Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dubaj. Prawdziwe oblicze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dubaj. Prawdziwe oblicze - ebook

 Tak o emiracie nie pisał jeszcze nikt!

Jacek Pałkiewicz obala powszechne mity, obnażając prawdziwe oblicze świątyni luksusu: brak swobód obywatelskich, represje i niewolnicze warunki pracy najemnych robotników. Jak mówi, petrodolary zapewniły Dubajowi pobłażliwość świata, który nie ma odwagi, by złożyć interesy ekonomiczne na ołtarzu walki o prawa człowieka.

Dubaj Jacka Pałkiewicza to w istocie koniec pewnego świata. Oto bywalec amazońskiej selwy, eksplorator Syberii i odkrywca trafia między wieżowce i tłumy turystów. Trochę jakby zabrakło już na ziemi terenów dziewiczych, jakby dotkliwie zaczął go przytłaczać brak przestrzeni. Desperacja? A może – odwrotnie – podyktowane dojrzałością odkrycie, że dżungla jest między ludźmi, że to najbardziej niezbadany wymiar rzeczywistości? A dobro i zło, to, co w świecie najważniejsze, właśnie tu jest ukryte najgłębiej? Fascynująca jest ta praca odkrywcy w świecie szejków, klanów plemiennych, rosyjskich prostytutek i pakistańskich niewolników. Dowiadujemy się czegoś nowego o świecie. Tym najbardziej współczesnym ze światów.

Bogusław Chrabota „Rzeczpospolita”

Z Jackiem od lat łączy nas pistolet w kieszeni, miłość do przygody i dorosłe męskie koleżeństwo. Książki pisze szybkim, żołnierskim językiem, który lubię. A teraz ta opowieść o Dubaju: ostentacyjny przepych, w jakim żyją wnukowie Beduinów, a z drugiej strony to, czego turyści nigdy nie zobaczą, bo monarchia absolutna nie chce, by świat widział zaplecze emiratu. I wreszcie wątek liryczny: tą podróżą do Dubaju Jacek spłaca dług wobec Lindy – po czterdziestu latach małżeństwa po raz pierwszy jadą na wspólne (pięciogwiazdkowe) wakacje.

Wojciech Cejrowski

„Pałka” zabiera nas do współczesnego Babilonu. To pasjonująca i niebezpieczna eskapada. Jacek pokazuje cenę wybudowania raju na piaskach pustyni. Dubaj kapie złotem i krwią. Ale dla mnie najważniejsza w tej książce jest nieplanowana podróż w głąb jego serca. Surwiwalowy twardziel odsłania się jako romantyczny kochanek, którego życiem może wstrząsnąć płatek róży.

Jan Grzegorczyk

Dubaj to skrzący blaskiem diament. Tyle że z licznymi skazami.

Beata Tyszkiewicz

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65521-17-0
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DLACZEGO DUBAJ?

Zawsze podróżowałem, aby żyć, i żyłem, aby podróżować. Motorem tego nieustannego przemieszczania się była wrodzona dociekliwość i obsesyjny głód świata, kontaktu z osobliwościami przyrody i odmiennymi kulturami. Żyłem na granicy snu i rzeczywistości, narażałem się na przeciwności losu, choroby, trudy i niebezpieczeństwa, ale realizowałem młodzieńcze sny w świecie niezmienionym często od swego zarania. Nie ukrywam, że powiodło mi się w życiu, bo rzutem na taśmę zdążyłem poznać dziewicze krainy czy zagubione prymitywne plemiona tubylcze, co dostarczało mi emocji znanych Magellanowi, Marcowi Polo czy Beniowskiemu.

Ceniony przeze mnie pisarz Jan Grzegorczyk zdumiał się, kiedy podekscytowany relacjonowałem mu pomysł na nową książkę.

— Hm, wyprawa do Dubaju? — westchnął z powątpiewaniem. — Jak może ostatni Mohikanin podróży w stylu dziewiętnastowiecznych odkrywców, człowiek, który uczył astronautów i komandosów strategii przetrwania w skrajnie surowych warunkach, stać w tłumie turystów i gapić się z otwartą gębą na emiracką orgię bogactwa?

Drogi Janku, rzeczywiście celem moich podróży zawsze było poszukiwanie osobliwości ginących cywilizacji, niezwykłych zjawisk i mieszkańców krain odległych zarówno w sensie geograficznym, jak i czasowym. Takie eksploracje wymagają kolosalnego wysiłku, a w życiu każdego człowieka przychodzi dzień, kiedy trzeba pogodzić się z aktem urodzenia. Pamiętasz piosenkę Niepokonani zespołu Perfect: „Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym”? Młodszy ode mnie osiem lat Krzysztof Wielicki też nie miał wątpliwości: „Doskonale zdaję sprawę, że już więcej nie pójdę na szczyt. Ale to jednak jest narkotyk i mojego świata nie porzucę. Wykorzystam swoje doświadczenie i wystąpię w roli szefa wyprawy”.

W salach Muzeum Dubajskiego, w zakurzonym osiemnastowiecznym forcie Al-Fahidi, słuchałem przewodnika w długiej białej dżelabie, inaczej diszdaszu, i chuście przytrzymywanej na głowie dwoma sznurkowymi pierścieniami, który opowiadał historię miasta zrodzonego w niespełna pół wieku. Uświadomiłem sobie wówczas, że dotarłem do końca podróżniczej epoki.

Podróżowanie w dawnym stylu przestało istnieć na moich oczach. Świat raptownie się zmienił i skurczył, a innowacje technologiczne i dynamiczna ekspansja internetu zrewolucjonizowały filozofię tradycyjnie pojmowanej podróży. Procesy globalizacji prowadzące do unifikacji wzorów konsumpcyjnych i stylów życia niszczą różnorodność kulturową i zabijają lokalne tożsamości. A wiadomo, że podróżnik, nie bacząc na niepewność i mordęgę, chciałby zaspokoić głód świata gdzieś tam, na nieprzetartych szlakach, w konfrontacji z inną rzeczywistością, poszukując zanurzonego w czasie przeszłym autentyku. Brytyjski pisarz Lawrence Osborne w The Naked Tourist zauważa, że peregrynacja utraciła blask i sens. Twierdzi, że problem współczesnego globtrotera polega na tym, że nie wie, dokąd jechać, bo wszystko stało się bezlitośnie jednakowe.

Jesteśmy świadkami „śmierci podróży”, której miejsce zajęła wszechobecna turystyka, a biorąc pod uwagę jej konsumpcyjny charakter, właściwiej byłoby ją nazwać nawet postturystyką.

Tkwiąca w jej szponach planeta stała się jednym gigantycznym kurortem, „globalną wioską”. Gdziekolwiek człowiek się ruszy, w gardle czuje gorycz. Powszechny przemysł turystyczny przekształcił egzotyczne tradycje w komercyjny folklor, zrobił z naszej planety park rozrywki, jedną zunifikowaną cepelię, skazując nas na poruszanie się w granicach tej tragicznej imitacji. Ktoś powiedział, że turystyka przypomina stoisko z fast foodem: krótką wizytę w lokalu, gdzie spożywa się serwowane na poczekaniu pseudopożywienie. Przeróżne burgery, pizze, kebaby, hot dogi powodują, że znikła magia egzotyki, wszędzie na świecie czujemy się jak w rodzinnym domu.

Działania marketingowe sprawiają, że zwiedzamy nie to, co by nas interesowało, a jedynie narzucone przez plan i społeczne wymogi zabytki czy osobliwości przyrody. Bogactwo lokalnej kultury redukuje się do stereotypów. Brak miejsca na kontakt z tubylcami, na rzeczywiste poznanie kraju. Przybysz trafia w ręce zawodowców od turystyki, którzy prowadzą go po uproszczonym „świecie”, folklorystycznym skansenie, zapewniającym iluzję realiów. A Henry Miller, autor książki Zwrotnik Raka, twierdził, że większy sens ma odkrycie jakiejś świątyni, o której nikt nie słyszał, niż zwiedzanie wśród kłębiących się tłumów Kaplicy Sykstyńskiej. Dzisiaj niestety już takich nieodkrytych świątyń nie uświadczysz. Nie bez żalu stwierdzam, że ekscytujący świat, do którego dotarłem, nielegalnie pokonując druty kolczaste żelaznej kurtyny, i w którym potem żyłem jako wieczny nomada, już nie istnieje.

Nie najlepiej poczułem się w nowych realiach, które pochwyciły mnie w pułapkę. Pułapka ta miała drugie dno, bo uświadomiłem sobie, że muszę pogodzić się z tym, co nieuniknione: mam przecież 73 lata, dawno wszedłem w ostatnią ćwiartkę i nie mogę tracić czasu na rzeczy bezużyteczne. Dręczył mnie niepokój, wzbierała tęsknota za tym, czego już więcej nie będę robić. Nieoczekiwanie znalazłem się u kresu wędrówki. Kilka lat temu ledwie wytrzymałem trudy przeprawy przez chińską pustynię Takla Makan. To wtedy dopadły mnie myśli, że to już pewnie ostatni raz.

Moja profesja i podstawa egzystencji, eksploracja odległego świata, ekstremalne szkolenia survivalowe w uciążliwych warunkach klimatycznych — to wszystko zostało za mną. Już nie gonię do przodu jak niegdyś. Dziesięć lat temu Reinhold Messner wyznał mi, że skończył sześćdziesiątkę i powoli będzie składać broń. „Nie mam już tej samej siły, sprawności i wytrzymałości. Chcę tylko zaliczyć jeszcze Gobi” — powiedział przed wyjazdem do Mongolii. Jestem od niego starszy o dwa lata, ale wtedy takie myśli jeszcze mnie nie nachodziły.

Dziś jestem świadom, że przekroczyłem Conradowską „smugę cienia”, symboliczną granicę, poza którą niewiele miejsca pozostaje na kuszące perspektywy. Niedawno doznałem wstrząsu, bo młoda dziewczyna chciała ustąpić mi miejsca w tramwaju. Coś podobnego przeżyłem, mając trzydzieści lat, kiedy w dyskotece jakaś nastolatka zwróciła się do mnie: „Proszę pana”. Droga stała się krótsza, kartki z kalendarza spadają coraz szybciej, nie ma już nadziei na młodzieńcze plany i zamierzenia. Lecz ile by się doznało satysfakcji w życiu, to zawsze pozostaje niedosyt.

Z fizjologią nikt jeszcze nie wygrał, nie można przeskoczyć odwiecznych praw natury. Nie bez trudu akceptuję ten fakt, tym bardziej że moje wyobrażenia o przyszłości są tymczasem bardzo mgliste. Powinienem znaleźć modus vivendi, by emocje nie straciły swojej barwy.

Czuję się w obowiązku podziękować Panu Bogu za bezcenny prezent — arcyciekawe życie. Uważam się za osobę nad wyraz uprzywilejowaną, właśnie ze względu na jego jakość. Jestem spełniony, bo zawsze robiłem dokładnie to, co sprawiało mi przyjemność. Niczego nie dostałem w spadku, sam byłem menedżerem własnego sukcesu, sam ustalałem scenariusz swojego życia.

Teraz powinienem powziąć nieodwołalną decyzję, a nie jest to łatwa pigułka do przełknięcia. Czym się zajmę, co zrobię, by dalej wieść życie bogate, pełne emocji?

Szansa na radykalne zmiany pojawiła się 26 listopada 2014 roku, kiedy po powrocie do swojego żoliborskiego mieszkania natknąłem się niespodzianie na ogromny bukiet kwiatów. Na wizytówce odczytałem: „Dla siebie samej, z szacunkiem, Linda”. I nagle mnie olśniło! Trzydziesta ósma rocznica naszego ślubu. Rzadko, a właściwie bardzo rzadko świętowałem tę datę, bo albo byłem gdzieś daleko, albo po prostu o niej zapominałem.

Te kwiaty wzruszyły mnie do głębi. Dotarło do mnie, że powinienem, przynajmniej w jakimś stopniu, spłacić dług moralny. Egoistyczna realizacja moich przedsięwzięć zwykle odbywała się kosztem rodziny. Rzadko wyjeżdżaliśmy razem. Na dobrą sprawę chyba nigdy nie byliśmy na prawdziwych wspólnych wakacjach. Linda wypominała mi czasem, że nawet nie odbyliśmy podróży poślubnej, bo byłem zajęty wyprawą na Borneo. Nasze nieliczne eskapady ograniczały się zwykle do krótkiego pobytu w Stambule, Paryżu, Madrycie czy Buenos Aires. I nawet wtedy nie spędzaliśmy ich do końca razem, bo ją interesowały muzea, za którymi ja nie przepadam.

Linda jest malarką, ma artystyczną duszę, jest wrażliwa i ceni piękno, co zresztą odbija się w jej twórczości. Zawsze potrafiła znaleźć obraz lub rzeźbę zasługującą na miano prawdziwego dzieła sztuki. Jej dobry smak uwidacznia się przy doborze ubrania, biżuterii czy w opisie otoczenia. No i jest kreatywna. Kiedyś pracowała na zamówienie firmy złotniczej w Vicenzy, jej złoty pas wysadzany drogocennymi kamieniami trafił do Jacqueline Kennedy. Chłonie wszystko, co gustowne, ale też to, co leży na styku sztuki z luksusem. Przy tym wszystkim jest stuprocentową kobietą dbającą o swój wizerunek, elegancką i piękną, tak fizycznie, jak i duchowo. Dokąd więc ją zabrać, aby naprawdę czuła się szczęśliwa?LINDA

Przypominam sobie pewien dzień w południowych Włoszech, w Bari, wiosną 2013 roku.

Linda otwiera balkonowe drzwi i wychodzi na taras. Spogląda zachwycona na błękitną zatokę, w którą głęboko wrzyna się skalisty cypel, od stuleci całkowicie zabudowany jasnymi bryłami murów obronnych i budynków. W ich ścianach widnieją niewielkie prostokątne oczodoły okien. Dalej, na skalistej wysepce, widać równie stary kościół, zajmujący całą powierzchnię wyniosłości wystającej z wody.

— Jacku, odpocznij sobie — wskazuje hotelowy tapczan. — Prowadziłeś samochód przez kilka godzin. Ja tylko…

Wiem, co to „tylko” oznacza. Wchodzi do łazienki i nikt obcy nie odgadłby, w jakim celu. Chyba trochę przesadza z tą higieną. Jak zwykle, kiedy jesteśmy w podróży, nie może obejść się bez dezynfekcji łazienki hotelowej. Prowadzenie samochodu nie zmęczyło mnie szczególnie, ale zgodnie z życzeniem żony siadam wygodnie i zerkam na jej rodzinne miasto.

Wprawdzie urodziła się w Wenecji, ale jej rodzice pochodzą stąd, z Bari nad Adriatykiem, gdzie już w roku 180 p.n.e. istniał ważny port morski. Rodzina dziadka Pasqualego Martina zaliczała się do najbogatszych w tym mieście. Mieszkała w luksusowym, pełnym przepychu pałacyku ze wspaniałym widokiem na XI-wieczną bazylikę Świętego Mikołaja, w której znajduje się nagrobek polskiej królowej Bony. W obszernym domu służyło kilkanaście osób, guwernantki i nianie dla ośmiorga dzieci. Don Pasquale był właścicielem stoczni, rafinerii naftowej oraz dużych zakładów przemysłu stalowego i maszynowego. Rodzina posiadała paradną karetę ze stangretem i lokajem, spacerowy powozik i bogato zdobioną karocę. Jej członkowie stali się też na początku XX stulecia właścicielami pierwszego w mieście auta bugatti, budzącego dziś pożądanie kolekcjonerów. Zbudowane przez dziadka imperium zostało w dużej części zniszczone przez synów, którzy zabijali irytującą nudę w kasynach gry w Monte Carlo.

Mama Lindy wyniosła z domu nienaganne maniery i rygorystyczne zasady wychowania, na zdjęciach widać kobietę o wyniosłej postawie, lecz przyjaznym spojrzeniu.

Z łazienki dochodzi szum prysznica atakującego wannę czy brodzik — nie wiem jeszcze, co tam mamy. To ona wybrała hotel i pokój.

Linda jest bardzo stanowcza i pod moją nieobecność zawsze doskonale radziła sobie z wychowaniem synów, nie rozpieszczając ich i utrzymując w należytej dyscyplinie. Nigdy też nie była nadopiekuńcza i nie ograniczała ich samodzielności. Możemy być dumni, że posiedli wszystkie cechy, które liczą się w życiu: charakter, osobowość, determinację, godność, lojalność i, kiedy trzeba, także zuchwałość.

Mój Boże, kazała mi odpocząć po kilku godzinach jazdy!

A przecież jeszcze kilka lat temu w razie potrzeby sama Linda wsiadała pod naszym włoskim domem do samochodu i po dwudziestu godzinach docierała do Warszawy. To — bagatela — 1400 kilometrów! Dziś woli zatrzymać się na noc w połowie drogi, w Wiedniu. Rozsądnie.

— Chciałabym przejść się po porcie dziadka. — Ukazuje się w drzwiach zadowolona ze swojego dzieła. Oto Linda! Nawet w gumowych rękawicach wygląda dostojnie. — I znam tu bardzo dobrą knajpkę, gdzie lokalni artyści wieszają od lat swoje obrazy. Zjemy tam kolację, zgoda? Sama dziś już nie jestem w stanie nic przyrządzić.

Każdy, kto bywa u nas na kolacji, nie szczędzi Lindzie komplementów za jej wspaniałe specjały kulinarne. „Zawsze przywożę z domu niezbędne produkty, które wypełniają całą lodówkę, bo bez nich nie stworzyłabym tych potraw” — wyjaśnia z właściwą sobie skromnością.

Linda mieszkała w wielu miejscach, co wiązało się ze służbowymi transferami ojca, komendanta karabinierów. Gdziekolwiek jednak jesteśmy, potrafi stworzyć domową atmosferę. Prowadzi dom według włoskich tradycji i jest perfekcyjną panią domu. W naszej willi w Bassano del Grappa wszystko jest doskonale ułożone. Wszędzie czuć jej rękę.

No, może z wyjątkiem terenu otaczającego willę i palm tu rosnących, bo nie przepada za pracami ogrodowymi, a ja nie mam na to czasu.

Znów wyszła na taras i wciągnęła w płuca wieczorne powietrze niosące z sobą zapach morza — ryb, glonów, soli, jodu zmieszanego z nieuchwytną niemal wonią murszejących murów.

— Dobrze, że nie skusił cię Hollywood — szepnąłem i przytuliłem Lindę. — W przeciwnym razie pewnie nie przywiozłabyś mnie do miasta swoich dziadków.

Zmarły niedawno znakomity piosenkarz i aktor filmowy Bing Crosby, jedna z największych postaci show-biznesu XX wieku z epoki Franka Sinatry, Cary’ego Granta czy Jima Stewarta, namawiał ją do pozostania w Ameryce, kreśląc przed nią wizję hollywoodzkiej kariery. To on wylansował kiedyś Katherine Hepburn. A Lindę traktował jak własną córkę. Była w rozterce. Powiedziała, że musi się zastanowić. Dzień później podjęła decyzję: wróci do Włoch, bo tam czeka na nią Jacek.

To nie było poświęcenie, a jej osobisty wybór. Mogłaby pozostać w Stanach, będąc wciąż moją żoną, choć widywalibyśmy się jeszcze rzadziej. Dalibyśmy radę — jest wyrozumiała, zazdrosna bez przesady, cierpliwa.

Ale wolała być blisko mnie, co oczywiście dało mi wielką satysfakcję.

Kiedy w zachodzącym słońcu stoi oparta lekko o barierkę tarasu, elegancka i atrakcyjna, a wiatr od morza muska jej czarne włosy, głaszcze idealny owal twarzy i chłodzi pełne usta niepotrzebujące modnej dzisiaj korekty, przypominam sobie jej fotografie wykonane swego czasu przez Marka Czudowskiego dla włoskiej edycji „Playboya”. Artysta nadał im głębszy wymiar, więcej zakrywając, niż odkrywając, po prostu bardziej interesująca jest jej postawa i wyraz twarzy. Urok pozostał.

— Chodź, zapraszam na wędrówkę po przeszłości mojej rodziny. — Ujmuje mnie pod rękę i wolnym krokiem idziemy do portu, zamku i na nabrzeże.

Oto moja Linda.

Nie jestem ani miłośnikiem, ani zbieraczem klejnotów.

Poza tym jednym.

Linda zawsze robiła wszystko, aby stworzyć mi najbardziej sprzyjające warunki do pracy zawodowej. Na tym polega tajemnica udanych związków, choć może patrzę na to zbyt egoistycznie.

Kiedy piszący moją biografię Andrzej Kapłanek zapytał Beatę Tyszkiewicz, jaki jest Jacek, odpowiedziała: „Jest nieobliczalny w swoich marzeniach, a jednak je spełnia. Godzi temperament z powściągliwością, dobroć z szorstkością. Jest taki, jakim uczyniła go jego pasja poznawania świata i surowa przyroda. Zawsze pewny wygranej. Ale czy udałoby mu się spełniać swe marzenia, gdyby nie przystań, jaką stworzyła mu jego piękna żona Linda? To dzięki niej jest, kim jest. Podziwiam ich partnerskie życie”.

Tak, za to wszystko jestem jej wdzięczny całą duszą.

Nadeszła chwila, aby wypełnić powstałą lukę i poświęcić Lindzie czas, którego wcześniej nie miałem. Zacząłem planować organizację „małżeńskich wakacji życia”, wszystko miało być na pięć gwiazdek. Wybór padł na Azję Południowo-Wschodnią. I na Dubaj. Można by zapytać, czy Włoszka, która ma w genach cudowną starą architekturę i żyła pośród zabytków, odnajdzie się w tym supernowoczesnym świecie. Ja jednak wiem, że tak, bo już raz tam z nią byłem. Ale zbyt krótko.DO EMIRATU PRZEZ AZJĘ

Dwa tygodnie później pod dom zajechała limuzyna, która odwiozła nas na lotnisko. Przy odprawie był czerwony dywanik przewidziany dla pasażerów zajmujących miejsce w przedniej części samolotu. Przyjazna atmosfera i życzliwość stewardes linii Emirates sprawiła, że czuliśmy się z Lindą szanowanymi i mile widzianymi gośćmi. To była przepustka do niepowtarzalnych wakacji.

Oczekiwałem jednak więcej, bo kiedy kilka lat wcześniej zacząłem latać tą linią, wyrafinowana obsługa była na najwyższym poziomie. Kreowany przez lata mit wspaniałości okazuje się przereklamowany. Na całym świecie Emirates zatrudniały w 2015 roku ponad 50 tysięcy pracowników, w tym więcej niż 20 tysięcy personelu pokładowego ze 130 państw, mówiącego w 50 językach. Wśród nich około 700 Polaków. Firma rozrasta się nieustannie i, niestety, nie jest już w stanie upilnować najwyższych standardów, zadbać o detale, okazać wyjątkową atencję, ofiarować pasażerom to, co najlepsze z emirackiego stylu życia. Ponadto wiele dziewczyn zaniża średnią urody personelu pokładowego.

Pomimo eleganckiego stroju: beżowej garsonki i czerwonego kapelusika z dopiętym białym welonem, odnotowałem kilka rażących minusów. Dwie stewardesy beształy niezbyt dyskretnie swoją marokańską koleżankę za zbyt leniwy stosunek do pracy. Drobna Chinka, która kiepsko mówiła po angielsku, i jeszcze jeden „kwiatek”: Włoszka, niewiele mająca wspólnego z kinową aparycją kobiet z Półwyspu Apenińskiego, na dodatek w brzydkich okularach, nie okazywała zainteresowania pasażerami, tak jakby nie pamiętała, jaki zawód wykonuje.

Dubaj. Zatrzymamy się tutaj w drodze powrotnej, tymczasem po kilku godzinach przerwy kontynuujemy podróż na Wschód. W Szanghaju odwiedzimy Maksego, syna zakotwiczonego tam od sześciu lat. Opuścił Europę, bo, jak mówi, futurystyczna metropolia zapewnia młodemu przedsiębiorczemu człowiekowi lepszy start.

Największy samolot świata, Airbus A380, rozpędza się, a ja, patrząc przez jego okno znajdujące się na wysokości ósmego piętra, nie czuję nawet, kiedy delikatnie i nadspodziewanie cicho wznosi się w powietrze. Biznesklasa na górnym pokładzie zapewnia maksymalny komfort podczas długiej podróży. Trzy kamery zainstalowane na zewnątrz samolotu pozwalają na bieżąco obserwować przebieg lotu, pokaźny ekran umożliwia dostęp do rozrywki, filmów, muzyki i wiadomości z całego świata. Posiłki serwowane na porcelanie marki Royal Doulton z ekskluzywnymi sztućcami od Roberta Welcha i przygotowywane przez najlepszych szefów kuchni wyglądają przepięknie. Jednak dla takiej koneserki dobrej kuchni jak Linda pokładowy catering nie wyróżnia się niczym szczególnym. Przy fotelu wbudowany jest minibarek. Ponadto w tylnej części znajduje się salonik, gdzie można odprężyć się na wygodnych kanapach i zamówić bezpłatnie u barmana drinka i jakąś przekąskę.

Jeszcze kilkanaście lat temu namiastka takiego barku była w klasie ekonomicznej wszystkich towarzystw lotniczych obsługujących loty międzykontynentalne. Komfort podróży w przedniej części samolotu staje się bezcenny w najdłuższych połączeniach. My lecimy tylko osiem godzin, ale Emirates realizuje loty rekordowe, jak Dubaj–Los Angeles: 13 425 kilometrów — które przykuwają pasażera do fotela na szesnaście i pół godziny.

Tuż po północy stewardesa z gładko zaczesanymi w kok ciemnymi włosami, o nienagannym makijażu, w którym wyróżniają się kontrastujące z bielą zębów jaskrawe czereśniowe usta, nieoczekiwanie zaprasza mnie do baru.

— Szanowny panie — zwraca się do mnie po polsku z tajemniczą miną, a ja już się spinam, wyobrażając sobie, że nawet tu, w samolocie, potrzebne będą moje umiejętności survivalowe. Ale nie o to chodzi. — Z danych paszportowych wynika, że pańska małżonka właśnie obchodzi urodziny. Z tej okazji firma przygotowała tort, który, jeśli pan zechce, może pan wręczyć pani Lindzie.

Wskazuje dłonią za siebie i wówczas dostrzegam pod szklanym kloszem niewielki biały finezyjnie przyozdobiony tort z pięknymi czekoladowymi życzeniami.

— Dużo podróżuję po świecie — mówię do stewardesy — a tu dałem się zaskoczyć. Gratuluję. I oczywiście dziękuję za tort. Z przyjemnością go wręczę.

Idę ostrożnie, niosąc na wyciągniętych przed sobą dłoniach ozdobny wypiek. Za mną podążają dwie stewardesy.

Linda wciąż mnie nie widzi spod półprzymkniętych powiek. Okryta miękkim kocykiem spogląda w okno.

— Kochana — odzywam się po włosku. — Z okazji twoich urodzin, z życzeniami radości i miłości.

Odwraca głowę i przez sekundę sprawia wrażenie człowieka, który nie wierzy w to, co widzi. Potem na jej twarzy pojawia się szeroki uśmiech.

Dla takich chwil warto żyć.

Dawniej, kiedy latanie było czymś ekskluzywnym, zarezerwowanym dla najbogatszych, praca stewardesy uchodziła za zawód elitarny i romantyczny zarazem. Marzyły o niej dziewczyny z całego świata, bo to dalekie podróże, spanie w pięciogwiazdkowych hotelach, możliwość poznania znanych osób. W latach sześćdziesiątych na castingi Pan Am zgłaszało się nawet tysiąc dziewczyn, a przez eliminacyjne sito przechodziło zaledwie kilkanaście. Wtedy liczyła się uroda. Dziś jest inaczej. Od dawna obserwuję, że nawet u najbardziej znanych przewoźników stewardesy są anonimowe i daleko odbiegają od niegdysiejszego kryterium, bo dziś bardziej niż urodę ceni się profesjonalizm. Chociaż są przewoźnicy, którzy w komunikacie prasowym o naborze zapowiadają: „Wybieramy współpracowników o otwartym umyśle, przyjaznych i usłużnych”, bo życzliwe usposobienie wzbudza zaufanie, a pasażer musi czuć, że jest szanowanym i mile widzianym gościem.

Niekiedy zapomina się o pasażerze i o postępowaniu zgodnym ze zdrowym rozsądkiem. Ponad wszystko stawia się przepisy. U arabskich przewoźników nie doszłoby do sytuacji, w jakiej znalazł się znany polski polityk w samolocie Lufthansy. Usunięto go z pokładu, zanim jeszcze samolot wzbił się w powietrze, bo… pokłócił się ze stewardesą o swój bagaż podręczny. Tymczasem nawet irytujący pasażer powinien być najważniejszy i trudny problem należałoby rozstrzygnąć na jego korzyść.

Lot trwał jeszcze wiele godzin. Zdążyłem więc porozmawiać z polską stewardesą na temat jej pracy.

— Nasz zawód jest bardzo specyficzny — opowiadała. — Pochodzę z małego miasteczka na Lubelszczyźnie. Śniłam, aby wyrwać się z atmosfery prowincjonalnego życia, marzyłam o poznaniu świata, o przeżyciu przygody. Ktoś powiedział, że świat jest podobny do książki i kto nigdy nie podróżował, zna tylko jego jedną stronę, a ja mam możliwość poznawania jednej strony dziennie. Pracuję w Emirates już drugi rok. Naszym podstawowym zadaniem jest troska o bezpieczeństwo pasażerów, a w razie potrzeby przeprowadzenie sprawnej ewakuacji czy udzielenie pierwszej pomocy. Poczucie bezpieczeństwa w trudnych sytuacjach uda się zapewnić wyłącznie spokojem i opanowaniem.

Moja rozmówczyni dostrzega zapaloną lampkę. Ktoś ją wzywa. Uśmiecha się przepraszająco i obiecuje za chwilę wrócić.

— To nie jest łatwy chleb, tylko ciężka, fizyczna robota, uznawana przez niektórych za elitarną. Kiedy nasza grupka z pilotami na czele dumnie maszeruje przez dworzec lotniczy, zawsze przykuwa wzrok podróżnych. Niektóre z nas zdobywają w ten sposób faceta, ale z reguły w pracy „na walizkach” na ułożenie sobie życia, a nawet zwykłe kontakty towarzyskie nie ma czasu. Zazdrości się nam, ale nie oszukujmy się, stewardesa to ktoś między podniebną służącą a kelnerką, kto dorabia prowizją ze sprzedaży perfum i alkoholu. Przede wszystkim jednak ma napoić, odgrzać posiłki i nakarmić, a potem sprzątnąć. Niestety, sprzątać trzeba też pokładowe toalety. Szara rzeczywistość szybko rozczarowuje i zachwyt się ulatnia. Mało kto zdaje sobie sprawę, ile to kosztuje wyrzeczeń. Musimy być ciąg le dyspozycyjne, akceptować nieregularny grafik dyżurów. Każdy dzień jest inny, wszystko zmienia się dynamicznie. Po krótkim odpoczynku trudno się nieraz obudzić o czwartej nad ranem. A tu trzeba zrobić makijaż i do roboty. Bywało, że w ciągu 12 godzin miałam cztery starty i lądowania. Trudne są długodystansowe loty nocne, zmiany temperatur i stref czasowych. Uciążliwi bywają niekulturalni czy nawet chamscy pasażerowie. Podróżni przechodzą kończące się często zgrzytami i pyskówkami kontrole bezpieczeństwa na lotnisku od czasu do czasu. My tym stresującym procedurom poddajemy się każdego dnia i nie ukrywam, że zawsze odczuwam zażenowanie i pewien dyskomfort w takich chwilach. Do niedawna latało się do miejsc, gdzie czekało się kilka dni na powrót do domu, można było wiele zwiedzić. Dzisiaj mamy więcej połączeń i rotacja jest dużo większa. Nie ma czasu nie tylko na turystykę, ale i na pełny odpoczynek. Zawsze należy pamiętać o nienagannej prezencji.

Znów zapala się lampka. Dziękuję jej i wracam na miejsce. Przypominam sobie rozmowę ze znajomą stewardesą, która po paru latach nie wytrzymała i odeszła z zawodu. Nie mogła znieść atmosfery rywalizacji i zazdrości. Niektóre koleżanki, aby awansować, uciekały się do pisania oczerniających donosów. Dochodziło do tego, że główny steward, czyli szef nadzorujący pracę całego zespołu pokładowego, musiał notować wszelkie uchybienia zauważone podczas lotu. W przeciwnym wypadku firma zapraszała go na rozmowę i wyrażała wątpliwość, czy rzeczywiście nie zdarzają się w pracy żadne niedociągnięcia. Tak szantażowany szef pokładu, w trosce o swoje stanowisko, gotowy był sporządzać jak najsurowsze raporty.

Dubaj, który niespodziewanie znalazł się na najbardziej uczęszczanych szlakach lotniczych między Europą, Ameryką i Azją, ustawicznie rozwija siatkę globalnych połączeń, niestety kosztem pasażerów.

Mój włoski przyjaciel, latający często do Azji Południowo-Wschodniej, twierdzi, że owszem, Emirates to linia na wysokim poziomie, ale bez przesady. Rankingi w klasie ekonomicznej dają jej trzy i pół gwiazdki, a Aeroflotowi trzy. Różnica między tymi dwoma przewoźnikami polega wyłącznie na tym, że Arabowie serwują na pokładzie wszelkie alkohole, a Rosjanie tylko wino.ORIENTALNA ATMOSFERA SZANGHAJU

Z synem witam się serdecznie, po męsku. Wyraźnie cieszy go nasz widok. Z Maksym, podobnie jak ze starszym od niego Konradem, w przeszłości nie układało się najlepiej. Rzadko bywałem w domu, trudy wychowania przejęła Linda, łącząc matczyną serdeczność i ciepło z ojcowską stanowczością. Okazała się silną i mądrą kobietą. Więzi emocjonalne w okresie ich dorastania, kiedy młodzi szukają własnej tożsamości, były niezwykle delikatne. Kiedy wracałem do domu, chciałem zaprowadzić twardą „męską” linię. Taka postawa ochładzała jednak relacje, prowadziła do buntu. Nie było wielkich konfliktów czy głębokich zranień, ale brakowało okazji do szczerych i otwartych rozmów, do okazania ojcowskiej troski. Prawidłowe reakcje pojawiły się, dopiero kiedy młodzi weszli w wiek męski. Częściej bywałem wtedy w domu, zacząłem dużo z nimi rozmawiać, wychodzić im naprzeciw, pojawiła się możliwość poświęcenia im więcej czasu, a tym samym zdobycia ich zaufania.

Jedziemy przez miasto, a mnie dopadają obawy. Z zasady staram się nie wracać do miejsc, które mnie niegdyś zafascynowały, bo wiem, że już tam nie odnajdę znajomych, intrygujących i wywołujących wzruszenie obrazów. A człowiek podświadomie stara się idealizować przeszłość, bo w zakamarkach duszy tkwi nostalgia za tym, co w wyścigu z czasem bezpowrotnie znika z horyzontu. Nie należę do fanów urbanistycznych, a już szczególnie do zwolenników mrocznych, przytłaczających metropolii, gdzie zachwiane zostały wszelkie normy i proporcje. Człowiek, który tęskni za pierwotnym środowiskiem, za przyrodą, z której nic już nie pozostało, ma prawo czuć tam lęk przed zagubieniem, wyalienowaniem i niemożnością porozumienia z drugą istotą. A także przed namacalną przemocą i każdym możliwym złem.

Tym razem jest inaczej, Szanghaj wciąga mnie bezgranicznie. Pamiętam, że niewiele ponad dwie dziesiątki lat temu, w dzielnicy Pudong po prawej stronie rzeki Huangpu, był jedynie rybacki port pośród pól ryżowych. Teraz rozciąga się tam zniewalający pejzaż: szanghajski Manhattan, pulsujące serce chińskiego biznesu. Od pewnego czasu dziennikarze porównują je z Hongkongiem, Nowym Jorkiem czy Tokio.

— Już tu kiedyś byłeś, tato? — Maksy zachęca mnie do opowieści.

— Byłem — odpowiadam. — Prawie wszędzie już byłem…

Zanim tu przyjechałem dwadzieścia lat temu, od dawna znałem już tamten klimat z pasjonującej powieści Jamesa Clavella Tai-Pan. To historia o upadku imperium chińskiego i narodzinach najbogatszej kolonii na Wschodzie oraz o dziejach właściciela spółki handlowej Noble House, toczącego wojnę o wpływy z handlu z Chinami. Ambitny kupiec, przez miejscowych zwany Tai-Panem, czyli „wszechpotężnym władcą”, dzięki opium stworzył najpotężniejsze w Azji przedsiębiorstwo.

— Miałeś tu kiedyś robić jakiś film? — wyrywa mnie z zamyślenia Maksy.

— W 1985 roku otrzymałem od producenta Dina De Laurentii sa propozycję konsultacji merytorycznej przy realizacji filmu Tai-Pan z Seanem Connerym w roli głównej. Krótko przedtem ukazało się we Włoszech pierwsze wydanie mojej książki o żaglowcach i ktoś pomyślał, że mógłbym udzielić porad w temacie dżonek — chińskich statków handlowych z pękatym kadłubem i prostokątnymi żaglami z bambusa, używanych na wodach Azji Południowo-Wschodniej. Ale jeszcze przed ustaleniem warunków finansowych nadeszła informacja, że irlandzkiego aktora z powodu ograniczenia budżetu zastąpi Australijczyk Bryan Brown. A w ogóle to film nie wymaga konsultacji.

Z branżą filmową związał się mój syn Konrad. Przyjechał tutaj niedawno, bo zaproponowano mu reżyserowanie serii filmów w klimacie chińskiego horroru.

W ciągu tych kilku dni objeżdżamy z Lindą całą chińską metropolię. Opowiadam, wspominam, pokazuję. Ale i poznaję. Odnoszę wrażenie, że Linda czuje się trochę nieswojo pośród tego natłoku stali, szkła i betonu. Dopiero trzeciego dnia oddycha z radością.

Z epoki Tai-Pana pozostał w Szanghaju fascynujący obszar koncesji francuskiej, będący jakby cząstką Starego Kontynentu w centrum mocno zakorzenionego w swej bogatej historii Szanghaju. Tu moja żona czuje się prawie jak w domu. Uliczki przypominają miasta europejskie z domami najwyżej pięciopiętrowymi, przeplatanymi kolonialnymi rezydencjami, zanurzonymi w ogrodach, i nielicznymi wieżowcami łamiącymi harmonię krajobrazu. Dzielnica słynąca osiemdziesiąt lat temu z domów uciech i kasyn, z konstelacją butików z najbardziej znanymi na świecie markami i należącymi do dobrego tonu nastrojowymi restauracjami, to jeden z najbardziej eleganckich zakątków Szanghaju.

A mnie robi się najnormalniej w świecie smutno.

Urzekająca orientalna atmosfera, która zawsze przyciągała uwagę przybysza, z dnia na dzień nieuchronnie się ulatnia. Na każdym kroku napotyka się wiele sprzeczności, mieszankę bogatej chińskiej tradycji i ultranowoczesności, jakiej nie znajdzie się nigdzie w Europie. Zawrotne tempo przeplata się z powolnością, wykwintne europejskie restauracje — z kramami ulicznymi serwującymi szaszłyki z żab. Wytworne galerie sztuki zajęły miejsca palarni opium, kasyn i domów publicznych. Brytyjską Kompanię Wschodnioindyjską zastąpiły oddziały wielkich międzynarodowych firm, które wyniosły port na drugie miejsce w świecie pod względem przeładunków. Szerokie arterie krzyżują się z ciemnymi zaułkami, rowery zderzają się niemal z samochodami, pagody graniczą z salonami masaży energetycznych, gwarne i zatłoczone ulice handlowe z relaksową atmosferą porannej gimnastyki tai-chi w parku publicznym. W labiryncie wąskich, obsadzonych platanami uliczek wre tradycyjne życie. Ludzie pędzą tam żywot, rozmawiając, jedząc czy nawet śpiąc w skwarne, letnie noce. Obok suszącej się na drutach odzieży funkcjonują punkty gastronomiczne, krawcy, mechanicy skuterowi, stolarze. Dopiero kiedy człowiek znajdzie się w zatłoczonych tunelach metra, ziemia pochłania go, a wszelkie kontrasty i granice znikają.

Danni, chińska narzeczona Maksego, umówiła mnie z emerytem Yu Kepingiem, przewodniczącym komitetu blokowego, mieszkającym o dwa kroki od nadbrzeżnego bulwaru Bund. Spotykamy się w małej tawernie na Huqiu Road, na tyłach konsulatu brytyjskiego, gdzie z pomocą Danni słucham jego opowieści.

— Nieliczne już wspaniałości przeszłych czasów, które przetrwały niszczycielską furię, przechodzą na naszych oczach do historii — mówi z goryczą Chińczyk. — Miasto stawia na nowoczesność, wszystko, co dawne, burzy się bez sentymentów. Obserwuję, jak na tysiącach placów budowy ginie cząstka mojego miasta. Stare domy równane są z ziemią przez pracujące od świtu do zmierzchu buldożery, niepozostawiające żadnego śladu przeszłości. W przyśpieszonym, zachłannym na nowość kapitalizmie w wersji chińskiej liczy się wyłącznie przyszłość, rozwój gospodarczy i budownictwo. Koniec z wolną przestrzenią. Postęp ma zapewnić nam nieskończoną ilość dóbr poprawiających wygodę życia. Niestety, znaleźliśmy się w pułapce, za wszelkie zdobycze ludzie muszą płacić wysoką cenę. Unifikacja niszczy tożsamość, wyobcowuje. Człowiek zatracił zdolność do odczuwania emocji, stał się tylko kolejnym numerem w globalnej masie. Tęsknię za autentycznymi Chinami, które już nie wrócą, i za moją starą ulicą, pełną zapachów, smaków i życia, której lada dzień już w ogóle nie będzie.

Słucham nostalgicznych wywodów Kepinga, jednak wiem, że ostatni rok był dla Chin kolejnym rokiem gigantycznego skoku cywilizacyjnego. Blisko 100 milionów chińskich obywateli podróżowało po świecie, zostawiając za granicą 102 miliardy dolarów, czyli więcej od turystów amerykańskich i niemieckich. Chińczycy przesiedli się już z roweru na motocykl elektryczny, teraz coraz częściej jeżdżą samochodem.

Mieszkańcy Państwa Środka szybko odchodzą od konfucjonistycznej zgody na świat zastany, od spokoju, wyciszenia i akceptacji rzeczywistości. Chcą, wzorem zachodnich turystów, przełamywać bariery, walczyć o swoje miejsce w świecie biznesu, świadomie polepszać swój byt.

Dlatego chyba z tak wielkim odzewem spotyka się prelekcja, którą wygłaszam w Szanghaju. W czasie poprzedniej wizyty w tym mieście poznałem konsula Piotra Nowotniaka, osobę niezwykle mi życzliwą, w przeciwieństwie do jego poprzednika. Zaproponował spotkanie z Polonią i prelekcję dla firmy Zhongtai Lighting, znanej w Chinach z barwnych dekoracji świetlnych. Tworzy ona kompletne koncepcje, od projektu po realizację, świetlnych aranżacji miast, hoteli, wnętrz galerii sztuki, środków transportu czy świątecznych iluminacji centrów handlowych.

Zaproponowano mi temat, wydawałoby się, niepodróżniczy, choć w istocie jak najbardziej związany z eksplorowaniem świata: „Przełamywanie barier psychicznych i własnych ograniczeń”.

Na spotkaniu padło wiele pytań dotyczących mojego samotnego rejsu przez Atlantyk w roli dobrowolnego rozbitka. Pytano o strach. Można być twardzielem, ale kiedy człowiek porusza się na krawędzi życia i śmierci, to zwierzęcy strach zaciskający gardło z pewnością go nie ominie. Ten niepokój to sygnał alarmowy w obliczu niebezpieczeństwa. Może stać się ojcem odwagi, bo spełnia funkcję mobilizacyjną, podnosząc poziom adrenaliny, która dodaje energii i stymuluje do działania. Podwyższony poziom stresu jest w stanie uruchomić pierwotne mechanizmy i wydobyć drzemiące w człowieku niesamowite siły, o których nie miał pojęcia. Strach i odwaga zazwyczaj się przenikają. Wobec odwagi jednak należy być ostrożnym, by nie przysporzyła kłopotów. Jej nadmiar da się zestawić z jej całkowitym brakiem. Obie postawy mogą okazać się tak samo niebezpieczne. Odwaga wynikająca z głupoty czy chęci budzenia podziwu u innych bywa często o wiele groźniejsza.

W krańcowych sytuacjach najbardziej pomagają przeświadczenie, że pokona się wszelkie trudności, hart ducha, optymizm i chęć życia. Kto ma kontrolę nad swoją wolą i zna jej siłę, może stawiać przed sobą najtrudniejsze wyzwania.

Pytano mnie też o wiarę w Boga w ekstremalnych chwilach. Na Atlantyku doświadczyłem głębokiej lekcji pokory. Błagałem: „Dobry Boże, pozwól mi wrócić do domu”. Modliłem się do Matki Boskiej Częstochowskiej i czułem, że jakaś niewidzialna siła dodaje mi odwagi. Modlitwa w krytycznych sytuacjach wzmacnia morale człowieka. Hiszpańskie przysłowie mówi: „Wystarczy spędzić tylko jedną noc w małej łódce na wzburzonym morzu, by ateista stał się wierzącym”.

Odzew na sali był niesłychany. Może dlatego, że nie były to puste słowa człowieka, który gdzieś te mądrości wyczytał. Własny sukces okupiłem półwieczem ryzyka, poświęceń, zaciskania zębów, ponoszenia odpowiedzialności za siebie i swoich współtowarzyszy w ekstremalnie zdradliwych zakątkach naszego globu.

Na zakończenie prelekcji przeprowadziłem mały quiz. Zacząłem od pytań: Kto pamięta, jak się nazywa człowiek, który przepłynął do Ameryki drugi, po Krzysztofie Kolumbie? Oczywiście nikt tego nie wiedział. Podobnie jak nikt nie miał pojęcia, kto jako drugi zdobył Mont Everest lub postawił nogę na Księżycu. To było nawiązanie do tematu prelekcji: drugi się nigdy nie liczy, ważny jest tylko pierwszy. To znaczy najlepszy! Przez półtorej godziny mówiłem, jak być numerem jeden, to znaczy o krok przed innymi. Jak pokonywać słabości, przekraczać własne ograniczenia, mierzyć się z barierami umysłu. Ogólnie biorąc, jak podnieść poczucie własnej wartości i kształtować postawę „mogę wszystko”.

Na spotkaniu padło też z sali jedno elektryzujące dla mnie zdanie. Asystentka konsula generalnego Zjednoczonych Emiratów Arabskich w Szanghaju Ibrahima Almansouriego porównała mnie do władcy Dubaju, szejka Muhammeda ibn Raszida al-Maktuma, który podobnie jak ja nie używa słowa „niemożliwe”.

Podobnych spotkań miałem jeszcze w Szanghaju sześć. Zorganizował je Maksy. Odbiły się one szerokim echem w chińskich mediach. Pisano, że gdyby Polska miała takich ambasadorów jak ja, to mogłaby zaoszczędzić na wydatkach związanych z promocją kraju.

Był też w Szanghaju czas na chwilę oddechu. Codziennie spacerowaliśmy z Lindą po legendarnym bulwarze Bund, przy którym stoją majestatyczne budowle art déco, pamiętające złote lata trzydzieste. Szanghaj, dawne finansowe serce Orientu, w którym rodziły się kariery milionerów, oczarował Charliego Chaplina, Marlenę Dietrich czy George’a Bernarda Shawa i wielu innych znanych ludzi.

Pewnego dnia na popołudniową herbatę wchodzimy do Peninsula, perły wśród azjatyckich hoteli. Zachowała się tu kolonialna atmosfera Azji Południowo-Wschodniej wraz z odziedziczonym po Brytyjczykach rytuałem tea time. Dojeżdża do nas Maksy ze swą urodziwą narzeczoną, a chwilę później i Konrad. To przedostatni dzień naszego pobytu w Szanghaju i chcemy spędzić czas w rodzinnej atmosferze. Dyskretna muzyka. Na stoliku oprócz herbaty zjawiają się minisandwicze, słone torciki i szeroki wybór ciastek. Trochę tego za dużo, bo za dwie godziny znów zasiądziemy do stołu. Jesteśmy bowiem zaproszeni do restauracji Da Ivo, też mieszczącej się przy bulwarze Bund, przez Giorginę Mazzero, szefową kuchni tego lokalu. Linda odnajduje w niej prawdziwie siostrzaną duszę. U Giorginy także można spotkać gwiazdy.

Widok z Da Ivo jest bezkonkurencyjny. Przez jedno okno widać cały pięknie oświetlony Bund, a przez drugie przeciwległy Pudong z lasem drapaczy chmur. Fama tej restauracji przybyła z Wenecji, gdzie bliźniaczy lokal gościł niezliczone sławne osobistości, od Harrisona Forda, Christiny Aguilery i Paula Newmana po Madonnę, George’a Clooneya czy Stinga. Dzisiaj nie ma tu żadnego VIP-a, ale Giorgina chce sobie zrobić ze mną zdjęcie, które zamierza powiesić w galerii znanych gości. Trudno jej odmówić.

Opuszczamy Szanghaj. Zamierzam pokazać Lindzie Indochiny, dawne kolonialne imperium francuskie, które swego czasu wypromowało mit egzotyki i błogiej egzystencji wśród monsunów. Zachwycający kalejdoskop ze swoją mozaiką etniczną, przyjaznymi ludźmi, wspaniałymi zabytkami, sprzyjającym klimatem, osobliwą urodą kobiet i zegarem czasu ze wskazówkami przesuwającymi się wolniej niż gdzie indziej wciąż jeszcze ma w sobie atmosferę minionych czasów.

Przylecieliśmy do Louangphrabang, dawnej stolicy Laosu, z hałaśliwego, opanowanego przez smog, przytłaczającego chaosem Bangkoku. Wrażenie niezatarte, jakbyśmy przenieśli się w jakiś surrealistyczny świat, gdzie globalizacja jeszcze nie zapuściła korzeni. Linda jest urzeczona ciszą miasteczka, zapachem jaśminu i drewna sandałowego, a wieczorem bajecznym zachodem słońca zalewającym niebo magicznym blaskiem złota różnych odcieni. Nikt się tu nie śpieszy, egzystencja jest odbiciem wyważonych ruchów buddyjskich mnichów, powolnego nurtu Mekongu i głębokiej duchowości, która stanowi integralną część życia mieszkańców tego kraju.

Także kolonialne skrzydło hotelu Villa Santi, w którym zatrzymaliśmy się na jedną noc, jest niczym ze stronic książek Conrada. Przestronny apartament z łóżkiem osłoniętym moskitierą i obracającym się powoli sufitowym wentylatorem podkreślają kolonialną atmosferę Orientu. Uroku dopełnia starannie utrzymany ogród, tamaryndowce, cenione ze względu na swoją piękną żółtoczerwoną barwę drzewa, i świeży zapach plumerii, docierający przez okno zabezpieczone drobną siatką.

Następny krótki etap to Birma, nazywana dzisiaj Mjanma. Nowe nazwy geograficzne nigdy nie będą jednak miały dla mnie takiego uroku jak dawne, ożywiające wyobraźnię, tajemnicze miana. W pamięci na zawsze pozostanie Sajgon, chociaż dzisiaj nazywają go Ho Chi Minhem, podobnie jak Cejlon Sri Lanką, Syjam Tajlandią albo Rangun Yangonem. To ostatni moment, by zobaczyć kraj, który jeszcze nie zdążył poznać masowej turystyki i kultu pieniądza. Po zaliczeniu unikatowej na skalę światową atrakcji, jaką jest Pagan z jego zachwycającymi świątyniami, postanowiliśmy odwiedzić miejsce od niedawna otwarte dla turystyki. Najpierw dolecieliśmy samolotem do Sittwe, potem płynęliśmy pięć godzin łodzią do Myauk U, ostatniej królewskiej stolicy prowincji Rakhine, dzisiaj bazy wypadowej do odległych wiosek mniejszości etnicznej Chin słynącej z kobiet o wytatuowanych twarzach. To pradawny, dziś już zakazany zwyczaj mający na celu obronę przed porywaniem kobiet przez nieprzyjazne plemiona. Prymitywny tryb życia w zagubionych osadach pozbawionych kontaktu ze współczesną cywilizacją — takie obrazki należą już do ostatnich związanych z przeszłością Birmy. Cieszę się, że Linda zdążyła to jeszcze zobaczyć.

I kolejny samolot. Wakacje mają dalszy ciąg na wyspie Bali — orientalnym raju na ziemi. Jeszcze w samolocie przeżywam mało komfortową dla siebie chwilę, kiedy młoda para Polaków prosi o autograf. Autografy oczywiście rozdawać lubię i to miłe być rozpoznawanym, ale nie w sytuacji, która burzy mój wizerunek. Ten, który przez całe życie przedzierał się przez puszcze, wędrował w karawanach wielbłądów, odżegnując się głośno od wszelkich wycieczkowych marszrut, teraz wmieszał się w międzynarodowy tabun urlopowiczów. Na dodatek udających się do turystycznej mekki. W obronnym odruchu chcę zaprzeczyć, że to nie ja… Jednak górę bierze rozsądek.

Wiele miejsc przechodzi nieuchronnie do historii. Jeszcze niedawno po zatoce Ha Long pływałem tradycyjną dżonką. Dzisiaj tutejsi rybacy przesiedli się na praktyczniejsze kutry motorowe. Na rzece Jangcy poznałem urok żeglowania sampanem, który obecnie zamieniono na komfortowe statki pasażerskie. Nie zapomnę słynnych na tej arterii wodnej Trzech Przełomów, schowanych teraz pod wodą po wybudowaniu gigantycznej tamy. Widziałem jeszcze dawny Związek Radziecki i otwartość duszy rosyjskiej. Na Kamczatce żywiłem się tylko kawiorem, bo innych produktów nie było. Nawet piękno Czarnego Lądu poznałem takie, jakie teraz można zobaczyć tylko w filmach Śniegi Kilimandżaro czy Pożegnanie z Afryką.

Szczególną satysfakcję sprawiło mi poznanie w połowie lat siedemdziesiątych grupy etnicznej Janomamów w górnym Orinoko, żyjącej w całkowitej izolacji od świata i niemającej kontaktu z białym człowiekiem. Gwałtowny proces wywłaszczenia terytorialnego w Amazonii, połączony z dewastacją środowiska, budową dróg, obecnością garimpeiros, poszukiwaczy złota i innych awanturników czy nielegalną eksploatacją drewna tropikalnego, stał się ich zgubą.

Bali, które poznałem kilkadziesiąt lat temu, wygląda teraz inaczej, głównie z powodu rzeszy przyjezdnych. Linda oczywiście jest zachwycona Ubudem, takim niby-kurortem, pełnym soczystej roślinności. W kulturalnej stolicy wyspy próbuje nawet odwiedzić wszystkie świątynie, galerie sztuki i warsztaty rękodzielnicze. I tradycyjne salony relaksujących masaży, te prawdziwe, niemające, tak jak w Tajlandii, podtekstu erotycznego. Do hotelu leżącego pośród pól ryżowych i hipnotyzującego zapachami kwiatów wracamy zwykle późnym wieczorem.

Nowy rok 2015 powitaliśmy jednak już w Dubaju, głównym celu naszej „podróży życia”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: