Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Drużyna 4. Niewolnicy z Socorro - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 czerwca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drużyna 4. Niewolnicy z Socorro - ebook

Kiedy Czaple zostają wysłane do Araluenu, Hal, Stig i Thorn są podekscytowani perspektywą nowej przygody. Niebawem jednak okazuje się, że dawni wrogowie nie śpią i młodzi żeglarze mogą zapomnieć o spokojnej przeprawie... Czaple zostają wplątane w niebezpieczną intrygę i zmuszone do wzięcia udziału w wyprawie, której celem jest ocalenie porwanych Aralueńczyków, którzy mają zostać sprzedani na targu niewolników w Socorro. Tym razem Hal i spółka mają do pomocy jednego z królewskich Zwiadowców. Ale nawet takie wsparcie może okazać się niewystarczające...

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-253-8
Rozmiar pliku: 3,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Uważam, że po­win­niśmy prze­sunąć maszt o jakiś metr w stronę rufy – po­wie­dział Hal.

Po­pa­trzył na wy­be­be­szo­ny kadłub wil­cze­go okrętu, w zamyśle­niu po­cie­rając podbródek. Wnętrzności „Wil­cze­go Ogo­na” zo­stały wy­sta­wio­ne na wi­dok pu­blicz­ny. Usu­nięto wiosła, masz­ty, żagle, wan­ty, szta­gi, fały, ławki wiośla­rzy, klep­ki tworzące pokład i ka­mie­nie służące jako ba­last. Zo­stał tyl­ko goły kadłub. Okręt spo­czy­wał bez­piecz­nie na tra­wia­stym brze­gu obok szkut­ni An­der­sa, wspar­ty na drew­nia­nych kli­nach.

Wzdłuż obu burt, na wy­so­kości górnej krawędzi nad­bur­cia, umiesz­czo­no drew­nia­ne rusz­to­wa­nia. Hal klęczał na rusz­to­wa­niu po pra­wej stro­nie, obok nie­go An­ders, szkut­nik, i Bjar­ni Zgięty Pa­luch, skirl i właści­ciel „Wil­cze­go Ogo­na”. Hal i An­ders mie­li zamyślone miny, Bjar­ni ra­czej za­nie­po­ko­joną. Żaden ka­pi­tan nie lubi oglądać swe­go okrętu w ta­kim sta­nie, z fla­ka­mi wy­wa­lo­ny­mi na wierzch. Bjar­ni za­czy­nał się za­sta­na­wiać, czy to aby na pew­no był do­bry po­mysł. Pomyślał, że jesz­cze nie jest za późno. Mógłby zapłacić An­dersowi i po­pro­sić go, by przywrócił „Wil­czy Ogon” do pier­wot­ne­go sta­nu.

Po­tem jed­nak przy­po­mniał so­bie, że dzięki no­we­mu ożaglo­wa­niu jego okręt może bar­dzo zy­skać na prędkości i zwrot­ności. Wzru­szył ra­mio­na­mi i z nie­po­ko­jem zerknął na Hala. Młody skirl był taki… młody. A on po­wie­rzył mu re­mont swe­go bez­cen­ne­go okrętu. Oczy­wiście, zakładał, że An­ders wie, co robi. Był bar­dzo doświad­czo­nym szkut­ni­kiem. No i Bjar­ni wi­dział prze­cież, jak do­sko­na­le spraw­dza się ożaglo­wa­nie, które Hal za­pro­jek­to­wał do swej własnej łodzi, „Cza­pli”.

Wziął głęboki wdech, za­mknął oczy i przełknął słowa, cisnące mu się na usta. Pomyślał, że z nich trzech on zna się na bu­do­wie okrętów naj­mniej.

– Ale maszt znaj­du­je się za­wsze tam, gdzie pod­po­ra masz­tu – za­uważył An­ders scep­tycz­nie. – Jak chcesz go prze­sunąć?

Pod­porę masz­tu sta­no­wił pro­stokątny drew­nia­ny klo­cek, długości me­tra, sterczący pio­no­wo, pod kątem pro­stym w sto­sun­ku do stępki. Służył on do osa­dza­nia masz­tu i sta­no­wił in­te­gralną nie­ru­chomą część stępki, nie można go było prze­sunąć. Pod­czas bu­do­wy „Wil­cze­go Ogo­na” szkut­ni­cy odcięli wszyst­kie gałęzie od pnia, prze­zna­czo­ne­go na stępkę – za wyjątkiem jed­nej, której nada­li od­po­wied­nią długość i kształt. Tak więc pod­po­ra masz­tu nie była częścią do­daną do stępki, ona po pro­stu z niej wy­ra­stała i dzięki temu moc­no trzy­mała maszt.

Hal wzru­szył ra­mio­na­mi

– To żaden pro­blem. – Zszedł do wnętrza kadłuba, ukląkł obok stępki i wyjaśnił: – Pod­porę zo­sta­wi­my, by moc­no trzy­mała maszt. Wy­tnie­my klo­cek me­tro­wej długości i umieścimy go za pod­porą.

An­ders za­gryzł war­gi.

– Tak. To chy­ba do­bry po­mysł.

– Ale dla­cze­go właści­wie chcesz prze­sunąć maszt w stronę rufy? – za­py­tał Bjar­ni.

– Nowe rej­ki będą sięgać aż do dzio­bu – wyjaśnił Hal.

– A to ozna­cza, że pod­czas żeglo­wa­nia na dziób będzie działać większy na­cisk. Prze­su­wając maszt, zrówno­ważymy siłę na­cisku. – Następnie dodał: – Mo­gli­byśmy na­wet umieścić tę nową część pod kątem, lek­ko na­chy­loną w stronę rufy. Dzięki temu maszt również lek­ko prze­chy­li się do tyłu, co da nam jesz­cze pew­niej­szy punkt opar­cia.

– Hmmm – mruknął An­ders.

Na twa­rzy Bjar­nie­go znów po­ja­wił się nie­pokój. Nie do końca ro­zu­miał tech­nicz­ne szczegóły, które Hal tłuma­czył mu z taką pew­nością sie­bie. Do­sko­na­le jed­nak ro­zu­miał, co zna­czy „hmmm”. „Hmmm” zna­czyło, że An­ders nie jest prze­ko­na­ny do tego po­mysłu.

– Nie ma mowy o żad­nym prze­chy­la­niu – po­wie­dział za­tem prędko Bjar­ni. – Mój maszt ma stać pro­sto. Masz­ty z założenia mają stać pro­sto. Tak właśnie robią masz­ty. Stoją… pro­sto. Od za­wsze.

W myślach dodał, że prze­chy­lo­ny maszt wyglądałby sta­now­czo zbyt eg­zo­tycz­nie.

Hal uśmiechnął się sze­ro­ko. W ciągu kil­ku ostat­nich mie­sięcy prze­pro­wa­dził czte­ry me­ta­mor­fo­zy okrętów 0 pro­stokątnym żaglu w okręty o żaglo­wa­niu zro­bio­nym na wzór „Cza­pli”. Zdążył przy­zwy­czaić się, że skir­lo­wie w tych kwe­stiach mają bar­dzo kon­ser­wa­tyw­ne poglądy.

– Jak so­bie życzysz – od­parł zgod­nie i zaczął gra­mo­lić się na drew­nia­ny sto­jak. An­ders podał mu rękę. – A prze­myślałeś sprawę płetwy? – za­py­tał po chwi­li. Znał od­po­wiedź, jesz­cze za­nim An­ders zaczął gwałtow­nie kręcić głową.

– Nie po­zwolę ci wy­ci­nać dziur w po­szy­ciu – oznaj­mił. – Okręt pójdzie na dno i tyle.

Hal posłał mu uśmiech.

– Wyciąłem dziurę w po­szy­ciu „Cza­pli” – za­uważył – i jakoś dotąd nie za­tonęła.

Ale Bjar­ni nadal kręcił głową.

– Możliwe. Ale ja nie wiem, co do­bre­go miałoby wy­niknąć z ta­kiej dziu­ry. To wbrew na­tu­rze. – Widząc pobłażliwy uśmiech na twa­rzy Hala, zmarsz­czył brwi. Nie życzył so­bie, żeby po­uczał go jakiś młokos, na­wet jeśli po­dej­rze­wał, że ten młokos może mieć rację.

– Nie ob­cho­dzi mnie, co zro­biłeś z własną łodzią. Może po pro­stu miałeś szczęście, że nie za­tonęła… – Tu urwał, po czym dodał znaczącym to­nem: – …do tej pory.

Hal wzru­szył ra­mio­na­mi. Wca­le nie ocze­ki­wał, że Bjar­ni się zgo­dzi. Do tej pory żaden skirl się nie zgo­dził.

– Jak so­bie życzysz – powtórzył, po czym zwrócił się do An­der­sa: – Możesz po­wie­dzieć swo­im lu­dziom, żeby zaczęli pra­co­wać nad częścią, która przedłuży pod­porę? Mogę przesłać ci ry­su­nek, jeśli chcesz.

An­ders po­wo­li po­ki­wał głową. An­ders większość czyn­ności wy­ko­ny­wał po­wo­li. Był roz­ważnym człowie­kiem i nig­dy po­chop­nie nie po­dej­mo­wał de­cy­zji. Między in­ny­mi ta ce­cha czy­niła go tak wyśmie­ni­tym szkut­ni­kiem.

– Nie trze­ba – od­parł. – Po­radzę so­bie.

Hal kiwnął głową. An­ders miał rację. Taki pro­jekt to była dzie­cin­na spra­wa dla doświad­czo­ne­go rze­mieślni­ka. Hal za­pro­po­no­wał mu po­moc je­dy­nie przez uprzej­mość.

– W ta­kim ra­zie… – Ale nie dokończył, bo prze­rwał mu grzmiący głos.

– Hej, ho! – Wszy­scy odwrócili się. Erak, obe­rjarl Skan­dii, kro­czył ścieżką od stro­ny mia­sta. Szkut­nia An­der­sa znaj­do­wała się w pew­nej od­ległości od Hal­la­sholm, aby stałe odgłosy młotków i pił – oraz to­wa­rzyszące im siar­czy­ste prze­kleństwa, kie­dy któryś ro­bot­nik tra­fił nie­chcący młotkiem w pa­lec – nie prze­szka­dzały miesz­kańcom.

– Co on tu robi? – zdzi­wił się Bjar­ni.

An­ders prychnął, otarł nos wierz­chem dłoni i od­parł:

– Od­by­wa po­ranną prze­chadzkę dla zdro­wia. – Na wi­dok zdu­mio­nej miny Bjar­nie­go, dodał: – Zna­czy, spa­ce­ru­je. Spa­ce­ru­je tu­taj nie­mal każdego dnia. Twier­dzi, że ruch po­ma­ga mu utrzy­mać szczupłą syl­wetkę. – Przy ostat­nich słowach kąciki ust sta­re­go szkut­ni­ka nie­znacz­nie wygięły się w górę.

Hal uniósł jedną brew.

– Jak można utrzy­mać coś, cze­go nig­dy nie było?

Erak wyglądał jak praw­dzi­wy niedźwiedź. Słowo „szczupły” na pew­no nie było pierw­szym, które przy­cho­dziło na myśl, kie­dy ktoś próbował go opi­sać. Obe­rjarl właśnie kro­czył w ich stronę, obok nie­go zaś Sven­gal, nie­odłączny to­wa­rzysz i były pierw­szy ofi­cer na jego okręcie.

– Co on ma w ręku? – spy­tał Bjar­ni. Erak bo­wiem dzierżył w pra­wej dłoni długą laskę z błyszczącego drew­na, pod­pie­rając się nią przy każdym kro­ku. La­ska miała półtora me­tra długości, była zakończo­na srebr­nym oku­ciem i ozdo­bio­na nie­wielką, również srebrną gałką. Co kil­ka kroków Erak ob­ra­cał ją w potężnych pa­lu­chach. Słońce od­bi­jało się w me­ta­lo­wych ozdo­bach.

– To jego nowa la­ska – wyjaśnił An­ders. – Tyl­ko bez sko­ja­rzeń proszę. Dwa ty­go­dnie temu od­wie­dziła nas de­le­ga­cja z Gal­lii i ofia­ro­wała mu ją w pre­zen­cie.

– Ale po co mu ona? – spy­tał Hal. Uważał, że każda rzecz po­win­na mieć prak­tycz­ne za­sto­so­wa­nie.

An­ders wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Twier­dzi, że do­da­je mu dys­tynk­cji.

Brwi Hala pod­je­chały do góry. Po­dob­nie jak „szczupły”, określe­nie „wy­ra­fi­no­wa­ny” również nie należało do tych, które ko­ja­rzyły się z po­sta­cią obe­rjar­la.

Erak i Sven­gal za­trzy­ma­li się u stóp dra­bi­ny, wiodącej na rusz­to­wa­nie.

– Możemy wejść?! – zawołał Erak.

An­ders wy­ko­nał prawą ręką za­pra­szający gest.

– Czuj­cie się jak u sie­bie w domu – po­wie­dział.

Rusz­to­wa­nie za­wi­bro­wało pod ciężarem wspi­nających się mężczyzn. Erak był na­prawdę ogrom­ny, a Sven­gal zbu­do­wa­ny jak prze­ciętny członek skan­dyj­skiej drużyny wil­cze­go okrętu – nie był aż tak wiel­ki jak Erak, ale również wy­so­ki i potężny.

Hal pomyślał, że Erak być może nie bez po­wo­du pytał o po­zwo­le­nie.

Po­de­szli bliżej, z pro­fe­sjo­nal­nym za­in­te­re­so­wa­niem przyglądając się gołemu kadłubo­wi.

– Widzę, że po­sta­no­wiłeś za­fun­do­wać so­bie no­wo­mod­ny żagiel w sty­lu Hala, co Bjar­ni? – za­grzmiał Erak.

– Sta­ry już dla cie­bie nie­do­bry?

– Prze­ro­bi­liśmy do tej pory czte­ry okręty – oświad­czył An­ders. – Na ra­zie nikt się nie skarżył.

Erak za­trzy­mał wzrok na An­der­sie, po czym prze­niósł go na stojącego obok młodzieńca. Tak na­prawdę był dum­ny z Hala, z jego po­mysłów i no­wa­tor­skie­go myśle­nia. W do­dat­ku Hal wy­ka­zał się zdol­nościa­mi przywódczy­mi i wiel­kim har­tem du­cha, goniąc za pi­ra­tem imie­niem Za­vac przez pół ist­niejącego na ma­pach świa­ta. Erak bar­dzo cenił te ce­chy. Uważał jed­nak sa­me­go sie­bie za człowie­ka zbyt przy­wiąza­ne­go do własnych na­wyków, by przyjąć zmia­ny, pro­po­no­wa­ne przez młode­go skir­la. W grun­cie rze­czy wie­dział, że ożaglo­wa­nie, które Hal za­pro­jek­to­wał, znacz­nie prze­wyższa pro­stokątny żagiel, tra­dy­cyj­nie sto­so­wa­ny na wil­czych okrętach. Nie­raz miał okazję oglądać tego do­wo­dy. Ale ko­chał swój „Wil­czy Wi­cher” ta­kim, ja­kim był i nie po­tra­fiłby ni­cze­go w nim zmie­nić.

– Czas na zmia­ny, wo­dzu! – Bjar­ni jak­by czy­tał w jego myślach.

Erak uznał, że naj­wyższy czas zmie­nić te­mat.

– Nieźle wy­be­be­szy­li tę twoją łódkę, co? – stwier­dził radośnie.

Bjar­ni zro­bił minę, jak­by za­mie­rzał za­pro­te­sto­wać, ale zre­zy­gno­wał. Bo rze­czy­wiście, wy­be­be­szy­li ją, in­a­czej nie dało się tego na­zwać. Pomyślał, że to bar­dzo dziw­ne, ale za każdym ra­zem, kie­dy fa­chow­cy po­sta­na­wiają wpro­wa­dzić ja­kieś ulep­sze­nia – czy to w przy­pad­ku okrętu, domu czy choćby zwykłego wozu – naj­pierw muszą tę rzecz nie­mal całko­wi­cie znisz­czyć.

Erak zaczął prze­cha­dzać się wzdłuż rusz­to­wa­nia, jego la­ska głośno stu­kała o de­ski.

– Parę kle­pek przy­dałoby się wy­mie­nić – stwier­dził, patrząc na pod­nisz­czo­ne miej­sca w po­szy­ciu okrętu.

– Za­uważyliśmy – od­parł An­ders. Ale był pod wrażeniem, że Erak do­strzegł to z ta­kiej od­ległości.

Klak, klak, klak, za­stu­kała la­ska. Hal po­chwy­cił spoj­rze­nie Sven­ga­la, puścił do nie­go oczko.

– Obe­rjar­lu, czyżbyś uznał, że już czas zacząć cho­dzić o la­sce? – za­py­tał z miną nie­wi­niątka. Sven­gal odwrócił się, by ukryć uśmiech. Erak po­pa­trzył na Hala.

– To jest la­ska urzędowa, młody człowie­ku – wyjaśnił z wyższością. – Praw­dzi­wy krzyk mody wśród gal­lij­skiej ary­sto­kra­cji.

– Ary­sto­kra­cji, po­wia­dasz? – rzekł Hal. Wie­dział, że obe­rjarl da­rzy go sym­pa­tią, wie­dział też, jak da­le­ko może się po­sunąć. A przy­najm­niej, po­pra­wił się w myślach, sądził, że wie. Cza­sa­mi prze­kra­czał gra­nicę – a wówczas po­zo­sta­wała je­dy­nie szyb­ka uciecz­ka. – Te­raz ro­zu­miem, dla­cze­go i ty so­bie taką spra­wiłeś. W końcu je­steś nie­zwy­kle ary­sto­kra­tycz­ny.

– Do­da­je mi dys­tynk­cji – od­parł Erak wy­zy­wającym to­nem.

– Za­uważyłem, sze­fie – wtrącił radośnie Sven­gal. – Nie da­lej jak wczo­raj mówię chłopa­kom: „Wi­dzie­liście, jaki ten nasz wódz zro­bił się ostat­nio dys­tyn­go­wa­ny?”.

– I co oni na to? – spy­tał Erak, odro­binę po­dejrz­li­wym to­nem.

– No, mu­sie­li się zgo­dzić. Co do jed­ne­go. Oczy­wiście, po­tem wszyst­ko po­psu­li, bo spy­ta­li, co zna­czy „dys­tyn­go­wa­ny”. Ale zgo­dzili się ze mną z całego ser­ca.

Bjar­ni par­sknął śmie­chem, ra­mio­na An­der­sa dziw­nie zadrżały. Hal utkwił wzrok w ja­kimś punk­cie na poręczy rusz­to­wa­nia, naj­wy­raźniej nie­zwy­kle fa­scy­nującym.

Erak prychnął.

– Zwy­kli śmier­tel­ni­cy nie po­tra­fią do­ce­nić dys­tynk­cji – oznaj­mił. A po­tem ru­szył w stronę dra­bi­ny, oczy­wiście po­stu­kując swą dys­tyn­go­waną laską, Sven­gal zaś za nim, w bez­piecz­nej od­ległości kil­ku kroków. Erak odwrócił się jesz­cze i zawołał do Hala:

– Wpad­nij do mnie ju­tro rano, młodzieńcze! Możliwe, że mam pe­wien pro­jekt dla cie­bie i tej two­jej ban­dy nie­udacz­ników.

Hal od razu po­czuł za­cie­ka­wie­nie. Życie płynęło ostat­nio dość mo­no­ton­nym nur­tem – poza ru­ty­no­wy­mi pa­tro­la­mi mor­ski­mi nic spe­cjal­ne­go się nie działo.

– A jaki pro­jekt, obe­rjar­lu? – za­py­tał.

Ale Erak tyl­ko się uśmiechnął i po­pu­kał pal­cem w nos.

– Nig­dy nie roz­ma­wiam pu­blicz­nie o in­te­re­sach – po­wie­dział. – Świad­czyłoby to o całko­wi­tym bra­ku tak­tu.

Roz­dział 2

Lydia szła przez las, wy­pa­trując zwie­rzy­ny.

Wy­brała się w góry ota­czające Hal­la­sholm i podążając krętymi ścieżkami, wy­dep­ta­ny­mi przez zwierzęta, szu­kała tropów i in­nych śladów ich obec­ności. Słyszała, że w oko­li­cy po­ja­wił się ody­niec, ale do tej pory nie zna­lazła żad­nych do­wodów na po­twier­dze­nie tych pogłosek.

Pod­czas po­przed­niej wy­pra­wy od­kryła prostą myśliwską chatę wy­so­ko w górach i tam po­sta­no­wiła za­trzy­mać się na noc­leg. Dach w kil­ku miej­scach był dziu­ra­wy, tak więc pierw­sze popołudnie poświęciła na na­prawę uszko­dzeń, uszczel­niła też szpa­ry w drew­nia­nych ścia­nach. Naj­wy­raźniej od daw­na nikt tu­taj nie zaglądał.

Upo­raw­szy się z re­mon­tem, wniosła broń do środ­ka, wy­mie­niła prze­gniłe sznur­ki w ma­te­ra­cu i po­sta­wiła na ogniu sta­ry znisz­czo­ny czaj­nik. Płomie­nie roz­jaśniły wnętrze cha­ty wesołym mi­go­tli­wym bla­skiem. Na­wet te­raz, la­tem, noce w górach były zim­ne i kie­dy wiatr zaczął świ­stać wokół cha­ty, Ly­dia szcze­rze cie­szyła się, że może ogrzać się przy ogniu.

Za­uważyła, że po­przed­ni miesz­kańcy wy­ry­li swo­je imio­na na bel­kach. Prze­sunęła po nich pal­cem. Wszyst­kie wyglądały na dość sta­re. Arn. Jo­hann. Det­mer. Jed­no z imion, wid­niejące na prze­ciw­nej ścia­nie, z pew­nością nie było imie­niem skan­dyj­skim. W do­dat­ku nie należało do mężczy­zny. Wpa­try­wała się w nie z cie­ka­wością.

– Evan­lyn – po­wie­działa głośno. Za­sta­na­wiała się, kim mogła być owa Evan­lyn i co tu robiła.

– Może wy­brała się na po­lo­wa­nie, tak jak ja.

Wyjęła nożyk i zręcznie wycięła własne imię pod imie­niem nie­zna­jo­mej ko­bie­ty. Z za­do­wo­le­niem przyj­rzała się swe­mu dziełu. Evan­lyn. Ly­dia.

– Dziew­czy­ny muszą trzy­mać się ra­zem – uznała.

Na ko­lację zjadła go­to­wa­ne ziem­nia­ki z bocz­kiem i położyła się spać.

Wcze­snym ran­kiem za­sta­wiła kil­ka wnyków na pta­ki i drobną zwie­rzynę. Jej atlatl nie nada­wał się na taką zdo­bycz, był zbyt bru­talną bro­nią, ro­ze­rwałby nie­wiel­kie ciało na strzępy i do je­dze­nia nic by nie zo­stało. Zo­ba­czyła trop je­le­nia, poszła nim, ale mu­siał mieć kil­ka dni, bo nie od­na­lazła żad­nych in­nych śladów zwierzęcia. Cóż, tak to jest na po­lo­wa­niu. Cza­sa­mi, choćbyś był nie wiem jak zręcznym myśli­wym, wra­casz z pu­sty­mi rękami.

Nie przej­mo­wała się tym zbyt­nio. Podjęła się tej wy­pra­wy głównie po to, by przy­najm­niej na kil­ka dni wy­rwać się z Hal­la­shol­mu – i zna­leźć się jak naj­da­lej od nie­ja­kie­go Rol­lon­da.

Rol­lond był rówieśni­kiem Sti­ga i Hala. Prze­wo­dził drużynie Wilków, która dwa lata wcześniej wal­czyła o wy­graną w za­wo­dach z drużyną Cza­pli. Był wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny i nie­zwy­kle przy­stoj­ny. Z nie­zo­bo­wiązujących rozmów Ly­dii z człon­ka­mi drużyny Cza­pli wy­ni­kało, że darzą go oni sza­cun­kiem i sym­pa­tią. Słyszała hi­sto­rie o tym, jak po­ma­gał im pod­czas tre­nin­gu drużyn. Poza tym był po­pu­larną po­sta­cią w Hal­la­shol­mie. Wil­ki zajęły trze­cie miej­sce, ale oka­zało się, że to nie prze­szko­dziło im dołączyć do jed­nej z najświet­niej­szych załóg w mieście – przy czym Rol­lond zo­stał dru­gim ofi­ce­rem.

Pro­blem po­le­gał na tym, że Rol­lond strasz­nie za­ko­chał się w Ly­dii. Początko­wo była dla nie­go miła, bo on również był sym­pa­tycz­ny – i bar­dzo atrak­cyj­ny. Nie po­tra­fiła jed­nak od­wza­jem­nić gorącego uczu­cia, którym ją ob­da­rzył.

Ciągle ją gdzieś za­pra­szał: a to na pik­nik, a to na ryby, nie­kie­dy na­wet na po­lo­wa­nie. Cza­sa­mi się zga­dzała. Częściej nie. Co­raz trud­niej jed­nak przy­cho­dziło jej wymyśla­nie wia­ry­god­nych wymówek, a nie chciała go zra­nić. W końcu, co by nie mówić, na­prawdę był sym­pa­tycz­ny.

Tyl­ko że Ly­dia nie chciała po­lu­bić go zbyt moc­no. Przy­ja­cie­le? Jak naj­bar­dziej. Coś więcej – czuła się jak w pułapce.

Była wol­nym du­chem i sa­mot­nicą. Od wcze­snych lat prze­by­wała głównie we własnym to­wa­rzy­stwie, po­lując, tro­piąc zwie­rzynę i wędrując po gęstych la­sach, po­ra­stających wznie­sie­nia, ja­kie ota­czały jej ro­dzin­ne mia­sto. Jako nowa miesz­kan­ka Hal­la­shol­mu nie miała ocho­ty na ety­kietkę „dziew­czy­ny Rol­lon­da”, a wie­działa, że tak by się to skończyło. Nie chciała, by de­fi­nio­wa­no jej tożsamość po­przez drugą osobę. Wciąż próbowała stwo­rzyć własną tożsamość w no­wym miej­scu.

Oczy­wiście, zna­no ją jako człon­ki­nię drużyny Cza­pli, co gwa­ran­to­wało pe­wien sza­cu­nek. Nadal cie­szyło ją to­wa­rzy­stwo chłopaków z drużyny. Często bywała z nimi na za­ba­wach, ucztach i tym po­dob­nych. I wie­działa, że przy­najm­niej dla nich nie jest obcą osobą, ale spraw­dzoną i za­ufaną człon­ki­nią drużyny. Nadal z dumą nosiła wełnianą czapkę, ozdo­bioną wi­ze­run­kiem białej cza­pli.

Ale od cza­su, kie­dy „Cza­pla” wróciła trium­fal­nie z wy­pra­wy do Ra­gu­zy, Ly­dia nie była im właści­wie po­trzeb­na. Naj­pierw na­deszła długa zi­mo­wa prze­rwa, a po jej zakończe­niu Cza­ple, owszem, wy­pra­wiały się na mo­rze, ale je­dy­nie na nie­da­le­kie rej­sy po wo­dach lo­kal­nych, mające na celu ochronę skan­dyj­skiej flo­ty han­dlo­wej.

A po­nie­waż Ly­dia służyła drużynie przede wszyst­kim jako wo­jow­nicz­ka, a nie człon­ki­ni załogi, i jej umiejętności przy­da­wały się głównie w cza­sie bi­tew, kie­dy to dzie­siątko­wała sze­re­gi wro­ga za po­mocą śmier­cio­nośnych strzał, wysyłanych z atla­tlu, to pod­czas zwykłych ru­ty­no­wych zadań, po­le­gających na eskor­to­wa­niu statków han­dlo­wych, sie­działa bez­czyn­nie na ru­fie. Ste­fan i Je­sper czu­wa­li nad pod­no­sze­niem i opusz­cza­niem re­jek, Ulf i Wulf, którzy do mi­strzo­stwa opa­no­wa­li try­mo­wa­nie lin, pra­co­wa­li ra­zem, złącze­ni tym in­stynk­tow­nym po­ro­zu­mie­niem, które tak często występuje między bliźnia­ka­mi. Owo­cem ich współpra­cy był ide­al­ny kształt żagla, dzięki któremu łódź osiągała mak­sy­malną szyb­kość.

Pew­nie mogłaby na­uczyć się ste­ro­wać, ale ster­ników na „Cza­pli” nie bra­ko­wało: sztukę tę opa­no­wa­li Hal, Stig, Edvin i Thorn.

Na­wet wiel­ki krótkow­zrocz­ny In­gvar miał przy­dzie­lo­ne kon­kret­ne za­da­nia. Jako naj­większy siłacz w drużynie często po­ma­gał Je­spe­ro­wi i Ste­fa­no­wi. No i tyl­ko on po­tra­fił naciągnąć cięciwę i załado­wać bełt do ogrom­nej ku­szy, zwa­nej Za­dy­mia­rzem.

– Przy­dałaby się dłuższa wy­pra­wa – po­wie­działa Ly­dia.

Gdy­by wysłano ich z ko­lejną misją, tego ro­dza­ju jak pościg za Za­va­kiem i „Kru­kiem”, jego czar­nym okrętem, pra­cy by dla niej nie za­brakło. Przede wszyst­kim zna­leźliby się z dala od ro­dzi­mych wód, a to ozna­czało nie­bez­pie­czeństwo na­po­tka­nia wro­gich okrętów. Poza tym mogłaby wy­ko­rzy­stać umiejętności łowiec­kie i do­star­czać drużynie je­dze­nie. No i wresz­cie dłuższy rejs roz­wiązałby pro­blem z Rol­lon­dem.

Tym­cza­sem, chcąc uniknąć jego to­wa­rzy­stwa, mu­siała ogra­ni­czać się do ta­kich wy­praw jak ta. Już zdążył namówić ją, by to­wa­rzy­szyła mu pod­czas zbliżającej się za­ba­wy w święto sia­no­kosów. Po­cie­szała się, że przy­najm­niej będzie tam mnóstwo lu­dzi – całe mia­sto, ściśle rzecz biorąc. I Hal, Stig i po­zo­stałe Cza­ple na wyciągnięcie ręki.

Kie­dy tak roz­myślała, część jej mózgu sku­piała się nie­ustan­nie na ob­ser­wa­cji te­re­nu. Dziew­czy­na wy­pa­try­wała śladów, złama­nych gałązek na ni­sko rosnących krza­kach, kłaczków sierści na cier­niach, rys w ko­rze, które mogłyby wska­zy­wać na to, że jeleń ocie­rał się o nie, by po­zbyć się iry­tującego mesz­ku, po­kry­wającego rogi – bądź w celu za­zna­cze­nia te­ry­to­rium. Wszel­kich śladów, świadczących o tym, że nie­daw­no prze­cho­dziło tędy większe zwierzę.

Ni­cze­go ta­kie­go jed­nak nie zna­lazła.

Szła da­lej wąską ścieżką. Minęła zakręt, schy­lając się pod gir­lan­da­mi spląta­nych kol­cza­stych pnączy. Wy­pro­sto­wała się. Jej wzrok padł na potężne drze­wo kil­ka metrów da­lej. Na jego pniu wid­niały wyraźne ślady. Wszyst­kie zmysły Ly­dii zna­lazły się w sta­nie alar­mu.

Ja­kieś stwo­rze­nie zo­sta­wiło w gru­bej ko­rze wyraźne re­gu­lar­ne nacięcia – dwa razy po czte­ry. Ro­zej­rzała się czuj­nie dokoła, jej lewa dłoń au­to­ma­tycz­nie sięgnęła do kołcza­na ze strzałkami, przy­cze­pio­ne­go do pasa. Pra­wa już dzierżyła atlatl.

Zna­ki mu­siał zo­sta­wić niedźwiedź. Zrył korę pa­zu­ra­mi, być może chciał je na­ostrzyć, a może zro­bił to tak so­bie, dla za­ba­wy. Wie­działa, że o tej po­rze roku niedźwie­dzie mogą krążyć po oko­li­cy, ale po raz pierw­szy wi­działa dowód obec­ności tego zwierzęcia tak bli­sko Hal­la­shol­mu.

Zro­biła dwa kro­ki w stronę drze­wa, do­tknęła wy­ry­tych w ko­rze blizn. Nadal były lep­kie od soków, co ozna­czało, że niedźwiedź mu­siał zo­sta­wić je w prze­ciągu ostat­niej go­dzi­ny, góra dwóch. Zno­wu ro­zej­rzała się, ale nie za­uważyła ni­cze­go, co mogłoby wska­zy­wać na obec­ność zwierzęcia gdzieś w po­bliżu.

– Pro­ble­mem nie jest to, co wi­dzisz, ale to, cze­go nie wi­dzisz – po­wie­działa do sie­bie. Na­gle do­tarło do niej, że ostat­nio strasz­nie dużo gada do sie­bie. – To chy­ba nie­zbyt do­bry ob­jaw – dodała i na­tych­miast uświa­do­miła so­bie, że znów to zro­biła. Zmarsz­czyła brwi, wstrząsnęła się. Obie­cała so­bie w myślach, że trze­ba z tym skończyć.

Niedźwiedź był wiel­ki. Zna­ki wid­niały wy­so­ko nad głową Ly­dii. Ob­li­czyła, że zwierzę musi mie­rzyć ja­kieś pół me­tra więcej od niej. I z pew­nością również prze­ra­sta ją siłą. Nie była przy­go­to­wa­na na walkę z niedźwie­dziem, więc odwróciła się i ru­szyła z po­wro­tem.

Cza­sa­mi zba­czała ze ścieżki, by spraw­dzić wny­ki, które za­sta­wiła kil­ka go­dzin wcześniej. Zna­lazła dwie tłuste siew­ki, pardwę i królika. „Niezły wy­nik”, pomyślała. Naj­wy­raźniej od daw­na nikt tu­taj nie po­lo­wał. Włożyła zdo­bycz do tor­by i ru­szyła w kie­run­ku cha­ty. Wszyst­kie zmysły miała wy­ostrzo­ne, w ra­zie gdy­by niedźwiedź dał znać o swo­jej obec­ności. Za­sta­na­wiała się, co by zro­biła, gdy­by na­gle się po­ka­zał. Wie­działa, że nie należy się ru­szać i li­czyć na to, że zwierz sam odej­dzie. Ale gdy­by ją za­ata­ko­wał – a jeśli ma małe, jest to bar­dzo praw­do­po­dob­ne – naj­le­piej uciec na drze­wo. Po dro­dze szu­kała więc wzro­kiem drzew od­po­wied­nie­go roz­mia­ru i rosnących w od­po­wied­niej od­ległości.

Do­tarłszy do cha­ty, wydała z sie­bie wes­tchnie­nie ulgi. Z niedźwie­dzia­mi nie ma żartów. Są nie­prze­wi­dy­wal­ne. Wiel­kie, sil­ne, i mają pa­zu­ry. Nie­zbyt miła kom­bi­na­cja. Świa­do­mość, że taka be­stia być może krąży gdzieś w po­bliżu, wpra­wiała jej ner­wy w stan pełnej go­to­wości.

Za­mknęła drzwi i uśmiechnęła się na myśl, że po­czu­cie bez­pie­czeństwa jest w tym przy­pad­ku całko­wi­cie fałszy­we. Drze­wo było sta­re, wy­pa­czo­ne, a skórza­ne za­wia­sy bar­dzo su­che i słabe. Je­den porządny cios niedźwie­dziej łapy z pew­nością zdołałby je wy­rwać. Ale mimo wszyst­ko two­rzyły ba­rierę psy­cho­lo­giczną. Z tego, co Ly­dia wie­działa, niedźwie­dzie ra­czej nie wchodzą do domów – chy­ba że po­czują za­pach je­dze­nia.

Jesz­cze raz wyszła przed chatę, odeszła kawałek da­lej. Ob­darła ze skóry i opra­wiła królika, oczyściła pta­ki i osku­bała je, reszt­ki wy­rzu­ciła w zarośla, ota­czające po­lanę, na której stała cha­ta. Po­wie­siła pta­ki na oka­pie gan­ku, a truchło królika za­brała ze sobą do środ­ka.

Ko­rzy­stając z tego, że jesz­cze było wid­no, zeszła nad stru­mień, obmyła ręce z piór i krwi, po czym napełniła wia­dro, które zna­lazła w cha­cie. Kie­dy wróciła, cie­nie drzew zdążyły się wydłużyć. Za­mknęła drzwi, tym ra­zem je ry­glując. Za­pa­liła świeczkę, którą za­brała ze sobą na wy­prawę. Miała w bagażu jesz­cze inne przy­dat­ne rze­czy – pod­sta­wo­we skład­ni­ki, po­trzeb­ne do przy­go­to­wa­nia posiłku. Po­dzie­liła królika, ob­to­czyła kawałki w mące z przy­pra­wa­mi. Dołożyła parę szczap do ognia. Z tyłu za pa­le­ni­skiem wi­siała wiel­ka żela­zna pa­tel­nia. Ly­dia po­sta­wiła ją na kra­cie nad płomie­niem.

Wrzu­ciła na pa­tel­nię spo­ry kawałek sto­pio­ne­go sadła i po­ru­szyła nią z boku na bok, żeby skwierczący tłuszcz roz­lał się równo­mier­nie na całej po­wierzch­ni. Po­tem ułożyła mięso i kil­ka razy obróciła kawałki królika, żeby po­kryły się tłuszczem. Pa­trzyła, jak brązo­wieją pod wpływem tem­pe­ra­tu­ry. Prze­sunęła nie­co pa­tel­nię, tak by nie stała bez­pośred­nio nad płomie­nia­mi i potrząsając nią od cza­su do cza­su, cze­kała, aż mięso się upie­cze. Tłuszcz skwier­czał ape­tycz­nie, po­wie­trze wypełnił za­pach je­dze­nia. Kie­dy uznała, że królik jest pra­wie go­to­wy, wzięła garść ja­dal­nych roślin, które ze­brała po dro­dze po­przed­nie­go dnia, i rzu­ciła je na pa­tel­nię. Pocze­kała, aż skurczą się do jed­nej trze­ciej pier­wot­nej objętości, zdjęła pa­tel­nię z ognia a następnie przełożyła mięso z zie­le­niną na ta­lerz.

Przy pierw­szym kęsie po­pa­rzyła so­bie pal­ce i usta. Mądrzej­sza o to doświad­cze­nie, od­cze­kała kil­ka mi­nut, aż je­dze­nie się schłodzi, a po­tem zaczęła pochłaniać je łap­czy­wie. Mięso było kru­che i aro­ma­tycz­ne, gorz­ko-cierp­ki smak roślin wspa­nia­le łączył się ze sma­kiem de­li­kat­ne­go mięsa. Nic tak nie po­bu­dza apa­ty­tu jak świeże górskie po­wie­trze. Ly­dia sięgnęła po ostat­nie kęsy, roz­parła się wy­god­nie, przy­jem­nie na­je­dzo­na. Położyła nogi na sto­le i wydała z sie­bie sta­now­czo nie­god­ne damy donośne czknięcie.

– Py­cha – stwier­dziła, zli­zując z palców tłuszcz. Przy­po­mniała so­bie, jak ktoś mówił, że jed­no­staj­na die­ta, złożona wyłącznie z mięsa króli­cze­go, na dłuższą metę nie może do­star­czyć człowie­ko­wi niezbędnych do życia sub­stan­cji. Mięso królika jest chu­de, nie­mal po­zba­wio­ne po­trzeb­nych tłuszczów. Wzru­szyła ra­mio­na­mi. Może i tak. Ale na krótszą metę z pew­nością wspa­nia­le sma­ko­wało.

Mając w pamięci swe wcześniej­sze prze­myśle­nia na te­mat niedźwie­dzi i ich niechęci do na­wie­dza­nia ludz­kich sie­dzib, wy­rzu­ciła reszt­ki na po­lanę. Na­wet jeśli w oko­li­cy nie było żad­ne­go niedźwie­dzia, to ja­kieś mniej­sze stwo­rze­nia z pew­nością zajmą się nimi do rana.

Po­tem zaczęła szy­ko­wać się do snu. Miała za sobą długi dzień. Zdmuchnęła świeczkę, za­winęła się w koce, wyciągnęła wy­god­nie na łóżku i wes­tchnęła ze szczęścia. Pa­trzyła na blask płomie­ni, pełgający po ścia­nach cha­ty. Ten wi­dok po­działał na nią kojąco i po chwi­li zasnęła.

W środ­ku nocy wy­rwała się ze snu. Płomie­nie wy­gasły, zo­stał tyl­ko czer­wo­ny żar. Coś po­ru­szało się za drzwia­mi. Coś dużego. Ocie­rało się o ścia­ny cha­ty, która skrzy­piała i cała się trzęsła. Ly­dia ostrożnie od­garnęła koc i chwy­ciła szty­let, który przed pójściem spać po­wie­siła u wezgłowia. Ru­szyła w stronę nie­wiel­kie­go okien­ka, wy­chodzącego na tę samą stronę, co drzwi.

Jesz­cze nie zdążyła przy­zwy­czaić się do no­we­go oto­cze­nia i nie­chcący wpa­ko­wała się po ciem­ku na nie­wiel­kie krze­sełko, stojące pośrod­ku cha­ty. Krzesło przewróciło się z ogłuszającym trza­skiem. Ta­jem­ni­cze coś po­ru­szyło się za drzwia­mi, wiel­kie ciało zaczęło od­da­lać się po­spiesz­nie. Roz­cie­rając bolącą łydkę, Ly­dia po­deszła do okna, wyj­rzała.

Kie­dy się kładła, na gan­ku wi­siały trzy pta­ki. Par­dwa i dwie siew­ki. Zo­stała tyl­ko par­dwa. Jej to­wa­rzysz­ki znikły. Ly­dia wydęła war­gi z na­mysłem.

– Chy­ba trze­ba zbie­rać się do po­wro­tu – stwier­dziła.

Roz­dział 3

Anders, mimo początko­wych wątpli­wości, w końcu _ za­ak­cep­to­wał po­mysły Hala. Młody skirl uznał, że w ta­kim ra­zie może zo­sta­wić szkut­ni­ka sa­me­go z „Wil­czym Ogo­nem”.

An­ders myślał in­ten­syw­nie nad pro­jek­tem przedłużającej pod­porę części, która miała umożliwić prze­su­nięcie masz­tu. Bjar­ni wi­siał nad jego ra­mie­niem, z nie­po­ko­jem przyglądając się po­czy­na­niom szkut­ni­ka i bez prze­rwy o coś pytał. W końcu cier­pli­wość An­dersa się wy­czer­pała.

– Bjar­ni, nie masz nic do ro­bo­ty?

Bjar­ni pokręcił le­ni­wie głową, po­wie­ka na­wet mu nie drgnęła.

– Nie za bar­dzo.

An­ders nie dawał za wy­graną.

– A co zwy­kle po­ra­biasz w taki dzień jak dzi­siaj? – spy­tał z na­ci­skiem.

Bjar­ni wska­zał na nagi kadłub okrętu.

– Zwy­kle je­stem na mo­rzu, na swo­im okręcie. Ale te­raz, kie­dy roz­wa­liłeś go na kawałki, to rzecz ja­sna nie wcho­dzi w ra­chubę.

An­ders zamyślił się. Cóż, nie bar­dzo mógł zna­leźć ar­gu­men­ty prze­ciw­ko temu ro­zu­mo­wa­niu.

– A nie masz ocho­ty połowić ryb? – za­pro­po­no­wał, po czym dodał po­spiesz­nie: – Z molo. Nie po­trze­bu­jesz do tego okrętu.

Bjar­ni po­pa­trzył na nie­go ze zdzi­wie­niem.

– Ja nie lubię ryb. Jak byłem mały, mama ciągle kazała mi jeść ryby i te­raz ich nie lubię.

– Nie mu­sisz ich jeść – od­parł An­ders. – Możesz je łowić i wrzu­cać z po­wro­tem do wody.

– Ale jaki to ma sens? Dla­cze­go miałbym je wy­rzu­cać, sko­ro je złowiłem?

– Dla­te­go – od­parł An­ders groźnie – że nie lu­bisz ich jeść.

– No to nie ro­zu­miem, po co w ogóle miałbym je łowić – za­uważył Bjar­ni, co­kol­wiek zdzi­wio­ny. Za­czy­nał się za­sta­na­wiać, czy aby na pew­no po­wi­nien po­wie­rzać swój uko­cha­ny okręt temu człowie­ko­wi. W jego wy­wo­dach sta­now­czo bra­ko­wało lo­gi­ki, a Bjar­ni uważał, że człowiek, posługujący się w pra­cy narzędzia­mi i pre­cy­zyj­ny­mi ob­li­cze­nia­mi, po­wi­nien wy­ka­zy­wać się lo­gicz­nym myśle­niem.

– Ist­nie­je bar­dzo do­bry powód – od­parł An­ders, pod­chodząc bliżej, aż ich klat­ki pier­sio­we nie­mal się ze­tknęły. Bjar­ni in­stynk­tow­nie cofnął się, ale An­ders nie ustępował. – Mia­no­wi­cie, jeżeli zo­sta­niesz tu­taj i nadal będziesz do­pro­wa­dzał mnie do szału nie­kończącymi się py­ta­nia­mi w sty­lu: „A co te­raz ro­bisz?”, „A dla­cze­go tak to ro­bisz?”, „A na co to?”, ist­nie­je spo­re ry­zy­ko, że zdzielę cię młotkiem w łeb.

Tu za­pre­zen­to­wał ciężki drew­nia­ny młotek, który służył mu do wbi­ja­nia dłuta. Bjar­ni po­pa­trzył na narzędzie, po­tem na umięśnio­ne ramię An­der­sa.

– Wy­star­czyło po­wie­dzieć – rzu­cił nie­co urażonym to­nem. Po­tem cofnął się, jesz­cze raz spoj­rzał na uko­cha­ny okręt. – Bądź ostrożny, do­bra?

W nor­mal­nych oko­licz­nościach su­ge­stia, że może wy­ka­zać się nie­ostrożnością pod­czas pra­cy, porządnie by An­der­sa rozwście­czyła. Był bar­dzo uważnym i dokład­nym szkut­ni­kiem. Ale owa nie­tak­tow­na uwa­ga wydała mu się nie­wielką ceną za to, że wresz­cie miał szansę po­zbyć się Bjar­nie­go.

– Będę trak­to­wać go jak własny okręt – po­wie­dział z uśmie­chem, który w za­mie­rze­niu miał być uspo­ka­jający, ale zupełnie mu nie wy­szedł.

Bjar­ni na wi­dok jego stężałej miny zaczął za­sta­na­wiać się, czy An­ders przy­pad­kiem nie cier­pi z po­wo­du nie­straw­ności. Rozsądnie po­sta­no­wił jed­nak nie dzie­lić się z nim tą re­fleksją.

– No do­bra – po­wie­dział. – To idę.

Dom Hala oraz re­stau­ra­cja, pro­wa­dzo­na przez jego matkę, leżały na obrzeżach Hal­la­shol­mu. Za­miast długiej krętej ścieżki, biegnącej od por­tu przez mia­sto, Hal wy­brał skrót, pro­wadzący w góry przez ota­czające mia­sto lasy. Pośród drzew pa­no­wała cu­dow­na ci­sza i spokój. Hal cie­szył wzrok grą świa­teł i cie­ni. Rosły tu różne ga­tun­ki roślin i drzew, acz­kol­wiek prze­ważały so­sny. Po­wie­trze wypełniał przy­jem­ny aro­mat. Hal za­sta­na­wiał się, z ja­kie­go po­wo­du Erak chce się z nim wi­dzieć. Miał na­dzieję, że cho­dzi o misję, związaną z da­leką wy­prawą. Wszy­scy człon­ko­wie drużyny mie­li sta­now­czo dosyć ru­ty­ny i nudy to­wa­rzyszących krótkim pa­tro­lom.

„Może po­win­niśmy wrócić do wy­praw łupieżczych”, pomyślał, oczy­wiście żar­tem.

Przez wie­ki Skan­dia­nie najeżdżali ludz­kie sie­dzi­by, położone wzdłuż wy­brzeża Mo­rza Białych Sztormów i da­lej, nad Mo­rzem Wąskim i Mo­rzem Spo­koj­nym. Mat­ka Hala zo­stała upro­wa­dzo­na pod­czas jed­nej z ta­kich wy­praw, z Ara­lu­enu.

Ale trak­tat, który Erak za­warł kil­ka lat wcześniej z królem Ara­lu­enu Dun­ca­nem za­wie­rał wa­ru­nek, że Skan­dia­nie mają za­prze­stać swej ulu­bio­nej roz­ryw­ki, choćby nie wiem jak wie­le radości im ona do­star­czała. Erak po­sta­no­wił zna­leźć inne zajęcie dla swo­ich lu­dzi. Wkrótce oka­zało się, że sąsied­nie kra­je są go­to­we płacić, i to so­wi­cie, za ochronę ich statków han­dlo­wych przez na­past­ni­ka­mi. W re­zul­ta­cie Skan­dia­nie sta­li się kimś w ro­dza­ju mor­skiej po­li­cji, użycza­li swych okrętów i lu­dzi in­nym kra­jom w celu obro­ny przed pi­ra­ta­mi z Son­der­lan­du, Ma­dzia­rii i in­nych miejsc. Po­mysł ten bar­dzo przy­padł wszyst­kim do gu­stu, a do­cho­dy, które czer­pa­li Skan­dia­nie z tej pra­cy, znacz­nie prze­kra­czały zy­ski z na­jazdów.

Wszyst­ko to wy­da­rzyło się, kie­dy Hal był małym dziec­kiem. Ale wie­lu star­szych Skan­dian do­brze pamiętało daw­ne cza­sy – niektórzy, należy przy­znać, wspo­mi­na­li je z nutką no­stal­gii.

Hal za­uważył kępę żółtych leśnych kwiatów rosnących opo­dal ścieżki. Za­trzy­mał się, by ze­rwać bu­kiet dla mamy. Ka­ri­na uwiel­biała ozda­biać dom kwia­ta­mi. Na­gle Hal usłyszał sze­lest w krza­kach za swo­imi ple­ca­mi. Za­marł, za­ci­skając dłoń na łodyżkach.

– Kto tam? – zawołał. Pomyślał, że to może Stig czy inny z chłopaków próbuje so­bie z nie­go żar­to­wać. To byłoby na przykład bar­dzo w sty­lu Je­spe­ra. Daw­ny złodziej bar­dzo lubił tre­no­wać na in­nych swe umiejętności, do których należało za­kra­da­nie się po ci­chu.

Hal wy­pro­sto­wał się, odwrócił i spoj­rzał na gęste zarośla, z których do­szedł dźwięk.

– Słyszę cię, Je­sper! – zawołał, nie­co po­iry­to­wa­ny.

Spo­między cie­ni pod drze­wa­mi doszło donośne war­cze­nie. Włosy stanęły Ha­lo­wi dęba na głowie. To z pew­nością nie był Je­sper. Ręka sama powędro­wała Ha­lo­wi do po­chwy, kryjącej saksę. Na­gle jed­nak zdał so­bie sprawę, że ta broń nie­wie­le pomoże, jeśli jego oba­wy się sprawdzą.

A oba­wiał się, że dźwięk ów jest po­mru­kiem niedźwie­dzia.

Hal nie miał pojęcia, jak mru­czy niedźwiedź, przy­pusz­czał jed­nak, że musi to brzmieć właśnie tak jak dźwięk, który słyszał przed chwilą: głęboki, donośny i groźny. Zaczął się cofać, po­tknął się o wy­stający ko­rzeń, prędko od­zy­skał równo­wagę. Ser­ce po­deszło mu do gardła. In­stynkt pod­po­wia­dał, że po­wi­nien po­ru­szać się bar­dzo po­wo­li. Ale każdy nerw w jego cie­le wołał, że ma ucie­kać.

Krza­ki po­ru­szyły się. To coś, co­kol­wiek to było, szło za nim. A może wca­le nie? Może tyl­ko mu się wy­da­wało, może to po pro­stu wiatr po­ru­szył gałęzia­mi?

Tyl­ko że było całko­wi­cie bez­wietrz­nie.

Kluf!

Ten dźwięk był krótki, nagły i złowiesz­czy. Hal przy­stanął, wbił wzrok w cie­ni­ste prze­strze­nie między gęsty­mi krza­ka­mi, próbując doj­rzeć swe­go prześla­dowcę. Nic. Zro­bił jesz­cze je­den krok w tył. I jesz­cze je­den. Strach wy­grał z in­stynk­tem, Hal zaczął po­ru­szać się szyb­ciej, by zwiększyć od­ległość między sobą i warczącym i klu­fiącym stwo­rem!

Kluf!

Zno­wu. Ka­te­go­rycz­nie. Roz­ka­zująco. Niedźwiedź naj­wy­raźniej nie za­mie­rzał dać mu uciec. Hal za­trzy­mał się. Krza­ki znów się po­ru­szyły. Słyszał, jak potężne ciel­sko prze­dzie­ra się przez zarośla. Miał wrażenie, że słyszy ten dźwięk gdzieś na wy­so­kości swo­jej ta­lii, przy­pusz­czał, że niedźwiedź, idący na czte­rech łapach, sięga mniej więcej tej wy­so­kości.

Zo­ba­czył śle­pia, błyszczące w cie­niu. A po­tem z zarośli wy­nu­rzył się pysk.

Hal ode­tchnął z ulgą. To nie był niedźwiedź. To był pies. Tyle że ogrom­ny, jesz­cze nig­dy w życiu cze­goś po­dob­ne­go nie wi­dział. Tak wiel­ki, że właści­wie mógłby ucho­dzić za nie­dużego niedźwie­dzia.

Łeb miał czar­ny, pysk zaś biały, a między ocza­mi biegła biała strzałka, przez co wyglądał tak, jak­by nosił maskę. Ciało również było czar­ne, za wyjątkiem białej pier­si i pod­brzu­sza. Na no­gach mniej więcej w połowie długości czar­ne fu­tro ustępowało ja­snobrązo­wym skar­pet­kom i białym łapom. Również na py­sku wid­niały ja­snobrązowe pla­my, a nad ocza­mi maleńkie plam­ki w tym sa­mym ko­lo­rze. Tak ozdo­bio­ny pysk psa, prze­cięty białą strzałką, wyglądał nie­zwy­kle sy­me­trycz­nie i sym­pa­tycz­nie. Jak zro­bio­ny na zamówie­nie, dokład­nie tak jak trze­ba. Ko­niusz­ki uszu, czar­nych i ob­wisłych, również wieńczyły ja­sne kępki sierści.

Kluf!

Pies zno­wu przemówił, tym ra­zem jak­by z wa­ha­niem. Za­pew­ne nie wie­dział, czy może po­dejść bliżej. Hal ukląkł na jed­nym ko­la­nie i wyciągnął prawą rękę, wnętrzem do dołu, lek­ko pod­gi­nając pal­ce.

– Sam się kluf­nij – po­wie­dział łagod­nym i przy­ja­znym to­nem. – Chodź tu le­piej się przy­wi­tać.

Pies zro­bił krok do przo­du, po­tem pół kro­ku do tyłu, bacz­nie wpa­trując się w Hala, który za­marł w swo­jej po­zy­cji, z wciąż wyciągniętą ręką. Pies zro­bił jesz­cze je­den krok i w końcu całkiem wy­nu­rzył się z zarośli. Za­mer­dał na próbę wiel­kim ciężkim ogo­nem. Nie, Hal po­pra­wił się w myślach. Ra­czej zakołysał. W przód i w tył, z co­raz większą pew­nością sie­bie.

– Nie bój się. – Hal pomyślał, że to bar­dzo iro­nicz­ne. Bo jesz­cze przed chwilą sądził, że pies to niedźwiedź i ze stra­chu o mało nie stra­cił kon­tro­li nad pod­sta­wo­wy­mi funk­cja­mi swo­je­go ciała.

Pies potrząsnął łbem.

– Kluf! – po­wie­dział zno­wu.

Hal kiwnął głową.

– Bar­dzo ład­nie szcze­kasz. – Po­ma­chał pal­ca­mi i pies zro­bił jesz­cze je­den krok w jego stronę.

Za­trzy­mał się tuż przed wyciągniętą dłonią.

– Nie wiem, cze­go się bo­isz – po­wie­dział ci­cho Hal. – Gdy­byś chciał, mógłbyś od­gryźć mi rękę do łokcia.

Pies był co­raz bliżej. Hal po­czuł jego ciepły od­dech na dłoni. Ogon zakołysał się uf­nie. Pies naj­wy­raźniej uznał, że dłoń nie jest groźna.

– Wiesz – po­wie­dział Hal – ko­la­na strasz­nie mnie bolą. Chy­ba wstanę.

Roz­warł pal­ce, do­tknął psa pod brodą i pogłaskał po miękkiej sierści. Zwie­rzak przy­mknął oczy, a kie­dy Hal zaczął głaskać go po szyi, z roz­koszą prze­krzy­wił łeb.

– No do­brze. A te­raz wstanę.

Po­wo­li zaczął pod­no­sić się z ku­cek. Pies na­tych­miast roz­warł śle­pia, po­sta­wił uszy i cofnął się, od­ry­wając od zie­mi obie przed­nie łapy na­raz. Hal wstał, wciąż trzy­mając rękę wyciągniętą w stronę psa i prze­ma­wiając doń łagod­nie.

– Nie bój się. Nie bój się. To ciągle ja.

Pies po­pa­trzył nie­uf­nie, a jego uszy opadły. Przy­sunął się po ko­lejną porcję piesz­czot, a kie­dy Hal po­dra­pał go za usza­mi, wydał z sie­bie ci­chy po­mruk za­do­wo­le­nia, po czym odwrócił się i całym ciężarem ciel­ska oparł o jego nogi, o mało go przy tym nie prze­wra­cając. Usiadł Ha­lo­wi na sto­pach i wyciągnął szyję, do­ma­gając się czułości. Hal, złapa­ny w pułapkę, mu­siał ulec.

– Ale je­steś wiel­ki. Jak się na­zy­wasz? – Powtórzył py­ta­nie na­le­gająco-roz­ba­wio­nym to­nem, ciągle dra­piąc psa po łbie i uszach. – No, jak się na­zy­wasz?

Pies pod­niósł się, ma­chając ogo­nem.

– Kluf! – od­parł.

Hal po chwi­li za­sta­no­wie­nia stwier­dził:

– Cóż, chy­ba brzmi całkiem nieźle.Roz­dział 5

Następne­go ran­ka Hal wy­brał się do por­tu. Kluf biegła przo­dem, od cza­su do cza­su za­wra­cała i pa­trzyła na nie­go, jak­by chciała upew­nić się, że idą w dobrą stronę. A po­tem zno­wu biegła przed sie­bie, wy­prze­dzając go o pięć, dzie­sięć metrów, cza­sa­mi za­trzy­my­wała się, by powąchać coś fa­scy­nującego i śmierdzącego – jak zdechła mewa czy mu­mia po­lnej my­szy.

Hal uznał, że naj­le­piej będzie za­brać Kluf ze sobą. Za­uważył u niej ten­dencję do gry­zie­nia różnych rze­czy – w ten sposób już zdążył stra­cić je­den but i pomyślał, że le­piej trzy­mać ją z da­le­ka od mamy, tak często, jak tyl­ko się da. Ka­ri­na zgo­dziła się, by Kluf zo­stała, lecz była sta­now­czo da­le­ka od en­tu­zja­zmu. Hal zda­wał so­bie sprawę, że wy­star­czy jed­na ka­ta­stro­fa w re­stau­ra­cji i po­zwo­le­nie zo­stanie niezwłocznie cof­nięte.

„Cza­pla” spo­czy­wała na plaży, wy­so­ko po­nad linią przypływu. Z obu stron wspie­rały ją drew­nia­ne kołki, utrzy­mujące kadłub w po­zio­mie. Człon­ko­wie załogi kłębili się na pokładzie, cho­ciaż, jak Hal dodał w myślach, może nie było to od­po­wied­nie słowo na określe­nie gru­py złożonej z sied­miu osób.

Pod­czas ostat­niej wy­pra­wy zaważył, że niektóre części oli­no­wa­nia prze­tarły się i wy­ma­gają na­pra­wy bądź wy­mia­ny. Te­raz Je­sper, Ste­fan i bliźnia­cy zakłada­li nowe szta­gi i fały i sma­ro­wa­li je gru­bo smołą, by przedłużyć ich wy­trzy­małość.

– Dla­cze­go nie możemy wy­mie­nić tyl­ko tych lin, które się prze­tarły? – za­py­tał Je­sper. – Dla­cze­go od razu wszyst­ko?

Hal pomyślał, że oczy­wiście to Je­sper mu­siał zadać ta­kie py­ta­nie.

– Po­nie­waż po­zo­stałe też są już lek­ko prze­tar­te i osłabio­ne i niedługo i tak mu­sie­li­byśmy je wy­mie­nić. W końcu zakłada­liśmy je wszyst­kie w jed­nym cza­sie – wyjaśnił Hal. – W ten sposób załatwi­my całość za jed­nym za­ma­chem, a nie po tro­chu i nie będzie­my ry­zy­ko­wać, że coś ze­psu­je się w naj­mniej od­po­wied­nim mo­men­cie.

– A co to jest „troch”? – za­py­tał Ulf, a może Wulf. Jego brat rzu­cił mu długie cier­piętni­cze spoj­rze­nie – tego ro­dza­ju spoj­rze­nie, ja­kie rzu­ca się małym dzie­ciom.

– To samo, co „mał”- od­parł Wulf.

Ulf za­py­tał groźnie:

– O co ci cho­dzi?

– O to, że można też zro­bić coś pomału.

Po chwi­li na­mysłu Ulf za­uważył:

– W ta­kim ra­zie chy­ba po­win­no mówić się „po­ma­le”?

Wulf potrząsnął głową.

– Nie.

– To nie­lo­gicz­ne. Dla­cze­go tak jest?

Stig i Hal spoj­rze­li na sie­bie.

– Czy ty cza­sem ro­zu­miesz, o czym tych dwóch mówi? – spy­tał Hal. – Czy to ja mam pro­blem?

Stig potrząsnął głową.

– To oni. Robią to spe­cjal­nie. Ich cel to mącić lu­dziom w głowach. I do­pro­wa­dzać mnie do szału.

Hal odwrócił się i po­pa­trzył na bliźniaków, którzy klęcze­li pośrod­ku pokładu, zajęci sma­ro­wa­niem blo­ku, przez który prze­cho­dził je­den z fałów. Rze­czy­wiście, mie­li ja­kieś bar­dzo za­do­wo­lo­ne z sie­bie miny. Stig chy­ba się nie mylił.

– In­gvar! – zawołał.

Ol­brzym znaj­do­wał się na dzio­bie, obok Za­dy­mia­rza, natłuszczał oś i okrągłą szynę, na której ob­ra­cała się cała ma­szy­ne­ria.

– Tak, Halu? – od­po­wie­dział. Uniósł głowę i spoj­rzał na po­stać na plaży. Wi­dział ją jako za­ma­za­ny kształt, ale ten za­ma­za­ny kształt był zna­jo­my. Roz­po­znał w nim swe­go skir­la.

– Jeśli kto­kol­wiek wspo­mni o tro­chu bądź male, masz wy­rzu­cić go za burtę. – Była to stan­dar­do­wa kara, o której wy­ko­na­nie re­gu­lar­nie pro­sił In­gva­ra.

– Je­steśmy na lądzie – za­uważył In­gvar.

Hal kiwnął głową, zamyślił się. Rze­czy­wiście, od li­nii wody dzie­liło ich ja­kieś pięć metrów.

– W ta­kim ra­zie za­wlecz go nad wodę i wy­rzuć z brze­gu.

In­gvar do­tknął pal­cem czoła na znak, że przyjął po­le­ce­nie.

– Jak so­bie życzysz.

Hal, za­do­wo­lo­ny, że zakończył głupią dys­kusję, zwrócił się do Sti­ga, by podjąć prze­rwaną roz­mowę:

– Chciałem tyl­ko wie­dzieć, dla­cze­go nie mówi się „po­ma­le” – usłyszał rozżalo­ny głos jed­ne­go z bliźniaków.

Hal wzniósł oczy do nie­ba.

– Do­bra! – po­wie­dział. – In­gvar?

– Już idę. – In­gvar ru­szył przed sie­bie z za­ska­kującą szyb­kością. Owszem, miał potężne roz­mia­ry i był krótkow­zrocz­ny, ale pokład „Cza­pli” znał jak własną kie­szeń. Nim bliźnia­cy zdążyli uciec, chwy­cił ich za kar­ki. Wili się i pro­te­sto­wa­li, próbo­wa­li się uwol­nić, ale In­gvar trzy­mał ich moc­no w żela­znym uści­sku.

– To nie ja! – za­pro­te­sto­wa­li chórem.

In­gvar uniósł ich wyżej, tak że ich twa­rze zna­lazły się tuż obok jego twa­rzy, szu­kając oznak, które zdra­dziłyby, który z nich kłamał. Obaj nadal za­pew­nia­li o swej nie­win­ności.

– Wrzuć obu do wody – za­pro­po­no­wał Stig.

In­gvar spoj­rzał na Hala.

– Hal?

Hal za­czy­nał coś po­dej­rze­wać. Po­pa­trzył na po­zo­stałych członków załogi. Je­sper z za­cie­ka­wie­niem przyglądał się całej scen­ce, Ste­fan za to odwrócił wzrok, próbując ukryć uśmiech. Po­tem jego ra­mio­na zaczęły się trząść.

– In­gvar! – zawołał Hal. – Puść ich.

– Mam ich puścić? – zdzi­wił się In­gvar.

– Tak – po­twier­dził Hal. – I wrzuć do wody Ste­fa­na.

Ste­fan ze­rwał się z miej­sca, obu­rzo­ny.

– Mnie? A co ja ta­kie­go zro­biłem?

Ale In­gvar już był przy nim i te­raz jego z ko­lei chwy­cił za kołnierz. Ulf i Wulf bezwład­nie po­tur­la­li się po de­skach pokładu.

In­gvar ze­sko­czył na plażę i zaczął ciągnąć za sobą opie­rającego się Ste­fa­na, który przez cały czas wrzesz­czał jak opętany. W pew­nym mo­men­cie pro­te­sty prze­rwał głośny roz­bryzg – In­gvar, stojąc po ko­la­na w wo­dzie, uniósł Ste­fa­na wy­so­ko nad głową i rzu­cił go kil­ka metrów da­lej.

– Im­po­nujące – po­wie­dział Stig. Nie­zwykła siła In­gva­ra nie­zmien­nie ich za­dzi­wiała. – Skąd wie­działeś, że to Ste­fan?

– Ste­fan po­tra­fi do­sko­na­le naśla­do­wać głosy, chy­ba pamiętasz – od­parł Hal. – A Ulf i Wulf nie za­re­ago­wa­li tak jak zwy­kle. Obaj po­wie­dzie­li „To nie ja”. Nor­mal­nie, kie­dy któryś z nich coś prze­skro­bie, zwa­lają winę je­den na dru­gie­go, żeby za­mie­szać mi w głowie. Poza tym za­uważyłem, że Ste­fan coś po­dej­rza­nie do­brze się bawi.

Stig pokręcił głową z uda­wa­nym po­dzi­wem.

– Chy­ba właśnie dla­te­go ty je­steś skir­lem, a my tyl­ko wy­ko­nu­je­my two­je roz­ka­zy.

Hal wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Oczy­wiście, mogłem się po­my­lić, co ozna­cza, że Ste­fan zażył kąpie­li za nic.

Kluf!

– O, masz psa – po­wie­dział Stig.

– Je­steś bar­dzo spo­strze­gaw­czy – od­parł Hal. – Większość lu­dzi w ogóle jej nie za­uważa. – Po­pa­trzył z czułością na Kluf, ale czułość szyb­ko ustąpiła miej­sca pa­ni­ce.

– Hej! Prze­stań!

Kluf trzy­mała w łapach szczotkę o długiej rączce, którą Stig przed chwilą sma­ro­wał me­ta­lo­we części, mo­cujące ster, i prze­krzy­wiając łeb na bok, pożerała ją z zapałem. Połowa rączki zdążyła zniknąć, pysk i łapy psa po­kry­wała war­stwa tłuszczu.

Hal chwy­cił szczotkę i zaczął ciągnąć w swoją stronę. Kluf za­parła się łapa­mi, unosząc tylną część ciała, war­czała i ciągnęła do sie­bie, potrząsając łbem, by wy­rwać Ha­lo­wi swoją zdo­bycz.

– Pusz­czaj, wa­riat­ko! – wrzasnął Hal. I Kluf puściła, on zaś po­le­ciał do tyłu i wy­wa­lił się na pia­sek jak długi. Kluf wstała i za­ma­chała ogo­nem, go­to­wa do dal­szej za­ba­wy.

– A niech cię! – krzyknął Hal. – Zro­biłaś to spe­cjal­nie.

– Kluf! – po­wie­działa Kluf.

Hal chwy­cił szmatkę i zaczął wy­cie­rać wy­sma­ro­wa­ne tłuszczem łapy i pysk psa. Kluf wy­ry­wała się, wyraźnie prze­ciw­na tym za­bie­gom.

– Spójrz na sie­bie! – po­wie­dział gniew­nie. – A ja do­pie­ro co do­pro­wa­dziłem cię do porządku!

– Może po­wiedz In­gva­ro­wi, żeby wrzu­cił ją do wody – za­pro­po­no­wał Stig z ka­mienną twarzą. Zbyt ka­mienną. In­gvar, który już wrócił ze swo­jej mi­sji, zo­sta­wiw­szy Ste­fa­na brodzącego w wo­dzie po pa­chy, zmie­rzył Kluf wzro­kiem.

– Chy­ba bym jej na­wet nie udźwignął – stwier­dził z uśmie­chem. – Jest gi­gan­tycz­na.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: