Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwa światy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwa światy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 689 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁÓW­KO WSTĘP­NE

1854–1871. – Przed laty sie­dem­na­stą! przed laty sie­dem­na­stą, któ­re spły­nę­ły cier­pie­niem i na­dzie­ją jak sie­dem­na­ście go­dzin – pi­sa­ną była na wsi, wśród pól i la­sów ta po­wieść, do któ­rej au­tor ma nie­wy­tłu­ma­czo­ną sła­bość. By­łaż­by ona sła­bą sama i bu­dzi­ła to uczu­cie, co dzie­ci ułom­ne? Ja nie wiem… Ona mi jest wspo­mnie­niem lep­szych a in­nych, a wiel­ce od­mien­nych cza­sów. Były to go­dzi­ny na­dziei, nie dla sie­bie – ale dla spo­łe­czeń­stwa, któ­re w po­cie czo­ła zda­wa­ło się mo­zol­nie na lep­szą przy­szłość pra­co­wać. Wo­łyń­ską jest ta po­wieść, bo z ob­ra­zów w tam­tych stro­nach czer­pa­nych się skła­da, ale zda mi się być pol­ską, bo się one na na­szej zie­mi, pra­wie wskroś w głę­bi jed­nej, wy­naj­dą na­wet dziś jesz­cze. Stan jed­nak du­cha i stan spo­łecz­ny nasz z 1854, jak nie­bo do zie­mi do 1871 nie­po­dob­ny. Smut­ną jest ta po­wieść, ale rze­czy­wi­stość by­ła­by sto­kroć smut­niej­szą, gdy­by poza nią da­lej du­szą spoj­rzeć nie moż­na. Świat nasz z r. 1854 miał i cel, i na­dzie­je i był jesz­cze mimo walk we­wnętrz­nych dla wy­ro­bie­nia so­bie jed­no­ści or­ga­nicz­nej – do­syć spój­ny a cały w so­bie. Dziś z roz­bi­te­go zo­sta­ły – cze­re­py. Przy­szłość je sklei, ale już nie za dni na­szych, nie dla serc na­szych i oczów. Jed­no z dwoj­ga, albo się roz­sy­pie­my w nie­po­wrot­ne gru­zy, albo ta mno­gość świa­tów jed­nym się stać musi świa­tem.

Te dwa świa­ty – dziś, dziś są ty­sią­cem… po­dzie­li­li­śmy się tak, iż nas już żad­ne wspól­ne uczu­cie zbli­żyć nie zdo­ła, na­wet w tym wspól­nym jest ty­siąc róż­nic i od­cie­ni. Nie roz­pa­czaj­my jed­nak, że dro­gą roz­kła­du idzie­my do spo­je­nia z sobą – pra­wa są nie­złom­ne. Tak być mu­sia­ło. Lecz na­ów­czas, gdy­śmy tę po­wieść pi­sa­li, inna obie­cy­wa­ła się dro­ga, prost­sza a ła­twiej­sza i krót­sza. Wszyst­kie ser­ca biły szla­chet­ny­mi po­ry­wy; ro­zu­mia­no do­brze, co pięk­ne i wiel­kie, i ta pro­za ży­cia odar­te­go ze wszyst­kich uro­ków, któ­ra nas dusi te­raz, jesz­cze była ze swym me­fi­ty­zmem nie przy­szła – a! do­bre to były cza­sy! a go­rą­ce! a peł­ne ocho­ty do pra­cy, do po­pra­wy, do dzia­ła­nia… a peł­ne cie­ka­wo­ści nie­cie­ka­we­go ju­tra! Z tych lu­dzi, co wów­czas żyli z nami – dziś więk­sza część w mo­gi­le, mała część po­zo­sta­ła sobą, a wie­lu ule­gło me­ta­mor­fo­zie Cyr­cy… Są to od­pad­ki nie­uchron­ne w każ­dym ta­kim prze­twa­rza­nia się pro­ce­sie.

Na los, jaki tę po­wieść spo­tkał, wca­le się uskar­żać nie mamy pra­wa, dru­ko­wa­na na­przód w od­cin­ku dzien­ni­ka, czy­ta­ną była z za­ję­ciem, a ko­re­spon­den­cja na­sza z tam­tych cza­sów mo­gła­by być do­wo­dem, iż za­da­nie po­ru­szo­ne tak lek­ko w niej, tak ostroż­nie pod­ję­te zo­sta­ło przez nie­jed­ne­go my­ślą­ce­go czło­wie­ka, a naj­roz­ma­iciej roz­wią­zy­wa­ne. Wy­wo­ła­ła ona i po­le­mi­kę, cho­ciaż nie tak bo­le­sną jak dzi­siej­sze, a dla pi­szą­ce­go za­wsze po­żą­da­ną, bo świad­czy, iż do­tknął nie­zer­wa­nej jesz­cze stru­ny ży­wo­ta. – Je­śli się nie my­li­my, jak wie­le na­szych po­wie­ści, była też tłu­ma­czo­ną na ję­zyk ro­syj­ski. – Czy­tel­nik naj­le­piej uczu­je, co w niej jest wspo­mnie­niem i hi­sto­rią, a co do dzi­siej­szych dni na­le­ży…

Dre­zno, maj 1871 r.I

Po­wieść! zno­wu po­wieść! zno­wu przed wami od­sło­nić mam czą­stecz­kę wiel­kie­go ob­ra­zu, na któ­re­go od­ma­lo­wa­nie w ca­ło­ści nie wy­star­czy­ło­by ży­cia! Bądź wola wa­sza, choć ani ser­ce po temu, ani znu­żo­ne pió­ro ocho­czo się bie­rze do niej… ale roz­ka­zy słu­cha­czy są wszech­moc­ne… Ka­że­cie ba­ja­rzo­wi roz­po­cząć hi­sto­rię, któ­rej drze­miąc, jed­nym uchem słu­chać bę­dzie­cie, i ba­jarz po­cznie po­słusz­ny. Warn, wam się zda­je może, że jemu stwo­rzyć tak ła­two opo­wia­da­nie, jak wam go wy­słu­chać ła­two, by ju­tro za­po­mnieć? A! nie! nie, ko­cha­ni czy­tel­ni­cy… te czar­ne gło­ski, któ­ry­mi bia­ły, nie­win­ny pa­pier bru­cze­my, te chłod­ne dla was wy­ra­zy, któ­re zo­sta­wia­my, by wam myśl na­szą prze­słać z nimi, nie ro­dzą się bez tru­du i bo­le­ści. Do­bre to były cza­sy, gdy pi­sarz mógł su­chych róż­no­barw­nych ziar­nek na­ni­zać na je­dwab­ną nit­kę i rzu­cić ją lu­dziom jak za­baw­kę… dziś, wszy­scy­śmy wię­cej wy­ma­ga­ją­cy, my szcze­gól­niej, co pi­sze­my… Na jed­ną lek­ką po­wiast­kę, któ­rą prze­czy­ta­cie w go­dzin kil­ka, a za­po­mni­cie w kil­ka mi­nut może, ile krwi na­szej, ile du­szy wy­zio­nąć mu­si­my… My­śli­cie, że dość jest spoj­rzeć na świat; po­chwy­cić kil­ka ty­pów cho­dzą­cych po nim w świę­tej nie­wia­do­mo­ści o ory­gi­nal­no­ści swo­jej, wsa­dzić je na szpil­kę, jak en­to­mo­log ro­bacz­ka, a po­wieść się sklei! O! nie! nie! po­wieść to ży­cie, po­wta­rzam po raz set­ny, a da­jąc ży­cie, trze­ba je wy­czerp­nąć z sie­bie. Każ­dy ob­ła­mek świa­ta, stwo­rzo­ny przez pi­sa­rza, kosz­tu­je go wię­cej, niż wart może… musi mu dać du­szę – myśl, musi dać ser­ce – uczu­cie, i bar­wę, i praw­dę, i ca­łość… wy po­tem z tym nie­mow­lę­ciem, sie­dząc wy­god­nie u ko­min­ka, prze­ry­wa­jąc so­bie śmie­chem i żar­ta­mi, ba­wić się bę­dzie­cie chwil­kę tyl­ko i nic nie wy­czy­taw­szy z jego oczu i szcze­bio­ta­nia, wy­pchnie­cie je za drzwi, gdy na­dej­dzie gość nowy… Szczę­śli­wa, co cu­dze dzie­ci, przy­stro­iw­szy tro­chę, pusz­cza­ją je w świat za swo­je; tych one ani łez, ani cząst­ki ich ży­wo­ta nie kosz­tu­ją… i nie za­pła­czą po nich, gdy gdzieś w tłu­mie prze­pad­ną…

Wiem, że sia­da­jąc do no­wej po­wie­ści, za­wcza­su mi się nad jej lo­sem ser­ce ści­ska… nie dziw. ser­ce to oj­cow­skie… Któż by za­bo­lał, je­śli nie ono?

Na kil­ku­set czy­tel­ni­ków, ilu ją zro­zu­mie? ilu do­koń­czy, ilu za­pa­mię­ta! Za­po­mi­na się rze­czy­wi­stość, cóż do­pie­ro to, co zo­wie­my zmy­śle­niem? Nie ro­zu­mie­my ota­cza­ją­ce­go świa­ta, jak­że wy­ma­gać, iż­by­śmy wszy­scy po­wieść zro­zu­mie­li i po­szli do jej głę­bi po ostat­nie sło­wo?

I tak też smut­no siąść i pi­sać, jak u ko­leb­ki nowo na­ro­dzo­ne­go my­śleć o jego przy­szło­ści: oko i ser­ce wi­dzi w niej za­raz tru­mien­kę… spo­za pie­luch wy­glą­da już róg ca­łu­nu, w chrzcie jest za­da­tek ostat­nie­go po­ma­za­nia..

Ale do cze­goż te la­men­ta­cje nad tro­chą za­ma­za­ne­go pa­pie­ru? – spy­ta­cie… A! dla was to tyl­ko zbru­ka­na kart­ka, dla mnie to ży­wo­ta cząst­ka, któ­rą rzu­cić mu­szę na po­żar­cie obo­jęt­no­ści, znu­że­niu, znu­dze­niu i ka­pry­śnym wy­ma­ga­niom strasz­ne­go nie­zna­jo­me­go, co się słu­cha­czem na­zy­wa! I bo­le­ję dla­te­go tak gło­śno, tak śmiesz­nie może, że­bym u was li­tość wy­pro­sił, że­by­ście nie są­dzi­li, że sia­dam chłod­ny, po­wta­rzać to, com ty­siąc razy po­wie­dział, dla­te­go tyl­ko, że mi na­kład­ca za­żą­dał zbru­ka­ne­go pa­pie­ru, że nie mam lub nie umiem ro­bić co in­ne­go! Przy każ­dych uro­dzi­nach no­wej po­wie­ści jam tak smut­ny i tak prze­ję­ty, choć wam zda­je się może, czy­ta­jąc, że ją wy­snu­wam śmie­jąc się i z was, i z sie­bie. Są może szczę­śli­wi, któ­rym rzu­ce­nie w świat cząst­ki swej du­szy nie­wie­le kosz­tu­je; lecz ja bym pra­gnął wzbu­dzić w was wia­rę, że in­a­czej z tym po­dar­kiem przy­cho­dzę; że nie pierw­szą lep­szą myśl, pod­nie­sio­ną na go­ściń­cu, któ­rym wszy­scy się snu­ją, rzu­cam wam obo­jęt­nie na kar­mią, ale su­ro­wiej poj­mu­jąc obo­wią­zek choć­by, po­wie­ścio­pi­sa­rza, wi­dzę w nim coś wię­cej nad stan skocz­ka na li­nie lub ku­gla­rza; chciał­bym, że­by­ście choć tro­chę ser­ca i du­szy dali tam, gdzie ja całe ser­ce i du­szę wy­le­wam…

Jesz­cze sło­wo… jesz­cze ma­lucz­kie tłu­ma­cze­nie… a otwo­rzę drzwi, pod­nio­sę za­sło­nę i po­pro­szę was do środ­ka…

Raz, daw­no już temu… prze­cha­dza­łem się za­my­ślo­ny po bi­blio­te­ce ho­ro­dec­kiej, dziś pu­stej i my­szom po­dob­no za plac igrasz­ki słu­żą­cej, na­ów­czas jesz­cze oży­wio­nej du­chem tego, co ją skła­dał, co się nią cie­szył jak dziec­kiem swo­im, bo in­nych nie miał dzie­ci! Prze­rzu­ca­łem z ko­lei dru­ki i rę­ko­pi­sma, za­du­my­wa­jąc się dłu­gi­mi go­dzi­na­mi to nad wier­szem po­ety, to nad zło­co­ną i kra­szo­ną gło­ską mi­nia­tu­rzy­sty, ja­kie­goś mni­cha XII lub XIII wie­ku, umie­ją­ce­go za­wcza­su od­gad­nąć sztu­kę, jaką póź­niej­sze stwo­rzy­ły wie­ki; w tej prze­chadz­ce po bi­blio­te­ce, któ­ra nie­raz całe mi dnie zaj­mo­wa­ła, do­star­cza­jąc po­kar­mu ma­rze­niom na lata całe, wpa­dłem z ko­lei na zbio­rek szty­chów z ga­le­rii Brüh­la. Brühl, za przy­kła­dem pana, miał pięk­ną, do­bra­ną ga­le­rię ob­ra­zów, i za pana przy­kła­dem tak­że, gdy się Drez­deń­ska szty­cho­wa­ła, swo­ją też ryl­cem ka­zał uwiecz­nić. Były w niej szcze­gól­niej pięk­ne pej­za­że, ślicz­ne fla­mandz­kie ob­raz­ki i ro­dza­jo­we utwo­ry szkół nie­miec­kich; błą­dzi­łem po nich obo­jęt­nie, gdy od­wra­ca­jąc kar­tę, wpa­dłem na sztych, któ­ry mnie zdu­mio­ne­go przy­kuł i za­trzy­mał. Był to ob­raz Spa­gno­let­ta, wy­sta­wu­ją­cy śmierć św. Jó­ze­fa Ob­lu­bień­ca. Po­jął ma­larz tę chwi­lę, któ­rą cu­dow­nie od­two­rzył, jak nig­dy może ża­den z więk­szych mi­strzów nie zro­zu­miał po­łą­cze­nia rze­czy­wi­sto­ści z ide­ałem; nie wiem za­praw­dę, jak po­tra­fił skle­ić zie­mię z nie­bem w spo­sób tak ści­sły i tak do­sko­na­ły, to wiem, że zdu­mio­ny, prze­ję­ty, jak gdy­bym sce­nę ową miał przed oczy­ma, ode­rwać się od niej nie mo­głem, rzu­ca­łem ją, wra­ca­łem do niej, czu­łem łzy na po­wie­kach i dziś po upły­wie lat wie­lu, choć już od daw­na ar­cy­dzie­ła tego nie wi­dzia­łem, jesz­cze mi ono tak po­zo­sta­ło przy­tom­nym, jak­bym je wczo­raj po­dzi­wiał… Na nie­wiel­kiej kart­ce mia­łem przed sobą wiel­ki, po­tęż­nie ży­ją­cy utwór, drga­ła w nim du­sza… nikł ma­larz, ar­ty­sta, try­ska­ła ja­kaś dziw­na praw­da, sple­cio­na z naj­po­ziom­szej rze­czy­wi­sto­ści i naj­wznio­ślej­sze­go ide­ału. Na li­chym łożu, wy­stu­dio­wa­nym z fla­mandz­ką ści­sło­ścią szcze­gó­łów, spo­czy­wał świę­ty rze­mieśl­nik, do­go­ry­wa­ją­cy, usy­pia­ją­cy po pra­cy i ży­ciu ofia­ry… do­ko­ła nie­go roz­sy­pa­ne na­rzę­dzia cie­siel­skie, jak­by tyl­ko co dłoń je pra­co­wi­ta rzu­ci­ła. Przy łożu Chry­stus z nie­ziem­skim ob­li­czem, bło­go­sła­wią­cy na po­dróż nie­bie­ską przy­bra­ne­mu ojcu, w gło­wach roz­pła­ka­na Mat­ka Boża i sto­li­czek za­sta­wio­ny flasz­ka­mi, mi­secz­ka­mi, przy­bo­rem cho­ro­by ubo­gim i smut­nym, a poza nim dwaj anio­ło­wie, cze­ka­ją­cy na bia­łą du­szę, któ­rą do nie­ba za­nieść mie­li. Oto cały ten dzi­wacz­ny w opi­sie ob­ra­zek, któ­re­mu rów­ne­go nie znam, bo ża­den na mnie tak wiel­kie­go nie zro­bił wra­że­nia. Ci anio­ło­wie i flasz­ki z le­kar­stwa­mi, ten Bóg i cie­śla, nim­bu­sy wie­ku­iste­go ży­cia i li­chy przy­rząd rze­mieśl­ni­czy, nie wiem, ja­kim środ­kiem, w ja­kiej chwi­li naj­szczę­śliw­sze­go na­tchnie­nia tak w jed­no zlał ar­ty­sta, że cud wy­da­wał się na­tu­ral­nym i ko­niecz­nym, choć gra­ni­czył z naj­po­spo­lit­szą ży­cia po­wsze­dnie­go pro­za. Anio­ło­wie zda­wa­li się tu nie zja­wi­skiem nad­przy­ro­dzo­nym, ale go­ść­mi co­dzien­ny­mi, a obok nich nie ra­zi­ła po­spo­li­tość szcze­gó­łów, owszem praw­da jed­na dru­gą praw­dę, wyż­szą, praw­do­po­dob­niej­szą czy­ni­ła. Nie wiem, po wie­le­kroć po­wra­ca­łem do tego ob­ra­zu, a za każ­dym ra­zem nowe w nim upa­try­wa­łem pięk­no­ści, i z du­szy za­zdrosz­czę temu, kto dziś to ar­cy­dzie­ło po­sia­da lub szty­chem przy­najm­niej z nie­go cie­szyć się może.

Co Spa­gno­let­to – któ­re­mu nie za­wsze się tak szczę­śli­wie uda­wa­ło – do­ka­zał w tym utwo­rze, nie je­stli za­da­niem po­wie­ścio­pi­sa­rzy? Nie scho­dzim-li po­wo­li, ma­lu­jąc rze­czy­wi­stość, do ka­ry­ka­tu­ry i nie­po­trzeb­ne­go od­wzo­ro­wy­wa­nia naj­po­spo­lit­szych zja­wisk? nie na­le­ża­ło­by obok na­rzę­dzi rze­mio­sła, obok fla­szek i mi­se­czek two­rzyć anio­ły i świet­nym nim­bu­sem ota­czać ich skro­nie? Po­wieść mali za cel przed­sta­wić tyl­ko ży­cie, jak ono jest, czy ży­wot czło­wie­czy ja­kie­go w du­szy pra­gnie­my? ku któ­re­mu wzdy­cha­my? Obok smęt­nej, w śmier­tel­nych po­tach zgo­nu rze­czy­wi­sto­ści, le­żą­cej na łożu bo­le­ści, czy nie brak ob­li­cza ja­śnie­ją­ce­go świa­tły nie­śmier­tel­ny­mi? czy ob­raz pe­łen być może, je­śli weń pro­myk z nie­bios nie spad­nie?

Nie wiem… nie wiem… ale py­ta­nie moje rzu­cam jako wstęp do tej po­wie­ści.II

Po­mię­dzy Wło­dzi­mie­rzem a Uści­łu­giem, na pocz­to­wej dro­dze, jest wiel­ka mu­ro­wa­na karcz­ma, na oko bar­dzo po­rząd­na, w isto­cie wy­god­na do­syć, któ­rą, nie wiem, z jaką my­ślą wznie­sio­no w bar­dzo pięk­nym miej­scu. Są­siedz­two Wło­dzi­mie­rza z jed­nej, Uści­łu­ga z dru­giej stro­ny, czy­ni ją pra­wie nie­zro­zu­mia­łą, prze­cież po­dróż­ny rad ją spo­ty­ka i chęt­nie w niej wy­po­czy­wa. Stoi ona na wzgór­ku, nad pa­ro­wem, okrą­żo­na ład­ny­mi la­ska­mi i za­ro­śla­mi, a na wio­snę tyle tam sło­wi­ków, tak ci­cho! tak zie­lo­no i miło! Wi­dok wca­le nie roz­le­gły, ale oko spo­ty­ka się z la­sa­mi, któ­re przy wzgó­rzach i wo­dzie już wdzięcz­ny kra­jo­braz sta­no­wią… Le­d­wie bym nie po­wie­dział, że ktoś, roz­mi­ło­wa­ny w tej ci­szy, go­spo­dę tu dla lu­bią­cych zie­lo­ność i lasy zbu­do­wał umyśl­nie, bo wsi nie ma bli­sko, karcz­ma usu­nię­ta jak­by na prze­kór od niej i wy­bra­ła so­bie pa­rów nad rzecz­ką a wi­dok na gaje, jak­by ich war­tość ro­zu­mia­ła. A choć w sta­rym Wło­dzi­mie­rzu sta­rych za­jezd­nych do­mostw nie brak­nie i po każ­dym po­ża­rze sta­ją nowe; choć w Uści­łu­gu nie­da­le­kim jest Zło­ta Ba­sia i tyle in­nych jej współ­za­wod­ni­czek – karcz­ma w le­sie, urą­ga­jąc się miej­skim za­jaz­dom, wi­docz­nie sta­nę­ła z pre­ten­sją słu­że­nia nie tyl­ko dla mno­gich wo­zów wie­śnia­czych, po­wra­ca­ją­cych od Bugu, ale i dla więk­szej wy­go­dy po­trze­bu­ją­cych po­dróż­nych. Ogrom­ne sie­ni wpraw­dzie i ob­szer­ny plac przed bra­mą mnó­stwo fur po­mie­ścić mogą, ale obok tego jest kil­ka po­ko­jów bar­dzo po­rząd­nych i z nie­ja­kim utrzy­ma­nych wy­kwin­tem, ka­na­py, sto­li­ki, na­wet coś na kształt bi­lar­du. Przy­tom­ność tego sprzę­tu zdra­dza po­nie­kąd myśl fun­da­to­ra, któ­ry może chciał tu mieć ro­dzaj po­hu­lan­ki dla wło­dzi­mier­skiej pa­le­stry; ale wo­li­my wie­rzyć, że się w pięk­nym miej­scu roz­ko­chał, ni­że­li żeby na kie­szeń chu­dą kan­ce­la­rzy­stów miał ra­cho­wać. Ra­chu­ba taka do zbyt­ku by­ła­by na­iw­na.

Zresz­tą, mniej­sza o go­spo­dę, w ja­kim celu z ta­kim sza­fun­kiem ce­gły po­sta­wio­ną zo­sta­ła, mniej­sza o jej zna­cze­nie, przy­stąp­my już do tego, co się w niej dzia­ło w roku… któ­re­go nie po­wie­my, dość że 18…

Było to w le­cie przed wie­czo­rem; dru­gi już dzień prze­stan­ka­mi lał i kro­pił deszcz, któ­ry nie tyl­ko utrud­nił po­dróż i roz­kwa­sił gro­bel­ki, ale nie­zno­śnie do­ku­czać mu­siał po­dróż­nym. Chmu­ry z za­cho­du wy­su­wa­ły się zra­zu jed­na po dru­giej bez prze­stan­ku, czar­ne, sza­re, pło­we, i le­cia­ły na wschód, gna­ne ja­kąś siłą prze­waż­ną, któ­ra im na krót­ko tyl­ko wstrzy­my­wać się do­zwa­la­ła i pa­sma­mi kro­pli­ste­go desz­czu ob­le­wać zie­mię spie­czo­ną. Po krót­kiej, ale gwał­tow­nej bu­rzy, któ­ra dłu­gą prze­rwa­ła su­szę, nie­bo się za­sę­pi­ło jak w je­sie­ni, po­wie­trze ochło­dło, jak­by gdzieś ob­fi­te spa­dły gra­dy i ule­wa na prze­mia­ny z drob­nym ka­pu­śniacz­kiem do­ku­cza­ła tym, któ­rym nie­daw­no rów­nie do­pie­kła zbyt prze­dłu­żo­na su­sza.

Przed karcz­mą, któ­rą­śmy wspo­mnie­li, sta­ły fury wie­śnia­cze z koń­mi po­okry­wa­ny­mi sta­ry­mi świ­ta­mi, cier­pli­wie zno­szą­cy­mi ką­piel wca­le nie­po­trzeb­ną, kil­ku chłop­ków w wor­kach na gło­wie le­ni­wie krę­ci­li się koło wo­zów, była i buda ży­dow­ska płót­nem ob­cią­gnię­ta, z któ­rej tyl­ko co zlazł woź­ni­ca dla za­pa­le­nia faj­ki, i bied­ka ja­kie­goś po­słań­ca wy­sła­ne­go w pil­nym in­te­re­sie, ale nie ma­ją­ce­go ocho­ty na­ra­żać się na deszcz po­więk­sza­ją­cy się ku wie­czo­ro­wi, i koń osio­dła­ny Żyd­ka, i do­syć po­dróż­nych, bo na­wet choć słoń­ce nie­ry­chło zajść mia­ło, już w jed­nej z iz­de­bek go­spo­dy sie­dział so­bie po­dróż­ny, któ­re­go wó­zek nie­po­cze­sny, z parą tłu­stych, ale drob­nych koni, schro­nił się pod dach go­ścin­ny.

Był to mło­dy czło­wiek, któ­re­go przy­mu­szo­ny spo­czy­nek do­syć nie­cier­pli­wić mu­siał, bo cho­dził od okna do okna, wy­glą­dał za wro­ta, przy­pa­try­wał się nie­bu, przy­słu­chi­wał wia­tro­wi i nie mo­gąc nic do­bre­go wy­wró­żyć ze zna­ków me­te­oro­lo­gicz­nych, upo­rnie nie­po­go­dę zwia­stu­ją­cych, zży­mał ra­mio­na­mi i po­trzą­sał gło­wą. W tym po­dróż­nym, któ­re­go ła­pie­my tak nie­grzecz­nie na dro­dze mię­dzy Wło­dzi­mie­rzem i Uści­łu­giem, nie było nic bar­dzo za­sta­na­wia­ją­ce­go. Był to mło­dy męż­czy­zna, lat oko­ło trzy­dzie­stu mieć mo­gą­cy, le­d­wie śred­nie­go wzro­stu, do­syć sil­nie zbu­do­wa­ny, ale nie­oty­ły, mu­sku­lar­nej bu­do­wy, któ­re­go strój zdra­dzał po­ło­że­nie w świe­cie z ubó­stwem gra­ni­czą­ce. Po­mi­mo wy­sza­rza­nej bur­ki, sta­re­go czar­ne­go na wszyst­kie gu­zi­ki za­pię­te­go sur­du­ci­ny i nie­wy­twor­ne­go ubra­nia było w nim jed­nak coś tak szla­chet­ne­go i nie­po­wsze­dnie­go, że w tłu­mie ścią­gnął­by oko i ka­zał się do­my­ślać, ja­kim tra­fem upadł tak ni­sko. Twarz jego, choć nad­zwy­czaj opa­lo­na i czar­na, ale peł­na świe­żo­ści, zdro­wia i siły, za­sta­na­wia­ła nie tyle ry­sa­mi, co wy­ra­zem. Ma­lo­wa­ło się na niej to uczu­cie spo­ko­ju i uf­no­ści w sie­bie, któ­re przy­stoi zro­dzo­ne­mu w pra­cy i wy­pró­bo­wa­ne­mu od losu; czo­ło szcze­gól­niej wznio­słe, gład­kie, pięk­nie uto­czo­ne, oczy ciem­ne, by­stre, peł­ne ognia i po­jęt­no­ści, uśmiech do­bro­cią na­masz­czo­ny – nada­wa­ły tej fi­zjo­gno­mii ce­chę od­ręb­ną. Twarz, ogo­lo­na cała, od­zna­cza­ła się tyl­ko mę­skim za­wie­si­stym wą­sem, jak­by na pa­miąt­kę sta­rych cza­sów zo­sta­wio­nym na licu, ale nie pie­lę­gno­wa­nym z za­lot­no­ścią tych, któ­rzy wąsa dla nada­nia so­bie po­wa­gi lub wdzię­ku uży­wa­ją. Wąs to był ro­sną­cy jak Bóg dał, roz­sy­pa­ny, buj­ny, o któ­rym wca­le wła­ści­ciel jego nie prze­my­ślał ani się oń trosz­czył. Bar­wa jego, nie­co od wło­sów ja­śniej­sza, nie wpa­da­ła w rudą, jak to się u nas czę­sto tra­fia, ale za­ry­wa­ła na zło­ta­wą. Spod nie­go uśmie­cha­ły się usta tro­chę wy­dat­ne, któ­rym wy­raz szy­der­stwa cał­kiem był obcy, znać ono nig­dy nie po­sta­ło na nich, bo nie zo­sta­wi­ło śla­du. Nos kształt­ny, gar­ba­ty, mały i oczy ciem­ne, osa­dzo­ne głę­bo­ko pod wy­sta­ją­cą ko­ścią czo­ło­wą, do­peł­nia­ły ca­ło­ści, któ­rej by ry­chlej moż­na kil­ku ołów­ka ry­sa­mi niż dłu­gim opi­sem dać wy­obra­że­nie. Twarz ta była sym­pa­tycz­na, po­cią­ga­ją­ca, pięk­na pra­wie, choć się o wdzięk nie do­bi­ja­ła, a słoń­ce ją zbrą­zo­wa­ło nie­li­to­ści­wie; czo­ło tyl­ko po­kry­te, biel­sze znacz­nie od po­licz­ków, zda­wa­ło się świe­cić po­nad nią ja­kimś bla­skiem ła­god­nym i spo­koj­nym. Mały, krę­py, zręcz­ny i szy­kow­ny po­dróż­ny nasz wy­glą­dał mło­do, zdro­wo, sil­nie, a ru­chy jego za­po­wia­da­ły czło­wie­ka, któ­ry spo­czy­wać nie lubi i o wy­go­dach nie my­śli wca­le. Zrzu­ciw­szy bur­kę prze­mo­kłą, wy­cią­gnąw­szy się i strzep­nąw­szy po prze­mo­czo­nym na brycz­ce sie­dze­niu, któ­re go znu­ży­ło, mło­dy czło­wiek cho­dził żywo, żeby się roz­pro­sto­wać. Nie­kie­dy pio­sen­ka przy­la­ty­wa­ła mu na usta, parę dźwię­ków z nich się wy­rwa­ło, ale myśl nie da­wa­ła im wy­biec swo­bod­nie z pier­si; za­du­ma­ny, prze­sta­wał nu­cić i głę­bo­ko się za­my­ślał. Go­spo­dy­ni domu z tro­skli­wo­ścią przy­szła się do­wie­dzieć, czy nie po­trze­bu­je cze­go, na­trą­ci­ła o sa­mo­wa­rze i her­ba­cie, ale po­dróż­ny po­pro­sił ją tyl­ko o szklan­kę cie­płe­go mle­ka i ka­wał chle­ba, co jej, nie­ste­ty, nie­zmier­nie o nim złe dało wy­obra­że­nie. Za dru­gim ra­zem, przy­szedł­szy z tym mle­kiem, pani domu mia­ła już minę da­le­ko po­ufal­szą i w roz­mo­wę wda­wać się nie chcia­ła; mło­dy czło­wiek też nie do­bi­jał się o nią, na­pił się, za­ką­sił, faj­kę za­pa­lił i po­czął zno­wu cho­dzić po izbie.

– No, co bę­dzie­my ro­bić, Par­fe­nie – za­py­tał wresz­cie chło­pa­ka od koni, któ­ry prze­ze drzwi zaj­rzał do pana – jak my­ślisz? czy prze­klę­ty ten deszcz usta­nie przed wie­czo­rem? czy nam je­chać, czy no­co­wać?

– A cóż? – od­parł chło­pak, cho­wa­jąc faj­kę w kie­szeń od świt­ki na­pręd­ce – może by­śmy po­je­cha­li, sło­ta na trzyd­niów­kę się za­bie­ra, my tu jej nie prze­cze­ka­my, a jej­mość cze­kać bę­dzie i nie­po­ko­ić się o pana.

– Ależ to tę­gie dwie mile, a dro­ga po­ha­na… a noc za pa­sem…

– Albo to my raz tę dro­gę prze­by­wa­li! oj! oj! – od­parł Par­fen, ki­wa­jąc gło­wą – choć po nocy tra­fi­my do domu… Ko­nie na­po­iłem, sia­na prze­gry­zły, wy­pry­cha­ły się, jesz­cze nas taki do­cią­gną przed noc­ką…

– Dać by im po garn­cu owsa?

– Czy to one głod­ne! – rzekł Par­fen.

– Oj fi­lu­cie, fi­lu­cie – do­dał, śmie­jąc się i gro­żąc, mło­dy czło­wiek – to­bie pil­no cze­goś do domu.

Chło­pak się za­czer­wie­nił, za gło­wę ręką po­chwy­cił, wło­sy otrząsł, ale schwy­co­ny, ru­szył tyl­ko ra­mio­na­mi.

– Jak pan każe, jak pan każe… ale jej­mość bę­dzie nie­spo­koj­na, pew­nie i tak na obiad cze­ka­li.

– A! no! po­je­dzie­my, bo i mnie tu się no­co­wać nie chce – od­po­wie­dział pa­nicz – jak ko­nie do­je­dzą, za­przę­gaj i daj mi znać.

– Du­chem! – od­parł Par­fen.

Wła­śnie wśród lej roz­mo­wy mię­dzy pa­nem a słu­gą, z któ­rej wi­dzi­my sto­su­nek ich do sie­bie i od­gad­nąć już mo­że­my cha­rak­ter po­dróż­ne­go pe­łen do­bro­ci, choć nie po­zba­wio­ny ener­gii, ha­łas się wsz­czął u wrót go­spo­dy; wy­szli oba i zo­ba­czy­li pięk­ną re­so­ro­wą nej­ty­czan­kę, czter­ma koń­mi si­wy­mi wzdłuż za­przę­żo­ną, z woź­ni­cą na ko­złach w płasz­czu mig­da­ło­wym, z lo­ka­jem w li­be­rii, za­jeż­dża­ją­cą raź­nie i buń­czucz­no pod dach kar­czem­ny. Go­spo­dy­ni wy­bie­gła z szyn­kow­ni spoj­rzeć, kogo jej Pan Bóg dał, i mu­sia­ła czy po­znać go­ścia, czy się ucie­szyć mig­da­ło­wą li­be­rią, bo sama na współ z lo­ka­jem po­dróż­ne­go za­czę­ła roz­pę­dzać wozy sto­ją­ce w sie­niach nie­zmier­nie krzy­kli­wie i z do­wo­da­mi naj­wy­gó­ro­wań­szej gor­li­wo­ści. Le­d­wie tego do­peł­niw­szy, wbie­gła do po­ko­jów go­ścin­nych z go­to­wym do ście­ra­nia py­łów far­tu­chem, a tym­cza­sem z pięk­nej owej nej­ty­czan­ki wy­siadł z po­mo­cą słu­żą­ce­go przy­by­ły i za nią wszedł do izby. Po­dróż­ny, któ­ry go po­prze­dził, zaj­mo­wał ostat­ni po­ko­ik i nie mógł się lę­kać wy­ru­go­wa­nia, jed­nak­że spoj­rzał przez drzwi cie­ka­wie na ten wjazd tak uro­czy­sty, na któ­ry go­spo­dy­ni krzy­cza­ła, gęsi pisz­cza­ły i ha­ła­so­wa­ło, co żyło, ale le­d­wie okiem rzu­ciw­szy na po­wóz i pana, za­raz się skrył w swo­jej iz­deb­ce. Par­fen, ko­rzy­sta­jąc tym­cza­sem z przy­by­cia po­wo­zu i roz­ru­chu, jaki po­wstał, wśród któ­re­go i jemu coś cierp­ko przy­mó­wio­no, co naj­prę­dzej wziął się do na­kła­da­nia szlei i za­kieł­zny­wa­nia mie­rzy­nów. Nowy po­dróż­ny, tak uro­czy­ście przy­ję­ty, był mło­dym czło­wie­kiem, i gdy z sie­bie po­zrzu­cał gu­me­la­stycz­ne płasz­czy­ki, kap­tur­ki, pe­le­ryn­ki, chust­kę i roz­ma­ite ob­wi­ja­dła, uka­za­ła się spod tego wszyst­kie­go pięk­na po­stać pa­nicz­ko­wa­te­go mło­dzień­ca w kwie­cie wie­ku, to jest dwu­dzie­sto­kil­ko­let­nie­go za­le­d­wie, zręcz­na, miła i ude­rza­ją­ca pra­wie nie­wie­ścim swym wdzię­kiem. Wy­smu­kły, uro­dzi­wy, szy­kow­ny przy­by­ły był­by zwró­cił oko każ­dej ko­bie­ty szla­chet­no­ścią ry­sów twa­rzy i słod­kim wy­ra­zem tę­sk­nych swych oczów nie­bie­skich. Buj­ny włos ciem­no­blond, sta­ran­nie utrzy­ma­ny, oka­lał re­gu­lar­ny owal, pe­łen ary­sto­kra­tycz­ne­go cha­rak­te­ru, wśród któ­re­go oczy ślicz­nie osa­dzo­ne i łza­wo spo­glą­da­ją­ce, nos de­li­kat­nie od­zna­czo­ny i usta smut­no uśmiech­nio­ne sta­no­wi­ły jed­ną z tych fi­zjo­gno­mii, jaką po­spo­li­cie ar­ty­ści zwy­kli nada­wać ide­ało­wi, któ­re­go sa­mo­ist­nie po­jąć nie chcie­li czy nie mo­gli. Twarz była bar­dzo pięk­na, ale po­mi­mo to nie­mal po­spo­li­ta, a wra­że­nie, ja­kie wzbu­dza­ła, gra­ni­czy­ło pra­wie z li­to­ścią. Ta­kie to było de­li­kat­ne, sła­be, wą­tłe, bied­ne, tak nie­mę­skie! Wą­sik wpraw­dzie wy­sy­py­wał się po­wol­nie na zwierzch­niej war­dze, bro­da świe­żo ogo­lo­na do­wo­dzi­ła, że ro­snąć mia­ła ocho­tę, ale po­mi­mo te rysy, na­wet pięk­ność, a szcze­gól­niej cha­rak­ter typu tego był cał­kiem ko­bie­cy. Gdy­by siła, ze­bra­ło­by się było może temu lal­ko­wa­te­mu pa­ni­czo­wi na do­broć, ale dla bra­ku jej zda­wał się tyl­ko bo­jaź­li­wie ła­god­ny… Ubiór jego, nad­zwy­czaj i prze­sad­nie sta­ran­ny, ude­rzał zwłasz­cza w po­dróż­nym; po­cząw­szy od ak­sa­mit­nej cza­pecz­ki do la­kie­ro­wa­nych bu­ci­ków, wszyst­ko, co miał na so­bie, no­si­ło ce­chę naj­wy­myśl­niej­szej ele­gan­cji; a rącz­ka, gdy ją z rę­ka­wicz­ki glan­so­wa­nej ob­na­żył, uka­za­ła się tak ma­lut­ka, bia­ła, tak wy­mu­ska­na i wy­gła­dzo­na, jak gdy­by nic w ży­ciu prócz pu­kla wło­sów i ba­ty­sto­wej nie wzię­ła chu­s­tecz­ki. Strój zresz­tą był naj­wy­kwint­niej­sze­go sma­ku, nie­wid­ny, jed­no­barw­ny, uszy­ty wy­god­nie, a kra­wiec na­śla­do­wał w nim modę an­giel­ską, w któ­rej com­fort sta­no­wi całą nie­mal ozdo­bę. Sur­du­cik, ka­mi­zel­ka i resz­ta stro­ju były jed­ne­go ko­lo­ru.

Wszedł­szy do go­ścin­ne­go po­ko­ju, po­dróż­ny dłu­go nie mógł się od­wa­żyć na po­ło­że­nie tego, co z sie­bie po­zdej­mo­wał, na sto­le, na ka­na­pie lub na krze­śle; z ko­lei oglą­dał te sprzę­ty, po­krę­ca­jąc gło­wą, cho­dził, szu­kał i na naj­czy­ściej­szym z krze­se­łek, po­de­sław­szy płasz­czyk, w po­rząd­ku po­skła­dał resz­tę chu­s­tek i zdję­tej odzie­ży. W tej­że chwi­li uczuł przej­mu­ją­ce zim­no, któ­re zwy­kle u nas i w lip­cu po nie za­miesz­ka­nych kry­je się ką­tach, zim­no czę­sto przy­krzej­sze od gra­du­so­we­go, wstrząsł się i do­byw­szy cy­gar­ni­cy, żywo prze­cha­dzać się po­czął, szu­ka­jąc nań le­kar­stwa w przy­spie­szo­nym ru­chu. Dru­gi po­kój, za­ję­ty te­raz przez przy­by­łe­go pa­ni­cza, gra­ni­czył z iz­deb­ką, w któ­rej znaj­do­wał się pierw­szy nasz po­dróż­ny, drzwi mię­dzy nimi nie były na­wet za­mknię­te i przy­pa­dek zrzą­dził, że za­pa­la­jąc cy­ga­ro, ład­ny ów chło­pak sta­nął oko w oko, pro­giem tyl­ko od­dzie­lo­ny od pierw­sze­go na­sze­go po­dróż­ne­go, któ­ry już bur­kę swą wdzie­wał i miał na­tych­miast wy­jeż­dżać.

Spo­tka­ły się ich spoj­rze­nia, pierw­sze­go śmia­łe i życz­li­we, dru­gie­go dość bo­jaź­li­we, ale peł­ne rów­nież do­bro­ci; pa­nicz wy­jął z ust cy­ga­ro, zda­wał się nie­zmier­nie zdzi­wio­nym, za­wa­hał się, ru­szył, po­stą­pił, za­trzy­mał się i krzyk­nął wresz­cie:

– Alek­sy!

– Ju­lian! – ozwał się głos z dru­giej stro­ny pro­gu.

W tej­że chwi­li oba po­dróż­ni, jed­nym uczu­ciem rzu­ce­ni, po­stą­pi­li ku so­bie i Alek­sy, nasz daw­niej­szy zna­jo­my, pierw­szy próg prze­stą­pił, przez któ­ry tra­dy­cjo­nal­nie Sło­wia­nin się nig­dy nie wita; na­mu­la­na dłoń spo­tka­ła się z bia­łą rącz­ką, któ­ra rów­nie jak ona drża­ła szcze­rym przy­ja­ciel­skim uczu­ciem.

Oczy obu za­bły­sły ser­decz­no­ścią, roz­rzew­nie­niem pra­wie, ja­kie tyl­ko wzbu­dzić może przy­po­mnie­nie spę­dzo­nych ra­zem chwil mło­do­ści, ko­le­żeń­stwo na jed­nej ła­wie lub w jed­nym obo­zie.

– Co ty tu ro­bisz, Alek­sy? – za­py­tał Ju­lian z czu­ło­ścią – co za traf szczę­śli­wy? ty, tu­taj?

– Mój dro­gi, po­czci­wy Ju­lia­nie – od­parł po chwi­li tro­chę zmię­sza­ny Alek­sy – ja tu w oko­li­cy miesz­kam… nie­da­le­ko, o dwie mile…

– Jak to? daw­no?

– Od po­wro­tu z uni­wer­sy­te­tu…

– Gdzie?

– W Żer­bach…

– W Żer­bach? toż prze­cie mila mała od Kar­li­na; wi­dać z okien…

– Musi tak być, bo i ja z okien mo­je­go dom­ku pa­trzę na wa­sze pa­ła­ce i ogrom­ne drze­wa wa­sze­go par­ku.

– Jak to? i do­tąd aniś się o mnie do­wie­dział? – z wy­rzu­tem rzekł Ju­lian – a! – do­dał, upusz­cza­jąc dłoń Alek­se­go – te­gom się nie spo­dzie­wał! to się nie go­dzi!

Alek­sy uśmiech­nął się smut­nie.

– Mój dro­gi Ju­lia­nie – rzekł po­wo­li – inna to rzecz po­czci­wa na­sza ława uni­wer­sy­tec­ka, któ­ra rów­na wszyst­kie sta­ny, a inna świat, wśród któ­re­go dziś ży­je­my.

– Alek­sy! w tym cię nie po­zna­ję; ale o tym po­tem – rzekł Ju­lian, chwy­ta­jąc zno­wu jego rękę – wy­bie­rasz się je­chać? do­kąd?

– Do domu!

– Deszcz leje! wie­czór nad­cho­dzi! ja no­co­wać mu­szę, już da­ruj, ale sło­wo ci daję, że cię nie pusz­czę… mu­sisz zo­stać dla mnie!

Alek­sy się za­wa­hał, ale mu łza bły­sła w oku.

– Pro­szę cię, a w ostat­ku go­to­wym użyć gwał­tu – rzekł Ju­lian przy­na­gla­jąc – nie od­ma­wiaj mi! po­dwój­nie smut­no bę­dzie mi w tej karcz­mie, je­śli mnie opu – ścisz, ja cię prze­cie wy­ba­dać mu­szę… na­ga­dać się… na­cie­szyć tobą… zo­sta­niesz! zo­sta­niesz!

– Ale…

– Nie ma „ale”. Alek­sy mój dro­gi, mu­sisz wie­czór prze­pę­dzić ze mną.

I tak na­glił, tak pro­sił, tak się po dzie­cin­ne­mu na­pie­rał piesz­czo­szek, że Alek­sy uległ wresz­cie, zrzu­cił bur­kę i choć Par­fen mru­czał znie­cier­pli­wio­ny, po­zo­stał.

Wie­leż to tak razy w ży­ciu urok tych zło­tych chwil mło­do­ści, spę­dzo­nych w jed­nej sfe­rze, ogrza­nych jed­nym wspól­nym uczu­ciem, zbli­ża lu­dzi, któ­rych by nic w ży­ciu nig­dy po­łą­czyć nie po­tra­fi­ło! Jest to wę­zeł nie­mal tak sil­ny, jak związ­ki krwi, któ­re czę­sto tar­ga in­te­res, gdy przy­jaźń szkol­na opie­ra się na­wet sto­sun­kom pie­nięż­nym, naj­draż­liw­szym ze wszyst­kich, nie­ste­ty! Spoj­rzaw­szy na tych dwóch mło­dych lu­dzi tak od sie­bie róż­nych, tak ro­dza­jem ży­wo­ta od­dzie­lo­nych, nie­po­dob­na się było do­my­śleć, że ich co­kol­wiek bądź ści­śle po­łą­czyć po­tra­fi i da im na chwi­lę za­po­mnieć, że tak da­le­ko w kla­sy­fi­ka­cji to­wa­rzy­skiej sta­li od sie­bie. Wspo­mnie­nia mło­do­ści do­ka­za­ły tego cudu: sie­dli obok, dłoń w dłoń, oko to­piąc w oku, zda­jąc się oba szu­kać w so­bie zmian, ja­kim ule­gli od cza­su roz­sta­nia, i mil­cze­li dłu­go, po­rów­ny­wa­jąc może ob­raz, któ­ry im po­zo­stał z do­brych aka­de­mic­kich cza­sów, z tym, jaki im na­strę­czy­ło nie­spo­dzie­wa­ne spo­tka­nie.

– Mój Boże! jak­żeś to, pa­nie Ju­lia­nie, wy­pięk­niał, ale ra­zem wy­de­li­kat­niał! – za­wo­łał Alek­sy – jaki z cie­bie pa­ni­czyk! jak znać, że ci cię­żar doli nie do­ku­cza, żeś swo­bod­ny i szczę­śli­wy!

Ju­lian wes­tchnął, na wy­krzyk­nik ten od­po­wia­da­jąc rów­nie na­iw­nym po­strze­że­niern.

– A z cie­bie opa­lo­ny go­spo­darz, mój Alek­sy! szlach­cic hrecz­ko­siej! za­rdze­wia­łeś, bra­cie, za­do­mo­wić się mu – sia­łeś, za­pra­co­wać! Aleś zmęż­niał, po­gru­biał i wy­glą­dasz wy­śmie­ni­cie!

Z ko­lei Alek­se­mu wy­rwa­ło się tak­że lek­kie, nie po­strze­żo­ne wes­tchnie­nie.

– Oba­śmy się od­mie­ni­li – rzekł po­wo­li – in­a­czej być nie mo­gło, ja w pra­cy, ty w spo­czyn­ku…

– Więc nie po­sze­dłeś dro­gą na­uko­wą?

– A ty za­rzu­ci­łeś dy­plo­ma­tycz­ną ka­rie­rę, któ­rą ma­rzy­li dla cie­bie?

– Ja mu­sia­łem przyjść w po­moc mat­ce – rzekł Alek­sy.

– Mnie in­te­re­sa zna­gli­ły po­zo­stać w domu, je­stem gło­wą ro­dzi­ny.

– I ja tak­że!

Spoj­rze­li w oczy i zno­wu ści­snę­li dło­nie, uśmie­cha­jąc się do sie­bie.

– Mój Boże! ile to zmian! – za­wo­ła­li oby­dwa.

– Patrz! – rzekł Alek­sy – zda­li­śmy się rów­ny­mi so­bie, sie­dząc na ła­wie, któ­ra wo­bec na­uki schy­la­ła wszyst­kie gło­wy; dziś, gdy­by nie pa­mięć tego bra­ter­stwa, jak­że da­le­ko sta­li­by­śmy od sie­bie! ja po­mię­dzy naj­skrom­niej­szy­mi pra­cow­ni­ka­mi, któ­rych po­wo­ła­niem pro­du­ko­wać chleb po­wsze­dni; ty wśród tych, co za­pew­nio­ne ma­jąc po­trze­by co­dzien­ne, mogą spo­czy­wać, ma­rzyć, my­śleć i du­chem tyl­ko pra­co­wać dla sie­bie.

– Wszyst­kie po­wo­ła­nia – od­parł żywo mło­dy czło­wiek – rów­ne są so­bie, zda­je mi się, w ob­li­czu spo­łecz­no­ści, gdy się speł­nia­ją z po­świę­ce­niem, z po­ję­ciem ich waż­no­ści i po­żyt­ku; na co siać nie­zgo­dę mię­dzy brać­mi! na co mię­dzy nimi szu­kać róż­ni­cy!

Alek­sy się uśmiech­nął.

– Tak, młod­si i star­si – od­parł – bra­cia je­ste­śmy, ale praw pier­wo­rodz­twa i nie­do­łę­stwa mło­do­ści nic nie ze­trze; wszyst­kie te roz­pra­wy o po­rów­na­niu sta­nów do­sko­na­le wy­glą­da­ją na pa­pie­rze, a w świe­cie za­sto­so­wać się nie dają. Nie mo­że­my być rów­ni w rze­czy, jak je­ste­śmy rów­ni w ob­li­czu pra­wa, Boga i śmier­ci… to dar­mo!

– Skąd­że ci to zda­nie? – za­wo­łał Ju­lian.

– Z do­świad­cze­nia, mój dro­gi, z do­świad­cze­nia…

– Przy­znasz przy­najm­niej, że ukształ­ce­nie du­cho­we naj­le­piej nas po­rów­ny­wa i bra­ci, że przy nim nik­nąć mu­szą róż­ni­ce sta­nów i po­ło­żeń to­wa­rzy­skich?…

– Nie ży­je­my na nie­szczę­ście du­chem sa­mym; są chwi­le po­rów­na­nia, są dla upo­śle­dzo­nych na­wet chwi­le wyż­szo­ści, ale ży­wot co­dzien­ny dzie­li tych, któ­rych się dło­nie splo­tły przy­pad­ko­wo.

– To zda­nie – za­wo­łał Ju­lian – tłu­ma­czy mi już, dla­cze­go o milę miesz­ka­jąc od Kar­li­na, pa­trząc z okien żer­bi­niec­kie­go dwor­ku na zie­lo­ne drze­wa na­sze­go ogro­du, ani pró­bo­wa­łeś przy­po­mnieć so­bie, że tam masz przy­ja­cie­la!

– My­ślisz, że mi to kie­dy­kol­wiek wy­szło z pa­mię­ci? – rzekł Alek­sy – my­lisz się… pa­mię­ta­łem o to­bie, może wzdy­cha­łem nie­raz do to­wa­rzy­stwa twe­go, alem się umiał po­wstrzy­mać od po­ku­sy.

– Przy­znam ci się, że przy­czy­ny nie ro­zu­miem!

– Bo nie poj­mu­jesz tego, ile róż­ni­cy robi mię­dzy ludź­mi ich po­ło­że­nie to­wa­rzy­skie, obo­wiąz­ki, kół­ko, w któ­rym się ob­ra­ca­ją, sfe­ra, w któ­rej żyją. Po­win­ni­śmy żyć tyl­ko z rów­ny­mi so­bie; w sto­sun­kach mi­łych bar­dzo z tymi, któ­rzy mają wię­cej i żyją in­a­czej, znaj­dzie­my chwi­le roz­kosz­ne, ale je opła­cić mu­si­my upo­ko­rze­niem lub smut­kiem.

– Sta­ra duma szla­chec­ka mówi przez cie­bie.

– Nie, mło­de do­świad­cze­nie, mój bra­cie… trze­ba się czę­sto wy­rzec sło­dy­czy, któ­re gro­żą upo­je­niem. Dla cie­bie to­wa­rzy­stwo moje by­ło­by, nie prze­czę, chwi­lo­wą roz­ryw­ką miłą; to­bie by może nie­przy­krym był wi­dok czło­wie­ka, co by w pro­stej bur­ce i sza­racz­ko­wym sur­du­cie wsu­nął się do two­ich sa­lo­nów; wniósł­by z sobą nowy ży­wioł, roz­marsz­czył­by czo­ło two­je, ale ja? Mi­mo­wol­nie mu­siał­bym się roz­pie­ścić, roz­próż­no­wać, roz­ma­rzyć, po­zaz­dro­ścić i na­być uczu­cia, któ­re­go znać nie chce ser­ce moje. Ni­czym ci się zda­je ten sto­su­nek co­dzien­ny dwóch lu­dzi, któ­rych po­ło­że­nia są ogrom­nie róż­ne; ja w nich wi­dzę groź­bę dla sie­bie i z oba­wy sa­mo­lub­nej nie jadę do Kar­li­na…

– To coś za­nad­to mą­drze po­my­śla­no i jak na mło­de­go, na­zbyt oka­zu­je prze­zor­no­ści, ko­cha­ny Alek­sy – a zda­je mi się w do­dat­ku, że je­steś w błę­dzie. Cze­muż nie przy­pu­ścisz, że ja bym mógł zmęż­nić przy to­bie, a po­są­dzasz się, że sam roz­pie­ścić byś się mu­siał? Cze­mu nie ra­chu­jesz na wpływ wła­sny, a bo­isz się ule­gać cu­dze­mu?

– Bo znam czło­wie­ka – rzekł Alek­sy – a szcze­gól­niej sie­bie. Po­ło­że­nie moje nie jest nor­mal­ne, za­nad­to mam my­śli i du­cha do płu­ga i bro­ny, silę się, by po­do­łać bez wes­tchnie­nia i żalu obo­wiąz­kom moim, cóż do­pie­ro, gdy­bym miał przed oczy­ma ob­raz, któ­ry by co chwi­la bu­dzić mu­siał we mnie za­zdrość, żale i po­li­to­wa­nie nad sobą?

– Nie je­steś więc szczę­śli­wy? – za­py­tał Ju­lian z czu­ło­ścią.

– Nie na­rze­kam – rzekł Alek­sy – i prze­ko­na­ny je­stem, że w każ­dym sta­nie suma szczę­ścia i cier­pie­nia do osią­gnie­nia czło­wie­ko­wi dana jest rów­na – od nie­go za­le­ży ją otrzy­mać. Ale na to wła­śnie po­trze­ba zrość się i wcie­lić w stan swój, a od­wró­cić oczy od tego, któ­re­go ser­ce pra­gnie, gdy go osią­gnąć nie­po­dob­na.

– Tak, masz słusz­ność – rzekł Ju­lian – w każ­dym sta­nie, w każ­dym po­ło­że­niu są tro­ski nie­roz­dziel­ne od bytu czło­wie­ka! – Wes­tchnął. – Mów­my o czym in­nym, roz­po­wiedz mi swo­je dzie­je!… Ja ci się z mo­ich wy­spo­wia­dam; za­raz nam po­da­dzą her­ba­tę, za­pa­li­my cy­ga­ra i po­śmie­je­my się jak za lep­szych dni na­szych – ces be­aux jo­urs où nous étions si mal­heu­reux!IV

Roz­mo­wa, jak to bywa mię­dzy sta­ry­mi przy­ja­ciół­mi, któ­rzy się nie wi­dzie­li dłu­go, prze­ska­ki­wa­ła tak na naj­roz­ma­it­sze przed­mio­ty; Ju­lian i Alek­sy za­rów­no po­trze­bo­wa­li tego wy­la­nia du­szy, po­dzia­łu ży­cia, któ­re mu odej­mu­je cię­ża­ru. Jed­nak pierw­szy był szczer­szym, dru­gi, jak wsty­dli­wą ranę, ukry­wał ubó­stwo swo­je i wię­cej się ka­zał do­my­ślać, niż spo­wia­dał…

– Tego ci da­ro­wać nie mogę – rzekł Ju­lian, kład­nąc się w łóż­ko wy­god­ne i za­pa­la­jąc noc­ną lamp­kę po­dróż­ną – że aniś po­my­ślał o mnie, za­miesz­kaw­szy w Żer­bach… Cho­ciaż tłu­ma­czy­łeś mi się z tego, przy­znam ci się jed­nak, że do­brze nie poj­mu­ję przy­czy­ny. Miał­że­byś być śmiesz­nym ja­kimś de­mo­kra­tą, któ­ry wszyst­kich ma­jęt­niej­szych uwa­ża za oso­bi­stych nie­przy­ja­ciół i prze­są­dom ka­sty po­świę­ca na­wet uczu­cia ser­ca?

– Za ta­kie­go mnie mieć nie mo­żesz – od­parł Alek­sy – znasz mnie tro­chę; nie po­są­dzisz mnie tak­że o dumę, u cie­bie bym zresz­tą upo­ko­rze­nia się nie spo­dzie­wał; ale w moim prze­ko­na­niu wszel­kie sto­sun­ki ści­ślej­sze po­win­ny się za­wie­rać z wiel­ką na ich skut­ki bacz­no­ścią. Prak­ty­ka ży­cia cała na tym; kto się rzu­ca w ob­ję­cia wszyst­kich bez wy­bo­ru, przy­go­to­wu­je so­bie cier­pie­nia i za­wo­dy. Miło by mi było cza­sem po­je­chać do Kar­li­na, prze­pę­dzić wie­czór z tobą, ale zważ, do cze­go to pro­wa­dzi… do roz­ma­rze­nia, do roz­piesz­cze­nia, do zmięk­cze­nia, gdy ja i tak ca­łych sił cha­rak­te­ru po­trze­bu­ję, żeby się na sta­no­wi­sku obo­wiąz­ków mo­ich utrzy­mać. Nie prze­ry­waj mi, po­zwól się wy­tłu­ma­czyć.

– Mó­wi­łeś już raz to – za­wo­łał Ju­lian – ale cię nie ro­zu­miem.

– Po­słu­chaj, poj­miesz mnie, ko­cha­ny Ju­lia­nie; na­sze po­ło­że­nie to­wa­szy­skie od­da­la nas od sie­bie… ja mu­szę nie piąć się w górę, ale trzy­mać na dole, żeby mi się gło­wa nie za­wró­ci­ła, że­bym nie tę­sk­nił i nie pła­kał. Każ­de wyj­ście moje w świat we­sel­szy, swo­bod­niej­szy, bliż­szy tego, do któ­re­go wio­dła mnie chęć wznie­sie­nia się umy­sło­we­go, za­krwa­wia ser­ce i siły od­bie­ra. U cie­bie zna­la­zł­bym książ­ki, na któ­rych czy­ta­nie nie mam cza­su; za­har­to­wa­ny, na­uczył­bym się wy­gó­dek, do któ­rych przy­wy­kać nie po­wi­nie­nem; zresz­tą, Bo­giem a praw­dą… kie­dy już po­wie­dzieć ci trze­ba wszyst­ko, spo­tkał­bym może lu­dzi, któ­rzy nie tak jak ty by mnie przy­ję­li… a sto­sun­ki na­sze wy­cią­gnę­ły­by mnie na wy­dat­ki acz drob­ne, ale dla mnie nie­po­dob­ne… Nie py­taj wię­cej… spo­wia­dać mi się cięż­ko.

– Jest może tro­chę praw­dy w tym, co mó­wisz – ode­zwał się Ju­lian po na­my­śle – ale ogrom­nie prze­sa­dzasz… Na­przód, sto­sun­ki na­sze nic by cię kosz­to­wać nie mo­gły.

– A czas?

– Nie ma­szże chwil wy­tchnie­nia?

– Pra­wie nie mam… ty nie wiesz, co to ma­leń­kie go­spo­dar­stwo, w któ­rym sam pan wszyst­kich za­stę­pu­je ofi­cja­li­stów.

– Po wtó­re – mó­wił Ju­lian – u mnie byś pew­nie nie spo­tkał ni­ko­go, co by śmiał nie po­sza­no­wać przy­ja­cie­la mego.

– Ale wej­rze­nia! ale pół­sło­wa… ale ta zim­na wa­sza, za­bi­ja­ją­ca grzecz­ność.

– Je­steś uprze­dzo­ny, ko­cha­ny Alek­sy; nikt nad nas nie jest ła­god­niej­szym i w co­dzien­nych sto­sun­kach ła­twiej­szym; kto się sza­nu­je, tego sza­nu­ją wszy­scy…

– Zresz­tą – do­dał Alek­sy, chcąc urwać roz­mo­wę – po­wie­dzia­łem so­bie, roz­po­czy­na­jąc ży­cie, że je po­pro­wa­dzę dro­gą, jaką mi wska­żą obo­wiąz­ki, a nie po­zwo­lę so­bie żad­nej sła­bo­ści. Je­stem prze­ko­na­ny, że sto­sun­ki lu­dzi, któ­rych los da­le­ko od sie­bie w od­dziel­nych po­sta­wił szran­kach, mu­szą być dla nich cię­ża­rem i są groź­bą dla ich przy­szło­ści. Przy­jaźń na­wet i uczu­cia ser­ca nie są w sta­nie za­wa­lić prze­pa­ści, jaką ich dzie­li uro­dze­nie, wy­cho­wa­nie, po­ję­cia, oby­cza­je…

– Za ko­goż ty mnie masz? – ofuk­nął się Ju­lian, na wpół żar­tem, wpół se­rio.

– Za naj­lep­sze­go z lu­dzi – rzekł Alek­sy – ale za naj­słab­sze­go… za naj­pocz­ciw­sze z dzie­ci ary­sto­kra­cji, do któ­rej na­le­żysz cia­łem, du­szą, ży­ciem i sła­bo­ścią two­ją.

– A! na co mnie tak roz­piesz­czo­no – prze­rwał Ju­lian – na co ze mnie zro­bio­no na całe ży­cie bo­jaź­li­we dzie­cię tyl­ko! To mnie czy­ni w oczach two­ich nie­god­nym na­wet przy­jaź­ni, któ­rej łak­nę, bo­bym w jej wo­dach ob­my­ty, zmęż­niał może i orzeź­wiał!

– Dzię­ki ci, Ju­lia­nie… ale co dzień mniej się bę­dzie­my ro­zu­mieć; dziś jesz­cze jest wę­zeł świe­ży, co nas łą­czy, ale każ­da chwi­la roz­plą­ty­wać go bę­dzie po­wo­li i przyj­dzie go­dzi­na, w któ­rej ja cie­bie, a ty mnie ru­sze­niem ra­mion po­wi­tasz… Nie ma­szże ni­ko­go po­mię­dzy ró­wie­śni­ka­mi, z kim byś mógł żyć jak z bra­tem?…

– Jest ich wie­lu i bar­dzo po­czci­wych – smut­nie ja­koś od­po­wie­dział Ju­lian – ale dla­te­go wła­śnie, że to są lu­dzie mo­je­go świa­ta, lu­dzie jak ja sła­bi, oprzeć się na nich nie mogę. My­ślisz, że ja nie czu­ję i nie znam cho­ro­by ca­łe­go ple­mie­nia, do któ­re­go na­le­żę? My­lisz się, mój Alek­sy… Dziś my nie­do­bit­ka­mi tyl­ko je­ste­śmy puł­ku, któ­ry wiódł nie­gdyś do zdo­by­cia cy­wi­li­za­cji i prze­wod­ni­czył w sze­re­gach, pierw­szy krew prze­le­wa­jąc za nią; ale­śmy za­po­mnie­li i po­dań, któ­re wio­dły jak gwiaz­da, i prze­ro­dzi­li się w bez­czyn­ne isto­ty, któ­rych ży­wo­ta ce­lem uży­cie, spo­kój, próż­no­wa­nie… Krwią za­pra­co­wa­ne mie­nie, ogła­da na­by­ta, wszyst­ko nam na złe po­szło; jed­no i dru­gie po­ko­le­nie zwich­nę­ło kie­ru­nek ca­łej kla­sy, któ­ra nie może być nie­uży­tecz­ną na­ro­ścią, musi i po­win­na być ży­wym or­ga­nem spo­łecz­no­ści. Tym­cza­sem sta­li­śmy się ano­ma­lią, nie­użyt­kiem, ludź­mi bez zna­cze­nia i prze­zna­cze­nia in­ne­go nad sma­ko­wa­nie ży­wo­ta… To ja do­brze, jak ty, ro­zu­miem… i bo­le­ję nad tym. Krzy­ki na ary­sto­kra­cję, z któ­rych się śmie­je­my wszy­scy, gdy z ust pa­pu­zich ener­gu­me­nów lecą, mają prze­cie i przy­czy­nę, i zna­cze­nie; ci ich­mość nie skom­po­no­wa­li ich sami, po­wta­rza­ją; ale tkwi w nich za­rzut słusz­ny – z ry­ce­rzy, z za­kon­ni­ków, z wy­słań­ców, z ofiar­ni­ków sta­li­śmy się mar­twą czę­ścią to­wa­rzy­stwa, do­go­ry­wa­ją­cą gnu­śnie. Zby­tek i mię­kość do­bi­ja­ją nas wy­zie­wa­mi, któ­re, jak za­pach kwia­tów, usy­pia­ją, du­rzą, za­cza­dza­ją i mo­rzą.

– Naj­zu­peł­niej­szą masz słusz­ność – prze­rwał Alek­sy – ale zna­jąc tak do­sko­na­le cho­ro­bę, czy nie znaj­dziesz na nią le­kar­stwa?

– To, co wie­ki zro­bi­ły, tego ani je­den czło­wiek, ani jed­na chwi­la zmie­nić nie może; wa­run­ki zmie­ni­ły się w koło, zmie­nią się i po­zo­sta­ło­ści umar­łych wie­ków, i my się od­ro­dzim, ale nie­ła­two, ale nie­pręd­ko… Dziś za­bi­ja nas bez­sil­ność, roz­piesz­cze­nie, zbyt­ki i brak celu w ży­ciu.

– Tak jest – ode­zwał się Alek­sy – ale cel ła­two by­ście zo­ba­czy­li, gdy­by­ście pra­co­wać chcie­li…

– Nie przy­wy­kli­śmy do pra­cy… uży­wa­my i jak na­ło­go­wy pi­jak ko­na­my od trun­ku, nie umie­jąc się wstrzy­mać od pi­cia…

– Cel daw­ny tych, co wie­dli za­stę­py na da­le­kie boje, co krew prze­le­wa­li, wal­cząc z dzi­czą, inny był cał­kiem; zmie­ni­ły się wa­run­ki, świat, wszyst­ko; dziś inne pod­bo­je na­glą i wy by­ście ku nim pro­wa­dzić po­win­ni. Są to zdo­by­cze du­cha, kra­iny wie­dzy, a nade wszyst­ko prze­pro­wa­dze­nie do czy­nu tej mo­ral­no­ści chrze­ści­jań­skiej, któ­rej mar­twą li­te­rą dzi­ko po­słu­gu­je­my się, za­kry­wa­jąc nią od za­rzu­tów po­gań­stwa, w któ­re­go ży­je­my błę­dach. Każ­da war­stwa ludu ma prze­zna­cze­nie, każ­da ma rolę ja­kie­goś kół­ka w ma­chi­nie spo­łecz­nej; wy­ście dziś bez­u­ży­tecz­ną jej cząst­ką, z pięk­ne­go wy­ro­bio­ną krusz­cu, ale bez­wład­ną i po­trza­ska­ną…

– I ja to tak jak ty poj­mu­ję – rzekł Ju­lian – ale mam­że być apo­sto­łem? Spojrz na mnie: gdzie siły do roz­po­czę­cia ży­cia no­we­go? Wresz­cie, my, co­śmy szli przo­dem, mu­sie­li­by­śmy iść dzi­siaj pro­sty­mi sze­re­gow­ca­mi, do­ra­bia­jąc się szli­fów, któ­re we­dle po­jęć na­szych dzie­dzic­twem się nam na­le­żą. Na wo­dzów mie­li­śmy do­syć siły i zręcz­no­ści, na pro­stych żoł­nie­rzy jesz­cze za mało ofiar­no­ści mamy… Wes­tchnę­li oba,

– Wiesz co, Alek­sy – roz­śmiał się Ju­lian, nowe za­pa­la­jąc cy­ga­ro – gór­no­lot­na roz­mo­wa na­sza przy­po­mi­na mi strasz­nie na­sze lata uni­wer­sy­tec­kie, kie­dy­śmy to za sto­łem, przy szklan­ce her­ba­ty, świat prze­ra­bia­li na nowo i prze­ska­ki­wa­li z zie­mi do nie­ba rów­ny­mi no­ga­mi… za­cze­pia­jąc naj­waż­niej­sze za­gad­nie­nia to­wa­rzy­skie i re­li­gij­ne… a! do­bre to były cza­sy!

– Do­bre, i nie wró­cą się nig­dy…

– A pa­mię­tasz Pio­tra?

– A przy­po­mi­nasz so­bie Igna­ce­go?

– Co się sta­ło z ład­ną Ma­nią?

– A! jak nie­ład­nie ze­sta­rza­ła!

– A pro­fe­so­ro­wa Z… – Umar­ła!

– A sza­now­ny nasz Ca­pel­li?

– A nie­osza­co­wa­ny J…….. a K……!

Syp­nę­ły się wspo­mnie­nia, śmiech mło­dy wzle­ciał na usta, za­po­mnie­li o znu­że­niu, o po­trze­bie snu, o róż­ni­cy po­ło­żeń, o wiel­kich za­gad­kach, któ­re tak gor­li­wie roz­wią­zy­wa­li przed chwi­lą, z po­waż­nych lu­dzi sta­li się dzieć­mi, a trwa­ło to do­pó­ki ja­kieś nie­po­trzeb­ne wspo­mnie­nie nie spro­wa­dzi­ło ich na zie­mię…

– A! – rzekł Ju­lian – każ­dy z nas dźwi­ga na ra­mio­nach brze­mię ży­cia… szczę­śli­wy, komu Bóg dał siłę…

– Wie­le siły lub uczu­cia mało…! Ale jed­na się na­by­wa, dru­gie utra­ca po­wo­li, e sem­pre bene; prze­cież nam nikt nie obie­cy­wał raju, gdy­śmy roz­po­czy­na­li pła­czem piel­grzym­kę na­szą… ostrze­ga­li nas wszy­scy, że nie pój­dzie­my po ró­żach!

Na te sło­wa wbiegł na­gle, na pół ubra­ny, słu­żą­cy pana Ju­lia­na i na­stra­szył po­dróż­nych zbla­dłą twa­rzą i po­spie­chem, z ja­kim wle­ciał…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: