­ła jak umun­du­ro­wa­na: czar­ne spodnie i gol­fy. No i te wło­sy. Nie przy­po­mi­na­łam so­bie, że­by kie­dy­kol­wiek mia­ła je upię­te czy zwią­za­ne.

– Pa­mię­tam, pa­mię­tam. Ale to co mó­wisz, jest strasz­ne.

– Wzdry­gnę­łam się. – My nie wy­po­ży­czy­my au­ta, bo żad­na z nas nie pro­wa­dzi, choć wła­ści­wie to szko­da, bo cie­ka­we miej­sca są po­za za­się­giem. Ach – roz­ma­rzy­łam się – już bym chcia­ła tam być.

Zro­bi­ło się ciem­no. Ry­nek pięk­nie oświe­tlo­ny, zwłasz­cza ra­tusz. Kil­ka kon­nych do­ro­żek krą­ży­ło z tu­ry­sta­mi. Nikt się nie spie­szył. Or­kie­stry, nie­ste­ty, nie by­ło, tyl­ko ma­ła grup­ka Cy­ga­nów krą­ży­ła, przy­gry­wa­jąc po knajp­kach. Po­wiał chłod­niej­szy wia­te­rek.

– Wra­caj­my do do­mu, póź­no już – za­trzę­słam się.

– Do­brze, tyl­ko mu­si­my zajść do skle­pu. Ku­pię ja­kieś wi­no, al­bo wód­kę i sok do drin­ków. – Spoj­rza­ła py­ta­ją­co.

– OK. I kup coś do je­dze­nia, bo lo­dów­kę masz pu­stą.

– Aga­ta! To ty wy­myśl i kup coś do żar­cia, ja idę po al­ko­hol! – za­de­cy­do­wa­ła Gra­ży­na.

Bu­szo­wa­łam po pół­kach w mar­ke­cie. Co tu ku­pić? Prze­cież nie bę­dzie­my ro­bić wy­staw­nej ko­la­cji. Wzię­łam w koń­cu ka­wa­łek se­ra żół­te­go, oliw­ki, ma­ry­no­wa­ne grzyb­ki, ka­wa­łe­czek ło­so­sia i du­że pu­deł­ko kra­ker­sów. Zro­bię ko­recz­ki, po­kro­ję ło­so­sia w cie­niut­kie pla­stry, do te­go kra­ker­sy i wy­star­czy. Od stro­ny mo­no­po­lo­we­go nad­cho­dzi­ła Gra­ży­na z bu­tel­ką wód­ki i du­żym kar­to­nem so­ku po­ma­rań­czo­we­go.

Hu­ra! Bę­dzie­my ro­bić drin­ki!

– Wyj­muj al­bum – za­żą­da­łam.

Gra­ży­na mia­ła fan­ta­stycz­ny al­bum ze zdję­cia­mi z lat szkol­nych i ze stu­diów. By­ły tam fo­to­gra­fie, oczy­wi­ście czar­no-bia­łe, z im­prez, wy­cie­czek, pry­wa­tek. Sło­wem: kro­ni­ka wy­da­rzeń.

– Cze­kaj, cze­kaj. Mu­szę zro­bić drin­ki – znę­ca­ła się na­de mną.

Usia­dły­śmy wy­god­nie na ka­na­pie. Gra­ży­na przy­su­nę­ła jed­ną ze swo­ich fi­ku­śnych lamp i za­czę­ły­śmy wspo­min­ki.

– Patrz, to prze­cież Lil­ka! Wy­glą­da jak dziec­ko z tym war­ko­czem. To chy­ba by­ła im­pre­za u Ar­tu­ra w trze­ciej kla­sie?

– Tak, to je­go ogród. – Zmru­ży­łam oczy. – Nie do wia­ry, jak my wy­glą­da­ły­śmy w po­rów­na­niu z dzi­siej­szy­mi na­sto­lat­ka­mi. Ist­ne dziew­czy­necz­ki skrom­ne i nie­win­ne.

– No, z tą nie­win­no­ścią to by­ło róż­nie – śmia­ła się Gra­ży­na.

Z fo­to­gra­fii uśmie­cha­ła się Li­lecz­ka. Sta­ła z in­ny­mi ko­le­żan­ka­mi, po­zu­jąc do zdję­cia. Mia­ła na so­bie bia­łą su­kien­kę w gro­chy i bia­łą ko­kar­dę we wło­sach.

Nie mo­głam oprzeć się no­stal­gii.

Oj, Lil­ka, Lil­ka, gdzie ty się te­raz po­dzie­wasz? To dzię­ki to­bie cho­dzi­łam do fil­har­mo­nii, do te­atru, czy­ta­łam am­bit­ną li­te­ra­tu­rę. Dziew­czy­no – gdy­byś ty nie chcia­ła po­pra­wiać świa­ta!

Lil­ka zwią­za­ła się z gru­pą mło­dych lu­dzi o nie­co hi­pi­sow­skich zwy­cza­jach, chcia­ła być bli­żej na­tu­ry, zo­sta­ła we­ge­ta­rian­ką, ubie­ra­ła się w sty­lu co­un­try, za­wzię­cie dys­ku­to­wa­ła o eko­lo­gii, któ­ra wte­dy nas nie in­te­re­so­wa­ła. I gdzieś tam po dro­dze się za­gu­bi­ła. Zmie­nia­ła kie­run­ki stu­diów, nie mo­gła zna­leźć so­bie miej­sca, a w koń­cu rzu­ci­ła wszyst­ko i za­miesz­ka­ła z na­wie­dzo­nym so­cjo­lo­giem-eko­lo­giem-po­etą. Mó­wio­no, że miesz­ka w Po­zna­niu al­bo wy­je­cha­ła za gra­ni­cę. Od ma­tu­ry jej nie wi­dzia­łam. Zro­bi­ło mi się smut­no.

– Na­le­waj – po­wie­dzia­łam do Gra­ży­ny. – I przy­suń ko­recz­ki.

– A to zdję­cia z wa­ga­rów. Pa­mię­tasz, jak ucie­kli­śmy ca­łą kla­są i po­je­cha­li­śmy do... – Za­wie­si­łam głos. – Za­raz, za­raz. Gdzie my to je­cha­ły­śmy wte­dy?

– „Wsiąść do po­cią­gu by­le ja­kie­go” – za­nu­ci­ła Gra­ży­na.

– To był nu­mer! – Pa­trzy­łam na zdję­cia na­szej kla­sy, wę­dru­ją­cej bez­tro­sko po ja­kichś łą­kach. – Pa­mię­tasz, jak woj­sko nas tam zwi­nę­ło i stra­szy­ło, że ka­żą nam czy­ścić la­try­ny, je­śli się szyb­ko nie wy­nie­sie­my? A ja spy­ta­łam, co to są te „la­try­ny”. Wo­ja­cy my­śle­li, że so­bie kpię, a ja na­praw­dę nie wie­dzia­łam.

– A pa­mię­tasz, jak wy­la­ły­śmy chło­pa­kom wi­no do zle­wu? Omal nas nie po­bi­li – chi­cho­ta­ła Gra­ży­na.

– A pa­mię­tasz, jak po­wie­dzia­łam, że umiem grać w bry­dża i za­pro­si­li mnie na par­tyj­kę, a ja mia­łam osiem­na­ście punk­tów i spa­so­wa­łam? Ca­ła szko­ła o tym ga­da­ła, a Ma­rek się do mnie nie od­zy­wał przez rok, a pa­trzył, jak­by chciał mnie za­bić. – Ze śmie­chu ta­rza­łam się po ka­na­pie.

Na zdję­ciu Mar­ta w dre­sie, rzu­ca pił­kę do ko­sza.

Po­czu­łam ucisk w gar­dle. Mar­ta. Nie ma jej już na świe­cie, zmar­ła wie­le lat te­mu. Rak pier­si. Mia­ła tyl­ko trzy­dzie­ści lat! Ope­ra­cja, che­mia, na­świe­tla­nia. Wy­da­wa­ło się, że sy­tu­acja jest opa­no­wa­na. Ale ona upar­ła się na re­kon­struk­cję pier­si. Wszy­scy jej to od­ra­dza­li. Bez skut­ku. Wy­stą­pi­ła wzno­wa i po ro­ku wal­ki o ży­cie Mar­ta zmar­ła.

Chwi­la mil­cze­nia.

Ja­kie to nie­spra­wie­dli­we, po­my­śla­łam. By­ła ta­ka mło­da. Gra­ży­na, jak­by czy­ta­jąc w mo­ich my­ślach, szep­nę­ła:

– Patrz, wszyst­ko jest ta­kie kru­che na tym świe­cie. Dziś je­steś, ju­tro cię nie ma. I nic się nie zmie­nia. Świat to­czy się da­lej już bez cie­bie. Czy to ma sens? – roz­trzą­sa­ła. – Za­bi­ja­my się o pie­nią­dze, wal­czy­my o fa­ce­tów, usi­łu­je­my prze­dłu­żyć mło­dość... – cią­gnę­ła.

– Mnie nie py­taj. Nie wiem. Mo­że waż­ne jest tyl­ko to, co tu i te­raz? żyć chwi­lą i za wie­le nie my­śleć.

– I ty tak ży­jesz? – Po­ki­wa­ła iro­nicz­nie gło­wą.

Za­mil­kłam.

Pew­nie, że nie. Ja w ogó­le nie ży­ję. Ja we­ge­tu­ję. Ale ina­czej nie po­tra­fię. Wal­ka o fa­ce­ta, o zwią­zek, o mi­łość – to nie dla mnie. Za­bie­ga­nie o utrzy­ma­nie kru­chych przy­jaź­ni, zna­jo­mo­ści ra­czej – i ow­szem. Mo­że wszyst­ko wy­glą­da­ło­by ina­czej, gdy­by ro­dzi­ce... – roz­ża­li­łam się nad so­bą, a pro­cen­ty też swo­je zro­bi­ły.

I w tym mo­men­cie po­czu­łam (czyż­by oma­my al­ko­ho­lo­we?) le­ciut­ki, le­d­wie uchwyt­ny za­pach la­wen­dy. Po­my­śla­łam o mat­ce. To ona uży­wa­ła my­dła la­wen­do­we­go. By­ło dro­gie i trud­ne do zdo­by­cia. Nie wol­no mi by­ło go ru­szać.

– Wiesz, Aga­ta, nie­daw­no spo­tka­łam Ar­tu­ra. Py­tał o cie­bie – Gra­ży­na zmie­ni­ła te­mat.

– O mnie? Ar­tur? – Mia­łam kło­po­ty z kon­cen­tra­cją. Po­za tym Ar­tur bu­dził we mnie mie­sza­ne uczu­cia.

– Twier­dzi, że się w to­bie ko­chał w szko­le.

– Ko­chał? We mnie? Coś mu się po­krę­ci­ło. On się ko­chał w Do­ro­cie. Ko­ło niej się krę­cił. Na­wet jak rzu­ci­ła stu­dia, to jesz­cze mnie o nią wy­py­ty­wał. To nie­moż­li­we!

– A jed­nak. Mó­wił coś o tej wiel­kiej pry­wat­ce z trze­ciej kla­sy – upie­ra­ła się Gra­ży­na.

– Ano wła­śnie! To ja się w nim pod­ko­chi­wa­łam, ale on wo­lał Do­ro­tę, więc na tej pry­wat­ce tro­chę ob­ści­ski­wa­łam się z je­go ku­zy­nem. To by­ło głu­pie, a naj­gor­sze to, że je­go ku­zyn był pa­lan­tem – wy­buch­nę­łam.

Na sa­mo wspo­mnie­nie pa­li­łam się ze wsty­du. Fa­cet był od nas star­szy, sie­dzia­łam mu na ko­la­nach, a on wsa­dził mi rę­kę pod bluz­kę i ści­skał pier­si, nie pie­ścił, tyl­ko wła­śnie ści­skał, moc­no, do bó­lu. A ja nic, tyl­ko zer­ka­łam, czy Ar­tur wi­dzi. Wi­dział. Zro­bi­łam z sie­bie idiot­kę. Po­tem uni­ka­łam Ar­tu­ra przez la­ta.

– Zo­stał sze­fem kli­ni­ki.

– Wiem, wi­dzia­łam go w te­le­wi­zji, w któ­rymś z tych pro­gra­mów, hm, za­an­ga­żo­wa­nych spo­łecz­nie. Gdzieś nie chcie­li przy­jąć pa­cjen­ta. Me­dia szu­ka­ły win­nych.

Ta­le­rze by­ły pu­ste, al­ko­hol wy­pi­ty. Oczy się nam za­my­ka­ły. Ock­nę­łam się nad ra­nem, w ubra­niu, na ka­na­pie, z Gra­ży­ną na wa­le­ta. Pró­bo­wa­łam ją obu­dzić.

– Idź do łóż­ka. – Usi­ło­wa­łam zrzu­cić ją z ka­na­py. Coś burk­nę­ła nie­przy­tom­nie.

Wsta­łam, po­szłam do sy­pial­ni, roz­ło­ży­łam się wy­god­nie, ale nie mo­głam już za­snąć, bo­la­ła mnie gło­wa, by­ło mi nie­do­brze. Mo­że wziąć ta­blet­kę? Nie, bę­dę za bar­dzo osła­bio­na. Li­cze­nie imion żeń­skich na A lub E da­wa­ło re­zul­ta­ty.

Kie­dy się obu­dzi­łam, pro­mie­nie sło­necz­ne ude­rza­ły w okna. By­ła je­de­na­sta ra­no. Gło­wa na­dal rwa­ła, w ustach su­cho. Kac.

– Gra­ży­na – jęk­nę­łam. – Śpisz?

Ci­sza. Zwlo­kłam się z łóż­ka. Gra­ży­ny nie by­ło. Tyl­ko kart­ka.

„Mu­szę iść do ga­bi­ne­tu, bę­dę oko­ło trze­ciej”. Bo­że, po ta­kiej po­pi­ja­wie? Ona ma zdro­wie! Zro­bi­łam ka­wę, wzię­łam prysz­nic i zno­wu się po­ło­ży­łam...

– Wsta­waj. Przy­nio­słam obiad – za­wo­ła­ła we­so­ło Gra­ży­na, świe­żut­ka jak po­ra­nek.



Je­cha­ły­śmy tak­sów­ką. Za­my­śli­łam się. Dla­cze­go za­wsze tak jest, że gdy pa­trzę w lu­stro, za­miast ba­by po czter­dzie­st­ce wi­dzę dwu­dzie­sto­lat­kę, szczu­płą, o do­brej ce­rze. Nie wi­dzę cie­ni pod ocza­mi ani zmarsz­czek. Dla­cze­go ku­pu­ję ta­kie rze­czy? Suk­nia jest za ja­sna na wie­czór, wszyst­kie na pew­no bę­dą na czar­no – me­dy­to­wa­łam. Ja w czer­ni wy­glą­dam fa­tal­nie i dla­te­go ni­g­dy jej nie no­szę. Ale mo­głam ku­pić coś w zie­le­ni czy brą­zie, czy na­wet czer­wie­ni, a mnie za­chcia­ło się błę­ki­tów. Z za­zdro­ścią zer­k­nę­łam na strój Gra­ży­ny – czar­ne je­dwab­ne spodnie i top na ra­miącz­kach, wy­szy­wa­ny ce­ki­na­mi. Ona za­wsze wie­dzia­ła, jak na­le­ży się ubrać!

Re­stau­ra­cja by­ła nie­da­le­ko Ryn­ku.

Szłam ostroż­nie, jak na szczu­dłach, w no­wych pan­to­flach na wy­so­kich ob­ca­sach, wpa­trzo­na w tro­tu­ar i mo­dli­łam się, aby ca­ło dojść do ce­lu.

– Ma­my za­re­zer­wo­wa­ny stół, chy­ba na do­le. – Gra­ży­na roz­glą­da­ła się po ho­lu re­stau­ra­cji. Kel­ner dys­kret­nie wska­zał dro­gę.

– Wszy­scy już są! – za­wo­ła­ła.

– Czy­li ma­my en­trée – ro­ze­śmia­łam się.

Scho­dzi­ły­śmy po scho­dach. Wi­dzia­łam twa­rze Ewy, Asi, Jo­li i chło­pa­ków, Ada­ma i Tom­ka. Dwa pu­ste krze­sła cze­ka­ły.

Zbli­ża­jąc się, do­zna­łam za­wo­du: ci fa­ce­ci w śred­nim wie­ku to moi ko­le­dzy? Nie­moż­li­we! Dziew­czy­ny pre­zen­to­wa­ły się znacz­nie le­piej. No, ale mia­ły za so­bą ca­ły prze­mysł ko­sme­tycz­ny! Przyj­rza­łam się le­piej.

Adam trzy­mał się w for­mie. Nie utył, a je­go krę­co­ne wło­sy, obec­nie krót­ko przy­strzy­żo­ne, za­cho­wa­ły swój daw­ny ko­lor. Zresz­tą był ty­pem spor­tow­ca: pły­wał, grał w pił­kę, jeź­dził na nar­tach. Miał wiel­kie po­wo­dze­nie u dziew­czyn, ale za­wsze krę­cił się ko­ło Gra­ży­ny. Wszy­scy są­dzi­li, że to bę­dzie pa­ra, bo by­li ze so­bą na­praw­dę bli­sko. Ale on się oże­nił, ona wy­szła za mąż. Adam skoń­czył ar­chi­tek­tu­rę i wy­je­chał do Gdań­ska. Od Gra­ży­ny wie­dzia­łam, że utrzy­mu­ją ze so­bą sta­ły kon­takt te­le­fo­nicz­ny i że żo­na Ada­ma aler­gicz­nie re­agu­je na sa­mo imię Gra­ży­ny, utrud­nia­jąc im kon­tak­ty.

Z Ada­mem przed la­ty mia­łam dziw­ny in­cy­dent – to chy­ba do­bre okre­śle­nie – cie­ka­we, czy go pa­mię­ta?

Obok Ada­ma sie­dział To­mek. Kie­dyś był szczu­pły, wy­so­ki, nie­śmia­ły. Dziś czar­ne wło­sy się prze­rze­dzi­ły, wy­bla­kły. Oczy nie by­ły już tak nie­bie­skie i nie przy­kry­wa­ły ich dłu­ga­śne rzę­sy, bę­dą­ce przed­mio­tem za­zdro­ści ko­le­ża­nek. To­mek spo­ro przy­tył, zgar­bił się, szy­ja wpa­dła gdzieś mię­dzy ra­mio­na. Ma­ry­nar­ka gar­ni­tu­ru z tru­dem opi­na­ła je­go syl­wet­kę. W szko­le To­mek star­to­wał do Do­ro­ty, ale był zbyt nie­śmia­ły, aby coś z te­go wy­szło. A by­li­by ład­ną pa­rą – ona wte­dy szczu­pła, na­tu­ral­na blon­dyn­ka, on nie­bie­sko­oki bru­net.

To­mek skoń­czył me­dy­cy­nę ja­kiś rok po mnie. Był wzię­tym gi­ne­ko­lo­giem. Osią­gnął suk­ces i by­ło to po nim wi­dać. Pew­ność sie­bie bi­ła od nie­go na ki­lo­metr.

Są­sied­nie krze­sło zaj­mo­wa­ła Asia.

Asia skoń­czy­ła pra­wo w cza­sach, kie­dy ten kie­ru­nek był cał­ko­wi­cie nie­mod­ny. Po­tem za­ło­ży­ła bu­tik i pro­wa­dzi­ła go w okre­sie trud­nym dla pry­wat­nej ini­cja­ty­wy: cią­głe bra­ki w za­opa­trze­niu, ko­niecz­ność…

.

.

.

(frag­ment)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: