Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwaj bracia artyści: zarys życia towarzyskiego XIX wieku - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwaj bracia artyści: zarys życia towarzyskiego XIX wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 340 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Za­rys ży­cia to­wa­rzy­skie­go XIX. wie­ku przez

L.P.

Po­znań

w Księ­gar­ni Jana Kon­stan­te­go Żu­pań­skie­go.

1856.

Po­znań czcion­ka­mi W. Dec­ke­ra i Spół­ki

Le hon­heur ne se tro­uve ni dans la

glo­ire, ni dans les suc­ces du mon­de

ni meme dans l'amo­ur, ni dans la

vie de fa­mi­lie. Où douc le cher­cher?

Ostat­nie pro­mie­nia za­cho­dzą­ce­go słoń­ca oświe­ca­ły nie wiel­ką izbę. Bia­łe ścia­ny, pod­ło­ga z de­sek, pu­łap za­miast su­fi­tu, sprzęt pro­sty, było tam ubo­go ale chę­do­go. Po­mię­dzy okna­mi, przy sto­li­ku sie­dział osiem­na­sto­let­ni mło­dzie­niec, gło­wę opie­rał na ręku. Gę­ste ja­sne wło­sy w nie­ła­dzie bla­de okry­wa­ły czo­ło, w nie­bie­skich oczach od­bi­jał się wy­raz żalu, a głę­bo­kie wes­tchnie­nie wy­do­by­wa­ło się z pier­si prze­peł­nio­nej cier­pie­niem. O po­dał przed ka­na­pą klę­czał dru­gi mło­dzie­niec, o lat parę star­szy, go­rą­co się mo­dlił… pro­sił; a proś­ba jego szła do nie­ba, spły­wa­ła na­zad na­dzie­ją, na­dziei jesz­cze nie tra­cił. Gdy­by kto był zaj­rzał w te dwie twa­rze tak od sie­bie od­mien­ne, w dru­gą z temi pięk­ne­mi ry­sa­mi, z tem czar­nem okiem, czar­nym oko­lo­ną wło­sem, coś tak męz­kie­go ma­ją­ca, w so­bie, gdy pierw­sza cos tak dzie­cin­ne­go, ko­bie­ce­go przed­sta­wia­ła, był­by jed­nak pew­ne po­do­bień­stwo zna­lazł: byli to bo­wiem dwaj bra­cia ro­dze­ni: oj­ciec ich na łóżu bo­le­ści zło­żo­ny, do­go­ry­wał.

Obok drzwi wcho­do­wych, o piec opar­ty, stal wy­so­kie­go wzro­stu, z siwą gło­wą siedm­dzie­się­cio­let­ni sta­rzec. Po tym gra­na­to­wym span­cer­ku, na je­den rząd gu­zi­ków za­pię­tym, po tych sza­rych raj tu­zach z ama­ran­to­wym lam­pa­sem, po tej wy­pro­sto­wa­nej po­sta­ci, któ­rą, ani od­nie­sio­ne rany, ani lata, ani nie­wy­go­dy ży­cia żoł­nier­skie­go, ani obec­ne na­wet nie­szczę­ście ugiąć nie zdo­ła­ły: moż­na było po­znać jed­ne­go z tych tak słusz­nie na­masz­czo­nych prze­zwa­niem wia­ry! W koło sie­bie smut­no spo­glą­dał, a po dłu­gich bia­łych wą­sach gorz­ka łza kie­dy nie­kie­dy spły­wa­ła! Nic tak nie po­ru­sza jak wi­dok pła­czą­ce­go star­ca, zda się, że na­tu­ra ostat­nich sił ży­wot­nych do­by­wa, że to są ostat­nie kro­ple już wy­sy­cha­ją­ce­go źró­dła. Na łóż­ku za­sta­wio­nem pa­ra­wa­nem od drzwi i od okien, le­żał ten, któ­re­go stra­tę prze­czu­wa­no, opła­ki­wa­no za­wcza­su: ży­cie wal­czy­ło ze śmier­cią, śmierć bra­ła górę. I smut­no w tej izbie było, głu­che pa­no­wa­ło mil­cze­nie, prze­ry­wa­ne tyl­ko jed­no­staj­nem ude­rze­niem na ścia­nie za­wie­szo­ne­go ze­ga­ru. I dzień już się miał ku koń­co­wi i wnet wy­bić mia­ła ostat­nia go­dzi­na ni­czem nie ska­la­ne­go ży­cia, ży­cia bez wy­rzu­tu i bo­jaź­ni! Lek­kie po­ru­sze­nie na łóż­ku sły­szeć się dało, sy­no­wie czem prę­dzej zbli­ży­li się do ojca. Ocię­ża­łe pod­niósł po­wie­ki, ko­ści­stą do nich wy­cią­gnął rękę. Oby­dwa przy łóż­ku uklę­kli, a on prze­ry­wa­nym, osła­bio­nym, ga­sną­cym gło­sem: "Dzie­ci moje, – rzekł do nich, – czu­ję, że się do kre­su już zbli­żam, że chwi­la na­de­szła, w któ­rej po­że­gnać was, zo­sta­wić o wła­snych si­łach, bez opie­ki, bez rady, bez przy­ja­cie­la przy­cho­dzi, ale Bóg nad wami czu­wać bę­dzie. Nie za­po­mi­naj­cie o nim w do­brej przy­go­dzie, w zlej ucie­kaj­cie się do nie­go, pa­mię­taj­cie, że kto za­cho­wał mi­łość, wia­rę i na­dzie­je, tego upa­da­ją­ce­go nie­wi­dzial­na ręka za­trzy­ma, ten w nie­szczę­ściu znaj­dzie po­cie­chę, ten we wła­snem ser­cu zna­la­zł­szy moc do wy­trwa­nia uzbroi się prze­ciw­ko roz­pa­czy. Pa­mię­taj­cie, aby mi­łość bra­ter­ska łą­czy­ła was za­wsze, opie­ra­jąc się je­den na dru­gim siły wa­sze po­dwo­jo­ne­mi zo­sta­ną. Nie zo­sta­wiam wam ma­jąt­ku prócz tego ka­wał­ka zie­mi i tej ubo­giej cha­ty, nic wię­cej nie odzie­dzi­czy­łem po ojcu, a lat dwa­dzie­ścia słu­żąc kra­jo­wi wier­nie i po­czci­wie, przy­spo­rzyć nie by­łem w sta­nie. Wy­cho­waw­szy was w bo­jaź­ni Boga, w przy­wią­za­niu do wia­ry i do zie­mi oj­ców wa­szych, sta­ra­łem się za­wsze uspo­so­bić do po­ży­tecz­ne­go za­wo­du, w któ­rym na przy­szłość za­pra­co­wa­ny ka­wał chle­ba mo­gli­by­ście zna­leźć. Cie­bie Mi­cha­le, pier­wo­rod­ny mój synu, ży­czy­łem wi­dzieć rol­ni­kiem, bo kto zie­mię wła­sną upra­wia, z gło­du nie umrze, komu Bóg od­dał w opie­kę pra­cu­ją­cych z po­tem czo­ła dla nie­go, ten je­że­li ich oj­cem się sta­nie, wszak­że idzie­ci w nich znaj­dzie. An­drze­ju cie­bie kie­ro­wa­łem na obroń­cę pra­wa, bo sta­wać w obro­nie nie­win­nie uci­śnio­ne­go, po­krzyw­dzo­ne­go, bro­nić słab­sze­go prze­ciw­ko sil­niej­sze­mu, jest to pięk­ne po­wo­ła­nie, wiel­kie po­słan­nic­two na zie­mi! Wro­dzo­ne zdol­no­ści prze­ciw­ne moim za­mia­rom, inną wam wsz­ka­za­ły dro­gę. Ma­lar­stwo i mu­zy­ka będą więc wa­szym za­wo­dem, ży­cie ar­ty­sty prze­zna­cze­niem. Ale czy wie­cie co to jest ży­cie ar­ty­sty? On się kar­mi na­tchnie­niem, a goni za sła­wą! w pier­siach jego wre wul­kan, na­tchnie­nie jest ogniem, a sła­wa dy­mem, sko­ro ogień wy­ga­śnie a dym wiatr roz­nie­sie, zo­sta­nie próż­nia. I ja przez lat kil­ka­dzie­siąt ubie­ga­łem się za­tem ma­mi­dłem co go zwą sła­wą, in­ne­go wpraw­dzie ro­dza­ju, gdyż mnie nie po­pęd wy­bu­ja­łej wy­obraź­ni, po­win­ność wska­zy­wa­ła dro­gę; i có­żem zy­skał? rany… przed­wcze­sną sta­rość, ubó­stwo! Ależ prze­zna­cze­niem swo­jem któż się roz­mi­nąć może? wstrzy­my­wać to co mi­mo­wol­nie na­wet po­py­cha, nie­bez­piecz­nie, bo chcąc ogień przy­tłu­mić, moż­na go na za­wsze za­ga­sić. Idź­cie za­tem kędy was po­wo­łu­je głos sil­niej­szy od mo­jej rady: pan Bóg tak chciał, nie­chaj się świę­ta wola Jego sta­nie. W moim kan­tor­ku znaj­dzie­cie ostat­nie roz­po­rzą­dze­nie, znaj­dzie­cie dwa ty­sią­ce czr­wo­nych zło­tych. Ze­bra­łem je oszczęd­no­ścią, od­mó­wie­niem so­bie nie­raz nie­jed­nej przy­jem­no­ści, a na­wet nie­jed­nej po­trze­by. Po­dziel­cie się za­rów­no tym szczu­płym spad­kiem, tym je­dy­nym fun­du­szem, a je­że­li przy­szłość otwie­ra się przed wami, po­mnij­cie, że pierw­szym wa­szym obo­wiąz­kiem po­win­na być pra­ca. Na tym ka­wał­ku zie­mi gdy­by­ście za­miesz­ka­li, mo­że­by­ście nie­ucier­pie­li gło­du, ale dla was mło­dych za cia­sna do­mo­wa za­gro­da; wy­obraź­nia wa­sza cze­goś in­ne­go żąda, dla niej szran­ków nie masz. Gdy­by, od cze­go chroń was Boże, po prze­bu­dze­niu się ze snów mło­do­ści, nie­smak, znu­że­nie, znie­chę­ce­nie, za­wo­dy, po­trze­ba, mia­ły na­stą­pić, tu w Le­śnej woli, w tym domu kędy się oj­ciec wasz uro­dził i wy na świat przy­śli; obok tego smę­ta­rza, kędy ko­ści moje spo­czy­wać będą, znaj­dzie­cie schro­nie­nie wśród bu­rzy, przy­tu­łek! Tu po­zo­staw­cie sta­re­go Woj­cie­cha, po­wie­rzam go ser­cu wa­sze­mu; pa­mię­taj­cie o tym wier­nym to­wa­rzy­szu moim, on mnie nie­raz wła­sne­mi pier­sia­mi za­sła­niał, na krok nie od­stą­pił. Daj­cie mu za ży­cia wszel­ką wy­go­dę, a po­tem nie­chaj go obok mnie po­cho­wa­ją, nie­chaj nas śmierć na­wet nie­roz­dzie­la."

Przy­tłu­mio­ne łka­nie dało się sły­szeć w po­ko­ju. "Woj­cie­chu", o ode­zwał się cho­ry, "pójdź sam tu" Woj­ciech po­stą­pił do łóż­ka, a padł­szy na ko­la­na, pana swo­je­go w nogi ca­ło­wać za­czął. "Woj­cie­chu!" po­wtó­rzył z roz­czu­le­niem sta­rzec, nie tam, nie u nóg mo­ich, ale przy ser­cu wła­ści­we dla cie­bie miej­sce. Sta­ry ko­le­go, tyś mnie ran­ne­go uniósł z pla­cu bi­twy, od śmier­ci ra­to­wał, i ja ci póź­niej oca­li­łem ży­cie, od­da­łem ci wpraw­dzie wet za wet, ale czyż do­syć na­tem? A czem­że ci za­pła­cę lat czter­dzie­ści po­świę­ce­nia się bez gra­nic? Kie­dy­śmy do­bre i złe ko­le­je dzie­li­li ra­zem, dzie­li­li się tym­że sa­mym ka­wał­kiem chle­ba, kie­dyś mnie nie­raz śpią­ce­go na mro­zie wła­snym okrył płasz­czem, a sam nie lę­kał się zim­na, bo cię ogień ser­ca ogrze­wał!" Prze­stał mó­wić, a wziąw­szy Woj­cie­cha za szy­ję, uści­skał go ser­decz­nie. I uro­czy­sta była ta chwi­la, i roz­rzew­nia­ją­ce, to uści­śnie­nie dwóch star­ców, z któ­rych je­den opusz­czał ży­cie, dru­gi tu­ląc go w swo­jem ob­ję­ciu, chciał za­trzy­my­wać, albo pójść z nim, byle tyl­ko ra­zem! Cho­ry zmę­czo­ny dłu­giem mó­wie­niem, przy­mknął po­wie­ki, a każ­dy po ci­chu na daw­ne po­wró­cił miej­sce. Sza­rzeć już po­czy­na­ło, bo słoń­ce już było za­szło, wiatr je­sien­ny ję­czał po­mię­dzy drze­wa­mi, tyl­ko psów szcze­ka­nie do­la­ty­wa­ło cza­sa­mi z po­bli­skiej wio­ski i od­zy­wał się zło­wróżb­nie gro­bo­wy głos pusz­czy­ka. Usły­sza­no ło­skot przed do­mem, za­trzy­ma­ła się pa­ro­kon­na brycz­ka, wy­siadł z niej śred­nie­go wzro­stu męż­czy­zna, wszedł do po­ko­ju, a ra­zem z nim przy­nie­sio­no świa­tło. Był to le­karz z po­bli­skie­go mia­stecz­ka. Usiadł przy cho­rym, wziął go za rękę, z uwa­gą w nie­go wpa­try­wał. Sko­ro z miej­sca po­wstał, ka­zał so­bie dać wody, na­lał do szklan­ki, a wpu­ściw­szy do niej kil­ka kro­pel mik­stu­ry, po­wie­dział jak ją da­wać mia­no. Po­tem skło­niw­szy się, "Ju­tro po­wróc­ca rzekł i wy­szedł do sie­ni. Woj­ciech wy­su­nął się za nim. Le­karz sia­da­jąc na brycz­kę: "Pa­nie Woj­cie­chu," ode­zwał się po ci­chu, "mło­dych nie spusz­czaj­cie z oka; bied­ne sie­ro­ty, oj­ciec ich nie­do­cią­gnie do rana." Brycz­ka ru­szy­ła z pod gan­ku, a Woj­ciech dłu­go jesz­cze stal jak wry­ty przed do­mem, pa­li­ło mu w gło­wie, choć do koła było wietrz­no i chłod­no; spoj­rzał w nie­bo: księ­życ czar­ne za­sła­nia­ły chmu­ry, tyl­ko kie­dy nie­kie­dy bły­snę­ła gwiaz­da i zga­sła; zaj­rzał do ser­ca swo­je­go, a tam było smut­no i cięż­ko i gorz­ko. "Woj­cie­chu!" za­wo­łał Mi­chał ze środ­ka. Woj­ciech po­biegł do po­ko­ju, a sko­ro mło­dzie­niec wska­zał na łóż­ko, przy­bli­żył się, ocze­ku­jąc na naj­mniej­sze ski­nie­nie swo­je­go pana. Sta­rzec spój – rzał na nie­go: "Czu­ję się co­raz słab­szym," rze­ki z cięż­ko­ścią. "Choć póź­na pora, po­jedź do pro­bo­stwa i po­proś księ­dza, aby do mnie przy­je­chał. Nie­chaj się nie ocią­ga, bo mnie coś pil­no, a kto z Bo­giem, pan Bóg z nim."

Nie mi­nę­ła go­dzi­na, zno­wu usły­sza­no tur­kot przed gan­kiem, a od­głos dzwon­ka się roz­legł. Woj­ciech drzwi otwo­rzył, obec­ni pa­dli na ko­la­na, cho­ry na­wet pod­nió­sł­szy się nie­co na łóż­ku, gło­wę na pier­si spu­ścił; wszedł ka­płan nio­sąc Prze­naj­święt­szy Sa­kra­ment.

Wszy­scy po­wy­cho­dzi­li z po­ko­ju, a sę­dzi­wy pa­sterz to­wa­rzy­sza lat dzie­cin­nych, ko­le­gę szkol­ne­go, przy­ja­cie­la ca­łe­go ży­cia na śmierć przy­go­to­wy­wać za­czął; za­czę­ła się spo­wiedź. Spo­wiedź! ja­każ myśl wiel­ka w tem jed­nem sło­wie się mie­ści! Spo­wiedź! w któ­rej czło­wiek sta­je przed rów­nym so­bie czło­wie­kiem, ale czło­wiek grzesz­ny wo­bec na­miest­ni­ka Boga. Je­den ze skru­chą się ko­rzy, dru­gi prze­ba­cza w imie­niu nie­skoń­czo­nej do­bro­ci, nie­skoń­czo­ne­go mi­ło­sier­dzia! Je­że­li osta­tecz­nem wy­zna­niem grze­chów na­szych koń­cze­my ra­chu­nek ze świa­tem, ja­kąż nam siłę do opusz­cze­nia tych któ­rych w sie­roc­twie zo­sta­wu­je­my na zie­mi, ja­kąż nam uf­ność do sta­wa­nia przed wie­ku­istym tro­nem na­da­je sa­kra­ment ostat­nie­go nama – szcze­nią, ten, że tak po­wiem, dru­gi chrzest czło­wie­ka! Bo je­że­li pierw­szy z pier­wo­rod­ne­go grze­chu nas oczysz­cza, dru­gi otwie­ra wro­ta wiecz­no­ści wte­dy, kie­dy ży­cie sty­gnąć się zda­je, a zbli­ża się chwi­la, w któ­rej du­sza od ziem­skich uwol­nio­na wię­zów już chce wra­cać zkąd po­czą­tek wzię­ła.

Do­peł­nie­niem chrze­ściań­skich obo­wiąz­ków wy­si­lo­ny sta­rzeć od­po­czy­wał, usta­ły bole, lżej od­dy­chał, ja­kaś nie­zwy­kła swo­bo­da, bło­gość, spo­kój prze­si­le­nie w cho­ro­bie zwia­sto­wać się zda­wa­ły, i istot­nie zbli­ża­ła się prze­si­le­nia chwi­la, śmier­ci nad ży­ciem, du­szy nad cia­łem, tego co go tam cze­ka­ło nad tem co tu wy­cier­piał. Obok nie­go sę­dzi­wy ka­płan mo­dli­twy od­ma­wiał, i sy­no­wie klę­cząc pro­si­li Boga za oj­cem i sta­ry Woj­ciech z nie­mi, bo wszak­że i on do tej­że sa­mej ro­dzi­ny na­le­żał! Go­dzi­na szła za go­dzi­ną, noc prze­mi­ja­ła! Z pierw­szym brza­skiem po­ran­ku cho­ro­ba na nowo się wzmo­gła, go­rącz­ka co­raz była sil­niej­szą. Sta­rzec ka­zał od­su­nąć pa­ra­wan za­sła­nia­ją­cy okno, chciał raz jesz­cze wschód ju­trzen­ki oba­czyć, a gdy pierw­sze pro­mie­nia słoń­ca oświe­ci­ły po­kój, wpa­try­wał się w nie, nie z ża­lem opusz­cza­ją­ce­go, ale jak­by z ra­do­ścią wi­ta­ją­ce­go nowe ży­cie. Nie dłu­go to trwa­ło, bo ostat­nia wal­ka dłu­go trwać nie mo­gła. Wy­czer­pa­ne siły wą­tleć po­czę­ły, oj­ciec ski­nął na dzie­ci, chciał do nich mó­wić, już nie mógł, sie­ro­ty przy­ci­snął do ser­ca, spoj­rzał że­gna­ją­cem okiem na Woj­cie­cha, wy­cią­gnął rękę, wes­tchnął i sko­nał, a ręka bło­go­sła­wią­ca bez­wład­nie obok nie­go upa­dła, i ze­gar na ścia­nie go­dzi­nę bić za­czął, sprę­ży­na pę­kła, ze­gar się za­trzy­mał!

W ma­łym drew­nia­nym wiej­skim ko­ściół­ku ża­łob­ne od­by­wa­ło się na­bo­żeń­stwo Nie było tam próż­nej wy­sta­wy, nie­po­trzeb­ne­go wy­two­ru, lecz było skrom­nie, ubo­go, po­boż­nie. W po­środ­ku ko­ścio­ła na ka­ta­fal­ku spo­czy­wa­ła trum­na czar­nym ki­rem okry­ta, a na niej go­dła woj­sko­we­go sta­nu. Przed trum­ną na wez­gło­wiu dwa żoł­nier­skie krzy­że, je­dy­na na­gro­da kil­ku­dzie­się­cio­let­nie­go za­wo­du, nie­raz oku­pio­na krwią wła­sną. Do koła pa­li­ło się świa­tło. Ko­ścio­ła nie­za­peł­niał tłum cie­ka­wych, ci­sną­cy się za­zwy­czaj jak­by na wi­do­wi­sko ja­kie; nie było też i pu­sto, bo ci­cha i po­czci­wa cno­ta ma roz­głos po­mię­dzy po­czci­we­mi ludź­mi, a kto jej za ży­cia hołd od­da­wał, ten i po śmier­ci przyj­dzie od­dać ostat­nią po­słu­gę, za umar­łym się po­mo­dlić. Ko­le­dzy, są­sie­dzi, wie­śnia­cy na­peł­nia­li Pań­ski przy­by­tek, a po­mię­dzy nie­mi któż po tym we­wnętrz­nym i praw­dzi­wym żalu nie po­znał po­zo­sta­łych sie­rot, nie do­strzegł sta­re­go Woj­cie­cha; wszak­że i on te­raz po­zo­stał sam je­den na zie­mi! Msza ża­łob­na się za­koń­czy­ła, od­śpie­wa­no re­qu­iem, a nim zwło­ki wy­nie­sio­no na wiecz­ny spo­czy­nek, czci­god­ny pro­boszcz z cięż­ką­ścią na am­bo­nę wstą­piw­szy, drżą­cym i wzru­szo­nym gło­sem prze­mó­wił; prze­szedł w krót­ko­ści cały bieg ży­cia zmar­łe­go, całe pa­smo nie­ustan­ne­go po­świę­ce­nia się dla dru­gich, za­po­mnie­nia o so­bie, zda­nie się na woię Naj­wyż­sze­go. I sło­wa jego były ja­sne jak praw­da, sil­ne jak prze­ko­na­nie, po­ru­sza­ją­ce jak te łzy, któ­re sta­rzec nad gro­bem star­ca wy­le­wał. Nie o po­dał od ko­ścio­ła, wśród brzo­zo­we­go la­sku po­cho­wa­no na snię­ta­rzu zwło­ki Jó­ze­fa Po­liń­skie­go. Mi­nę­ła je­sień, zima, na­stą­pi­ła wio­sna, a tak jak się wszyst­ko na świe­cie za­cie­ra, za­cie­rać się za­czął ślad nie­daw­no usy­pa­nej mo­gi­ły; ob­ro­sła tra­wą, nie je­den na­wet kwia­tek na niej za­kwit­nął, krzyż tyl­ko wzno­sząc się nad nią wska­zy­wał miej­sce ostat­nie­go spo­czyn­ku, a prze­cho­dzą­cy obok wie­śnia­cy od­ma­wia­li wiecz­ne od­pocz­nie­nie!

Jó­zef Po­liń­ski, po­to­mek daw­ne­go szla­chec­kie­go domu, uro­dził się w Lu­bel­skiem w ostat­nich la­tach pa­no­wa­nia Au­gu­sta III. Oj­ciec jego Ra­fał, rot­mistrz ka­wa­le­ryi na­ro­do­wej, daw­ny wo­jak, je­że­li nie­za­pa­mię­tał Szwe­da, czyn­ny miał udział pod­czas sied­mio­let­niej woj­ny, nie raz się za haj­da­ma­ka­mi po ukra­iń­skich ste­pach uga­niał. Z prze­ko­na­nia przy­wią­za­ny do stron­nic­twa sa­skie­go, sko­ro Po­nia­tow­ski wstą­pił na tron, opu­ścił woj­sko­wą służ­bę. Pierw­szy zwią­zek kon­fe­de­ra­cyi bar­skiej uj­rzał go zno­wu na ko­niu. Po kil­ko­let­niej wo­jacz­ce, kon­fe­de­ra­cya przy­tłu­mio­ną zo­sta­ła, a kto mógł, po­wró­cił do domu. Od­tąd Ra­fał za­mknął się w Le­śnej­wo­li, ma­łej wio­sczy­nie, je­dy­nej po­zo­sta­ło­ści ze znacz­nej oj­co­wi­zny; ale nie dłu­go od­po­czy­wał po zno­jach. Już nie mło­dy, nie jed­ną na­zna­czo­ny bli­zną, pod­upa­dły na zdro­wiu i na du­chu, w rok póź­niej wstą­pił do gro­bu, zo­sta­wiw­szy żonę i ma­ło­let­nie­go syna. Jó­zef Po­liń­ski wy­cho­wa­ny sta­ran­nie przez mat­kę, za­le­d­wo z lat dzie­cin­nych wy­szedł, za­le­d­wo po­czuł się mło­dzia­nem po­szedł śla­dem wska­za­nym przez ojca, chwy­cił za oręż, i usłu­dze oj­czy­zny ży­cie swo­je po­świę­cił. Po roz­bio­rze kra­ju utra­ciw­szy mat­kę, oże­nił się i na wsi osiadł. Spo­koj­ne do­mo­we po­ży­cie ro­ko­wa­ło mu szczę­ście: mło­da, przy­stoj­na i po­czci­wa żona, dwóch sy­nów, skrom­ny ale wy­star­cza­ją­cy przy pra­cy ka­wa­łek chle­ba, i cze­goż wię­cej po­trze­ba dla czło­wie­ka, któ­ren już dużo wy­cier­piał a na ma­łem prze­sta­wać umie. Ale przej­ście na­sze na tym pa­do­le jest tyl­ko pró­bą, opatrz­ność cią­gle nas do­świad­cza, bo kto po na­gro­dę idzie, god­nym jej stać się po­wi­nien; pró­by zaś, przez któ­re Jó­zef Po­liń­ski miał prze­cho­dzić, do­pie­ro się za­czy­na­ły. Nie mi­nę­ło lat kil­ka, umar­ła mu żona. Tak na­głym ude­rzo­ny gro­mem, ręce mu opa­dły od pra­cy, od­stą­pi­ła od­wa­ga; a je­że­li w przy­szło­ści dzie­ci były dla nie­go na­dzie­ją, mo­gły się stać po­cie­chą, w te­ra­zniej­szo­ści czuł się usa­mot­nio­nym, sie­ro­tą! Zo­sta­wiw­szy sy­nów pod opie­ką bli­skiej krew­nej, do­stał się za gra­ni­cę. Wła­śnie wiek XVIII, koń­czył się tą wiel­ką epo­pe­ją, któ­rej bra­ku­je tyl­ko dru­gie­go Ho­me­ra aby ją po­tom­no­ści po­dał! Wło­ska kam­pa­nia po­dzi­wie­niem na­peł­nia­ła świat cały, a ol­brzy­mi swój za­wód po­czy­nał ów Bo­na­par­te, o któ­rym w lat kil­ka­na­ście póź­niej tak słusz­nie po­wie­dzia­no: że prze­szłą sła­wę przy­ćmił, a przy­szłą nie­po­dob­ną uczy­nił.1) Po­liń­ski za­cią­gnął się do le­gii nad­wi­ślań­skiej wte­dy, kie­dy mło­dy wódz rze­czy­po­spo­li­tej fran­cu­skiej po­wró­ciw­szy z Egip­tu, pod Ma­ren­go od­niósł zwy­cięz­two i po­wtór­nie stał się pa­nem ca­łej wło­skiej kra­iny. Od­tąd wszyst­kie Na­po­le­ona woj­ny od­był pod bro­nią; uj­rzał się wpraw­dzie w roku 1807 w Pol­sce, -

1) Le Prin­ce de Mel­ter­nich dans un cerc­le de Vien­ne s'ad­res­sa­rit un jour à John Wil­liam Ward: "N'es­til pas vrai dit-il, que Na­po­léon a por­té trop haut son am­bi­tion?" – Il est viai, lui répon­dit Ward, Na­po­léon a fait ter­me to­ute glo­ire pas­sie, et im­pos­si­ble to­ute glo­ire à ve­nir.

(Co­nver­sa­tions de Lord Brj­ron avec Lady Bles­sing­ton.)

ale za­łe­dwo miał czas dzie­ci przy­ci­snąć do ser­ca, do no­wych bo­jów we­zwa­ła go po­win­ność i z nad brze­gów Nie­mna prze­rzu­ci­ła nad brze­gi Tagu i Man­ca­na­re­su. Zna­lazł się póź­niej w śnież­nych za­mie­ciach pół­no­cy, a w la­tach 1813 i 1814 do­trwał do koń­ca, wier­no­ści do­cho­wał. W Fon­ta­ine­ble­au Na­po­le­on zrzekł się fran­cu­skiej ko­ro­ny, Po­la­ków od przy­się­gi uwol­nił, a wspa­nia­ło­myśl­ny mo­carz pół­no­cy przy­tu­liw­szy ich do sie­bie, do­zwo­lił im z bro­nią w ręku do oj­czy­zny po­wró­cić. I Po­liń­ski po­wró­cił z nie­mi, po­łą­czył się z dzieć­mi swo­je­mi. Po­rzu­ciw­szy woj­sko­wą służ­bę, opa­trzo­ny nie wiel­ką wy­słu­żo­ną pła­cą, ozdo­bio­ny woj­sko­we­mi krzy­ża­mi, ale ra­na­mi okry­ty, osiadł w Le­śnej­wo­li, ro­dzin­nej wio­sce, i tam 4go Paź­dzier­ni­ka 1816 roku ży­cia do­ko­nał.

* * *

W War­sza­wie, w ka­mie­ni­cy przy uli­cy Fre­ta, na trze­ciem pię­trze, dwóch mło­dych lu­dzi sie­dzia­ło przy nie­wiel­kim sto­le. Ogień w pie­cu ogrze­wał i oświe­cał po­kój, bo słoń­ce już było za­szło, sza­ra na­sta­ła go­dzi­na. "Cóż więc po­cznie­my?" za­py­tał je­den dru­gie­go, po­dob­no młod­szy star­sze­go, bo choć nie­wiel­ka mię­dzy nie­mi za­cho­dzi­ła róż­ni­ca wie­ku, z po­wierz­chow­no­ści i ukła­du da­wa­ła się jed­nak spo­strze­gać.

"Cóż po­cznie­my? wszak­że je­ste­śmy tu­taj od czte­rech ty­go­dni, nic jesz­cze nie po­sta­no­wi­li­śmy."

"An­drze­ju," od­po­wie­dział za­py­ta­ny, "cho­ciaż już w my­śli za­kre­śli­łem so­bie dro­gę, po któ­rej iść pra­gnę, nic jed­nak sta­now­cze­go nie przed­się­we­zmę do przy­jaz­du ma­jo­ra Druż­bac­kie­go. Daw­ny przy­ja­ciel i ko­le­ga ojca na­sze­go, czło­wiek do­świad­czo­ny, żyje na wiel­kim świe­cie, on dla nas bę­dzie naj­lep­szą radą, po­mo­cą, opie­ką."

"Ja żad­nej nie po­trze­bu­ję, ani rady ani opie­ki, a za­wo­łał An­drzej, mój za­wód otwar­ty, wa­bią mnie do sie­bie cza­ru­ją­ce dźwię­ki har­mo­nij, im ży­cie całe po­świę­cę."

"Nic prze­ciw­ko temu nic mam," ode­zwał się brat star­szy, "to­bie Pan Bóg zdol­ność do mu­zy­ki, mnie do ma­lar­stwa udzie­lił; po­ło­żyć tamę temu co jest wro­dzo­nem, by­ło­by to samo co się z wła­snem prze­zna­cze­niem roz­mi­nąć. Wszak­że i oj­ciec, cho­ciaż z wes­tchnie­niem, prze­ciw­nym nie był ob­ra­ne­mu przez nas za­wo­do­wi. Ty się po­święć mu­zy­ce, pie­lę­gnuj, roz­wiń twój ta­lent, ale pa­mię­taj, że tyl­ko pra­cą do tego dój­dziesz; bez niej, nim sta­niesz u mety, z gło­du umrzeć mo­żesz. Co do mnie, sko­ro ma­jor Druż­bac­ki do War­sza­wy po­wró­ci, po­pro­szę go, aby mnie panu Bac­cia­rel­le­mu za­re­ko­men­do­wał, po­sta­rał o po­zwo­le­nie pra­co­wa­nia pod jego okiem, w jego ma­lar­ni; w niej przez lat parę kształ­cić się wy­pad­nie. Przez ten czas da­jąc po mie­ście kil­ka lek­cyj pry­wat­nych, będę się mógł z nich utrzy­mać bez nad­we­rę­że­nia fun­du­szu zo­sta­wio­ne­go przez ojca, ten bo­wiem słu­żyć mi bę­dzie, kie­dy przyj­dzie zwie­dzić Wio­chy, Fran­cyą i Niem­cy. Kto chce zo­stać ar­ty­stą, ten w ar­cy­dzie­łach sztu­ki po­wi­nien szu­kać na­tchnie­nia! Po­jąć jest to wy­rów­nać, po­wie­dział Ra­fa­el. Wy­rów­nać wiel­kim mi­strzom nic czu­ję się na si­łach, ale cze­muż­bym i ja kie­dyś nic miał zo­stać ma­la­rzem?' "Dziw­ny z cie­bie czło­wiek, mój Mi­cha­le, " od­rzekł na to An­drzej; " ty syn za­słu­żo­ne­go w kra­ju puł­kow­ni­ka, ka­wa­le­ra or­de­rów, ty po­to­mek sta­ro­żyt­ne­go szla­chec­kie­go domu chcesz lek­cye za pie­nią­dze da­wać, i cała two­ja mi­łość wła­sna do tego zwró­co­na, abyś zo­stał ma­la­rzem! Czy wiesz, że dziad Ra­fał gdy­by po­wstał z gro­bu, to by się cie­bie wy­rzekł. Masz zdat­ność do ma­lar­stwa, tem le­piej. Z tak pięk­ną twa­rzą, z tak em uło­że­niem, z ta­kiem wy­cho­wa­niem puść się na wiel­ki świat, a spodo­basz się wszyst­kim. Ta­lent twój staw­szy się sa­lo­no­wym, nie­je­den bu­du­ar upięk­ni po­chle­bio­ny­ni por­tre­tem łech­cą­cem przy­po­mnie­niem, nie­jed­ną głów­kę za­wró­ci, do nie­jed­ne­go za­ko­ła­cze ser­ca. Nie­jed­nej się po­do­basz, a na­osta­tek jed­ną wy­bie­rzesz, choć­by mniej ład­ną, byle bo­ga­tą; i ka­ry­erę po pań­sku za­koń­czysz. To co ci oj­ciec zo­sta­wił, wy­star­czy na wstęp do dzie­ła, znaj­dą się może, epi­zo­dy w cza­sie pro­wa­dze­nia in­try­gi, a czyż może być świet­niej­sze roz­wią­za­nie, jak ślub z mi­lio­no­wą dzie­dzicz­ką; po­jaz­dy, ko­nie, pa­ła­ce, ma­jąt­ki, przy­ja­cioł chmu­ra, mu­zy­ka od nocy do rana: wte­dy na two­je we­se­le skom­po­nu­ję ma­zu­rek.

An­drze­ju! An­drze­ju! pstro u cie­bie w gło­wie. Kto przy­jem­nie chce żyć na wiel­kim świe­cie, po­wi­nien być bo­ga­tym, ni­czy­jej nie po­trze­bo­wać ła­ski, ni­czy­jej pro­tek­cyi, po­wi­nien za je­den zje­dzo­ny obiad na dwa do sie­bie za­pra­szać. Wte­dy się dow­cip znaj­dzie choć­byś go nie miał, i ro­zum od­kry­je, i do­broć ser­ca do­wie­dzio­ną zo­sta­nie, szla­chet­ność uzna­ną; wte­dy do­brą par­tyą z ła­two­ścią zro­bisz, zna­cze­nie zysz­czesz, a je­że­li na­po­tkasz się ze szczę­ściem choć­by przy­pad­kiem, to i wte­dy nie za­trzy­maw­szy się na­wet, naj­czę­ściej z nim omi­niesz."

"Mój bra­cie," rzekł An­drzej, u cie­bie mo­ra­ły się sy­pią, był­byś się zdał na ka­zno­dzie­ję; ale chcąc na­wró­cić, przedew­szyst­kiem prze­ko­nać po­trze­ba. Ze mną trud­na spra­wa, bo ja z in­nej stro­ny za­pa­tru­ję się na rze­czy. Ty ży­cic bie­rzesz na se­ryo, pra­wisz jak z książ­ki; słu­cha­jąc cie­bie po­wie­dzia­no­by, żeś do­świad­cze­niem na­brał tej zim­nej roz­wa­gi, a wszak­że o dwa lata tyl­ko je­steś star­szym ode­mnie. Ja ży­cie chcę prze­pę­dzić we­so­ło, przy od­gło­sie mu­zy­ki za któ­rą prze­pa­dam, z uśmie­chem na ustach, z ra­do­ścią w ser­cu. Twa­rzycz­kę mam nie­szpet­ną," do­dał od­gar­nia­jąc z czo­ła gę­ste ja­sne wło­sy, "Pan Bóg ob­da­rzył mnie pięk­nym gło­sem, dal ta­lent do mu­zy­ki: ko­rzy­stać z tego nie­omiesz­kam. Nie my­ślę iść w śla­dy Haj­de­na, owe­go ojca har­mo­nij jak go zwą pe­dan­ci, nie będę cza­su tra­cił nad ora­to­ry­um, re­qu­iem, albo nad stwo­rze­niem świa­ta; u mnie arya mi­ło­sna, skocz­ny ta­niec, ope­ret­ka dow­cip­na a za­baw­na: na­tem po­prze­sta­nę. O wyż­szą nie ubie­gam się sła­wę, bo cho­ciaż wiem, iż do nie­śmier­tel­no­ści się nie do­ci­snę, zysz­cze okla­ski ogó­łu, po­do­bam się może, a wte­dy…. Kzią­żę Hi­la­ry nasz to­wa­rzysz szkol­ny spo­tkał się ze mną po­zaw­czo­raj, przy­wi­tał się jak z daw­nym ko­le­gą, przy­ja­cie­lem, wy­py­ty­wał o cie­bie i obie­cał wpro­wa­dzić do hra­bi­ny No­wo­dwor­skiej. Hra­bi­na mło­da wdo­wa, bo­ga­ta, wście­kła me­lo­man­ka, trzy­ma dom otwar­ty, co­dzien­nie licz­ne się u niej to­wa­rzy­stwo zbie­ra, to­wa­rzy­stwo ar­ty­stów, znaw­ców, wiel­bi­cie­li tego co pięk­ne! Mój Mi­cha­le, po­rzuć czar­ne my­śli, ze smut­kiem weź roz­brat, uzbrój się w od­wa­gę, roz­ja­śnij chmur­ne czo­ło; pójdź­my ra­zem do hra­bi­ny No­wo­dwor­skiej. Róż­ne u ko­biet gu­sta, jed­ne lu­bią bru­ne­tów, dru­gie blon­dy­nów, pró­buj­my szczę­ścia, może go wię­cej mieć bę­dziesz ode­mnie, a ja nie będę ci prze­szka­dzał, za­zdro­ścił, na­wet o ile siły po­mo­gę; może tez nam oby­dwom gwiaz­da po­myśl­na za­ja­śni. "To wy­rze­kł­szy wstał z miej­sca, za­pa­lił świe­cę, na ze­ga­rek spoj­rzał. "W pół do szó­stej, " za­wo­łał, "czas iść na te­atr, obie­ca­łem Hi­la­re­mu być dzi­siaj na Szwaj­car­skiej fa­mi­lii." Po­krę­cił się nie­co, odzie­nie po­pra­wił, wło­sy przed lu­strem za­cze­sał, wło­żył fu­tro, ka­pe­lusz na gło­wę i po­że­gnaw­szy bra­ta, wy­szedł z po­ko­ju.

Mi­chał po­zo­stał sam je­den, ze ści­śnio­nem ser­cem spo­glą­dał za od­cho­dzą­cym bra­tem, bo przy­szłość jego bo­le­śnie się od­sła­nia­ła przed nim. Nie­bo jesz­cze po­god­ne, ale na za­cho­dzie ciem­na pod­no­si się chmu­ra, lek­ki po­wiew wia­tru się wzma­ga, bu­rza nie­da­le­ka!

W kil­ka ty­go­dni póź­niej, Mi­chał Po­liń­ski sie­dział przy oknie, ma­lo­wał. W ran­nem odzie­niu, w cza­pecz­ce kar­ma­zy­no­wej na gło­wie, jak­że mu było do twa­rzy! Gdy­bym był ma­la­rzem, nie spoj­rzaw­szy na­wet na jego pra­cę, jego por­tret­bym rzu­cił na płót­no, a nie­jed­na rzu­ca­jąc nań okiem, wzię­ła­by go za utwór wy­bu­ja­łej fan­ta­zyi!

Jak się masz mło­dy przy­ja­cie­lu!" rzekł wcho­dząc do po­ko­ju wy­so­kie­go wzro­stu, już po­de­szłe­go wie­ku męż­czy­zna. Po tej po­sta­wie wy­pro­sto­wa­nej a rzeź­kiej, po ry­sach twa­rzy nie jed­ną juz zmarszcz­ką na­pięt­no­wa­nej, z do­bro­dusz­nym, szcze­rym i otwar­tym wy­ra­zem, po tych bia­łych i wło­sach i wą­sach, po tym sur­du­cie za­pię­tym pod bro­dę, chu­st­ce czar­nej z bia­łą wy­pust­ką na szyi: któż­by sta­re­go nie po­znał żoł­nie­rza? Mi­chał ze­rwał się z miej­sca i z uczu­ciem peł­nem usza­no­wa­nia ma­jo­ra Dru­zbac­kie­go przy­wi­tał.

"Za­sta­ję Cie­bie przy pra­cy od sa­me­go rana, – do­dał ma­jor po­krę­ca­jąc wąsa, – z cze­go moc­no się cie­szę, bo kto chce wy­po­czy­wać na sta­rość, za mło­du pra­co­wać po­wi­nien."

"Za­mi­ło­wa­nie do pra­cy, do­sta­łem w spu­ściź­nie po ojcu" ode­zwał się Mi­chał.

"Do­brze moje… dziec­ko, wstę­puj w śla­dy tego, któ­ren za­wsze idąc na­przód, ka­zał nam iść za sobą, i pó­ki­śmy szli za nim, póty…. Po­czci­wy Jó­ze­fie, sta­ry ko­le­go, już cie­bie wię­cej nie oba­czę, ale nie dłu­go na mnie cze­kać bę­dziesz, wnet i ja za tobą po­spie­szę."

Za­milkł, prze­szedł parę razy przez po­kój, ob­tarł łzę, a po­tem, jak­by chciał się otrzą­snąć ze smut­nych my­śli: "A An­drzej gdzie?" za­py­tał?

"Po­szedł do pana El­sne­ra, – od­po­wie­dział Mi­chał, – sta­ra się o umiesz­cze­nie w kon­ser­wa­to­rium mu­zycz­nym.

"Czy cza­sem za­miast do pana El­sn­cra nic po­szedł do Ulry­cha po bu­kiet dla pew­nej hra­bi­ny? wi­dzia­łem go wczo­raj w jej loży na te­atrze. Bied­ny blon­dy­nek! naco mu in­nej szko­ły szu­kać, tam uni­wer­sy­tet, tam kon­ser­wa­to­ry­um; lę­kam się jed­nak, aby nie bar­dzo za­kon­ser­wo­wa­ny z nie­go wy­szedł. Oj An­drzej! An­drzej! aku­rat tak jak ja. I ja ma­jąc za­le­d­wie lat 19. za­ko­cha­łem się na za­bój a do tego w mę­żat­ce, i nie wiem na czem­by się to było skoń­czy­ło, gdy­by od­głos trąb i bęb­nów nie był mnie po­wo­łał gdzie in­dziej. Lat kil­ka­dzie­siąt wo­jacz­ki, za­głu­szy­ły pierw­szą mi­łość, i mię­dzy Niem­ki, Fran­cuz­ki, Włosz­ki, Hisz­pan­ki, po­dzie­li­ły ją na ułom­ki. Bo to wi­dzisz, wiel­ka na­mięt­ność do cze­go po­dob­na? Weź kil­ka­na­ście ka­wał­ków su­che­go drze­wa, stos z nich ułóż… za­pal, bę­dzie po­żar; ale po­wyj­muj po ka­wał­ku, po­roz­rzu­caj, niech się osob­no palą, to jed­ne wnet się spa­lą, i w po­piół ob­ró­cą, dru­gie się nie do­pa­lą, inne na­ko­niec od wia­tru od razu za­ga­sną. I z moją mi­ło­ścią tak się sta­ło. Temu lat kil­ka, na­po­tka­łem po raz pierw­szy od cza­su przed­miot mo­ich mło­dzień­czych za­pa­łów, ach jaka baba! ukło­ni­łem się przez grzecz­ność nie od­kło­ni­ła mi się na­wet, może nie po­zna­ła, może się jesz­cze gnie­wa, bo ko­bie­ty, to do gro­bo­wej de­ski pa­mię­ta­ją, ura­zy. Jed­nak trze­ba­by An­drze­ja z tego uni­wer­sy­te­tu wy­do­być, nim uzy­ska sto­pień ma­gi­stra; lę­kam się o nie­go Kto pod­sta­rze­je pod bro­nią, to z nie­go we­te­ran, kto u ko­biet na usłu­dze, in­wa­lid. "

Mi­chał nic na to nie od­po­wie­dział, bo choć czuł nie­bez­pie­czeń­stwo na ja­kie brat jego był na­ra­żo­ny, oskar­żać go nie chciał, ob­ce­go wda­nia lę­kał się uży­wać, są­dził, ze przy­wią­za­niem, na­mo­wą od­cią­gnąć go, prze­ko­nać po­tra­fi. Mu­siał to ma­jor zmiar­ko­wać, a w du­chu może po­dzie­lał szla­chet­ny za­miar mło­dzień­ca, kie­dy prze­cho­dząc do in­ne­go przed­mio­tu: "wi­dzia­łem się wczo­raj z Bac­cia­rel­lim, – rzekł, – mó­wi­łem z nim, znał on do­brze two­je­go ojca, i chęt­nie cie­bie do swo­jej przyj­mu­je ma­lar­ni. Zo­staw­szy te­raz dy­rek­to­rem szko­ły sztuk pięk­nych, w niej cię umie­ści; a po­tem z wro­dzo­ne­mi zdol­no­ścia­mi, przy pra­cy, świat sze­ro­ki dla cie­bie zo­sta­nie otwar­tym. Z tego po­wo­du przy­sze­dłem tu­taj, ubie­raj się, pój­dzie­my do Bac­ciarcl­le­go."

Mi­chał po­biegł do dru­gie­go po­ko­ju, ma­jor po­zo­stał sam je­den. Spoj­rzał na za­czę­ty ob­raz, przed­sta­wiał świę­tą Ce­cy­lią,

Mło­dy, za­wsze mło­dym, – mruk­nął pod wą­sem.

Kie­dy je­den do ład­nej ko­bie­ty się umi­zga… dru­gi ład­ną ma­lu­je."

Na ścia­nie­za­wie­szo­ną­by­ła mapa Eu­ro­py. Za­trzy­mał się przed nią, za­du­mał i wstecz­ną my­ślą ogar­nął tę prze­strzeń, któ­rą nie­raz pod cho­rą­gwia­mi ulu­bień­ca sła­wy prze­bie­gał. Każ­de wspo­mnie­nie coś smęt­ne­go ma w so­bie, wspo­mnie­nie szczę­śli­wej chwi­li, dla tego, ze mi­nę­ła, wspo­mnie­nie tego co bo­la­ło, dla tego, ze bo­la­ło.

Kie­dy Mi­chał w skrom­nym ża­łob­nym ubra­niu do po­ko­ju wró­cił, spoj­rzał na nie­go sta­ry ma­jor okiem za­do­wo­le­nia, gdyż przy­mio­ta­mi du­szy znie­wa­lał, lu­alow­ni­cze­iui ry­sa­mi twa­rzy, szla­chet­ną po­sta­wą po­cią­gał do sie­bie. I w sa­mej isto­cie był pięk­nym, o czem meże do­tąd nie wie­dział, bo je­że­li już nie­raz sam w sie­bie zaj­rzał, może jesz­cze nie był spoj­rzał na sie­bie.

Pa­no­wie War­sza­wia­nie, co­ście się przy koń­cu prze­szłe­go, lub na po­cząt­ku te­raź­niej­sze­go stu­le­cia uro­dzi­li… któż z was nie pa­mię­ta Mar­cel­le­go Bac­cia­rel­le­go?1) Któż go na uli­cy albo w ogro­dzie Sa­skim -

1) Mar­ce­li Ba­iciarcl­li uro­dzi! się w Rzy­mie 16 Lu­te­go 1731 rol­ni. Sław­ny Be­ne­fia­li był jego pierw­szym na­uczy­cie­lem w ry­sun­kach i ma­lar­stwie. W dwu­dzie­stym dru­gim roku ży­cia juź pę­dzel jego ma­lar­ski sły­nąć za­rżał. W roku nie wi­dy­wał, w tym dłu­gim po kost­ki gra­na­to­wym sur­du­cie, w tych dłu­gich bia­łych poń­czo­chach i trze­wi­kach ze srebr­ne­mi sprzecz­ka­mi, w tej upu­dro­wa­nej fry­zu­rze spi­żo­na­mi i ka­to­ga­nem, w tym trój­gra­nia­stym czar­nym ka­pe­lu­szu na gło­wie a trzci­ną z gał­ką zło­tą w ręku? Któż z was nie do­znał od nie­go uprzej­me­go przy­ję­cia, nie słu­chał z uwa­gą i z za­ję­ciem, kie­dy wam daw­ne opo­wia­dał dzie­je, on, co tyle lat prze­żył, tyle do­świad­czył!

W roku 1753 Au­gust III. król pol­ski we­zwał Mar­cel­le­go Bac­cia­rel­le­go do swo­je­go dwo­ru do Dre­zna. Sta­ni­sław Au­gust, za­ie­dwo za­siadł na tro­nie, spro­wa­dził go do Pol­ski, za­szczy­cił szcze­gól­niej­szą ła­ską, i mia­no­wał je­ne­ral­nviii na­czel­ni­kiem bu­dow­li. Prze­zna­czo­ny na dy­rek­to­ra utwo­rzyć się ma­ją­cej aka­de­mii sztuk pięk­nych, trud­nił się or­ga­ni­za­cyą

Gdy sku­tek nie od­po­wie­dział na­dzie­jom., a stan obec­ny kra­ju na prze­szko­dzie sta­nął, Bac­cia­rel­li po-

–-

1753 po­wo­ła­ny zo­stał na dwór Au­gu­sta III. do Dre­zna. W r. 1755 wszedł w ślu­by mał­żeń­skie z Fry­de­ry­ką Rych­ter. Ba­wił czas nie­ja­ki na dwo­rze Ma­ryi Te­re­sy. W r 1765 wró­cił do War­sza­wy. 1768 r. do­stał in­dy­ge­nat szla­chec­twa pol­skie­go od Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta. Czło­nek to­wa­rzy­stwa przy­ja­cioł nauk, przy schył­ku ży­cia mia­no­wa­ny dzie­ka­nem wy­dzia­łu sztuk pięk­nych w uni­wer­sy­te­cie war­szaw­skim, umarł 5. Stycz­nia 1818 roku.

świę­cił swój pę­dzel upięk­nie­niu kró­lew­skich pa­ła­ców. To co za­my­ślał mo­nar­cha, mi­ło­śnik sztuk i nauk, to co przez ciąg dłu­gie­go ży­wo­ta ma­rzył wiel­ki ar­ty­sta, do­pie­ro za pa­no­wa­nia ce­sa­rza Alek­san­dra bło­gi owoc przy­nieść mia­ło; uni­wer­sy­tet w War­sza­wie za­ło­żo­nym zo­stał, a Mar­cel­li Bac­cia­rel­li mia­no­wa­ny dzie­ka­nem wy­dzia­łu sztuk pięk­nych. W dru­gim dzie­dziń­cu zam­ko­wym na dole, mie­ści­ły się przez lat kil­ka­dzie­siąt ory­gi­nal­ne od­le­wy z gip­su, naj­sław­niej­szych po­są­gów i po­pier­si rzym­skich, prze­sła­nych nie­gdyś w da­rze przez pa­pie­ża Gan­ga­nel­le­go kró­lo­wi pol­skie­mu. W bocz­nej sali prze­zna­czo­nej na ma­lar­nią ćwi­czy­ła się mło­dzież; ztam­tąd na ma­la­rzów wy­cho­dzi­ła.1) Da­lej była pra­cow­nia sa­me­go Bac­cia­rel­le­go, tam przez pół wie­ku z pędz­lem w ręku, dużo prze­dumał, nie­jed­ne myśl gie­nial­ną rzu­cił na płót­no.

I cze­muż ten, któ­re­mu stwór­ca tak wiel­kich udzie­lił zdol­no­ści, ob­wia­ny po­wie­trzem roz­piesz­czo­ne­go dwo­ru, uży­wał ich naj­czę­ściej na od­da­nie ry­sów nie­jed­nej słyn­nej pięk­no­ści, lu­bow­ni­cy znie­wie­ścia­łe­go kró­la? Cze­muż nie­mi po­za­wie­szał ścia­ny kom­nat -

1) To­kar­ski, oj­ciec Ku­char­ski, Wa­lii, Pa­du­row­ski i inni. Uczy­li się ry­sun­ków Mar­szał­liie­wicz, Pasz­kie­wicz, Ja­ni­szew­ski, Mi­sie­wicz, John szty­charz, głu­cho­nie­my Sien­nic­ki, Pau­czyń­ski i Sta­cho­wicz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: