Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwie kochanki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dwie kochanki - ebook

Nakreślona z epickim nerwem opowieść o gorzkiej polsko-żydowskiej historii, bolesnych rozliczeniach i inicjacji w dorosłość.

Ostatnie lata XX wieku, Prowansja. Pisarz Marcin Cichy zmuszony jest dokonać obrachunku z własnym życiem. Podążając śladami tragicznie zmarłej Maryli-Miriam, swej pierwszej miłości, próbuje równocześnie odnaleźć swoją ścieżkę, którą przed laty zagubił gdzieś między Nowym Sączem, Krakowem i Paryżem. Związek z Agatą, nową kobietą jego życia, rozbudza w nim zarówno nowe nadzieje, jak i stare niepokoje. Oboje muszą stawić czoło przeszłości.

Kolejne podejście Marka Harnego do tajemnic „chłopców z lasu” operujących w beskidzkich kniejach w latach II wojny światowej i zaraz po jej zakończeniu. Autor dzieciństwo i wczesną młodość spędził w Nowym Sączu, jego rodzice byli w czasie wojny zaangażowani w AK-owski ruch oporu – wychował się więc w cieniu „leśnych” legend, mitów, niedopowiedzeń i półprawd. Krótko mówiąc: wie, o czym pisze. W to, że Marek Harny jest niezłym pisarzem, nie wątpię.
Piotr Kofta

Marek Harny (ur. 1946) urodził się w Zabrzu, wychował w rodzinnym Nowym Sączu. Ukończył Technikum Chemiczne w Krakowie i studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Chwytał się różnych zajęć, m.in. przez kilka lat był zatrudniony jako pracownik fizyczny w kombinacie siarkowym w Tarnobrzegu. Później pracował jako dziennikarz. Debiutował w roku 1975 tomem opowiadań „Unieś mnie, wielki ptaku”, za który otrzymał Nagrodę im. Stanisława Piętaka. Wydał kilka powieści, m.in. „Urodzony z wiatru”, „Lekcja miłości”, „Samotność wilków”, „Zdrajca”. Jest także autorem trzech książek kryminalno-sensacyjnych o dziennikarzu śledczym Adamie Bukowskim („Pismak”, „Wszyscy grzeszą”, „W imię zasad”). Mieszka w Krakowie.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-876-7
Rozmiar pliku: 702 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Mewa na dachu zakrzyczała głosem małego dziecka i Siwy poczuł, że Agata się obudziła. Sam udawał, że wciąż śpi. Czuł na plecach jej oddech.

– Ty, Siwy… – zamruczała. – A zrobisz mi dziecko?

Nie poruszył się. Wiedział, że ona nie jest pewna, czy on naprawdę nie słyszy czy tylko udaje. Nie wyprowadzał jej z niepewności. Sam nie był niczego pewny, nawet tego, czy ona jednak nie mówiła przez sen. A najbardziej samego siebie. Krzyki mewy i jemu przypominały płacz niemowlęcia. Ale czy to była właściwa chwila, żeby o tym myśleć? Czy w ogóle nie było już za późno?

Agata nie odezwała się więcej i Siwy po chwili z powrotem zapadł w płytki sen. Miał nadzieję, że znów przyśni mu się dziewczyna o czerwonych paznokciach.

– Ta dziewucha nie ma żadnego wstydu – powiedział dziadek Borowicz.

Już samo to wystarczyłoby, żebym odkrył łączące mnie z Marylą pokrewieństwo dusz. Nawet gdyby zabrakło innych powodów. A przecież tamtego lata w Zyndramowicach, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy na podwórku u Kudłoniów, od razu miałem dziwne przeczucie. Że to właśnie ona przewróci wszystko w moim życiu do góry nogami. I że nie miałbym nic przeciw temu.

Był z nią tylko jeden kłopot. Wyglądało na to, że jest dziewczyną wujka Jaśka. Narobił niezłego zamieszania, przywożąc ją do nas na letnisko. Wprawdzie wcześniej zapowiadał, że następnym razem „przyjedzie z kociakiem”, ale wszyscy zrozumieli, że wreszcie ma zamiar się ustatkować. Do tej pory „tylko szalał”, jak mówili dziadkowie, ale swoich szaleństw nie przywoził im do domu. Jeśli teraz uznał, że trzeba przedstawić „kociaka” rodzinie, musiało to znaczyć, że jego zamiary są poważne.

Kiedy więc przez otwarte okno dobiegło nas wycie motoru wujkowego junaka na podjeździe pod Kudłoniową Górkę, wszyscy wylegliśmy przed dom. Od rana padało, okap dachu tylko trochę chronił nas od deszczu, ale nikt na to nie zważał. Ciekawość była silniejsza. Ustawiliśmy się w rzędzie, jak komitet powitalny. Myślę, że słowa „kociak”, którym wtedy się określało panienki z okładek „Przekroju”, nikt z nas nie wziął dosłownie. Wiedzieliśmy o niej tylko tyle, że ładnie śpiewa, bo tym jednym wujek się pochwalił: „Ma cudowny głos, przekonacie się”. Wyobraziłem sobie więc poważną panią, podobną do moich nauczycielek śpiewu w podstawówce.

Trzeba było zobaczyć miny dziadków, kiedy zeskoczyła z motocykla prosto w błotnistą kałużę, w jaką po wielu dniach niepogody zmieniło się podwórko. Widok był wart tych wszystkich godzin deszczowej nudy na wsi, którą musiałem znosić przez cały poprzedni tydzień. W porównaniu z wujkiem wydawała się nieprzyzwoicie młoda. Pod krótką motocyklową kurtką miała tylko cienką letnią sukienkę, całkiem teraz przemoczoną, a na bosych stopach sandałki z pasków. I kiedy tak stała w tym błocie, wszyscy wlepiali oczy w jej paznokcie u nóg, świecące jaskrawą czerwienią.

– Mamo, tato, to jest właśnie Marylka. Moja… koleżanka – zawołał wujek z udawaną swobodą.

Wyglądała na wszystko, tylko nie na koleżankę wujka. Woda ściekała jej z włosów po nosie i policzkach, mokra sukienka oblepiała uda.

– Bardzo się cieszę, że mogę państwa poznać.

Zrobiła niepewny krok naprzód. I chyba miała ochotę wyciągnąć rękę, ale dziadek w tej samej chwili założył swoje za plecy. Jego pierwsze słowa brzmiały:

– Nie zimno pani w nogi?

Babcia wyrzuciła z siebie tylko:

– Hy!

Nie można więc było powiedzieć, że domniemaną narzeczoną wujka spotkało w naszej rodzinie szczególnie serdeczne przyjęcie. Ale czego właściwie mogła się spodziewać? Jaka przyzwoita panna odważyłaby się w tamtych czasach przyjechać na wieś z paznokciami u nóg pomalowanymi na czerwono? Gdyby jeszcze tylko u rąk, to pół biedy, naraziłaby się najwyżej na złe spojrzenia paru dewotek. Ale żeby u nóg? Tego tu jeszcze nie oglądano. Dziadkowie mieli prawo się obawiać, że teraz obgadają ich całe Zyndramowice.

Wszyscy zamilkli, jakby poraziła ich ta świadomość. Tylko wujek Jasiek nie tracił dobrego humoru.

– No to my pójdziemy się rozpakować – rzucił pogodnie.

Chyba tylko ja ucieszyłem się z ich przyjazdu. Zresztą nawet gdyby wujek nie przywiózł z sobą tej dziewczyny, i tak bym się ucieszył. On jeden w całej naszej rodzinie był w miarę normalny. Nie mówię o moich starych. Byli, jacy byli, innych nie miałem. Ale czasem chciało się z kimś pogadać, a do tego tylko on się nadawał. Kiedy pojawiał się u nas w Nowym Sączu, przywoził z sobą powiew szerokiego świata. Mieszkał w Krakowie, mieście prawdziwych kabaretów, klubów jazzowych i studenckiego Teatru 38. Już samo to sprawiało, że wydawał mi się kimś lepszym. A przecież on nie tylko obracał się na co dzień w tych klimatach, on je tworzył. Był jednym z tych mitycznych krakowskich artystów, pośród których i ja chętnie widziałbym się w przyszłości. Grał na saksofonie w jazz-bandzie The Vistula Children, co w moich uszach brzmiało tak zagranicznie. Od czasu do czasu koncertował nawet w Warszawie, w studenckim klubie Stodoła, a latem angażował się w Gdyni do zespołu, który przygrywał do tańca na wycieczkowym statku „Mazowsze”. Statek pływał do Leningradu. Może to nie była taka zagranica jak Paryż, ale zawsze zagranica. Krótko mówiąc, wujek Jasiek żył tak, jak ja sam chciałbym żyć. Wprawdzie od dziecka miałem drewniane ucho, ale wierzyłem, że mogę być niezły w pisaniu.

Przybyli zniknęli w domu, a babcia odzyskała mowę.

– Hy! Wymalowała pazury jak taka spod latarni i wyobraża sobie nie wiadomo co. Ale niedoczekanie!

Gadanie dziadków tylko potęgowało mój zachwyt. Obudziła się we mnie niejasna nadzieja, że czerwone paznokcie Maryli choć trochę rozświetlą swoim blaskiem pozostałe dni wakacji roku 1962, które z konieczności musiałem spędzać na wsi.

Miałem szesnaście lat i właśnie znalazłem się na rozstajach dróg, jak mógłby się wyrazić poeta. W samochodówce w Nowym Sączu zdołałem wytrwać ledwo dwa lata. Na początku drugiej klasy odkryłem, że są ciekawsze sposoby spędzania czasu niż siedzenie na lekcjach, i pobiłem chyba rekord szkoły w wagarowaniu. Mimo to na koniec roku prawie udało mi się wyratować, głównie dzięki temu, że miałem dość niezły bajer. Zawaliłem tylko podstawy konstrukcji maszyn. Wykładał je wyjątkowy ćwok, z którym za cholerę nie szło się dogadać. Moje szczęście, że dyrektor po starej znajomości uległ prośbom dziadka. A może i wziął pod uwagę, że moim ojcem jest ten sławny porucznik Sosna, kurier i dowódca partyzancki, o którym właśnie ukazał się cały artykuł w najnowszym „Roczniku Nowosądeckim”? Szczegółów nie znam, bo dziadek nie zdradził mi, jaki przebieg miała rozmowa z dyrektorem. Kiedy wrócił ze szkoły, czerwony na twarzy ze wstydu za mnie, usłyszałem tylko:

– Gdybym był twoim ojcem, dostałbyś w pysk, aż byś się nakrył nogami!

Na szczęście mój ojciec stosował inne metody wychowawcze. To znaczy, prawdę mówiąc, żadne. W każdym razie dyro okazał łaskę i zgodził się dopuścić mnie do poprawki po wakacjach. Pod warunkiem że dłużej w tej szkole nie zostanę. To akurat było ostatnią rzeczą, z powodu której bym rozpaczał. Sam zawód kierowcy-mechanika wciąż nie wydawał mi się zły. Kiedy wyrosłem z myśli, że będę partyzantem, jak kiedyś mój tato, wykombinowałem sobie, że fajnie byłoby zostać takim twardym facetem, jak szoferzy z filmu Baza ludzi umarłych według opowiadania Marka Hłaski. Pomysł nie przestał mi się podobać, ale moja szkoła nie spodobała mi się wcale.

Jeżeli czegoś żałowałem, to tylko zepsutych wakacji.

A zapowiadały się tak pięknie! Z paczką fajnych kumpli wybierałem się na autostop; chcieliśmy objechać dookoła całą Polskę. Snuliśmy te plany od miesięcy. Najpierw Bieszczady, stamtąd skok na Mazury, jakieś żagielki, kajaczki, później dwa tygodnie nad morzem, włóczęga wzdłuż wybrzeża, od Helu po wyspę Wolin, powrót przez Ziemie tak zwane Odzyskane. A może przez Warszawę, żeby na koniec zaszaleć w stolicy? Oni pojechali, ja wylądowałem na wiosze. Jak co roku. Wszystko przez tego durnia od maszyn.

Jasne, mogłem wyruszyć z nimi, nie zważając na nic. Przecież starzy nie ścigaliby mnie przez milicję. Ale nie byłem bez serca. Może po prostu nie dojrzałem jeszcze, żeby iść z moją rodziną na udry? Nie chciałem, żeby ojciec przeze mnie znów zaczął pić, a matka się zadręczała, że on pije. Krótko mówiąc, zostałem dla świętego spokoju. Może ktoś powie, że wykazałem brak charakteru, mam to gdzieś. Prawda jest taka, że kiedy rodzice przeżywali kolejny kryzys małżeński, dziadek Borowicz czuł się zobowiązany brać sprawy rodziny we własne ręce. A to bywało jeszcze trudniejsze do przeżycia, więc wolałem nie dawać mu do tego sposobności.

Dawniej, kiedy jeszcze chodziłem do podstawówki, nawet dosyć lubiłem wakacje na wsi. Na letnisku miałem więcej swobody niż w domu. Poza tym, tutaj byłem kimś. Nie wątłym chłopaczyną, zapadającym na częste zapalenie migdałków, ale synkiem porucznika Sosny, legendarnego partyzanta Armii Krajowej. W Zyndramowicach, nazywanych wsią partyzancką, wciąż bardzo się liczyło, co kto robił za okupacji. Wielu tutejszych chłopów pomagało wtedy leśnym. Także Kudłonie, u których co roku wynajmowaliśmy pokoje na lato. W ich chałupie była kiedyś partyzancka melina, kurierzy i przeprowadzani przez nich ludzie zatrzymywali się tu przed skokiem na drugą stronę granicy.

Kazek Kudłoń, nasz gospodarz, był namiętnym gawędziarzem. A jeszcze jak sobie wypił trochę śliwowicy własnej roboty, byle nie za dużo, i zagryzł swojską słoniną, zaraz się zaczynało:

– A pamiętacie, jak nasz porucznik… A pamiętacie, jak my z naszym porucznikiem…

Ciągnęły się opowieści o chłopcach z lasu, w których główne role odgrywali przeważnie mój stary i jeszcze jeden partyzant nazwiskiem Szulc, którego nazywano Szalonym Stasiem.

To miało nawet swoje dobre strony, tylko jak długo można być dzieckiem? Z biegiem lat opowieści o wojennych wyczynach ojca spowszedniały, aż w końcu zaczęły mnie nudzić. Coraz trudniej było mi dostrzegać porucznika Sosnę w zmęczonym facecie, który ledwo dźwigał brzemię prowadzenia ksiąg rachunkowych w Spółdzielni Pracy „Tęcza”. Prawdę mówiąc, nie był nawet prawdziwym porucznikiem. Przed wojną nie zdążył skończyć studiów, nie zaliczył więc kursu podchorążych rezerwy. Podobno w konspiracji przeszedł jakieś szkolenie i dostał stopień podporucznika na czas wojny, ale nie zachowały się na to żadne papiery.

Na wsi też się zmieniło od czasów mojej podstawówki. Wyrostki, którym jeszcze parę lat wcześniej imponowałem jako chłopak z miasta, teraz patrzyły na mnie coraz bardziej z góry. Ale powiedziałem sobie: trudno, jest, jak jest, w Zyndramowicach też mieszkają niezłe dziewczyny. Coś już na ten temat wiedziałem. Pojechałem tam z mocnym postanowieniem, że tym razem nie zmarnuję szansy.

Pół godziny później obudziło go słońce, wyłaniające się właśnie zza dachów po drugiej stronie ulicy Langari. Ranek wciąż był wczesny. Z tarasu wpadał świeży powiew znad jeziora Berre, mieszając się z zapachem chleba z piekarni na dole.

Miejsce obok było puste. Doleciał go aromat kawy, ale i bez tego wiedział, że Agata siedzi już na zewnątrz nad swoją pierwszą poranną filiżanką i notatkami do scenariusza serialu o życiu Miriam Podgorski. Założyłby się, że zaraz pojawi się tam także Kola Romanow.

Rzeczywiście, po chwili rozległo się szuranie i głos Agaty, kpiący, ale serdeczny:

– Zdrawstwuj, kniaz’.

– Dobroje utro, cariewna.

W głosie Romanowa dźwięczała nieudolnie skrywana żądza. A nawet już coraz mniej skrywana. Siwy doskonale czuł, co musi chodzić staremu po głowie. On, Siwy, też nie jest już taki młody. A więc… Sytuacja nie była zręczna.

Mimo wszystko wolałby się od Koli nie wyprowadzać. W domu Rosjanina w Martigues mieli kwaterę nie tylko darmową, ale przede wszystkim idealnie położoną dla ich celów. Stąd do miejsca, gdzie Miriam Podgorski zginęła w wypadku samochodowym prawie rok wcześniej, było niewiele ponad dwadzieścia kilometrów. Do Marignane, gdzie spędziła ostatnie miesiące przed śmiercią, jeszcze bliżej. Poza tym stary książę, co z tego, że chyba fałszywy, mógł służyć za przykład dawnej rosyjskiej gościnności. Wygodnie się u niego mieszkało, dobrze jadło i piło. Najważniejsza jednak była rola, jaką Kola przed laty odegrał w życiu Miriam. Bez jego pomocy napisanie prawdziwej historii jej życia było po prostu niemożliwe.

Gdyby nie powód, który ich tu sprowadził, trudno byłoby sobie wymarzyć lepsze miejsce na wakacje z Agatą, może ostatnie takie w życiu Siwego. I chociaż cień Miriam ich nie opuszczał, po zakończeniu pracy próbowali przed sobą udawać, że go z nimi nie ma. Czasem nawet im się to udawało i wtedy czuli się jak na prawdziwych wakacjach. Rano budziły ich mewy, wieczorami długo przesiadywali na tarasie, pijąc wino, aż cichły odgłosy miasta, a na ściany, nagrzane za dnia, wypełzały z zakamarków gekony, nieruchomiejąc czujnie w kręgu światła. W nocy się kochali, a w dzień znajdowali jeszcze czas, żeby pojechać nad morze i popływać.

Wszystko układałoby się więc całkiem dobrze, gdyby nie obecność Tatiany, córki Koli z pierwszego małżeństwa, kobiety znerwicowanej, hałaśliwej i nieznośnej, jak to artystka po trzydziestce, której wciąż nie udawało się przebić. Pojawiła się znienacka kilka dni wcześniej ze swoim aktualnym mężczyzną o imieniu Jean-Paul, również sprawiającym wrażenie niespełnionego. Towarzyszył im dwuletni chłopczyk, owoc poprzedniego związku Tatiany. Na ile Siwy się orientował, wcześniej wcale się do ojca nie wybierała. Podejrzewał, że wizyta nie jest przypadkowa. Tatiana przyjechała zwabiona wieścią, że on i Agata piszą ten scenariusz dla poważnego francuskiego producenta. To znaczy, prawdę mówiąc, głównie pisze go Agata. A on?

Właśnie, jaka właściwie jest jego rola?

Nie po raz pierwszy w życiu nie do końca ją znał i rozumiał. Powinien się wreszcie na coś zdecydować.

Rozmyślania przerwał mu dobiegający z głębi domu wrzask.

– Tato! Nie zechciałbyś mi trochę pomóc i zająć się Lucasem? Wiesz, że my musimy pracować, prawda?

Uśmiechnął się do siebie, bo zdążył się już przekonać, na czym polega poranna praca Tatiany i jej nowego mężczyzny. Niemal każdy dzień zaczynali od awantury. Odgłosy ich kłótni słychać było na całej ulicy. Aż w końcu sąsiedzi mieli tego dość. Któregoś ranka Siwy usłyszał z rana dobiegający zza okna rozzłoszczony głos, którego właściciel, sądząc po akcencie, musiał pochodzić z północy Afryki: Taisez-vous, putain de merde! Tatiana nie tylko nie posłuchała, ale odpowiedziała długą i wyszukaną wiązanką w paryskim slangu. Od tego dnia Arabowie z ulicy Langari także na niego i Agatę popatrywali nieprzyjaźnie.

– Izwini, cariewna. Sama widzisz, jakie ja mam życie – westchnął Kola na tarasie. – Muszę nakarmić wnuka, inaczej umrze mi z głodu.

Szuranie oddaliło się w głąb domu, a chwilę później Agata pojawiła się w drzwiach. W dłoni trzymała rękopis. Jej koszula przeświecała pod słońce.

Podeszła powoli, stanęła w nogach tapczanu. Patrząc Siwemu w oczy, odłożyła kartki na nocną szafkę.

– Słowo daję, aż mi narobiłeś ochoty tym swoim pisaniem – powiedziała. – Zaczynam żałować, że cię wtedy nie znałam…

Czuł, że ta nagła śmiałość ma coś maskować. Skrępowanie? Zazwyczaj dość wstydliwa, Agata czasem wyzwalała się z hamulców w najmniej spodziewanych momentach. Tak jak teraz. Ale dla niego nie była to odpowiednia chwila. Już nie. Dom był już za bardzo pełen ruchu. Dom, ulica.

Agata ujęła końcami palców rąbek koszuli i powoli podciągnęła ją do góry, powyżej bioder.

– Naprawdę was, samców, tak rajcuje patrzenie? – zapytała. – Tak jak to opisałeś? A co właściwie w tym takiego niezwykłego?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: